TYDZIEŃ NA MAJORCE

 

UWAGA TECHNICZNA: na komputerze w przeglądarce zdjęcia są normalnej jakości, na telefonie jakby jakość kompletnie spadała. Ze względu na kolaże polecamy komputer. 

 

W każdym kraju są różne przysłowia typu "na złodzieju czapka gore", "okazja czyni złodzieja" i takie tam podobne. Powinno powstać jednak nowe, typu "okazja czyni turystę". Jak wielu z was skorzystało nagle z taniego lotu gdzieś tam? Beata przeczytała ostatnio artykuł o dniu w Sztokholmie za tanie pieniądze. Tylko przelot, bez hotelu nawet - wylot wcześnie rano, powrót późnym wieczorem. Ja wiem, to nie jest ekologiczne, ale cóż, każdy sobie komentarz dopisze.  

W naszym przypadku kanaryjskie linie Binter, obsługujące turbośmigłowymi samolotami nasz archipelag, i z których już korzystaliśmy wielokrotnie, zakupiły samoloty odrzutowe i latają teraz dalej, głównie do Madrytu i na Majorkę właśnie. A że transport na Majorkę to łączenie macierzy, tak więc obejmuje nas zniżka 75% na połączenia lotnicze. Z tej sposobności skorzystaliśmy z okazji moich urodzin.

W kilku krajach 65-te urodziny są ważne, ponieważ wiążą się z przejściem na emeryturę. W Hiszpanii to 67 lat, tak więc moje urodziny ważności nie posiadały, pozostała nam więc tylko okazyjna Majorka poza sezonem.

Jak pisałem w poprzednim wpisie, na Majorce byliśmy Bubu dokładnie przed 17-stu laty, jedną dobę, aby uzupełnić zapasy po pięciu dniach ukrywania się za Minorką przed największym sztormem naszej podróży, który napędził nam niezapomnianego dotąd strachu.

Śpieszyliśmy się wtedy na przejście Gibraltaru i żałowaliśmy, że nie skorzystaliśmy z okazji aby ją zwiedzić. Po latach okazja się nadarzyła i uznaliśmy, że tydzień wystarczy aby odrobić zaległości.

Baleary, a w szczególności Ibiza, kojarzą się wszystkim z wakacjami i tłumem pijanych, wrzeszczących Anglików. I słusznie zapewne, tyle że był koniec listopada i przy pogodzie niezbyt letniej, braku wakacji szkolnych i uniwersyteckich oraz zamknięciu większości hoteli, takie wrażenia nam nie groziły. I tak było. Skorzystaliśmy też z nieustającej nieobecności Moany, u której, nota bene, wszystko jest w najlepszym porządku i szczęście zagościło w jej "american dream".

Majorka jest największą hiszpańską wyspą, ma 3,6 tys. km2, i w porównaniu do drugiej co do wielkości Teneryfy (2,03 tys.km2) jest od niej prawie dwa razy większa. Ma też bardzo specyficzną formę w stosunku do naszych wysp wulkanicznych, całe jej zachodnie wybrzeże to skaliste pasmo górskie Sierra de Tramuntana, a reszta jest płaska co umożliwia uprawy.

Zapewne to, a przede wszystkim jej położenie geograficzne pośrodku Morza Śródziemnego, tworzyło zainteresowanie nią od początku rozwoju cywilizacji śródziemnomorskiej. Dzięki temu, prócz swoich walorów geograficznych ma też i historyczne w postaci różnorakich zabytków, których nam brak na Kanarach.

Tak, Majorka z niewiadomej, stała się dla nas bardzo pozytywną niespodzianką.

Po trzygodzinnym locie, który już sam w sobie był przygodą, ponieważ po przelocie obok Tangeru wlecieliśmy w hiszpańską przestrzeń powietrzną i lecieliśmy wzdłuż południowego wybrzeża. Widać dokładnie było zatokę Algeciras z miastem i portem, przy niej skałę Gibraltaru z lotniskiem, potem zatokę przy Maladze z wpływającą do niej rzeką Guadalhorce, której popowodziowe wody tworzyły na morzu kolorowe rozlewisko błota i gliny. Na nieszczęście szczyty Sierra Nevada były pod nami, więc ich nie widzieliśmy, jedynie Grenadę. W międzyczasie zjedliśmy podany lunch, który był w cenie lotu (50€ po zniżce).


GIBRALTAR, MALAGA I SZKLARNIE, SZKLARNIE

Po przylocie do Palma de Majorka na pierwszy ogień poszła wypożyczalnia samochodów, do której zawiózł nas firmowy busik. W Click Rent po sezonie było tanio, aż tak bardzo, że zdecydowaliśmy się na wykupienie pełnego ubezpieczenia i za 129€ mieliśmy dostać na 7 dni VW T-Cross, a że takowego nie było, dostaliśmy większego Peugeota 3008. Pełne ubezpieczenie spowodowało to, że odbiór samochodu trwał 2 minuty, podobnie oddanie, nie było ceregieli z oglądaniem uszkodzeń, itd. Kaucji nie było, jedynie blokada 200€ za benzynę, którą zwrócono po 30 minutach od oddania samochodu. Tak więc z czystym sumieniem mogę polecić tę wypożyczalnię.


TYDZIEŃ NA MAJORCE

Ruszyliśmy na zachód jadąc na południowo-zachodni cypel przez Palma Nova, Peguera do Andratx. Ja wiem, nie da się tego ostatniego wymówić.

Specjalnie nie pojechaliśmy prosto do hotelu tylko pętlą wybrzeżem, a potem górami przez Esporles do Santa Maria del Cami i w końcu autostradą do Inca, aby zobaczyć tę część gór i już do niej nie wracać. Góry były częściowo zalesione, ale i mocno skaliste, zwłaszcza w części blisko morza. W miejscu, w którym nam się bardzo spodobało, Beatka wynalazła szlak i udaliśmy się na mały spacer, od razu znajdując podgrzybki. Widoki były piękne, połączenie gór i morza zawsze tworzy dobry związek (jak nasz!).


PIERWSZY KONTAKT

Przeceniliśmy górskie drogi i wcześnie już zapadający zmrok, więc do autostrady dotarliśmy o zmroku, aby przejechać Inca w ciemnościach. Wjechaliśmy znów w góry jadąc kilkanaście kilometrów, po drodze zerkając na jakieś ładnie oświetlone kościoły w mijanych miasteczkach.

Kiedy dojechaliśmy do Sanktuarium Lluc w Lluc (prawie nic innego w miejscowości Lluc nie ma) był wieczór i kompletna cisza. Nic dziwnego, przez następne cztery noce mieliśmy spać w klasztorze!

Zaparkowaliśmy nocą pod bramą i Beatka poszła w głąb, w kierunku oświetlonego dużego budynku. Kiedy wróciła, wszystko było jasne, mieliśmy jechać na niezbyt odległy parking gdzie na podstawie otrzymanego za 4€ biletu mogliśmy zostawiać przez najbliższe dni samochód. Tak zrobiliśmy i wróciliśmy do recepcji gdzie odebraliśmy magnetyczne klucze do celi.  Celą na ostatnim piętrze okazał się duży pokój z dwoma oknami i kanapą, dwoma łóżkami, które od razu połączyliśmy w jedno. W przedsionku była kuchnia z dużą lodówką, a z niego wchodziło się do sporej łazienki z dużym oknem i mini wanną. Okna wychodziły na delikatnie oświetlony zielony skwer z fontanną.

Hotel zrobiony z monastyru był pięknym obiektem z salą restauracyjną niezwykłej urody, z której natychmiast skorzystaliśmy. Rezerwując wybraliśmy opcję ze śniadaniami i kolacjami, całość w cenie tylko 94€ za dwie osoby za dzień. Kolacja i obsługa były na poziomie więcej niż zadowalającym, do wyboru cztery przystawki, cztery dania, cztery desery, napoje płatne dodatkowo oczywiście. Byliśmy zachwyceni, tak skakano koło nas.


CZTERODNIOWA ASCEZA W KLASZTORZE

Tu dodam, żeby nie wracać do tematu, że był czwartek, więc dnia następnego i w sobotę, to my musieliśmy nie lada skakać, aby znaleźć wolne miejsce, taki był weekendowy tłum. Dopiero w niedzielę wieczorem wróciliśmy do roli książąt. Mimo tłumu, kuchni udało się zachować jakość i różnorodność jedzenia.

Popijając wino mszalne w celi tego bożego przybytku ustaliliśmy program na cztery najbliższe dni.

Rano plany pokrzyżował mocny wiatr, więc po zbyt obfitym śniadaniu palce lizać, postanowiliśmy na początek zwiedzić klasztor. Zaczęliśmy od wielce ciekawej bazyliki, w której na ścianach były herby wielu Majorskich miejscowości. Następnie walcząc z wiatrem zrobiliśmy część drogi krzyżowej, aby dojść do krzyża na wzgórku obok, że niby Golgoty.


KLASZTORUJEMY

Zwiedzanie ogrodu botanicznego odłożyliśmy na lepsze czasy i poszliśmy na parking, przy którym o 10h00 otwierała się informacja turystyczna. Siedząca tam baba, bo trudno inaczej nazwać kogoś tak niekompetentnego, nie wiedziała nic o górskich szlakach, przydała się jednak pokazując na mapie miejscowości na wyspie, które należy ominąć ze względu na ich nijakość. Pobraliśmy też mapki szlaków, które były w dużej ilości i w różnych językach. Zupełnie niepotrzebnie.

Z powodu wiatru postanowiliśmy zrobić na początek rundkę samochodem zaglądając tu i ówdzie. Obraliśmy kierunek zachodni aby zjechać z gór do morza, do miejscowości Sa Calobra. Droga kręciła niebywale, ale była wielce widokowa, stanęliśmy więc na przełęczy, na której droga robiła dziwną woltę, aby trochę rozejrzeć się po okolicy. Potem był przejazd przez skały w kształcie bramy, a na końcu wylądowaliśmy na drogim parkingu, który po sezonie był bezpłatny.


NA POCZĄTEK WYCIECZKA SAMOCHODOWA

Miasteczko wbite w skały i zamykające zatokę było typowo turystyczne, same knajpy, malutkie nabrzeże zalewane szaleńczymi tego dnia falami i promenada. Prócz jednej knajpki wszystko było zamknięte, nie dziwota, snujących się turystów wystarczyło na tę jedną. Ruszyliśmy więc promenadą nie wiedząc dokąd idziemy i po co. Cóż, staruszkowie spacerują wietrzną promenadą, po sezonie bo taniej. Jakież było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że na końcu promenady jest wąski tunel. Weszliśmy w hałasie rozbijających się gdzieś tam w szparach fal. Szliśmy spory kawał, aby nagle znaleźć się u ujścia rzeki w dolinie zamkniętej wysokimi skałami z niewielką szparką pozwalającą rzece wpływać do morza.


DO DOLINY WEJŚCIE PRZEZ TUNEL

Tego dnia jednak to morze pchane wiatrem wpychało się do doliny i walcząc z prądem rzeki wyskakiwało białymi, spienionymi słupami w górę. Widok był zapierający dech, zrozumieliśmy wtedy sens tej promenady, tych knajpek i drogiego w sezonie parkingu. Postanowiliśmy pójść w górę doliny idąc zboczem, bo dno było zalewane przypływem. Nie uszliśmy jednak daleko, zbocza zrobiły się pionowe, a dno doliny wypełniała woda. Wróciliśmy pędem, aby nie musieć płynąć w zimnej wodzie, na czas i na sucho.


W GŁĘBI OSZALAŁE MORZE

Wyjechaliśmy serpentynami z "dziury" i podziwiając widoki ominęliśmy Sóller, do którego mieliśmy jeszcze wrócić, piękne miasteczko Deià aby dotrzeć do Valldemossa, miasteczka pobytu Chopina z George Sand. Zwiedzanie celi numer 4, a raczej połączonych trzech cel z dostępem do prywatnego małego ogródka kosztowało 5€ od osoby. Walą tam pielgrzymki wielbicieli mistrza, no bo stoi tam fortepian, na którym mistrz komponował i kupa pamiątek po nim. Szczególnego stosunku do takich miejsc nie mam, wolę mimo wszystko zobaczyć dom, w którym Chopin nigdy nie był, łóżko w którym nigdy nie spał czy kibel, do którego nigdy...


KAŻDY SWÓJ KLASZTOR MA

Coś jednak wynieśliśmy z tego muzeum. Nie, nie myślcie, że w kieszeni, nie jesteśmy aż takimi jego miłośnikami. Otóż, na podstawie widzianego listu, okazało się, że Chopin, pisał po polsku i był dowcipasem, o co trudno podejrzewać przecież chorego i smutnego w muzyce geniusza. Tak pisał do swojego przyjaciela w Paryżu:

"... Trzech doktorów z całej wyspy najstosowniejszych, jeden wąchał com pluł - Drugi stukał zkądem pluł - trzeci macał i słuchał jakem pluł. Jeden mówił żem zdech - drugi że zdycham - 3ci że zdechnę..." (Pisownia oryginalna poniżej). Każdy z doktorów miał rację.


POLSKOŚĆ CHOPINA

W parczku widniało poszyję mistrza ku czci, odsłonięte przez małżonkę Jolantę 1-go września 1998 roku. Zaznaczono na nim głównie, że to kompozytor polski! Oj kompleksy! Czepiam się, bo mnie się zawsze wydawało, że dziecko spłodzone przez ojca, co jest przypadkiem częstym, dostaje narodowość ojca, tak jak Moana jest Francuzką, bo przy porodzie okazałem francuski dokument. Czyli na to wygląda, że Chopin był Francuzem.

Czepiam się też w drugą stronę. We Francji kobieta do końca życia nosi swoje panieńskie nazwisko, po ślubie, jeśli chce to może być dopisane poniżej "zamężna Kowalski". Czyli Maria, znana we Francji wyłącznie jako Marie Curie, tak naprawdę powinna być Skłodowska, a w tle ep.Curie. Pisałem już o tym.


POSZYJĘ SZOPENA I MIŁA VALDEMOSSA

Po celach, w miłej pizzerii, nie tylko napchaliśmy brzuchy i rozgrzaliśmy się, przesiąknęliśmy też jej brakiem wentylacji.

Tak jak planowaliśmy, wróciliśmy do Sóller, tyle że do portu. Długi spacer nabrzeżem umilił nam drewniany stary tramwaj jakich już niewiele się widuje, wożący mieszkańców z "city" do portu. Potem przeszliśmy miłe, czyste i estetyczne city właśnie.


SOLLER I PORTO SOLLER

Na koniec zostawiliśmy sobie wisienkę na torcie, tyle że już wieczorową porą. Fornalutx to światowe dziedzictwo, jedno z najpiękniejszych miasteczek w Hiszpanii. I takie było. Obejść jest je łatwo, jest mikroskopijne, piwo na małym placyku przy palących się gazowych ogrzewających nas lampach było wyśmienite, a nocna atmosfera dodawała uroku.


CUD FORNALUTX

Nocna kręta górska droga była przelotowa i pusta, a widoki już widzieliśmy rano. Po tłumnej kolacji zasnęliśmy pełni wrażeń i nadziei na lepszą pogodę.

Rano, po śniadaniu i przygotowaniu kanapek wyszliśmy w góry. Celem był wysoki szczyt widziany z okna, z którego chcieliśmy zobaczyć całą urbanistykę miejsca, w którym mieszkaliśmy. Idąc przez las spotykaliśmy grzybiarzy, ale wznosząc się robiło się coraz bardziej samotnie. Podejście było strome i długie, ale ewidentnie starą kamienistą drogą, więc wygodne, prowadzące na spory płaskowyż z resztkami chat. Były prostokątne, ale głębokie ich wnętrza przynosiły na myśl widzianą w Andaluzji fabrykę lodu.


ZNÓW FABYKA LODU?

Na szczyt wdrapaliśmy się w południe i na nasze szczęście cześć gór odsłoniła się z chmur ukazując nam piękno okolicy, najwyższy szczyt wyspy z jakimiś budynkami obserwatorium oraz Puig Tomir, podobno najpiękniejszy szczyt na wyspie, takie "must" do zrobienia. Jutro będzie nasz, powiedziała Beata. Przy szczycie spotkaliśmy jedną parę, dzięki informacjom której mogliśmy zrobić pętlę, bo jej domknięcie na mapach nie było ewidentne.


LUNCH Z WIDOKIEM NA JUTRZEJSZY SZCZYT

Dopiero schodząc zasiedliśmy do lunchu z widokiem. Było to dość łatwe, grań z jednej strony była w miarę łagodna i lekko zalesiona, za to z drugiej, tej od strony klasztoru, była kilkaset metrową przepaścią. Warto było zerknąć na dno płaskowyżu zajęte przez klasztorne zabudowania, parking i kamping.


WŁAŚNIE ZDOBYTY CZUBEK NA CZUBKU I KLASZTORNE ZABUDOWANIA

Na końcu pętli był skalisty uskok zamykający szlak. Nie bez trudu znaleźliśmy szczelinę, którą sportowe zejście 10 metrów pozwoliło na dotarcie pod uskok i idącą ukosami ścieżką dotrzeć do dolnej części szlaku. Byliśmy dość daleko klasztoru, jednak wróciliśmy wystarczająco wcześnie aby zasiąść na winie/piwie z widokiem na nasze okna i cieszyć się z udanych 17km marszu i 800m przewyższenia. W ramach rozrywki przed kolacją poszliśmy jeszcze zobaczyć ogród(ek) botaniczny z basenem przylegający do klasztoru.


W KLASZTORZE NAGRODA Z WIDOKIEM NA NASZE OKNA (trzy u góry koło rynny) ORAZ POŁOWICZNA KĄPIEL

Jak Beata zapowiedziała dnia poprzedniego, rano podjechaliśmy kilka kilometrów samochodem, skąd rozpoczęliśmy trasę na szczyt Puig Tomir. Z początku szliśmy drogą, potem piargami, aż w końcu dotarliśmy do prawdziwych skał i zaczęła się wspinaczka. Wielokrotnie chciałem zawrócić, łańcuchy, klamry i tego typu wygłupy to nie dla mnie. Jednak były to tylko uskoki bez wielkich przepaści więc parłem do przodu z nadzieją, że wrócimy inną drogą. Kiedy dotarliśmy na pierwszy wierzchołek zobaczyliśmy na szczycie w chmurze kozicę. No i pytam, czy trzeba iść kilometry w górę żeby zobaczyć we mgle kozicę?


NA SZCZYCIE I PRZEZWYCIĘŻAM STRACHY

Zakląłem szpetnie i chyba tylko dlatego nieznane nam moce spowodowały, że w kilka minut odeszły wszystkie chmury i ukazał się bajkowy widok na wszystko wokół nas. Po chwili doszliśmy do szczytu właściwego, z którego nie chciało się schodzić. Napawaliśmy się widokami tak jak kilka osób, które siedziały i siedziały patrząc w dal.


SZCZĘŚCIE

Ruszyliśmy w końcu schodząc ścieżką widzianą na mapie, a ta miała nas zaprowadzić z powrotem na okrętkę do samochodu. Jak często bywa, z jednej strony szczyt był pionową skałą, za to z drugiej łagodnym zboczem, schodziłem więc zadowolony wspominając z uśmiechem klamry i łańcuchy kiedy to stanęliśmy przez uskokiem, którego nie było wcześniej widać. Brr, teraz przydałyby się klamry i łańcuchy, ale ich nie było. Wysłałem Beatkę na zwiady i, nie mając wyjścia, powoli poszedłem za nią. Chyba świadomość cofnięcia się tyle w górę, a potem zejścia tym czego tak wcześniej nie lubiłem spowodowały, że jakoś przeszedłem. Katorga!

Potem już było ok, na trawach usiedliśmy na lunch, a potem szliśmy i szliśmy, ciągle z lekka w dół, ścieżką która pojawiała się i znikała. I tak bez końca. Nie mieliśmy już siły kiedy nagle zrozumieliśmy, że ostatnie poziomnice na mapie nie są w dół tylko w górę. No i w ten sposób do samochodu dotarliśmy tuż przed zmrokiem robiąc dodatkowe 300 metrów w górę.


WRACAMY PRZEZ FABRYKĘ LODU

Następnego dnia o 10h00, po śniadaniu, opuściliśmy definitywnie nasz hotel, zachwyceni w nim pobytem. Polecamy.

Tym razem kierunek był północno-wschodni, w stronę Cap de Formentor, gdzie jest latarnia morska. Wcześniej stanęliśmy jeszcze w Pollença, którą przeszliśmy bez szczególnego entuzjazmu, wchodząc po niekończących się schodach do kapliczki Calvario i zerkając z rozrzewnieniem na odległy szczyt z dnia poprzedniego.


RZYMSKI MOST I SCHODY DO NIEBA

Droga do latarni Far Formentor prowadzi przez góry zamykające całe pasmo. Punkty widokowe po drodze są warte grzechu, głębokie zatoczki w dole zakończone małymi plażami, tu i ówdzie zarośnięte lasem małe płaskowyże, które przeradzają się w przepastne, spadające do morza skalne klify. Droga w sezonie musi być trudna, miejscami jest bardzo wąska, z trudem na dwa samochody. Co więcej, na końcu, przy latarni parking jest na kilkanaście samochodów, jest więc chyba w sezonie jakaś regulacja ruchu. Skomplikowane to, ale warto.


CAP FORMENTOR

Opuszczając definitywnie góry zjechaliśmy do Port de Pollença gdzie na ławce zjedliśmy kanapki. Wszystko było zamknięte i wymarłe z wyjątkiem informacji turystycznej, gdzie miła pani poradziła nam jechać do Alcúdia, starego miasta z czasów jeszcze rzymskich.


W PORT DE POLLENCA NIEWIELE CIEKAWEGO

Warto było posłuchać, starówka i mury obronne były pełną gębą, choć rzymskie ruiny z teatrem już zamknięte, więc po przejściu tej pierwszej pojechaliśmy dalej.


W ALCUDIA STARÓWKA PRIMA SORT

Za namową pani minęliśmy Artà, w której mieliśmy nocować i podjechaliśmy jeszcze do Capdepera, gdzie zamek chwilę wcześniej się zamknął, obeszliśmy go więc i wrócili do auta przez miasteczko, które nie wywarło na nas jakiegoś piorunującego wrażenia.


W CAPDEPERA TYLKO ZAMEK, NA DODATEK ZAMKNIĘTY

Za to potem Beatka była w szoku i smutku wielkim jednocześnie. W szoku, bo po wstukaniu kodu w bramie prowadzącej do pałacyku, weszliśmy w bajkowy świat przepychu. Przywitał nas wewnętrzny bogaty ogród z basenem, fasada przyprawiająca o zawrót głowy, restauracja z napitkami i fotelami z epoki, no i nasz apartament na piętrze.


PALAIS

Był uroczy, z balkonem na ogród, łóżkiem z baldachimem, antycznymi meblami i obrazami, olbrzymią łazienką z jacuzzi i w osobnych pomieszczeniach, podwójny prysznic i WC z bidetem. Był też hol z biurkiem i lustrami. O starej posadzce nie wspomnę.


NASZ POKOIK

Co więcej, wszystko było otwarte, a byliśmy sami w całym obiekcie! I tak miało zostać, obsługa miała pojawić się dopiero rano. A smutek Beaty? Cóż, to ona szykowała mi niespodziankę na urodziny w Palma de Mallorca i już wiedziała, że lepiej nie znajdzie. A może?

Było tak cudnie, ze na początek otworzyliśmy wino stojące na powitalnym stoliku i zasiedliśmy na balkonie napawając się ciszą i luksusem.

Na kolację poszliśmy w stare miasto szukając na chybił trafił. Zasiedliśmy w końcu w barze tapas, w którym od razu okazało się, że właścicielką jest miła Polka z mężem Hiszpanem. Jedzenie było niezłe, za to dość drogie, ale rozmawiało się niezwykle miło. 

Po powrocie do hotelu kontynuowaliśmy wieczór, z winem, muzyką, kąpielą i ten tego do 4 rano. No nie przeszkadzaliśmy sąsiadom przecież.

Rano ledwo zwlekliśmy się z łóżka przerażeni potworem, który patrzył na nas z wyszywanego od spodu baldachimu. Kiedy weszliśmy do jadalni przysłowiowe szczęki nam opadły. Stolik był nakryty, na dużym stole było wszystko czego dusza zapragnie, wędliny, nabiały, owoce, jajka takie i owakie. Zamówiliśmy kawy i jajecznicę, potem dobraliśmy się do reszty, zachwycając się smakiem i kadrem, bo wszystko wokół było nadzwyczaj gustowne i wyważone. Żyć, nie umierać!

Za ile to wszystko? Cóż, aby pozostawić czytelnikowi chwilę szansy na marzenia, niepewność też, że może go nie stać na takie ekstrawagancje, a i czas na myśl, że nam paniskom nadzianym forsą w głowie się poprzewracało, napiszę słownie, aby nie było widać, że za całość zapłaciliśmy dziewięćdziesiąt pięć euro. Szukajcie, a znajdziecie.

Samochód pozostał na parkingu obok pałacyku, a my poszliśmy na spacer zobaczyć za dnia uroczą starówkę oraz zajmujący górujące nad miastem wzgórze, widziany z daleka, zamek. Okazał się on jednak kościołem, Sanktuarium de Sant-Salvador, a poniżej był inny, Santa Maria d'Artà.


W ARTA OBOWIĄZUJE ZAKAZ WJEŻDŻANIA W ŚCIANY

Jadąc na południe w kierunku Porto Colom, gdzie byliśmy 17 lat temu, na lunch zjechaliśmy do miasteczka San Lorenç des Cardassar. Miasteczko dość miłe, nic specjalnego, ale miało ewenement. Otóż był to zaczęty na początku XX wieku kościół i wybudowany tylko do połowy. Można więc było zobaczyć konstrukcję takich obiektów w budowie. Było to bardzo interesujące. Na lunch zasieliśmy na ślicznym placyku centralnym aby w słońcu zjeść smażone rybki (boquerones) i smażone malutkie kalmarki (chipirones), popijając leczniczo piwo.


PÓŁ KOŚCIOŁA

I oczywiście Beacie musiało coś durnego do głowy strzelić. Nie mogliśmy, jak normalni ludzie, wejść na widziany zewsząd szczyt szlakiem, tylko trzeba było wybrać inną drogę, bezpośrednią do krzyża sanktuarium (Santuari) Sant Salvador. Ludzie! Nie dość, że można było wyzionąć ducha idąc bardzo stromo pod górę, to na sam koniec znaleźliśmy się nad totalną przepaścią, a jeszcze nad nami była ściana, a krzyż dopiero potem.


POD KRZYŻ PRZYSZLIŚMY OD LEWEJ STRONY

Obchodząc szczyt z duszą na ramieniu, cały mokry ze strachu i wcześniejszego wysiłku, jakoś wdrapałem się na piękną elegancką (i bezpieczną!) ścieżkę prowadzącą do krzyża. A niech Beatę świnia powącha. Któryś z moich dawnych kumpli tak mawiał.


DWA OBLICZA SZCZĘŚCIA

Zabudowany szczyt był wielce zabudowanym szczytem. Widoki na okolicę, nieczynny hotel, sanktuarium jako takie, czyli rodzaj klasztoru z kościołem, wielki monument ku czemuś i równie wielki parking (sic!). Najważniejszy był jednak widok na...Betlejem i szopkę. Jak to możliwe? W kościele były takie dziurki jakby z lupą, a za nią miniaturki świata dające niewiarygodne wrażenie przestrzeni.


JASEŁKA

Była też studnia z pitną woda, której tak nam było trzeba. Każdy się domyśli, że do auta zeszliśmy szlakiem.


SANTUARI SANT SALVADOR

Nie był to jednak koniec dnia, wypatrzyliśmy z oddali i na mapie inny, niezdobyty nigdy zamek, Castell Santueri, przyklejony z boku dziwnej góry. Pognaliśmy tam wąziutką i na szczęście pustą drogą. Zerknęliśmy na niego tylko z zewnątrz, całując klamkę z napisem: Zamek chwilowo nieczynny.


NIGDY NIE ZDOBYTY, A W RUINIE?

Do Porto Colom wjechaliśmy już po zmroku. Jadąc wzdłuż okrągłej i cichej zatoki minęliśmy nabrzeże przy, którym staliśmy lata temu i o te lata byliśmy wtedy młodsi. Bartek miał wtedy 12 lat, a dziś prawie 30. Dostaliśmy informację mailem, że po klucze do naszego nowego pałacu mamy się zgłosić do restauracji. I rzeczywiście, restauracja była, wypełniliśmy pofrancowskie formularze (a może poterorystyczne) i udaliśmy się do budynku w drugiej linii, bez widoku na wodę do pokoju w ... hostelu. Pokój był zaskakująco duży i wygodny, z łazienką i wszystkim co trzeba, i tym razem za psie pieniądze, bo ze śniadaniem za 61€. Znów byliśmy sami w budynku.

Na kolację poszliśmy do innej restauracji próbując przypomnieć sobie stare miejsca i nasze uwolnienie po największym sztormie naszej siedmioletniej podróży na Bubu.


PORTO COLOM

Rano zdziwienie połączyło się z zaskoczeniem, okazało się, że śniadanie jest w restauracji i było iście królewskie z daniami na zamówienie. Do tego stopnia było szczodre, że dostaliśmy kanapki, które zabraliśmy ze sobą, a po obejściu małego Porto Colom już za dnia, ruszyliśmy do Palmy. Tak rozpoczął się dzień moich urodzin.


NASZ HOSTEL I PIERWSZE STO LAT. SMUTECZEK TEŻ, BO JUTRO KONIEC

Mało kto wie, że Palma de Mallorca to miejscowość o bardzo starej historii, trochę poczytaliśmy wcześniej i już wiedzieliśmy, że starówka jest spora i praktycznie niedostępna samochodem. Potrzebne są jakieś przepustki, o braku parkingów nie wspomnę. Uznaliśmy więc, że zabierzemy tylko najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka i z nim udamy się w miasto, potem do hotelu, a samochód porzucimy na jakimś osiedlu - będzie za darmo, od strony lotniska i tylko 20 minut piechotą od zabytków. Szybko znaleźliśmy miejsce pod Urzędem Skarbowym i ruszyliśmy.

Natychmiast uświadomiliśmy sobie, że miejsce jest niebywale atrakcyjne, starówka wysoka z wąskimi ulicami i atmosferą jak trzeba. Na początek weszliśmy do katedry, tańszej dla mnie dzięki mojej pierwszej zniżce wiekowej (ja 8€, Beata 10€). Z zewnątrz była nietypowa, w środku jednak zdębiałem. Jej wysokość i potęga były przytłaczające. Oglądając sklepienie kręciło się w głowie, nie pamiętałem kiedy ostatnio takie uczucia mnie ogarnęły. Był to prawdziwy zachwyt miejscem. Tu znów trzeba podziękować irracjonalności wiar, bez nich nie było by prawie co zwiedzać w miastach.


KATEDRO-BAZYLIKA

Przy katedrze stał pałac królewski, który zapraszał swoją architekturą. Okazały się przy nim dwie rzeczy, pierwsza, że pod nieobecność króla, który spędza w nim część lata, można go częściowo zwiedzać z biurem króla na czele. Druga, że jest środa, a w środy od 15h00 mieszkańcy Unii mogą to robić za darmo. Zostało więc trochę gotówki do przepicia. Za zdrowie króla, oczywiście.

Wypatrzyliśmy, że na wzgórzu nad miastem góruje forteca i jest w zasięgu nogi. Poszliśmy więc wybrzeżem wzdłuż bezkresnej mariny, której las masztów był wart tyle milionów euro ile było tam aluminiowych drzew, a było ich setki.

Drapiąc się w górę ukazywało się z wolna to piękne i wielkie, jak na tak małą wyspę, miasto. Palma ma prawie pół miliona stałych mieszkańców, liczba która pewnie podwaja się w sezonie. W połowie drogi do fortecy, była kapliczka, dobre miejsce aby zasiąść na murku i zrobić butelkę wina mszalnego zagryzając je wspomnianymi kanapkami z rana. Ot, był to szybki lunch z widokiem.

Forteca była niespotykana dzięki swojemu kształtowi - absolutnie okrągła. Obeszliśmy ją wzdłuż i w szerz, co jest idiotycznym zdaniem, bo jak można koło tak przejść? Wewnątrz pomieszczeń była ciekawa ekspozycja pokazująca rozwój miasta od czasów pradawnych do współczesnych, a z dachu widok był jeszcze bardziej wspaniały, bo widać było całe pasmo "naszych" gór. Warto było.


CASTEL DE BELLVER

Po zejściu ze wzgórza do centrum wróciliśmy autobusem (opłata w środku), aby zobaczyć dzisiejsze miłe centrum i znów wejść w starówkę w drodze do pałacu. Po dokładnej kontroli, aby królowi nie pozostawić jakiejś niespodzianki-rozrywki, ruszyliśmy w komnaty. Król jak to król, pałac musi mieć i to nie jeden, letni, zimowy, do urzędowania czyli królowania. Właściciel tego tu, jak wielu królów dziś, jest tylko maskotką bez znaczenia, ale że przez wieki rodzina nachapała się fortuny, to go stać. Biuro miał ładne, z biurkiem bokiem do okna. Jest to niezrozumiałe, przecież każdy, nie tylko architekt wie, że szefuncio zawsze siedzi za biurkiem z oknem za plecami. Kto by nie usiadł naprzeciw jest tylko petentem, ma gębę w pełnym świetle i widać jego każdy grymas i drgnięcie powieki, a prezes prezesów ma twarz w cieniu. Może ten król tam był demokratą?  


Z WIZYTĄ U KRÓLA

Po zetknięciu się z władzą, która wiadomo, korumpuje, trzeba dokonać taszlich, udaliśmy się do mykwy, a z jej braku w mieście do łaźni arabskich, gdzie można było je jednak tylko zobaczyć. Był to typowy, niewiele warty, za to odpłatny lep na głupca, warty więc ominięcia.


SUCHE ŁAŹNIE ARABSKIE

Kierunek był słuszny, obiekt znajdował się na drodze do wszystkich niespodzianek przygotowanych przez Beatę, które miały mnie czekać z okazji urodzin, o których nie miałem zielonego pojęcia. Znaczy nie miałem pojęcia o tych niespodziankach.

W środku starówki, stanęliśmy przed starym historycznym budynkiem i ukrytym w nim hotelu. Od pierwszej sekundy zapachniało luksusem i... szampanem, który popijaliśmy - ja rozglądając się wokół z klubowego fotela i podziwiając gustowną renowację obiektu, a Beata załatwiając formalności. Z kieliszkami wjechaliśmy windą na ostatnie piętro, aby objąć siebie i elegancki pokój. To obejmowanie zaczęło się już w windzie tak, że do pokoju dotarliśmy o suchym pysku. Nic bardziej mylnego, szepnęła niewidzialna biała dama, na stoliku stał kubełek z lodem i szampanem, obok torcik, a na łóżku leżał kapelusz-prezent z życzeniami od hotelu. No pięknie!


LUXUS (BRAT RAMZESA)

Na początek, a raczej na koniec szampana, udaliśmy się na dach gdzie były leżanki, baseny, fotele i bar oczywiście. Byliśmy sami, po naciśnięciu dzwonka pojawiła się barmanka, co trzeba przyniosła i zniknęła. W atmosferze zachodzącego słońca siedzieliśmy przytuleni - które to już urodziny obchodzimy razem i w ilu miejscach? Jak to w ilu? W tylu co na opakowaniach perfum: Paris, London, New York, Roma, Vienna, Madrid, Oslo, Sydney, Cape Town, Stockholm, Tokyo. Zapędziłem się, Tokyo nie!

Chodźmy już, powiedziała Beata, czas na nas, idziemy do pokoju. A tam: rozbieraj się! Znów? I tu nagle dostałem białe kapcie, szlafrok i nakaz zjazdu pod ziemię.

Ja tu myślałem o mykwie, ewentualnie łaźni arabskiej, a Ona mnie do zwykłego spa z basenem zabrała! W piwnicy!

Żartuję, sklepione piękne podziemia były tylko dla nas! Mogliśmy zostać w nich na golasa do woli, five stars (5*) zobowiązuje.

Wyszliśmy na urodzinową kolację jak nowo narodzeni, Beatka zarezerwowała knajpkę w pobliżu, świetną włoską, taką prawdziwą. Mało włoska była jedynie kelnerka Polka, ale może miała włoski tu i ówdzie. Jedzenie było pyszne, a końcowe tiramisu ze świeczkami i happy birthday jeszcze bardziej.

Czegoś jednak zabrakło w tej opowieści o dniu moich urodzin. Łez wzruszenia może? Oj były, i to ile! Dostałem od mojej córki list z życzeniami. Zamieszczam poniżej i życzę wszystkim rodzicom takich listów:



Niniejszym dziękuję też wszystkim, którzy próbowali mi zepsuć dzień zwiedzania Palmy dzwoniąc bez ustanku z życzeniami. Wybaczam to natręctwo wspaniałomyślnie i po królewsku.


STO LAT DARUNIU!

To już koniec opowieści o tygodniu na Majorce. Mam nadzieję, że zmieni ona spojrzenie na tę wyspę, będącą blisko i mającą swego rodzaju niezbyt chlubną wakacyjną łatkę. Posezonowa taniość, różnorodność pejzażu, bogata historia, dają wiele możliwości wyjazdu przez długi okres w roku. W końcu byliśmy tam w ostatnim tygodniu listopada.


ŻEGNAJ PALMA DE MALLORCA

 

PS. Tekst o naszej przyszłości na wodzie będzie osobnym wpisem, jest to temat zbyt rozbudowany, a nasze doświadczenia mieszają się z marzeniami i realiami. Będzie więc to wpis pod tytułem: "Jak wiatr, rozwiewam marzenia", który pozwoli spojrzeć na to marzenie wielu ludzi w sposób trzeźwy, co jest rzadkim przypadkiem.

         

Komentarze

Prześlij komentarz