LISTOPAD 2024
Oj działo się od ostatniego wpisu, działo.
Nie bardzo wiem jak się do opowieści zabrać, wszystko tak rozbiegło się w różnych kierunkach. Może zacznę od końca, czyli dziś.
Na początek jednak zachęta dla
niewiernych i leniwych. Poniżej widnieje mapka naszej miesięcznej podroży po
południowej Hiszpanii, w czasie której, dzięki zegarkowi Beaty, wiemy, że
zrobiliśmy
NASZA TRASA 7 WRZEŚNIA - 8 PAŹDZIERNIKA 2024 (Beata wyleciała z Malagi, a ja z Dudą popłynąłem z Kadyksu na Teneryfę)
MOANA
Nasza wakacyjna podróż we dwoje zaczęła się, trwała i skończyła w nerwach. Oczywiście chodziło o Moanę, jak wskazuje tytuł rozdziału.
Po radości wczesnego, bo 3 tygodnie przed rozpoczęciem szkoły wyjazdu i powitania na lotnisku w Seattle, u Moany dość szybko opadł poziom zachwytu. Na miejscu okazało się, że przyjmująca ją rodzina, która w entuzjastycznych wiadomościach zapraszała ją wcześniej niż zwykle zapewniał to organizator, nie ma wiele do zaoferowania. "Przyjedź wcześniej, poznamy się, będziemy razem robić różne rzeczy, są przecież wakacje". A tu przyszywany brat w jej wieku całe dnie spędzał w swoim pokoju grając na komputerze, a młodsza o rok "siostra" całe dnie przed telewizorem oglądając durnowate seriale. Jedno wspólne wyjście na spacer skończyło się uwagą "matki" o niebezpieczeństwie zbliżania się do lasu, bo niedźwiedzie, a zwłaszcza nie jedzenia jeżyn, którymi zresztą jedynie Moana opychała się do oporu, bo trujące. Proponowane eskapady kończyły się tak zwanym shoppingiem w centrum handlowym nieopodal, a próba samotnych spacerów Moany o mało nie skończyła się źle, tam przecież nie ma chodników, więc samotnie idącej przy drodze blondynie faceci proponowali podwózkę, a w domyśle ten tego.
Wszystko to nie wróżyło nic dobrego, zwłaszcza, że rodzinne życie nie istniało, wspólne posiłki były rzadkością, ot każdy brał z lodówki co chciał i kiedy chciał i jadł samotnie. Jedyne spotkanie rodzinne, uznane jako narada rodzinna, było wykładem dla dzieci, podniesionym tonem na granicy wrzasku.
Moana była też w szoku, że nikt się jej o nic nie pyta, o jej życie, o świat w którym żyje i który zwiedziła. Co więcej w domu generalnie nikt z nikim nie rozmawiał, nie zadawał pytań, ot każdy żył swoje życie, które na dodatek kończyło się o 20h00 ze względu na pracę głowy (a może d...) domu.
Ok, można uznać, że każda chatka to zagadka, jednak dość szybko wszyło na jaw, że umieszczenie Moany w pokoju z nastolatką nie było dobrym pomysłem i jej niechęć do gościa dość szybko przerodziła się we wrogość. O tym, że zaoferowano Moanie, w końcu szesnastoletniej pannie, spanie na piętrowym dziecięcym łóżku, tylko wspomnę. Ogólnej atmosferze nie pomagał też fakt, że na początku pobytu Moany urodziło się dziecko, tak więc w domu było roczne dziecko i noworodek, wspólne dzieci gospodarzy, oraz dwoje dużych, dzieci matki z poprzedniego związku. Informacja o tym, że jeszcze jeden, osiemnastoletni syn gospodyni się wyniósł, bo nie chciał z nimi mieszkać, tylko trąciła nasze uszy.
Nas jako rodziców, jedynie cieszył fakt, że rodzice w domu nic nie robili. Całe obowiązki utrzymania domu, sprzątanie, zmywanie, pranie i ewentualne przygotowanie posiłków spoczywały na dzieciach, nagle więc Moana poczuła co to znaczy dbać o dom.
Moana jakoś przeżyła te nudne i smutne trzy tygodnie, kiedy to wreszcie zaczęła się szkoła. No i nastąpiło deliverance (wyzwolenie). Zachwyt Moany przerósł chyba nawet jej oczekiwania. Okazało się, że nie ma klas, tylko roczniki - tyle jest przedmiotów do wyboru, co przekłada się na to, że ci sami uczniowie rzadko uczęszczają razem na dwa czy trzy takie same przedmioty. Co do sportu, to wybór był również wielki, choć dla Moany ograniczony ilością chętnych. Co więcej, rok jest podzielony na trzy i uprawia się trzy różne dyscypliny w każdym okresie. Na początek wybrała pływanie wyczynowe (mają basen w szkole), które właśnie się skończyło. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że miała świetne wyniki i reprezentowała szkołę w zawodach, będąc zawsze w czołówce, to dało jej ono wiele radości i pozwoliło nawiązać przyjaźnie. A znalazła się przecież w ekipie pływającej razem od lat i została przyjęta jak swoja.
Drugim sportem będzie bowling (tak, mają kręgielnię w szkole), a trzecim tenis. Jak się można domyślić, w szkole jest tylko (!) osiem kortów tenisowych.
Dość szybko nawiązała też przyjaźnie szkolne, a i szybko została polubiona przez nauczycieli. Późniejsze wyniki przychodzące do nas mailem to potwierdzały, ze wszystkiego miała 100/100, a ze wstępu do muzykologii nawet 120 na 100. To ostatnie nie jest dla nas zbyt zrozumiałe, może tylko Wałęsa to kuma, bo po jego kiedyś wypowiedziach widać, że zna się na procentach.
Czy znacie dziecko, które oddycha z ulgą, ponieważ kończy się weekend i trzeba iść do szkoły? To rzadki przypadek, a był on właśnie przypadkiem Moany - w domu było coraz gorzej. Do tego stopnia, że wysmarowaliśmy list do jej opiekunki z ramienia Agencji z ogólnym hasłem, że ta rodzina to jakaś pomyłka, podpierając go wieloma przykładami.
Apogeum nastało przed urodzinami Moany. Okazało się, że brat "matki" zrobił dziecko swojej partnerce, która po urodzeniu dziecka uciekła ze szpitala i zniknęła. Rodzina postanowiła, że zaopiekuje się noworodkiem i "matka" ze swoimi maluszkami pojechała załatwiać sprawy opieki nad kolejnym.
Jako jedyna zresztą wysłała z drogi życzenia urodzinowe Moanie, nikt inny w rodzinie tego nie zrobił. Za to "ojciec" zrobił jej awanturę wieczorem, że jej nie było cały dzień (choć wcześniej mówiła, że wychodzi z kolegami z okazji jej urodzin). Podejrzewamy, że może ta złość była jednak z powodu tego, że coś tam planował z tej okazji, ponieważ jako jedyny okazywał Moanie sympatię, której sam nie dostawał od dzieci swojej żony.
W tym czasie Moana była zapraszana do innych domów, zaczęła też mieć oficjalnego chłopaka, który na plaży zoficjalizował sprawę kwiatami i sercem z palących się świeczek.
W połowie października wyszła sprawa ferii - rodzina jedzie do Disneylandu na 10 dni i trzeba zapłacić za każdego 2.000$. Zrobiło się nieprzyjemnie. Rozmawialiśmy o tym jeszcze przed wyjazdem Moany, ale wtedy była mowa o bilecie wejściowym (350$, a w rzeczywistości prawie 500$), który oczywiście my pokryjemy. Teraz nagle padło pytanie czy za wszystko płacą oni, a my oddamy, czy Moana sama za siebie wszystko płaci kartą?
Hm, my już swoje 15.000€ zapłaciliśmy i jakoś dodatkowych wyskoków finansowych w naszym budżecie nie przewidywaliśmy. Był to jednak czubek góry lodowej, który skonfliktował naszą rodzinę. I jak może się pewnie nie domyślacie, nie chodziło wcale o pieniądze.
Cóż, jedną z najtrudniejszych rzeczy w życiu to znalezienie odwagi cywilnej i powiedzenie komuś w twarz prawdy. Brak tej odwagi podszyty jest wielowymiarowym strachem, który ze wstydu nazywamy empatią, niechęcią zranienia drugiej osoby czy poczuciem winy. Ja jednak uważam (bo też kiedyś mi tej odwagi zabrakło), że najważniejsza jest prawda, nawet jeśli za nią jest cena do zapłacenia.
A prawda była inna i tylko ja o niej głośno mówiłem.
Z jednej strony uważałem, że rodzina, a zwłaszcza "matka" zrobiła pomyłkę zapraszając Moanę do nich i o tym wie. Mimo iż sytuacja już dawno ropiała nie chciała się do niej przyznać, nawet przed sobą, czy to z powodów ambicjonalnych czy innych.
Z drugiej strony, Beata nieuczciwie udawała przed nią, że wszystko gra i w rozmowach pisanych rozmawiano o pieniądzach doprowadzając do tego, że wróciliśmy do opłaty za bilet do Disneylandu, a resztę pokryją oni. Sedna nikt nie poruszył.
Są cztery strony świata, w naszym przypadku była strona trzecia: Moana po prostu nie miała ochoty jechać z nimi nigdzie. Mieszkając z rodziną w domu miała ucieczkę, szkołę czy wyjścia z kolegami w weekendy, a taki wyjazd i wspólne 10 dni ją przerażał. Obie z Beatą weszły w tryb Scarlett O'Hara: to może poczekajmy, niech jedzie, zobaczymy jak będzie i wtedy zadecydujemy.
No i każdy kto mnie zna, wie jak mogłem zareagować. Przecież ten wyjazd był za miesiąc!
A potem jeszcze 10 dni!
Po odpowiednim wyzwaniu moich Pań, Beata wyszła z trójtelefonicznej rozmowy, która trwała całą drogę Moany do szkoły. Zostałem tylko ja i płacząca moja córka. W klasie uprzejma i wyrozumiała nauczycielka, widząc stan Moany, pozwoliła używać telefonu i kazała jej usiąść na końcu klasy, aby załatwiła swoje trudne sprawy.
Powiedziałem Moanie wtedy: "Moana, brak wam z mamą odwagi, nie po to marzyłaś tyle czasu o tym pobycie, aby się teraz katować, trzeba stanąć twarz w twarz z problemem, a nie uciekać w nieskończoność od jego rozwiązania. Ponieważ ani ty, ani mama tego nie potraficie stery przejmuję ja. Zadzwonię do "matki" i powiem, że nie chodzi o wyjazd do Disneylandu, ale o to, że ty chcesz i musisz zmienić rodzinę."
Moana była tak przerażona tym szantażem, ale i zdesperowana, że powiedziała, że sama do niej napisze. OK, mówię, wyślij tekst najpierw do mnie, a po akceptacji dowód, że wysłałaś do "matki".
Po niewielkiej korekcie tekst poszedł do zainteresowanej.
I nie uwierzycie jaka była reakcja po kilku minutach. Moana dostała tekst od przedstawicielki organizacji, mówiący, że "matka" do niej zadzwoniła mówiąc, że Moana chce zmienić rodzinę i trzeba się tym zająć.
A nie mówiłem! Też tylko o tym marzyła, ale brak jej było tej cywilnej odwagi, tak jak Beacie i Moanie. Moanę rozumiem.
Uff, chciałoby się powiedzieć. Powiem jednak lepiej, zaraz potem nauczycielka, widząc w jakim stanie jest Moana i po kilku słowach tłumaczenia stwierdziła: co ty, mam wolny pokój, możesz mieszkać u mnie.
Tego samego dnia Thomas, bliski już kolega z zajęć powiedział: rozmawiałem z rodzicami, możesz u nas mieszkać, przyjadę po ciebie w jutro i pojedziemy do mnie abyś ich poznała.
Dziś Thomas jest jej bratem, a nowi opiekunowie rodzicami.
Zauważyliście, że nie dałem cudzysłowu? To moja dla nich wdzięczność. Wtedy, w czasie spotkania, dali Moanie kopie swoich dokumentów i numery telefonów dla Agencji.
Dziś Moana ma swój pokój z wielkim łóżkiem i wstawionym biurkiem. Ma też widok z okna na zwieńczony lasem trawiasty ogród z przychodzącymi doń sarnami. Ma też ciepło. To najważniejsze, rodzinne.
Pominę skomplikowaną historię przeprowadzki. Agentka okazała się wyrozumiałością i błyskiem w ocenie sytuacji, załatwiła sprawę ekspresowo. Było to prawie dwa tygodnie temu.
My jednak dopiero dzisiaj po raz pierwszy w pełni cieszymy się nową sytuacją.
Trzy dni po przeprowadzce Moana zachorowała na zapalenie płuc, na tyle ciężkie, że w konsekwencji doszło do niego zapalenie ucha. Cóż, jej młody organizm po raz pierwszy w życiu, a nigdy nie chorowała, nie wytrzymał napięcia i jej biologiczna obrona się poddała.
Dziś była pierwszy dzień w szkole, wróciła promienna i uśmiechnięta. Nie, nie dzięki szkole, dzięki temu, że wraca do domu.
AUTA, AUTA
Cofam część słów, które napisałem na temat campera. Zmiana stanowiska została spowodowana nasza podróżą i przypadkiem.
Ponieważ jedyna firma, która zgodziła się nas odebrać z promu i na niego zawieść i to z psem, miała do zaproponowania jedynie dostawczaka bez okien w cenie 2.400€ za 31 dni. Przystaliśmy na to oczywiście. No i był to kamyk, który spowodował lawinę decyzji życiowych. Dostaliśmy białego dostawczaka, z panelem słonecznym i dwoma lufcikami w dachu. Fiat Ducato L3H2 to auto o długości 6m i wysokości 2,5m, w którego środku stoję bez problemu (mam 1.86m). Odmieniło to nasze patrzenie na świat podróży. W stosunku do opisanego poprzednio programu kilka zasadniczych punktów uległo zmianie:
Po pierwsze, w czasie naszej miesięcznej podróży spaliśmy tylko 5 razy w sposób zorganizowany. W zorganizowany nie znaczy na campingach, na tych ani razu. Spaliśmy w miejscach przeznaczonych dla camperów, gdzie campingowanie jest zazwyczaj zabronione.
Co oznacza nie campingowanie? Jest to zakaz wystawiania czegokolwiek poza obrys samochodu, można jedynie wjechać na kliny poziomujące. Takie place kosztują w okolicach 12-15€/noc. Posiadają generalnie elektryczność, łazienki i toalety, zawsze odprowadzanie ścieków, wody czarnej (gówno w czystej postaci i gówno z chemią z toalet chemicznych) oraz wody szarej (prysznice i zlewy). Można też nabrać wodę. Istnieją też takie place oferowane przez miasta, są wtedy darmowe, ale nie posiadają elektryczności, sanitariatów, ale prawie zawsze mają odprowadzenie ścieków.
Wracając do nas, w naszej podróży jedynie dwa razy stawaliśmy w takich miejscach bo musieliśmy, a trzy razy bo chcieliśmy. Jaka różnica? Raz musieliśmy, bo trzeba było opróżnić zbiorniki, dwa, bo Beatka leciała z Malagi wcześnie rano, a ja oddawałem samochód. Chcieliśmy spać raz w porcie jachtowym, aby posłuchać uderzeń want o maszty, raz bo był to postój techniczny na pranie i suszenie, raz bo takowy płatny parking był na początku szlaku. Tyle. W pozostałe noce obowiązywała zasada: szukamy miejsca na noc takiego, żeby widok z auta po otwarciu bocznych drzwi i przy piciu kawy był ładniejszy niż wczoraj, ale gorszy niż jutro. Po drugiej nocy w górach nad Malagą myśleliśmy, że zasada ta nie jest możliwa do utrzymania, mieliśmy u stop Malagę, wybrzeże i nieziemski widok, który nocą był nie do pobicia. Jak się wtedy myliliśmy.
Po drugie biały dostawczak, BIAŁY!. Otóż biały jest taki jak wszystkie białe dostawczaki i, choć duży, nie rzuca się w oczy, wszędzie ich pełno. A jeszcze jak ma na sobie napis: "Wygram każdą wojnę - odszczurzanie" to nie dość, że biały to jeszcze cię nie okradną. Oczywiście poniżej napisu można zamieścić numer telefonu gościa czy teścia, którego nie lubisz. A potem jest tak: widzisz zakaz wjazdu camperom, i co robisz? Jedziesz, jesteś przecież białym dostawczakiem. Ktoś mówił coś o odszczurzaniu?
W Hiszpanii nie wolno campingować nigdzie z wyjątkiem miejsc do tego przeznaczonych. Czyli nie wolno ci nigdzie wystawiać nic na ziemię, ani rozwijać markiz. Co więcej, za campingowanie uważane jest przez policję, a zwłaszcza mściwą i skrupulatną Guardię Civil, podłożenie klinów poziomujących - auto może parkować w miejscu publicznym, ale musi móc odjechać w każdej chwili. Tak więc nasz pomysł na życie na zewnątrz w niskim vanie trochę się zachwiał. Siedzenie skuleni w aucie przy moim wzroście nie wchodzi w rachubę.
Po
trzecie wzrost właśnie. Wstajesz rano, otwierasz przesuwne drzwi, odpalasz
kuchenkę (do tego wrócę), woda się gotuje, po chwili pijesz kawę zachwycając
się widokiem i rogalikiem, który kupiłeś wieczorem w miasteczku poniżej, góry w
tle. Nie wystawiłeś nogi z auta. Przepisy są po twojej stronie. Płacisz jednak
mandat, nie taki od policjanta, taki podatek od wzrostu - twoje auto ma
Po czwarte: elektryk? Jak ktoś przesiadł się na automatyczną skrzynię biegów z manualnej, to już nie będzie chciał do niej wrócić, o aktywnym tempomacie nie wspomnę. Dziś mówię tak: jak już ktoś przesiadł się na elektryka to nigdy nie będzie chciał wrócić do silnika spalinowego. Tyle tylko, że dwa rozsądkowe czynniki na to nie pozwalają, po pierwsze cena, po drugie zasięg. No dobrze, trzy czynniki - trzeci to cena i zasięg. Wyjaśniam, cena elektrycznego dostawczaka to różnica 10 tys.€ w stosunku do diesla. Mówimy o samochodzie tylko wakacyjnym, więc potrzeba by 10 lat aby tę różnicę wydać i to gdyby elektryk jeździł za darmo. I tu jest pies pogrzebany, mówiliśmy o zasięgu, a i elektryka trzeba ładować co jakiś czas, a może i często, bo elektryki bardzo słabo znoszą autostrady i góry, zwłaszcza te, o których mówimy, mało opływowe i ciężkie dostawczaki (bardzo ciężkie, bo z wielkim akumulatorem). A ładowanie? Czy ktoś ładował samochód na autostradzie? Cena ładowania jest kolosalna i wypadku dostawczaka zbliżona do diesla. Zostaje więc ekologia. Względna ekologia, taka jak w piosence, pomaluj mój świat na zielono. To był chyba niebieski, ale i tak dzisiejsza elektryka jest jeszcze tylko względnie zielona.
Po
piąte: wszystkie wady. No cóż nie ma barana o pięciu nogach - jak Francuzi
nazywają ideał. Bardzo źle się jeździ dostawczakiem o długości
Bardzo źle się jeździ
dostawczakiem w górach gdzie przy bardzo wąskich drogach te
Bardzo źle się wjeżdża dostawczakiem na prom, bo ten kosztuje dużo więcej, jak i płatne autostrady. Te ostatnie można pominąć lub założyć, że zdarzą się tylko z przymusu - jesteśmy na wakacjach i snucie się bocznymi drogami jest bardziej atrakcyjne.
Bardzo źle się robi dostawczakiem kontrole techniczne, bo co roku, na dodatek wszystkie przebudowy muszą przejść homologacje.
No dobra, wszystko jest już jasne. Tak więc w jednym tygodniu kupiliśmy dwa auta, dostawczaka i elektryka. Z dostawczaków w rachubę wchodził tylko jeden model w pięciu odsłonach. Fiat Ducato, Peugeot Boxer, Opel Movano, Citroen Jumper, Toyota Proace Max, to jedno i to samo auto różniące się tylko plastikiem z przodu i napisem z tyłu. Dlaczego tylko ten? Bo to jedyny dostawczak, który ma 187cm szerokości, a łóżka chcieliśmy mieć w poprzek. Wszystkie pozostałe, Mercedes Sprinter, Renault Master, WV Crafter, Iveco Daily czy chiński Maxus są za wąskie. Jak widać podczas nieobecności Beaty stałem się specjalistą od tego typu aut. Wybraliśmy Opla, jako jedyny dawał termin dostawy do zaakceptowania przez nas. Chuchamy na zimne po przygodzie z Fordem. Zresztą te auta są produkowane w Gliwicach i we Włoszech, a gliwicka fabryka jest Opla, więc może są jakiś wewnętrzne rozgrywki co do terminów. Jedna grupa finansowa, ale każdy swój interes kręci i chce wyników sprzedaży.
Drugim autem zostało czteroletnie elektryczne Renault Zoe z 40 tys. na liczniku i baterią 52kWh. Pisałem o elektrykach powyżej i nie najlepiej jeśli chodzi o stronę finansową i ładowanie. Owszem są elektryki, które dziś dorównują zasięgiem spalinowym, ale ich cena nie uzasadnia zakupu. Elektryk to auto idealne pod pewnymi warunkami. Podstawowym jest możliwość ładowania go w domu, drugim krótkie dystanse jazdy aby móc właśnie ładować go w domu lub pracy. Odpada wtedy wysoki koszt ładowarek i czas ładowania.
Nasza wyspa jest mała, nasz
elektryk ma
Beata i Duda są zakochane w Zoe, bagażnik jest duży, a jego wysokość pozwala Dudzie cały czas patrzyć przez okno, a dla Beaty to wreszcie małe, zgrabne i zwinne autko, po tych wszystkich kobyłach, które mieliśmy. Faktem jest, że jazda jest samą rozkoszą i zabawą z odzyskiem energii.
A koszt? Znów historia do opowiedzenia. Wchodzę do salonu i przymierzam się do Zoe. Cena jak hipermarketu 15.990€. Bardzo mi się spodobał, więc mówię sprzedawcy, że biorę, ale muszę zrobić nim kółko. Sorry, mówi bardzo miły pan, to auto jest już zarezerwowane, ale znajdę może inne. Znalazł za 18.990€. Ponegocjuj trochę, mówię dziękując. Rano sprzedawca dzwoni i mówi, że ma dla mnie auto za 11.110€. Jakie?, pytam. No to samo. No i nie rozumiemy się, ja myślę, że to drugie, a on mówi o tym, które widziałem w salonie. Kiedy w końcu pojąłem wystarczyło 25 minut do mojego ponownego wejścia do salonu. Oczywiście moim pierwszym pytaniem była próba zrozumienia jak jest możliwa taka zmiana ceny, przecież chciałem kupić w tamtej. No nie wiem, jakaś zmiana polityki, ale nie mówiłem, że chcesz kupić w tamtej cenie. Nie wspomnę, że, już jako nasz, samochód wrócił po tygodniu do salonu, że zrobiono przegląd z wymianą małego akumulatora, oraz zawieziono go na państwowy przegląd techniczny. Wszystko w cenie sprzedaży. Szczęściarz? Ah! I jeszcze załatwili ubezpieczenie za 320€ za rok!
Tak więc w cenie jednego Forda Tourneo Custom mamy dwa auta. Mamy mieć. Jak przyjedzie drugie zacznę go przerabiać na dom na kółkach i dam wtedy znać, bo jak to chcemy zrobić mamy już w głowach - prosto, spartańsko, tak jak lubimy żyć na wakacjach.
POŁUDNIOWA HISZPANIA
Że Hiszpania jest cudem świata to już wiemy. Jeżdżąc nią nieśpiesznie już kilkanaście razy z południa na północ odkrywaliśmy coraz to nowe i bardziej ukryte zakątki. Większość ich opisaliśmy na tych stronach. Jednak chyba najbogatszym regionem jest Andaluzja. Dlaczego?
Hiszpania, swego czasu była największym i najpotężniejszym krajem na świecie, a z kradzieży i bogatym. Budowano więc istne architektoniczne perełki, a że to bogactwo przekładało się na klasę średnią, więc i miasta są niczego sobie.
Na tereny półwyspu iberyjskiego po Fenicjanach i Grekach przybyli Rzymianie i to oni pozostawili po sobie konstrukcje w postaci dróg, akweduktów czy term, których jest sporo, a niektóre w zupełnie przyzwoitym stanie. Przez dłuższy moment półwyspem władali Wizygoci, ale Maurowie czyli Muzułmanie czy Arabowie, bo tak nazwano mieszkańców północno zachodniej Afryki dość szybko się z nimi uporali. Stworzyli wspaniałą kulturę, która jednak musiała ugiąć się w XV wieku pod naporem królów katolickich, Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda III. Wtedy zakończyło się ich panowanie, a że najdłużej byli właśnie na południu to właśnie tam, czyli dzisiejszej Andaluzji jest najwięcej ich śladów. Śladów mogących zaliczyć się z łatwością do cudów ludzkiej cywilizacji.
Jak zwykle na kontynent ruszyliśmy promem wykupując miejsce w kabinie "Pets friendly", więc z pieskiem. Jednak był to pierwszy raz bez samochodu, co nam nie przeszkadzało, bo od najmu dostawczaka (wspomniane 2.400€ za miesiąc) mogliśmy odjąć 700€ za brak przewozu takowego. De facto więc kamper kosztował nas tylko 1.700€ za 31 dni.
Po wyjściu ze strefy portowej usadowiliśmy się w cieniu palmy na trawie w oczekiwaniu na przyjazd Antonio, który zapowiedział opóźnienie związane ze spóźnieniem naszego promu. Było już południe więc podjedliśmy to i owo, załatwiając w ten sposób lunch.
Antonio okazał się nad wyraz
miłym młodym człowiekiem, którego ciekawą historię miałem poznać miesiąc
później, kiedy to odwoził mnie
ROZPOCZYNAMY WAKACJE
Rozpoczęły się wakacje (07/09/2024). Pierwszy wybór padł na miejscowość Utrera, na południe od Sevilli, którą ominęliśmy. Korzystamy też z aplikacji Park4night, więc Beata wypatrzyła, że jest tam wielki i cichy plac do spania, blisko centrum, używany tylko w dzień targowy.
Kiedy dojeżdżaliśmy do miasta z wolna oczy nasze robiły się okrągłe, wszędzie stały zaparkowane samochody i czym dalej w las przysłowiowej igły nie dało się wcisnąć. Przy cichym placu zrozumieliśmy, huczało na nim wielkie wesołe miasteczko, a trawiaste błonia obok w całości pokryte były samochodami. Krążąc zrozumieliśmy też, że całe miasto to jedna wielka tłumna fiesta. Wszystko to, co lubimy najbardziej...
Byliśmy przerażeni, ale jednak doszliśmy do wniosku, że jak już tu dojechaliśmy, a i wieczór się zbliża, to zostańmy. W końcu na jakimś trawniku, na zakazie, zaparkowałem się za innym białym (!) dostawczakiem. Wzięliśmy Dudę i poszliśmy w tłum. Czym dalej w miasto było coraz gęściej, jakaś konnica w strojach, przebierańcy, dziesiątki knajp zrobionych z okazji, no nie było to dla nas. Zawróciliśmy, aby w samochodzie w akompaniamencie wrzeszczącej zewsząd muzyki zjeść kolację. Byliśmy zmęczeni i było już późno, więc Beatka rzuciła hasło, że jeszcze wysika Dudę na skwerku obok, a ty idź już spać.
Prymitywne nocne piwne parcie wyrwało mnie z ramion Morfeusza. Wstaję i myślę, iść na skwerek (który i tak już był sikalnią) czy siadać na przenośnym WC? Z tą ciekawą refleksją zamarłem, w szoferce na siedzeniu pasażera spał pijany facio. A Duda nic! Beata też spała w najlepsze, tyle, że w łóżku. Co się dzieje? Otworzyłem drzwi przesuwne, wysiałem, otworzyłem drzwi pasażera i potrząsając gościa mówię: Te, co jest? Co ty tu robisz? Nie odpowiedział: ano śpię - a mógłby na takie moje głupie pytanie. Otworzył tylko oczy, powiedział po swojemu, o kurde!, wysiadł i przesiadł się do białego dostawczaka przed nami.
The end.
Ach te białe dostawczaki! Wszystkie jednakowe.
Rano przy śniadaniu była kupa śmiechu. Wyszło na to, że Beata idąc z Dudą zostawiła samochód otwarty, ja leżąc już w łóżku zasnąłem, a pijany fiestą gość pomylił auta. Beata po powrocie zamknęła nas skrupulatnie, a że było ciemno i przód był zasłonięty kotarą nie zauważyła niechcianego pasażera. Taki był początek i pierwsza noc.
Sama Utrera nie wywarła na nas jakiegoś piorunującego wrażenia, ok, miło było spacerować po śladach fiesty, zmęczony tłum jeszcze spał, przeszliśmy więc centrum, potem dużym deptakiem prowadzącym do, jak się okazało, ważnego sanktuarium i monastyru ze świętą panienką, zawsze dziewicą, przy którym nagle mocno się zagęściło. Ze względu na tłum podejrzewaliśmy, że cała ta fiesta być może kreci się wokół tej panienki z obrazka.
Czas był na nas, ewidentnie nie była to nasza fiesta.
UTRERA
Lunch w pipidówce po drodze przypomniał nam jak niskie są ceny i jakie pyszne robią jedzenie. Pipidówka, pipidówką, w Las Morales był oczywiście zamek, który tylko obeszliśmy jako, że był zamknięty.
Na noc zjechaliśmy z głównej drogi do sporego Parque Natural de los Arcornocales, a potem z asfaltu na drogę szutrową i w trawiastej zatoczce zaparkowaliśmy na noc. Poszliśmy szutrem na spacer, a po zachodzie słońca, używając wyciąganej główki kranu przy zlewie, wykąpaliśmy się pod ciepłym prysznicem stojąc na trawie przy samochodzie. Wokół była cisza, góry i gdzieś tam w oddali pobekujące barany. Pierwsza noc w całkowitej naturze.
Rano nam nie wyszło. Po śniadaniu pojechaliśmy na początek szlaku, którego nie było. Ot wjechaliśmy komuś na podwórko. Zawróciliśmy i pojechaliśmy kilka kilometrów w inne miejsce, gdzie tablica upewniła nas, że szlaki jednak istnieją. Szliśmy starym, jeszcze rzymskim szlakiem młynów, łączącym dwie odległe miejscowości, Alcala de los Gazules z Jimena de la Frontera. Szliśmy i szliśmy, stary bruk pojawiał się i znikał, minęliśmy miejsce gdzie miał być młyn, ale przy suchej rzece go nie znaleźliśmy. Dalej było coraz piękniej, jednak wszystkie ślady wskazywały na to, że park parkiem, ale znajduje się on na ogrodzonych terenach prywatnych. W końcu szlak zniknął i stanęliśmy przed płotem. No i nijak nie dało się go ominąć, a jak już znaleźliśmy bramkę przy rzece to kolczasty gąszcz nie pozwalał na jej przekroczenie. Krążąc wzdłuż płotu wróciliśmy na rzymski szlak i do samochodu.
PIERWSZA NOC W NATURZE I TAKIE TAM ŁAŻENIE, ACZ POTRZEBNE PO DWÓCH DNIACH NA PROMIE
Na późny lunch wjechaliśmy na przełęcz do wymienionego miasteczka Alcala de los Gazules. Zjedliśmy same pyszności, ja gazpacho i pieczeń z jelenia, Beata gulasz z cieciorki i warzyw, a potem rekina, desery i napitki, a wszystko w cenie 35€. Andaluzja tak ma.
Na popołudnie zjechaliśmy do Taryfy, Beata ciągle marudziła, że chce do Taryfy, jedynego miasta, które ominęliśmy w drodze z Maroka.
Taryfa to miejsce w Europie najbliżej położone od Afryki (nie Gibraltar, jak niektórzy myślą), której marokański brzeg widać jak na dłoni i utarło się, że to miejsce dzieli ocean od morza Śródziemnego.
Warto zajrzeć do tego miasta, jest cytadela, ufortyfikowana wyspa sztucznie połączona z lądem, miłe plaże i pozostałości maurowskich zabytków. Wszędzie dużo jest młodzieży surfującej tu na kite'ach. Parking znaleźliśmy dość daleko co pozwoliło przejść przez całe miasteczko, a wieczorne winko przy oceanie i zachodzącym słońcu spowodowało, że na noc pozostaliśmy w Taryfie. Są tam parkingi gdzie za 10€ można spędzić noc, ale nam spodobał się inny parking na wjeździe do Taryfy, przy... cmentarzu. No bo gdzie jest spokojniej?
TARYFA - SZTUCZNY PODZIAŁ WÓD, ALE GÓRY AFRYKI TUŻ, TUŻ
Rano budzimy się bez prądu, na szczęście izolator oddziela akumulator samochodowy od użytkowego, więc odpalamy silnik i przenosimy się na parking Lidla, aby podładować akumulator i kupić świeże croissanty. Po śniadaniu ruszamy na północ, do Jimena de la Frontera. Z tym porannym silnikiem to już będzie tak do końca, cóż, zbyt energochłonna lodówka i zbyt mały akumulator użytkowy nie pozwalały na przetrwanie nocy, mimo iż panel słoneczny i alternator dobrze ten akumulator ładowały.
Jimena to przede wszystkim zamek i to zamek pełną gębą. W centrum znaleźliśmy super parking, zrobiliśmy lunch na wynos i ruszyliśmy w górę do górującego nad okolicą zamku.
Zamek jest bardzo ciekawy, jak większość na tych terenach bazą była niewidoczna dziś konstrukcja rzymska, od XIII wieku rozbudowana przez Maurów, a następnie po zdobyciu przebudowana przez chrześcijan. Jest tam wieża zegarowa, łaźnie, odbudowany po zdobyciu przez chrześcijan alkazar, a całość okalają częściowo mury przyjmujące formę terenu. Bardzo wielką atrakcją było zerknięcie do zbiorników wodnych, posiadających posadzkę i sklepienie z kamiennych łuków. Bawiliśmy się zwiedzaniem jak dzieci, bo początkowo byliśmy na zamku sami.
JIMENA DE LA FRONTERA
NA ZAMKU
Ku naszej dodatkowej uciesze, okazało się, że spod zamku wychodzą szlaki turystyczne biegnące aż do płożonej w dole rzeki i dalej kanionem do następnych atrakcji, tym razem naturalnych. Ruszyliśmy z chęcią oglądając niespotykane twory skalne, aż zasiedliśmy pod dębem, który był... ogołocony z kory. Wtedy zrozumieliśmy nazwę parku, to tam rosły dęby korkowe w wielkiej ilości. Było cudnie, nikogo wokół, zajadaliśmy kanapki popijając je zimnym piwem i napawając się widokiem.
DĘBY KORKOWE
Zeszliśmy aż do miejscami suchej, a miejscami zalanej stojącą wodą rzeki. Dalsza próba spaceru nie udała się, przeszliśmy dwa razy przez furtki w ogrodzeniach, trzymając Dudę na krótko ze względu na obecność osiołków, kóz i luźno chodzących świń, aby w końcu dotrzeć do dość szemranego gospodarstwa, więc zawróciliśmy. Szliśmy też z kilometr suchą rzeką, ale i to nie prowadziło do nikąd. Wybraliśmy więc kierunek do drogi w czym pomogły nam mapy satelitarne pomagające omijać cierniowe krzaczory. Z ulgą i mokrzy od potu dotarliśmy do asfaltu, który zaprowadził nas do miasteczka i upragnionego zimnego piwa.
A ŻE TO RZEKA, KAŻDY WIDZI
Było już późno kiedy ruszyliśmy w drogę. Okazało się, że przy kampingu w Ronda jest parking dla camperów i można się wypróżnić, nalać wody i podłączyć do ładowania za jedyne 19€. Ronda, którą już znaliśmy, nas nie interesowała. Postój techniczny nie służył niczemu, naładowany akumulator padł dzień później, woda do wzięcia w górach jest wszędzie. Rano po gorącym prysznicu ruszyliśmy dalej.
Po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy na krótkie spacery aby zerknąć na piękno Parque Nacional Sierra de las Nieves.
SIERRA DE LA NIEVES - tam śniegu jeszcze nie ma i może nie będzie
Lunch w El Burgo był zacny i jak zwykle tani. Po nim, już w Maladze ominęliśmy parking dla camperów zapamiętując go na ostatnią noc i ruszyliśmy w góry górujące nad miastem - Montes de Malaga. Jechaliśmy w górę bardzo krętą górską drogą szukając miejsca na nocleg. Były to nasze początki i baliśmy się zapuszczać w boczne górskie szutrowe drogi. Stanęliśmy więc na jednym z leśnych rozjazdów i poszliśmy w dół na przeszpiegi. Okazało się, że drogą da się jechać, ruszyliśmy więc z duszą na ramieniu, aby na jej końcu dotrzeć na cud świata - Mirador del Cochino, parking z widokiem dookolnym, a zwłaszcza widokiem na pięknie położoną wśród gór Malagę, jej port i wybrzeże. Achom i ochom nie było końca. Pod wieczór poszliśmy na długi spacer w stronę hotelu otoczonego lasem i położonego dużo poniżej, a do którego asfaltowy dojazd prowadził od innej strony. Wszystko było magiczne, droga, światło zachodzącego z wolna słońca i sam hotel. Nie skorzystaliśmy jednak z baru i wróciliśmy na górę "do siebie" częściowo inną drogą.
HOTEL ZACISZE
Jak pisałem na wstępie, nie przypuszczaliśmy wtedy, że trafi nam się jeszcze tak piękne miejsce, któremu wieczorem uroku dodały nocne światła miasta, cisza, samotność i pyszne wino.
MALAGA W DOLE
Rano, jadąc w stronę morza, zjechaliśmy do Canillas de Aceituno, miasteczka położonego na skraju Parque Natural de las Sierras de Tejeda, Almijara y Alhama. Po świetnym lunchu przy merostwie ruszyliśmy w góry. Wycieczka była wielce ciekawa widokowo, zagłębialiśmy się w tereny coraz bardziej dzikie, oczywiście nie spotykając po drodze nikogo.
MAŁE MEROSTWO TO I MAŁE ZDJĘCIE. OLIWKI W NAZWIE MIASTECZKA.
PIĘKNO GÓR W SAMOTNOŚCI
Nowe widoki otwierały się z każdym krokiem w górę, a po przejściu przełęczy ukazała się nowa dolina, którą zeszliśmy do miasteczka robiąc pętlę wokół skalistego szczytu la Marona.
ZROBILIŚMY PĘTLĘ WOKÓŁ GÓR NA PIERWSZYM PLANIE
Nad miasteczkiem wypatrzyliśmy piękne miejsce na noc i poszliśmy po samochód. Po powrocie okazało się, że na "naszym" miejscu stoi już biały van. Cóż było robić, odjechaliśmy nie chcąc mieć sąsiedztwa. Nieopodal znaleźliśmy jednak miejsce przy skarpie z widokiem na całą okolicę i miasteczko w dole. Było jeszcze lepiej.
NASTĘPNY WIECZÓR Z WIDOKIEM
Zjazd nad morze był szybki, tak więc na lunch zasiedliśmy w Velez-Malaga, miejscowości kurortowej, acz pustej ze względu na niesezonowość naszej podróży. Wynaleźliśmy knajpkę ze świetnymi ocenami grillowanych ryb. Po dotarciu do niej nasza niesezonowość się skończyła, tłumek już czekał w kolejce. Było po nim widać, że to mieszkańcy północy, którzy uciekli od zimy do swoich nadmorskich hiszpańskich rezydencji. Ruszyliśmy więc dalej i nie żałowaliśmy, trafiliśmy na inną, położoną na samej plaży, w której kolorowy tęczowy misiu doradził nam najlepsze morskie smakołyki. Ale było!
Na noc postanowiliśmy zostać na parkingu dla camperów w marinie. Widok z szoferki i stukanie fałów o maszty przypomniały nam jak to kiedyś było.
Na po lunchowy spacer ruszyliśmy wzdłuż plaż, gdzie eleganckie rezydencje przeplatały się z domami rybaków, co ogólnie dawało miejscowości swojskiej atmosfery.
RYBACKO BIEDNIE I NIE RYBACKO, NA BOGATO
Z Velez-Malaga przeskoczyliśmy autostradą do Motril. Jedyną atrakcją była tam plaża dla psów z prysznicem, ale z powodu dużej fali tylko spacer i moczenie stóp musiało nas zadowolić.
Ruszyliśmy więc na północ w stronę południowych zboczy Sierra Nevada. Na lunch zjedliśmy w Velez de Benaudalla, aby na noc zatrzymać się już w górach, w Lanjaron. Zaparkowaliśmy w centrum na małym parkingu przy głównej drodze, gdzie, od biedy można by było spać. Poszliśmy na obchód miasteczka, a zwłaszcza zobaczyć ruiny maurowskiego zamku. Obiekt był ciekawy ze względu na swoje położenie i historię, ale bez szału. Wracając obeszliśmy miasteczko i nad nim natrafiliśmy na centrum sportowe z basenem miejskim i budowanymi przy nim na dwóch poziomach parkingami. Na dolny nikt nie zjeżdżał, bo po co chodzić do góry. Niedługo potem już my na nim staliśmy, w ciszy i z widokiem. Szukajcie, a znajdziecie.
MAUROWSKIE RESZTKI I ZNÓW PRYWATNY PARKING
Rano ruszyliśmy do jednego z celów podróży - Capileira. To miejscowość znajdująca się na końcu drogi i w dole długiej doliny w samym sercu Sierra Nevada. Stamtąd prowadziła trasa na najwyższy szczyt Mulhacen (3.479m) i Pico Veleta, na którym jeździmy na nartach, tyle, że od północnej strony, a teraz byliśmy od południowej. Miejscowość mocno turystyczna parkingi ma, pełne w sezonie i prawie pełne poza. Miejsce się szybko znalazło i ruszyliśmy w trasę pętlę, jedną stroną długiej doliny, aby wrócić drugą. Doszliśmy do niezamieszkałego dziś miasteczka przy elektrowni wodnej, po czym poszliśmy dalej i dalej zobaczyć naszą Veletę. Było pięknie i widokowo, więc z takim najładniejszym z nich zjedliśmy lunch, patrząc na kozice, mocno trzymając Dudę.
SIERRA NEVADA W CAŁEJ KRASIE
Na koniec, ja jeszcze wykąpałem się w strumieniu i mocno zmęczeni, zasiedliśmy na piwie i winie będąc już w miasteczku.
BRRR, ALE ZIMNA
Tak rozmawiając przy napojach doszliśmy do wniosku, że nie warto zostawać w Capileira na noc, jeśli chcemy jutro zrobić jeszcze dłuższą trasę, więc lepiej jechać w stronę Trevelez, kilka dolin dalej, za to jeszcze głębiej w góry. Dość szybko znaleźliśmy miejsce z widokiem zapierającym dech. Znowu.
POKÓJ Z WIDOKIEM
Trevelez każdy zna. Każdy w Hiszpanii. To stąd są wyśmienite suche szynki, nawet są w naszej Mercadoni.
TREVELEZ ŁADNIE POŁOŻONE. SZYNKI TEŻ.
Nie o szynkach będzie jednak, choć po wycieczce darmową degustację z winem zrobiliśmy i różne szynki kupiliśmy.
Szybko okazało się, że parking
jest obok wejścia na szlak i są miejsca. No i nie dziwota, na całej trasie 15km
nie spotkaliśmy nikogo. Po zrobieniu kanapek ruszyliśmy w górę. W górę do
upadu, ledwo się wdrapałem.
GÓRY PIĘKNE ZWŁASZCZA W CISZY I SAMOTNOŚCI
Na szczęście dalsza część trasy biegła górą prawie po płaskim, szliśmy napawając się widokami na najwyższy szczyt położony w oddali. Doszliśmy w końcu do zejścia, a mnie złapał strach. Schodzić czy skakać? Potem, gdy już byliśmy na dole, aż dziw brał, że w tym tak pionowym zboczu może być ukryta trasa, i to wcale bez większych lęków związanych z moim lękiem wolnej, nieokreślonej przestrzeni.
POMYŚLEĆ, ŻE GDZIEŚ TAM NA ŚRODKU ZDJĘCIA UKRYTA JEST ŚCIEŻKA
Było cudnie, a smaczku dodał człowieczek w dole, idący krętą ścieżką z trzema osłami niosącymi towar. Zupełnie jak ojciec głównego bohatera "Ręki Fatimy". Wzruszające.
Dalej szliśmy poziomnicami z wolna schodząc w głąb wąwozu, aż doszliśmy na tyle nisko aby móc przekroczyć rzekę i zawrócić w stronę Trevelez. Tam też znalazłem miejsce na zimną kąpiel, tak potrzebną po trudach wspinaczki.
GÓRSKA WODA I OSIOŁKI
Po chwili odpoczynku w lokalnym barze, oraz po późniejszej degustacji szynek z winem, ruszyliśmy w dalszą podróż, ponownie w stronę morza.
Po drodze okazało się, że w jednym z miasteczek jest punkt widokowy przystosowany do noclegów dla camperów. Wjechaliśmy nań i ustawili samochód tak, aby widzieć tylko niesamowity pejzaż i móc wziąć prysznic będąc niewidzianymi przez nikogo. Zresztą daleko stał tylko jeden van, którego właściciele pojawili się dopiero po zmroku wracając z wycieczki rowerowej. Wieczór, jak już któryś, zapewnił nam niesamowity zachód słońca oraz z wolna rozgwieżdżające się niebo.
JUŻ PO KĄPIELI
Nad morzem były forty i forty, cóż atak od strony Afryki był prawdopodobny.
W FORCIE ZDRADZIECKA SZABELKA (z pistoletem)
UFF, WRESZCIE TŁUCZEMY KILOMETRY PO PŁASKIM (
Spacerując ładnymi pustymi deptakami, albo ścieżkami łączącymi równie opustoszałe kurorty, przemierzaliśmy wybrzeże, zmierzając w stronę Almerii. Oczywiście po drodze zatrzymaliśmy się na morski lunch. Zastanawialiśmy się też czy nie zostać w takim kurorcie na noc, były tam zaznaczone miejsca dla camperów, ale w końcu pognaliśmy dalej do Aquadulce. Poszukiwania miejsca na nocleg trwały krótko, było tak ohydnie, że aż się za nami kurzyło, tak gnaliśmy w góry drogą na Felix i Enix. Daleko nie pognaliśmy, dość szybko zobaczyliśmy zakole starej, zamkniętej drogi, które pozwoliła nam stanąć z dala od ruchu i niewidoczni z drogi.
NOCLEGOWNIA. W GÓRZE ENIX.
Rano przyszedł czas na zwiedzanie cywilizacji, dawnej cywilizacji. Alkazaba w Almerii jest miejscem wyjątkowym. Godziny otwarcia szokowały, jak i fakt, że zwiedzanie nie kosztuje nic.Ten wielki zamkowy kompleks, a raczej górne miasto z zamkiem było otwarte od 9h00 do 15h00 i od 20h00 do 22h00. Spotkani Polacy wyjaśnili mi, że wieczorem jest inne zwiedzanie bo wszystko jest podświetlone i robi jeszcze większe wrażenie niż za dnia. Za dnia też robiło. Podzieliliśmy się na grupy, moja jednoosobowa pognała do zamku, a Beata z Dudą poszły do parku będącego kiedyś częścią tego wielkiego urbanistycznego założenia.
BEATKA Z DUDĄ NA DOLE, A JA NA
GÓRZE
Trudno jest opisywać wrażenia,
cóż tylko tych kilka zdjęć może pokazać jak kiedyś to musiało wyglądać.
Pomagają temu ciągle prowadzone prace renowacyjne, głównie na murach, term i
innych zabudowań pewnie nie odtworzą. To co jest wystarczy jednak w zupełności,
aby zachwycić każdego zwiedzającego.
OCZYWŚCIE JEST BIJĄCE ŹRÓDŁO I SĄ
OGRODY
FORTECA GÓRUJE NAD MIASTEM
PRAWDZIWA FORTECA
Po wymiennym zwiedzaniu zasiedliśmy na skwerku w centrum w celach konsumpcyjnych. Śmieszny to był kiosk z jedzeniem słynnych tapas. Do każdego napoju, czy to wina czy piwa przynosili talerzyk tapas. Taki talerzyk niczego sobie. Do dwóch piw zjadłem mątwę i pieczone sardynki, a Beatka kalmara i rekina. Wspólnie poprawiliśmy jeszcze wolno gotowaną ośmiornica. Nie dziwota, że kiosk miał ocenę 4,8 na 5. Więcej jednak też byśmy nie dali, przyjemność psuły pałętające się bezdomne koty, które drażniły Dudę. W końcu jednak upolowały ptaka i zniknęły w oknie pustostanu.
ALMERIA DA SIĘ LUBIĆ
Długi spacer zakończył pobyt w tym atrakcyjnym mieście i ruszyliśmy w kierunku Cabo de Gata-Nijar, nadmorskiego parku natury.
W drodze do La Fabriquilla zatrzymaliśmy się na przy plaży, kąpiel w ciepłej morskiej wodzie dobrze nam zrobiła, był to powrót do obserwacji podwodnego świata, bogatego ze względu na zakaz połowów - park obejmował też przybrzeżne wody. Wieczorny prysznic przy samochodzie załatwił sprawę płukania. Nie zostaliśmy jednak na noc w tym miejscu, bliskość drogi i przejeżdżające samochody nam przeszkadzały, pojechaliśmy więc dalej, szybko znajdując platformę parkingową z widokiem, noc upłynęła więc w ciszy i spokoju.
EH TA NASZA WOLNOŚĆ
Rano podjechaliśmy do przylądka Gata, porzuciliśmy auto na parkingu i omijając emerycką latarnię (emerycką, ponieważ to przy niej wylewały się emeryckie wycieczki w celach selfikowych, po czym wsiadały i odjeżdżały) i ruszyliśmy dalej zamkniętą drogą, aby zobaczyć wybrzeże w formie dzikiej, czego nie zapewnił nam dziki tłum przy latarni.
Droga wiła się wybrzeżem odsłaniając w dole niedostępne zatoczki z krystaliczną wodą. Doszliśmy do następnej latarni (jakaś mania), ale tam na straży warował latarnik J.Conrada, a zwłaszcza jego wściekły pies próbujący przegryźć stalową siatkę. Zawróciliśmy zmieniając drogę na nowszą, idącą powyżej starej. Droga ta z każdym kilometrem robiła się jednak starsza, z dziurami i wyrwami podmytymi przez deszcze. I chudsza. W końcu zrobiła się z niej ścieżka, ale wkrótce i ona zniknęła. Idąc na przełaj w dół zastanawialiśmy się jak to możliwe, żeby włożyć tyle pracy w wykucie w skałach drogi, a potem ją porzucić.
WYBRZEŻE SUROWE, ALE ATRAKCYJNE
Na noc postanowiliśmy pojechać na prywatny i poza sezonem bardzo tani (10€) parking dla camperów, w celach postoju technicznego. Zbliżała się połowa naszej podróży i trzeba było zrobić pranie. Po drodze zatrzymaliśmy się powtórnie na plaży w celach pływacko -obserwacyjnych, a później jeszcze raz, aby zerknąć tylko na solanki i wodzące w nich głowami flamingi.
FLAMINGOWY LANDSZAFCIK
Postój był rzeczywiście techniczny, pranie i suszenie (7€), potem składanie i rano nas już nie było. Wszystko w minorowych nastrojach bezsilności, kryzys u Moany pogłębiał się, nagrania z płaczem i rozczarowanie pobytem psuły nam ewidentnie radość z tego co nas otaczało. Jedynie wieści o jej wyczynach pływackich nas trochę podnosiły na duchu.
Jadąc znów w stronę morza (trzeba było objechać niedostępne autem góry i wybrzeże) zastanawialiśmy się skąd tam tyle przemysłowych nazw. Okazało się, że zanim Cabo de Gata stało się turystyczną atrakcją wydobywano tam różnorakie minerały z węglem na czele. Na wybrzeżu pojawiły się zrujnowane zabudowania przemysłowe, kominy i miasteczka niegdyś tętniące robotniczym życiem, dziś zamienione na letniska.
NA CABO DE GATA ATRAKCJE SĄ RÓŻNE
Przejeżdżając przez miasteczka zrobiliśmy jednak tylko zakupy, nie wywarły one u nas chęci dłuższego postoju.
DROGA WZDŁUŻ WYBRZEŻA
W końcu znaleźliśmy ładne miejsce przy starym kominie i poniżej ruin hali fabrycznej, które jednak tworzyły w całości dość estetyczne wrażenie. W oddali widniało miasteczko, co nas urządzało ze względu na internet, który był nam potrzebny do wideo-spotkania z opiekunką Moany, która z ramienia Agencji zapewnia jej coaching. Opiekunka mieszka w Kolumbii. Bardzo to ciekawe, chodziło jednak tylko o psychologiczne wsparcie dla studentów, a organizacji o taniość takiego rozwiązania.
Tak czy siak, prawie godzinna rozmowa się odbyła, po której stwierdziłem, przeczuwając jak to się skończy, że potwierdzimy ją słowem pisanym, aby był ślad, że dzieje się źle u naszej córki. Naszej córki, która nazajutrz kończyła 16 lat.
Miejsce postoju było skalisto-nieprzyjazne, wyglądało groźnie, ale spacer szutrowymi drogami był niczego sobie, a podwodny świat w szczególności, nie odmówiliśmy sobie rano popływania wśród skałek.
EX PRZEMYSŁOWOŚĆ TEŻ JEST ATRAKCJĄ
Zasnęliśmy z otwartymi tylnymi drzwiami, jednak przechodzący wędkarze, a zwłaszcza ostrzegający szczek Dudy spowodował ich zamknięcie.
Po porannej kąpieli poszliśmy jeszcze w przeciwną stronę w kierunku ładnego budynku, który okazał się opuszczonym centrum konferencyjnym.
SZKODA, ŻE PORZUCONE.
Na lunch zatrzymaliśmy się w Aguilas. Z przygodą. Jadąc bardzo wąską uliczką i za wcześnie wchodząc w zakręt, zahaczyłem tyłem samochód zaparkowany zbyt daleko od krawężnika. Stanąłem kawałek dalej, zrobiło się zbiegowisko, co nas raczej nie ucieszyło, była to ewidentnie dzielnica biedoty. Zahaczony samochód był nieźle poharatany, ale nie tylko od strony ulicy, z drugiej też. Wszystko wyglądało na stare, no może z wyjątkiem jednego wgniecenia. Poszedłem zobaczyć nasze auto, miało ciemne smugi na białym lakierze, rozwalony plastikowy kołpak z koła i rysę na czarnym plastiku zderzaka.
Pojawiła się właścicielka i zaczęła marudzić, a ja na to pytam jak to możliwe, że my nie mamy śladu, a ona rozwalony z przodu bok. Potwierdziła, że to stare z wyjątkiem tego, wskazała palcem. Potrzebnie będzie zgłoszenie do ubezpieczalni. Na to ja się nie zgodziłem, najpierw policja, niech zrobi protokół i stwierdzi co jest stare, a co może zrobione przeze mnie. Zapadały długie momenty ciszy, zaproponowaliśmy w końcu 50€ w ramach rekompensaty za niepewne nasze szkody. Niepewność właścicielki rozwiało podniesienie kwoty do 60€, które wzięła skwapliwie i rozstaliśmy się z uśmiechem.
Zaparkowaliśmy na parkingu, na który jechaliśmy wąskimi uliczkami, a do którego można było dojechać szerokimi arteriami. Google + Beatka zrobiły swoje. Znaczy niewiele, kupionym u Chińczyka acetonem wytarłem ślady z białej farby i wszystko zniknęło, kołpak wyrzuciłem, bo i tak jeden już od początku brakował, a rysa na czarnym plastikowym zderzaku była mała i bez znaczenia.
Samo Aguilas nas nie powaliło na kolana. Miasto położone jest bajkowo, jednak sprawia wrażenie biednego i nieatrakcyjnego. Nie pomógł nawet zamek położony na skale nad pięknymi zatokami z obu stron. Ot zamek, i to płatny.
AGUILAS CHOĆ POŁOŻONE CUDNIE DLA NAS MAŁO ATRAKCYJNE
Odjeżdżając od morza na północ, chcieliśmy jeszcze zobaczyć Lorkę (Lorca), tam też był zamek, ale już zamknięty, a że nie znaleźliśmy ciekawego miejsca na noc, pojechaliśmy dalej na północ w kierunku wypatrzonego na mapie Parku Regionalnego de Sierra de Espuña. To niespotykanie skonstruowany geodezyjnie region, jest płasko po horyzont, a gdzieniegdzie z tego płaskowyżu eksploduje góra lub niewielkie, za to wysokie, pasmo gór. Jadąc w kierunku wybranej sierry zjechaliśmy z drogi i stanęliśmy na noc na z lekka tylko zarośniętej pustyni. Było cudnie, zachodzące słońce, tu i ówdzie wyhynające wspomniane góry, no i wielkie niebo, rozgwieżdżone bez zakłóceń światłami rampy. To wszystko tylko dla nas.
DZICZ TYLKO DLA NAS
Po zachwycie świtem i zmianami
kolorów wokół, ruszyliśmy na parking usytuowany na przełęczy w centrum tego
niewielkiego pasma. No oko, z 10 na
Miejsce było z widokiem na dziwną górę. Przypominała trochę Devils Tower z Dakoty Południowej, szybko więc zdecydowaliśmy się zbliżyć do niej, choć wydawała się zupełnie niedostępna. Była pora lunchu, więc zaraz po nim ruszyliśmy w drogę.
W ODDALI DIABELSKI SZCZYT
Warto było, widoki były na zalesione zbocza i po horyzont, zrobiliśmy jedną pętle przedłużając wycieczkę o następną. Kiedy znaleźliśmy się na przełęczy obok szczytu zrozumieliśmy, że szczyt był niedostępny tylko z naszej strony, zaś od północy jest łatwe wejście, a szczyt jest swego rodzaju skośną górą stołową, na której znajduje się baza wojsk powietrznych i wielki radar w kuli.
NO NIECH CIĘ KULE BIJĄ, NA TAKIM SZCZYCIE?
Już mieliśmy wracać, kiedy chęć poznawcza okazała się silniejsza i poszliśmy dalej, za górę.
Jakiż to był dobry wybór, rezygnując z dalszej drogi ominąłby nas największy rodzynek wyprawy. Doszliśmy nagle do polany na której stały dziwne konstrukcje - okrągłe budynki przykryte kamiennymi kopułami, lub ruiny po nich. Po zaglądnięciu do jednej z nich okazało się, że cały środek to dziesięciometrowej głębokości dziura. Po jaką cholerę? Poszliśmy dalej, aby w końcu trafić na jeszcze jeden, dobrze odrestaurowany i posiadający tablice wyłuszczające nam, idiotom, o co chodzi. Była to po prostu (he,he, wpadnij na to) fabryka lodu, i to działająca jeszcze w połowie poprzedniego wieku!
Otóż, zimą pracownicy zbierali śnieg i wrzucali go do dziur tych budynków, tam śnieg pod wpływem ciężaru z wolna zamieniał się w lód, który potem, po zimie nocami rozwożono po okolicy i sprzedawano. To ci dopiero!
FABRYKA LODU?
Podeszliśmy później jeszcze w stronę wojskowej bazy, stamtąd prowadził szlak w dół w kierunku naszego samochodu.
Wróciliśmy padnięci, ale jak zadowoleni! Nie wiedzieliśmy jeszcze, że zjazd tak późną porą nas uratuje. Kiedy ruszyliśmy, aby zjechać po drugiej stronie tego malutkiego pasma okazało się, że droga jest tak niewyobrażalną serpentyną i tak wąską, że właśnie wieczór nas uratował - na całej trasie nikt nie jechał w przeciwnym kierunku. Uff.
Na dole, po przejechaniu jakiegoś kanału znaleźliśmy cud miejsce na noc. Szybko jednak zrzedły nam miny, nie było interentu, który tego wieczora był nam niezmiernie potrzebny, bo związany z listem do organizatora pobytu Moany, który przed wysłaniem chcieliśmy skonsultować z zainteresowaną. Zawiedzeni ruszyliśmy dalej, jadąc w przeciwną do zamierzonego kierunku, bo wypatrzyliśmy na mapie las, którego otwarcie na północny płaskowyż dawało szansę na zasięg. Było już prawie ciemno, kiedy stanęliśmy w leśnym zakolu w zupełnej ciszy i z zasięgiem! Sprawę listu załatwiliśmy, kolację zjedliśmy, a nocą, idąc za potrzebą, nadziałem się na jelenia stojącego na drodze.
Rano, po śniadaniu i prysznicu, ruszyliśmy w drogę powrotną na naszą trasę do Murcii.
ZJAZDY I LEŚNA GŁUSZA
Murcia jest wielkim miastem, więc ze znalezieniem miejsca był kłopot, ale znów pomogła nam aplikacja Park4night. Spacer po mieście zakończył się w knajpce Acuarius, w której kelnerem był Polak. Była wyśmienita i bardzo droga, ale na szczęście miała południowe menu za 20€ co pozwoliło nam poznać smak luksusu w przystępnej cenie. Rzeczywiście jedzenie było wykwintne, gaspacho z sorbetem z arbuza, sałatka z fasolą i anchois, gulasz z owoców morza, deser mieszany ciepło-zimny, lody z ciepłym flanem, jedno piwo i wino w cenie.
MNIAM!
Najważniejszym zabytkiem Murcii jest katedra, jednak jej główna fasada przykryta była rusztowaniem. Ogólna ocena miasta jest taka, jak się przejeżdża obok, to można zajrzeć, ale żeby specjalnie jechać...
MURCIA, STOLICA MURCII
Późnym wieczorem ruszyliśmy jeszcze odrobinę na zachód do Orihuela, obok której planowaliśmy spać, jednak zamknięta brama do area recreativa w Pinar de Bonanza, zmusiła nas do zjechania do miasta i zaparkowania w osiedlu szeregowych domów na małym placyku. Centrum handlowe z Carrefourem, które zahaczyliśmy jadąc na noc, pozwoliło nam zakończyć dzień kolacją winno-serową.
W przeciwieństwie do Murcii, mała Orihuela nas zachwyciła. Rano zaparkowaliśmy w pobliżu miejskiego centrum sportowego i ruszyliśmy w pętlę wokół wzgórza zamkowego. Na początek przystanęliśmy przy dziwnym budynku, dzięki któremu, jak się okazało, mieliśmy zajęcie na część spaceru. Był on częścią kopalni... rtęci. Normalnie nic się nie wie o rtęci, tyle tylko, że to jedyny płynny metal i że jest w termometrze. Tak więc Google poszły w ruch i w połowie drogi do zamku o rtęci wiedzieliśmy już wszystko. Niespodziewanie więc, zrobiło się ciekawie.
ALE KOLOR SKAŁ! CZYŻBY RTĘĆ SIĘ PRODUKUJE? NIESPOTYKANE.
Zamek nie istniał, jakiś odbudowany fragment udawał, ze coś tam kiedyś było, a poziomy i resztki murów dawały tylko wyobrażenie o kiedyś potędze tego miejsca. Za to widok z góry był więcej niż zacny. Zwłaszcza wgląd do wielkiego seminarium i kiedyś uniwersytetu medycznego będącego dziś po części szkołą. Ten ostatni obiekt był zachwycający z góry jak i w środku.
J.CH. LOVES YOU. PO PRAWEJ NA DOLE KIEDYŚ UNIWESYTET MEDYCZNY
W oczy rzucały się też tereny zielone w postaci wielkiego palmetum.
BEACIE PALMA ODBIŁA
Chodząc później po starówce i dalej zwróciliśmy uwagę na niebywałą ilość ładnie wyglądającej młodzieży, która wyległa właśnie ze szkół. Lunch w knajpce zapadnie nam w pamięć, a to dzięki bardzo śmiesznej i miłej kelnerce, a i dobremu jedzeniu.
ORIHUELA WARTA PRZYSTANKU
Był to punkt zwrotny naszej podróży. Od tego miejsca, wprawdzie na okrętkę, zaczęliśmy kierować się na zachód, w drogę powrotną.
Korzystając z tego, oraz, że tekst rozrósł się niespodziewanie, podzielę go na dwa wpisy. Kończę więc pierwszą część i zamieszczam w sieci.
Fantastycznie, że piszecie. Jestem z Wami od początku i nie mogę się doczekać relacji, co u Was :) Uściski
OdpowiedzUsuń"Smak luksusu w przystępnej cenie"... Mam nadzieję, że to nie poprzewraca Wam w głowach 🥰
OdpowiedzUsuńA czy jeszcze kiedyś pozwiedzacie od strony morza, czy to zamknięty rozdział? ☺
OdpowiedzUsuń