PAŹDZIERNIK 2012 TASMANIA NOWA ZELANDIA
Serdeczne dzięki za wszystkie
życzenia dla Moany, bardzo ją i nas ucieszyły. Buźka wielka.
3 października 2012
Od dwóch dni jesteśmy w
Melbourne. Zapoznani przy źródłach mineralnych Polacy powiedzieli, że o Sydney
i Melbourne, dwóch największych i konkurujących ze sobą aglomeracjach, opowiada
się dykteryjki. Jedna mówi, że Sydney jest jak kochanka, która zachwyca przy
pierwszym kontakcie, a Melbourne jest jak dobra żona, z którą lepiej się żyje dopiero
po bliższym poznaniu.
Myślę, że sens tej historyjki
jest zmienny w zależności kto ją opowiada, mąż, żona czy kochanka.
Dla nas pierwszy przejazdowy
kontakt z miastem nie był jakoś szczególnie fascynujący, ot ogromna aglomeracja
z wieżowcowym centrum, wielkim i wysokim mostem, z którego dobrze widać całość
tego portowego miasta. Po wielu pytaniach o interesujące do zobaczenia obiekty
nikt nie potrafił nam nic doradzić, nawet wieloletni mieszkańcy miasta.
Wybraliśmy się więc na początek do
trójwymiarowego kina i Melbourne Muzeum, jako że obiekty te są ze sobą połączone
fizycznie i biletowo. W porze lunchu wyskoczyliśmy do chińskiej dzielnicy
położonej nieopodal. Cwanie campera zostawiliśmy w filii naszej wypożyczalni w
celach przeglądu, inaczej trzeba by płacić astronomiczne kwoty za parking, a
poruszaliśmy się tramwajami kupując dzienny bilet za 7,40 AUD od osoby. Tak
naprawdę bilet ten potrzebny był tylko na dojechanie do ścisłego centrum wokół
którego jeździ stary darmowy tramwaj.
Nam muzeum kojarzy się z Muzeum
Narodowym, smutnej i poważnej galerii sztuki, w której panuje cisza i zadumanie
nad wartościami, których większość oglądających nie rozumie i nie widzi. Tu od
tego są galerie obrazów.
Melbourne Muzeum można by nazwać
muzeum wszystkiego z wyjątkiem sztuki, no może sam obiekt jest takowy, inny i
ciekawy w porównaniu do generalnego architektonicznego badziewia, jakim jest to
miasto. Ekspozycje są wspaniałe, pomysłowe i potrzeba czasu by z nich
skorzystać. To słowo jest bardziej adekwatne niż „obejrzeć”, ponieważ są one
wielowymiarową skarbnicą wiedzy, którą można czerpać na różne sposoby.
Przykładem może być dział życia zwierzęcego, w którym wypchane zwierzęta naturalnej
wielkości stoją na półkach podzielonych na kontynenty. Już sama ilość szokuje,
jak i skala niektórych, na przykład wielkość misiów panda czy niedźwiedzi
polarnych. Zdziwić mógł brak jakichkolwiek opisów prócz nazw kontynentów,
wystarczyło jednak podejść do ekranów z celownikiem i na dotykowym ekranie
dotknąć zwierzęcia, wtedy otwierały się okienka mówiące wszystko o nim. Zabawny
sposób i ciekawe wiadomości. Pomysłów było wiele różnych jak i działów.
Był też dział przeznaczony
specjalnie dla rozrywki znudzonych dzieci, gdzie na przykład była waga, w
której w miejsce kilogramów wpisano zwierzęta. Moana ważyła tyle co panda, ja
tyle co krokodyl słodkowodny.
Wczoraj cały dzień spędziliśmy
łażąc po mieście. W konkluzji stwierdzamy, że Melbourne jest najbrzydszym
wielkim miastem nowego świata jakie widzieliśmy. Architektura jest bez
wyobraźni, proporcji i gustu. Ma się wrażenie, że do Australii emigrowali tylko
źli architekci, dobrzy pozostali u siebie. Brr, generalny bezład i bałagan.
Z przyjemnością udaliśmy się do
portu opuszczając też przy tej okazji stan Victoria, najbardziej zbliżony, tak
pejzażowo jak i jako najmniej zadbany, do Europy. Przy zachodzącym słońcu wjechaliśmy na prom
zabierający nas do nowej naszej manii – Tasmanii.
Prom był dla Moany wydarzeniem, o
którym mówiła od paru dni, dla nas był głównie odmianą od campera - znów po prawie
dwóch miesiącach spaliśmy w miejscu z łazienką.
Na początek obeszliśmy statek
wódczany „Spirit of Tasmania 1” ,
zobaczyliśmy jak odbija i powoli oddala się od migoczących świateł rampy i
miasta, po czym wróciliśmy do kabiny aby położyć Moanę do łóżka i szybko zrobić
to samo zaraz po kolacji, w czasie której pożarliśmy wędzonego łososia i
wszystkie warzywa będące w naszym posiadaniu. Tasmania, jako wyspa, bardzo
przestrzega zakazu wwożenia na nią wielu produktów. Pobudkę przewidziano na
5h45 rano, a wyjazd z promu na 6h30. Kiedy kładliśmy się do łóżek spore bujanie
przypomniało nam, że przepływamy przez cieśninę Tasmańską znaną ze swoich
wybryków, wyszliśmy więc na zewnątrz spojrzeć na fale rozbijające się z wielkim
szumem o burty. Pierwszy raz od dawna mogliśmy spać spokojnie na wodzie
wiedząc, że ktoś inny czuwa.
Pierwszy dzień na Tasmanii był
długi. Nie udało się wyjechać z brzucha promu na czas - z powodu fal zbyt
czujny alarm samochodu przed nami wył całą noc i właściciele rano nie mogli go
odpalić. Podobnie rządek obok, gdzie stał samochód zabytkowy i miał ten sam
problem, spowodowany jednak zapewne równie zabytkowym akumulatorem, a nie
alarmem.
Był to z pewnością typowy poranny
promowy problem, więc pojawił się szybko samochód serwisowy i podał
nieszczęśnikom napięcie. O siódmej ruszyliśmy i po kontroli kwarantanny, w
czasie której sprawdzono nam zawartość lodówki, pognaliśmy na wschód. Znów
prognoza pogody dawała nam tylko dwa dni po czym miał nastąpić nawrót zimy i
śnieg w górach.
Odbudowaliśmy nasze zapasy warzyw
i innych zakazanych produktów, po czym pojechaliśmy do pierwszego Parku
Narodowego Ben Lomond.
Niebo było bezchmurne z wyjątkiem
wysokich gór będących tym Parkiem, ale silny porywisty wiatr dawał szansę na
przejaśnienia. Zaczęliśmy piąć się camperem w górę, asfalt zaniknął, droga była
jednak przyzwoita, wiodła do ośrodka narciarskiego będącego już we wiosennym
spoczynku. Z wolna wdrapywaliśmy się na 1500 metrów , kiedy to dojechaliśmy
do miejsca zwanego Drabiną Jacobsa. Kiedy tę drabinę zobaczyłem przestałem
wierzyć w powodzenie wjechania na narciarski płaskowyż. Przed nami pojawiła się
bardzo stroma serpentyna o szutrowej nawierzchni, a dodatkowo szalejący wiatr
budził w człowieku obraz przewracającego się na bok naszego wysokiego, a
chudego campera.
Wolniutko ze spoconymi rękami
wdrapaliśmy się na płaskowyż, na którym, ku radości Moany, pojawiły się
pierwsze śniegowe płaty. Idea dłuższej wycieczki przygasła kiedy tylko
wysiedliśmy z campera - wiało niemiłosiernie co pogłębiało chłód i tak panujący
na tej wysokości. Zjedliśmy lunch i poszliśmy trasą orczykową w górę,
korzystając co jakiś czas z drewnianych mostków poukładanych pomiędzy głazami.
Potem odbiliśmy w stronę szczytu zapadając się, a to śniegu, a to w pośniegowym
bagienku lub wdrapując się po głazach.
Podeszliśmy sporo aby mieć widok, ale byliśmy przemoczeni, więc zawróciliśmy co
jakiś czas prowadząc śnieżkową wojnę.
Pod wieczór dotarliśmy do
Scottsdale na darmowy camping z płatnymi prysznicami i grillami, położony zaraz
przy parku, w którym Moana karmiła kaczki i śpiewając tańczyła na małej
estradzie. Kacze piersi z grilla (nie te od karmionych przez Moanę), równie
cudne jak film „Skrzypek na dachu” z 1971 roku, zakończyły pierwszy wieczór na
Van Diemen’s Land, wyspie nazwanej później Tasmanią (od pana Tasmana).
Pierwsze wrażenia odbiegały od
wyobrażeń tej dalekiej wyspy znanej z diabła tasmańskiego, wymarłego za naszego
życia tygrysa oraz wyścigu łódczanego Sydney-Hobart. Wydawała się w wyobraźni
wielką skałą smaganą wiatrami i rozbijającymi się na niej wielkimi falami. Okazała
się dużo większa i bardzo zielona. Choć śnieg w górach zimą zalega, przymrozki
na dole są rzadkością więc lasy, pastwiska bydła i owiec są dominującym widokiem,
a to wszystko na bardzo pofałdowanym terenie. Jest też słabo zaludniona. To
tyle na początek.
6 październik 2012
Wczorajszy dzień ewidentnie nam
nie wyszedł. Nie wyszedł silnia! Silnia dlatego, że była ładna pogoda, a dzień
takiej stracony na Tasmanii to żal.
Rano pojechaliśmy do Parku Mount
William. Po drodze Beatę pociągnęło zdjęcie wodospadu, a ja jej zawtórowałem i
zupełnie bez sensu zjechaliśmy z drogi i tarabaniliśmy się górską drogą naście
kilometrów aby zobaczyć klif, z którego ciekł mono strugowy wodospadzik.
Dojście do niego zabrało nam 20 minut na dodatek z kwękającą Moaną.
Wściekli na siebie, że
nadłożyliśmy 50
kilometrów , popołudniem
wjechaliśmy do parku jadąc znów naście kilometrów drogą szutrową, tyle
że tym razem po płaskim. Mount Williams okazał się pagórkiem, na który
wdrapaliśmy się w godzinę aby zobaczyć okolicę, ocean i jak przez mgłę szczyty
na wyspie Flinders będące Parkiem Narodowym Strzeleckiego. Widomo już było, że
nic tu po nas. Próbowaliśmy jeszcze pójść szlakiem do skał na plaży, ale po pół
godzinie zawróciliśmy, droga była zupełnie nieinteresująca. I tak mijając setki
kangurów znów natłukliśmy niepotrzebne kilometry.
Będąc na północno-wschodnim cyplu
wyspy nie zostało nam nic innego tylko ruszyć na południe.
Na noc zatrzymaliśmy się w górach
w zabytkowym (jak na Australię) hoteliku, który posiadał miejsca campingowe z
zasilaniem. Znów noce są tak zimne, że wieczór i spanie bez farelki nie są do
pomyślenia.
Hotelowe miejsce było zacne, tym
bardziej, że byliśmy jego jedynymi gośćmi. Poszedłem do baru na piwo gdzie, jak
się okazało, nie-właściciel emeryt uraczył mnie wszystkimi posiadanymi
beczkowymi gatunkami opowiadając o
każdym. Opowiadał też o tym, jak to w lutym przyjechał tam z żoną i tak
zakolegowali się z właścicielami, że ci ostatni zostawili im zarządzanie własnością,
a sami wyjechali na ponad pół roku do Europy.
Dziś rano zgodnie z prognozą
pogoda się załamała. Wykonaliśmy jakieś tam próby zobaczenia czegoś w deszczu,
ale w sumie dzień minął na jeździe, aby dojechać do miejsca, które ma powalić z
nóg nas i nasze żołądki, a to za sprawą Parku Narodowego Freycinet, cudu samego
w sobie, leżącego nad zatoką o ukochanej przez nasze żołądki nazwie - Zatoką
Ostryg.
Tak więc siedzimy na campingu
przy parku (znów przymusowo śpimy w drogim Big4, tym razem w Coles bay, w
parkowym miejsc na dziś nie było), a ponieważ we wiadrze czeka na otwarcie 48
ostryg, idę działać.
8 październik 2012
Siedzimy na krzesełkach na plaży,
przed nami góry już zdobyte, fala lekko szumi, słońce ma się ku horyzontowi,
Moana buduje zamek, mewy pokrzykują, tuż za nami w campingowym lesie śpiewają
wiosennie ptaki już zakochane i budujące gniazda. Na dodatek jest ciepło. Żyć,
nie umierać.
Właśnie wróciliśmy z 11-sto
kilometrowej wycieczki z lunchem na białej plaży, na którą dotarliśmy
przechodząc przez przełęcz pomiędzy dwoma szczytami. Jeden z nich, Mount Amos,
zdobyliśmy wczoraj. Opis trzygodzinnej wycieczki na ten szczyt mówił, że nie
należy się na niego wybierać w przypadku możliwości deszczu. Zrozumieliśmy to
dość szybko, nie była to trasa spacerowa, a wspinaczkowa, nie była łatwa nawet
przy bezchmurnym niebie jakie mieliśmy, a przy odrobinie wilgoci skalne podłoże
stawało się tak śliskie, że każdy krok mógł zakończyć się zjeżdżalnią.
Tuż pod szczytem było
najtrudniejsze długie podejście, w połowie którego uznaliśmy, że nie będziemy
dalej ryzykować wejścia z Moaną, a tym bardziej trudnego potem z nią zejścia. Mimo
oporu z jej strony, a całą drogę szła sama zachwycona wspinaczką, zasiedliśmy w
bezpiecznym miejscu i Beata poszła pierwsza, aby napawać się dookólnymi
widokami. Kiedy wróciła ze swojej wspinaczki zastała mnie i Moanę śpiących na
skale.
Potem była moja kolej, oj
rzeczywiście, Park Freycinet jest magiczny, a widoki ze szczytu były
zachwycające.
Wczorajszy wieczór też był
zachwycający. Najpierw wróciliśmy do farmy ostryg i kupiliśmy dwa kilo małży,
które wieczorem pożarliśmy ze smakiem, zrobione w białym winie, śmietanie, z
cebulką i wielką ilością pietruszki.
Przed kolacją miała być kąpiel,
ale niespodziewanie najpierw odbył się koncert na kobzie, na której grał
campingowy sąsiad, była też nauka szkockiego tańca. Moanę tak zafascynował
dźwięk instrumentu, że nie można jej było oderwać od muzyka, do tego stopnia,
że dowcipny Szkot aby ją w końcu oddać rodzicom, przeszedł grając cały camping,
a za nim kroczyła samotnie Moana. Było to bardziej niż komiczne.
Dzisiejsza wielce różnorodna
wycieczka, potwierdziła zjawiskowość miejsca. Mieliśmy i góry i plażę, lagunę i
jezioro, a na sam koniec nogi nam weszły tam gdzie wszyscy wiedzą idąc ciągle
to w górę, to w dół przez 7
kilometrów .
Czwartek, 11 październik 2012
Smutny dzień.
Wczoraj wieczorem po kolacji dorwaliśmy się do komputerów, mieliśmy znów
Internet. Szukałem czegoś tam kiedy zobaczyłem nagle łzy płynące ciurkiem po
twarzy Beaty. Na mój pytający wzrok odwróciła ekran. Umarł na raka nasz kumpel
z Poznania, Jarek.
Jarek, podobnie
jak jego żona Agnieszka, przyjaźnili się z Beatą od wielu lat, byli dla niej
ostoją w czasie jej trudnych chwil, a i ja, kiedy zaistniałem w jej życiu,
podzieliłem tę sympatię.
Nie znajduję
słów wściekłości i żalu kiedy odchodzą ludzie dobrzy, uczciwi i życzliwi, a
złego jakoś licho nigdy nie bierze. Jarek był po prostu dobrym człowiekiem.
Dziś odbył się
Jego pogrzeb. Będzie go brakowało
rodzinie i w czasie górskich wycieczek poznańskim kumplom.
Cały dzisiejszy
dzień milczeliśmy, co jakiś czas robiąc jakieś głupoty przez roztargnienie –
myśli były zupełnie gdzie indziej.
Przyjechaliśmy do Hobart i nie
był to fajny dzień. Nic ważnego się nie zdarzyło.
Piątek, 12 październik 2012
Przed dotarciem do Hobart
zawitaliśmy do Tasman National Park, park zajmujący jeden z wielu wychodzących
głęboko w Ocean Południowy cypli tasmańskiego wybrzeża. Zajęliśmy miejsce na świetnym campingu gdzie
biegały dziwaczne torbacze podobne do myszy, ale wielkości dużego kota. Ciekawe
jak by taki kot zareagował na widok myszy większej od niego.
Po drodze zakupiliśmy znów cztery
tuziny ostryg, a ponieważ zapomnieliśmy o cytrynach pojechaliśmy po nie do Port
Arthur do samoobsługowego sklepiku warzywnego. Takiego co to nie ma sprzedawcy,
bierze się co chce, odlicza i wrzuca pieniążki do skarbonki. Cudne wrażenie i
poczucie uczciwości!
Następnego dnia rano udaliśmy się
po poradę w sprawie wycieczek do byłego konwentu, przy którym był punkt
informacyjny. Konwent w tym przypadku znaczy po prostu w pełni profesjonalne
więzienie wybudowane w XIX wieku. Zresztą cała wyspa za dawnych lat była
wyłącznie miejscem uprawiania więziennictwa, no może prócz myślistwa. Myślistwo
polegało na rzezaniu zwierza zwanego Aborygenem, ale sport ten zaniknął z
powodu braku materiału łownego. Więziennictwo też zlikwidowano, wtedy to wyspa
zmieniła nazwę na Tasmania, poprzednia się źle kojarzyła.
Konwent, którego ruiny i muzeum
można zwiedzić za duże pieniądze też kojarzy się nie najlepiej. Prócz
historycznych właściwości ma też współczesne, w 1996 roku w tym miejscu pewien dowcipniś
z Hobart zabił z karabinu 35 osób, a wiele zranił. Potomek więźnia jakiś?
Ostatnio tylko Norweg popisał się podobnym
wyczynem.
W informacji okazało się jednak,
że nikt nic nie wie o górach i Parku Tasman, a jedynie o konwencie który się wewnątrz
tego parku znajduje. Już chciałem wyjść do hallu i zrobić trrrrrrrrr, udając
karabin maszynowy. Nie zrobiłem tego jednak, aż sam się dziwię. Chyba znający
mnie też? Byłby to taki żart studencki w nienajlepszym guście.
W sklepiku z badziewiem
trafiliśmy jednak na panią, która doradziła, że jeśli możemy zrobić tylko jeden
szlak to koniecznie Cape Raoul. No i pojechaliśmy naście kilometrów aby przejść
następne 14.
Oj, jacy byliśmy źli! Szliśmy
ponad godzinę pod górę lasem i nic - las jak las, każdy widział. Doszliśmy w
końcu do krawędzi klifu i zobaczyliśmy niezły widok na końcówkę półwyspu.
Nasunęło się od razu pytanie, po co iść dalej. Widać było płaski zarośnięty
zielenią obszar na klifie z jakimś bajorem na końcu i to jeszcze bardzo w dole
więc wracać trzeba będzie znów pod górę.
Klnąc oczywiście poszliśmy dalej.
Znów lasem pod górę, a potem cały czas w dół aż znów wyszliśmy na krawędź. W
dole fale oceanu rozbijały się o skały, słońce świeciło, więc uznaliśmy, że jak
się człowiek nie napije, to nie żyje. Zatrzymaliśmy się na popas, piwo i
smakołyki dodały nam animuszu i ochoty do życia, poszliśmy dalej.
Las zmienił się w kosówkę, potem
w zupełnie suchy las i znów w kosówkę. Tą ostatnią doszliśmy prawie do końca.
Tam zobaczyliśmy widokówkowe skały spadające do oceanicznych fal, piękne i
zachwycające, ale to nie był koniec. Szklak wiódł dalej na samiutki koniuszek,
za którym był już tylko daleko na horyzoncie widoczny napis: Antarktyda.
W dole pojawiły się niewiarygodne skaliste
struktury – zrozumieliśmy dlaczego trzeba było takiego wysiłku, aby je
zobaczyć, byliśmy na końcu świata. Zaintrygowały nas odgłosy wydobywające się z
głębi skalistego zakola. Zaglądanie nic nie dało, trudno się zagląda stojąc na
krawędzi dwieście metrów nad wodą.
Po znalezieniu się po drugiej
stronie tego skalistego zakola zobaczyliśmy dawców dźwięków – były to
wygrzewające się na słońcu foki. Ale to był widok, na foki i na nad nimi
strzelające ku niebu kamienne słupy. Rozkosz.
Spełnieni nawet nie zauważyliśmy
kiedy minęła droga powrotna.
Po nocy na tym samym świetnym
campingu, w drodze do Hobart zerknęliśmy jeszcze na parkowe lookouty, ot tak
dla spokoju sumienia. Nawet warto było.
Do Hobart dojechaliśmy późnym
popołudniem. Zaklepaliśmy miejsce na polach targowych (po raz pierwszy nie było
w toalecie papieru i ogólnie było bardzo brudno!) i pognaliśmy na Mount
Wellington, szczyt górujący nad miastem. Wjeżdża się na niego samochodem, mimo
że różnica poziomów to 1454
metry . Jechaliśmy bez końca 50 kilometrów trasą
wybraną przez ogłupiacza zwanego GPS. Droga powrotna miała ich tylko 9, wystarczyło
zasugerować się po prostu drogowskazami i mapą.
Widoki z początku były zacne na
cudnie położone miasto, potem już tylko na gęste chmury.
Dziś od rana leje. Zmieniliśmy
plany i najpierw pojechaliśmy na zakupy i zjedliśmy lunch. Potem krzepko
dzierżąc parasol w dłoni ruszyliśmy w miasto, a raczej jego nadbrzeżną część.
To dość spore największe i będące stolicą Tasmanii miasto, ma z 250 tys.
mieszkańców. To też drugie historycznie miasto Australii, powstało będąc na
trasie z Europy do Nowego Świata i było ważnym ośrodkiem przemysłowym. Dziś stare
portowe fabryki są mieszkalnymi loftami, a cała nabrzeżna część miasta
zamieniła się w elegancką miejską jadłodajnię. Ładnie tam. Kiedy kończyliśmy
spacer świeciło już słońce.
Ruszyliśmy na północ z duszą na
ramieniu, pogoda na Tasmanii to wielka niewiadoma.
Zatrzymaliśmy się na świetnym
campingu Mount Field NP, parku którego nie chcieliśmy zwiedzać, uznając, że
byłaby to strata czasu.
Sobota, 13 październik 2012
Licząc na pogodowy cud, choć raz
zgodny z prognozą, na niedzielę pojechaliśmy do Cradle Mountain – Lake St Clair
NP, najbardziej znanego parku na Tasmanii.
Po drodze zatrzymaliśmy się w
części przy Lake Sinclair NP. Po nic, góry były w chmurach, godzinna wycieczka zrobiona
na siłę ku czci Aborygenów wiodła mokrym lasem. Jezioro bez rewelacji w taką pogodę.
Dokonaliśmy jedynie w centrum informacji rezerwacji campingu przy Cradle, do
którego dotarliśmy dopiero pod wieczór zaglądając po drodze do proponowanych
przydrożnych atrakcji.
Droga sama w sobie była
zjawiskowa, może bardziej niż te atrakcje.
Niedziela, 14 październik 2012
Nerwowo obudziliśmy się z
nadzieją na piękny dzień. Było jednak niesamowicie zimno i pochmurno.
Kiedy po porannym czasie
zostawialiśmy samochód na parkowym parkingu pierwsze naniebne niebieskości dały
nadzieję. Moana w podwójnych spodniach i kilku warstwach ubrań, my zakudłani w
polary i sztormiaki, z lunchem w plecaku zapakowaliśmy się do darmowego
parkowego busika. W ten sposób zmniejszono ruch na wąskiej drodze wiodącej w
głąb parku.
Zawsze narzekaliśmy, że piechurzy
muszą robić w Tatrach idiotyczne kilometry asfaltem aby dostać się do początku
szlaków (Morskie Oko, Dolina Chochołowska czy na Słowacji dolina przy Rohaczach),
a można by zrobić elektryczne autobusy, aby tym co idą dalej ułatwić życie.
Jednak zepsuło by to biznes góralskim woźnicom.
Kiedy wysiadaliśmy z busika
wiedzieliśmy już, że to nie chmury, a poranne mgły zasnuwają niebo. Powoli wraz
z unoszeniem się słońca robiło się coraz bardziej błękitnie. Wiedzieliśmy już
wtedy, że wyjdziemy na najdłuższą pętlę, mimo że w zanadrzu mieliśmy powrotne
skróty w razie gdyby.
Zaczęliśmy piąć się w górę zachwyceni
okolicą. Szliśmy wolną przestrzenią co pozwalało dookolnie obserwować
zmieniające się otoczenie. Nawet podejście lasem było atrakcyjne, wzdłuż
wielopoziomowego wodospadu z Crater Lake.
Doszliśmy do tegoż właśnie
jeziora, otoczonego z jednej strony pionową skalną ścianą gór. Zaczęliśmy piąć
po przeciwnej ścianom stronie widząc jezioro coraz bardziej w dole. Dotarliśmy
do przełęczy na której pojawił się nowy widok z drewnianej platformy widokowej.
Rozsiedliśmy się na niej w celach piknikowych z widokiem na pierwsze, a raczej
ostatnie śniegowe płaty. Grzani słońcem,
które opanowało bezchmurne już niebo byliśmy wniebowzięci. Udało się!
Potem była pierwsza wspinaczka,
łańcuchy i achy kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy cud pasmo Cradle Mountain i
nie tylko.
Częściowo przez śnieg dotarliśmy
do kuchennej chatki, będącej miejscem skąd atakowało się szczyt. Nie
zatrzymaliśmy się tam i poszliśmy w górę, aż do rozejścia szlaków pod szczytem.
Aby z rozstaju szlaków wejść na wierzchołek i wrócić potrzeba było tylko 2,5 godziny. Gdyby nie
Moana…
Ruszyliśmy szlakiem pod ścianami
zakończonymi pasmem szpiczastych szczytów. Trudnym szlakiem, na którym większy
wysiłek musiałem włożyć aby walczyć z własnym lękiem niż w pokonywaną powoli
drogę. Moana i Beata były bardzo dzielne i radziły sobie same nie
przeszkadzając mi w wolnym posuwaniu się do przodu.
Widoki były tak rozkoszne, tak
niespotykanie piękne, że znów wróciło wspomnienie Jarka, górskiego piechura,
któremu zadedykowaliśmy cały ten wybitny dzień.
Dalej szliśmy graniami zamykając
powoli pętlę. Raz górę, raz w dół aby wejść na ostatni szczyt góry Hansen i
zobaczyć Cradle już lekko od tyłu.
Schodząc znów były łańcuchy,
skały, wisząca zachwycona Moana i moje wilgotne ręce.
W dole błyszczało niebieskie jak
niebo jezioro Dove. Pod wieczór dotarliśmy na przystanek, skąd po 20 minutach
oczekiwania i podziwiania też naszego wysiłku (widać było całą 13-sto
kilometrową najtrudniejszą naszą trasę jak na dłoni) busik zabrał nas na
parking do naszego campera.
W poszukiwaniu noclegu
przejechaliśmy 50
kilometrów (na campingu, na którym spaliśmy poprzednio
nie było miejsc).
Kiedy o 19.30 uśmiechnięci
zajmowaliśmy wolne miejsce, przez drzewa przebijały nowe granie oświetlone
jeszcze zachodzącym słońcem - tak pomaga nam zmiana czasu na letni. Nic to, że
nogi bolały.
17 październik 2012
Ostatnie dwa dni żyliśmy
wspomnieniem Cradle i nie dziwota. Przedwczoraj jeździliśmy głównie samochodem
w poszukiwaniu zbliżenia się do Parku Murów Jeruzalem (Walls of Jerusalem) –
bez rezultatu. Zbliżyliśmy się natomiast do widoku na skałkę, wypisz wymaluj
Sokolica z Pienin z niby Dunajcem płynącym w dole.
Nic innego ciekawego nie
znaleźliśmy wróciliśmy więc na camping gdzie wędząc się samotnie w sali kominkowej
Moana grała w piłkarzyki i ping-ponga, ja wkładałem bloga, a Beata szukała coś
tam na Internecie, który był za słaby na telefony.
Wczoraj było jeszcze gorzej, lało
cały dzień. Wróciliśmy do Cradle zobaczyć parkową ekspozycję po czym
pojechaliśmy dalej spędzając w camperze resztę dnia na następnym campingu.
Było zimno i mokro. Jedynie
kotleciki cielęce i wino podniosły nas na duchu po nieciekawym i nerwowym dniu.
Moanie po raz któryś spadł na podłogę komputer, tym razem skutecznie i myszka i
klawisze padu przestały funkcjonować.
Dziś rano było już lepiej, wiało
więc chmury przesuwały się szybko pozwalając co jakiś czas słońcu zerknąć na
nas. Jechaliśmy do miejscowości Stanley położonej na wychodzącym głęboko w
morze cyplu zakończonym niewielką górą stołową.
Aby się dostać na płaskowyż zrobiono
wyciąg krzesełkowy, z którego na szczęście Moana nie mogła skorzystać z powodu
wiatru i ku radości Beaty weszliśmy na górę stromą ścieżką. Wiadomo, od dwóch
dni niewiele się ruszaliśmy. CMENTARZ Z WIDOKIEM, CZY MOANA
MOŻE JUŻ NIEŚĆ BEATĘ?
MOŻE JUŻ NIEŚĆ BEATĘ?
Nie wolno nam przyzwyczaić się do
tego, że zawsze nam szczęście sprzyja (piszę tak aby nie zapeszyć), od kiedy
wyszliśmy z samochodu deszcze przechodziły na wyciągnięcie ręko to z prawej to
z lewej strony omijając nas dokładnie. Tak zrobiliśmy na sucho dwukilometrową
pętlę „na stole” po czym zeszliśmy do uroczego miasteczka robiąc podobną
odległość włócząc się po nim.
Jest wieczór, jesteśmy na leśnym
campingu z zasilaniem (25 AUD). Jutro po drodze do Devonport, naszego promowego
portu, czeka nas jeszcze wycieczka w Parku Narodowym Rocky Cape, ostatnim Parku
australijskiej podróży, która zaczęła się 1-ego maja. Amen.
Czwartek, 18 październik 2012-10-18
Dzisiejszy poranek był komiczny.
Już od wczoraj Moana mówiła tylko o gadającej papudze, którą zauważyła,
jednakże kiedy instalowaliśmy się na naszym miejscu, z zasłoniętej klatki
nieopodal wydobywały się tylko jakieś bełkoty. Rano, kiedy tylko Moana wstała
poszła karmić papugę naszymi śniadaniowymi ziarenkami. Po dłuższej nieobecności
zaniepokojony poszedłem zobaczyć co się dzieje, przezornie z aparatem. Oto co
zastałem i nagrałem z ukrycia:
Moana siedzi bez butów na ławce
oparta o klatkę i śpiewa:
Moana: chciałem
przygody, oto ją mam,
statek
zatonął zostałem sam…
Papuga: Don’t worry
Moana: na
dzikiej wyspie gdzie świata koniec...
Pamuga: Don’t worry
Moana: oh
Robinsonie, oh Robinsonie
Papuga: What is your name?
Jeszcze by człowiek uwierzył, że
to prawdziwa Petronela była.
Z żalem Moana opuszczała napchaną
ziarnami papugę aby tego dnia robić wszystko ostatnie, ostatnią wycieczkę, zjeść
ostatni lunch, ostatnią kolację i na koniec spędzić ostatnią noc w naszym
camperze.
Park Narodowy Rocky Cape to
wycięty cywilizacji kawałek wybrzeża, takie wichrowe wzgórza wpadające w morze
skalistymi cyplami pomiędzy którymi woda przez lata wyżłobiła meandry zatoczek.
Urokliwie. Przez całe 9
kilometrów trasy napawaliśmy się jednak nie tylko
widokami pagórków i wybrzeża, również czarne chmury snujące się bez ustanku
nieopodal nas wzbudzały nasze żywe zainteresowanie. I tak wzbudzały aż do
momentu powrotu do samochodu po trzech godzinach marszu. Znów deszcz padał
dookoła, a nas oszczędził.
W Devonport zainstalowaliśmy się
na campingu koło latarni, na cyplu wychodzącym w morze, tuż u ujścia rzeki, na
której jest port promowy. Na początek Moana wyciągnęła mnie na puszczanie
baniek. Zabawa była przednia, dwa spore ptaki o żółtych śmiesznych głowach
latały za bańkami głośno pokrzykując. Później zrobiło się mniej zabawnie, ptaki
z baniek przerzuciły się na nas próbując za wszelką cenę dziobać nas po
głowach. Nie rozumieliśmy tej zapalczywości do momentu, kiedy po naszym
wycofaniu się z pola bitwy oba ptaki zaczęły chodzić wokół miejsca położonego o
5 metrów
od campera na rozkopanej w trawniku ziemi, po czym jeden z nich zasiadł na…
jajkach.
Zaparkowaliśmy się prawie na ich
gnieździe. Pozwoliło to obserwować jak zmieniają się rolami wysiadywacza, jak
odpędzają inne ptaki i kiedy mimo poszukiwania żywności gdzieś daleko pojawiają się natychmiast po
pierwszym krzyku partnera z gniazda. Zupełnie nie jak ludzie.
19 październik 2012
Dziś od rana pakowanie i znów
obserwacja gniazda. Mamy spokój z Moaną, poszła do sąsiadów, którzy mają papugę
i ich męczy.
Na początek naprawiłem nową
walizkę otrzymaną od linii amerykańskich po uszkodzeniu naszej. Jest Made in
China czyli Made from gówno.
Beata krzyczy na mnie, że znów
coś piszę, a ja piszę jak w obejrzanym wczoraj wieczorem „ Shining”, starym
filmie Kubricka z Nicholsonem i świetną muzyką Pendereckiego. Cieszy to
nazwisko, jako naród nie stworzyliśmy niczego wielkiego, na szczęście chociaż indywidualności
mamy wielkie…, jak wszystkie inne narody.
Po lunchu w świetnej japońskiej
knajpie przenieśliśmy się na parking koło placu zabaw, gdzie Moana szalała, a
my pakowaliśmy dalej. Plac zabaw był pierwszorzędny, Moana pokazała mi
znajdującą się na nim dziecięcą toaletę ukrytą w grzybku z umywalką na
wysokości moich kolan.
OSTATNIE CHWILE NA TASMAŃSKIEJ PAJĘCZYNIE
OSTATNIE CHWILE NA TASMAŃSKIEJ PAJĘCZYNIE
20 październik 2012
Jesteśmy już w Nowej Zelandii
więc po zakończeniu drugiej części australijskiej podróży przedstawiamy różności
jej dotyczącej, które może się komuś kiedyś przydadzą.
W naszych prognozach nieźle
wyszły nam koszty ogólne, jednak kompletnie pomyliliśmy się w kilometrach do
przejechania. Planowaliśmy w drugiej części przejechać 5.400 km , w rzeczywistości
przejechaliśmy 9.100 km ,
czyli prawie dwa razy tyle. Zrobienie 278 kilometrów
pieszo nas zadowala.
Oto nasz ranking 10 Best of Australia niezwykłych wycieczek:
Mount Sonder
- West MacDonnell NP. – North Territory
Kata Tjuta Loop Trail - Uluru, Kata
Tjuta NP - North Territory
Pinnacles Loop - Grampians NP – Victoria
Crater Lake, Marion Lookout, Face track, Hansons Peak - Cradle Mountain NP – Tasmania
Grand High Tops Loop - Warrumbungle NP – New South Wales
Karinji Water Pools Trail – Karinji NP – West Australia
Mount Amos – Freycinet NP - Tasmania
Pyramids Trail, Bald Rock – Girrawin / Bald
Rock NP – Queensland
/ New South Wales
Jest też Best of the Best, wejście, które Beata zrobiła sama
Ayers Rock, wejście na
szczyt – Uluru, Kata Tjuta NP. - North
Territory
Zwiedziliśmy 50 Parków Narodowych Australii, oto ich ranking w
kolejności od początku do końca podróży i nasze oznaczenia:
Nic – nie warte czasu, * - można,
jeśli po drodze, ** - warte nadłożenia drogi, *** - zjawiskowe
Stany: WA – West Australia, NT – Nord Territory,
QLS – Queensland, NSW – New South Walls, VIC – Victoria, TAS - Tasmania
WA - Yanchep*
WA - Nambung*
WA - Kalbarri**
WA - Kennedy Range **
WA - Cape Range
WA - Karinji**
WA - Geike Gorge
NT - Mirimi *
NT - Gregory*
NT – Litchfield*
NT - Nitmiluk**
NT - Kakadu*
NT - Elsey
NT - położone
zaraz obok Elsey NP ciepłe źródła Mataranka**
NT - Uluru-Kata
Tjuta***
NT - Kings
Canyon***
NT - McDonnel
Range ***
QLS - Undara Volcanic
QLS - Milstream
Falls
QLS - Mt Hypipamee
QLS - Crater Lake
QLS - Curtain Fig
QLS - Barron Gorge**
QLS - Wooroonooran*
QLS - Paluma Range
QLS - Conway
QLS - Mount Archer
QLS - Cania Gorge
QLS - Glass House Mountains **
QLS - Main Range
NSW - Bald Rock***
QLS - Girraween***
NSW - Mount Kaputar **
NSW - Warrumbungle***
NSW - Bouddi
NSW - Blue Mountains **
NSW - Murramarrang
NSW - Bournda
NSW - Ben Boyd
VIC - Wilsons
Promontory*
VIC - Great Otway przy 12 Apostols***
VIC - Port Campbell ***
VIC - Mt Eccles
VIC - Grampians***
TAS - Ben Lomond **
TAS - Mount Williams Tasmania
TAS - Freycinet Tasmania ***
TAS - Tasman**
TAS - Cradle Mountain ***
TAS - Mole Creek Karst
TAS - Rocky Cape
Tasmania *
24 październik 2012 NOWA ZELANDIA
Komputer na kolanach, stopy pod
kołdrą, wokół okna, za nimi pas muszelek, potem pas piaskowych rowków po
odpływie, daleko woda błyszcząca porannym niskim słońcem, a za nią kontur gór
na tle bezchmurnego nieba. Idylla.
Tak właśnie obudziliśmy się w
nowym camperze po pierwszej w nim nocy i nie możemy się napatrzeć przez nasze
wielkie okna, a zwłaszcza to tylne, stanęliśmy bowiem wczoraj wieczorem na
plaży tyłem do wody. Jak zwykle wszystko ułożyło się wspaniale.
Prawie czterogodzinny sobotni lot
Qantas był wyśmienity, zwłaszcza dla mnie, byłem Beatą odgrodzony od Moany,
która dawała popalić. Indywidualne komputerki z dużą ilością filmów, gier,
programów TV i innych atrakcji, napitki i dobre jak na samolot jedzenie
sprawiły, że lot minął szybko.
Lądowanie odbyło się w szarości i
deszczu, potem były standardowe działania, czyli kontrola imigracyjna, odbiór
samochodu i zajęcie dużego, rodzinnego pokoju na ostatnim piętrze hotelu, który
w międzyczasie zmienił właściciela i z Formuły 1 stał się Ibis Express.
Po dwóch dniach w hotelu okazało
się, że jesteśmy nad morzem, którego do tej pory nie było widać. Deszcz, niskie
chmury i mgły nie pozwalały na szerszy
rzut okiem, ani nie dodawały chęci do wyjścia na zewnątrz. Ze względu na ilość
bagaży mieliśmy wypożyczony duży samochód, zupełnie niepotrzebnie, do hotelu
można było dojść z lotniska piechotą.
Samochód jednak był nam niezbędny
do znalezienia campera. Tym razem postanowiliśmy nie rezerwować go przez
Internet ani przez telefon tylko zająć się najmem na miejscu, łatwiej wtedy
negocjować. Perypetii z tym było wiele i wolt zmieniających sytuację, ale
wszystko skończyło się szczęśliwie i to w ostatniej chwili. W podróż ruszyliśmy
wczoraj pod wieczór camperem lepszym niż nasze założenia i na dodatek od nich tańszym
(115 NZD czyli nowozelandzkich dolarów za dobę).
Tym razem to prawdziwy dom ze
wszystkimi wygodami, a zwłaszcza z gazowym ogrzewaniem, więc nie potrzebujemy
już tak często stawać na płatnych campingach z podłączeniem do prądu. Prócz
łazienki z ubikacją mamy też telewizor z odtwarzający wszystko i normalną
kuchnię z nadmiarem sprzętów. Moana ma olbrzymie łóżko nad szoferką 2,20 x
1,50, a w czasie jazdy siedzi za nami na stałym podwójnym siedzeniu, nie musimy już zdejmować na noc
jej krzesełka. Jazda nim początkowo była zabawna, do lewej strony już się
przyzwyczailiśmy, ale powrót do manualnej sześciobiegowej skrzyni jest
archaizmem. Silnik diesla zapewnia niższe zużycie, kobyła pali tylko 11 litrów ropy, w
porównaniu z 14 benzyny poprzednio to mało. Co więcej w Australii ropa
kosztowała o włos drożej niż benzyna, a w Nowej Zelandii jest od niej dużo
tańsza (1,50 ropa, 2,20 benzyna). To ważne finansowo, przejedziemy zapewne z 5 tysięcy kilometrów.
Wieczorem stanęliśmy na darmowym
campingu na plaży w Mirinda, niebo było jeszcze zasnute, ale na horyzoncie
pojawiły się pierwsze od przyjazdu niebieskości, które później pozwoliły słońcu
ogrzać nas ostatnimi promieniami, a nam w nocy patrzeć na krzyż południa.
25 październik 2012
Drugi dzień w podroży i pierwsze domowe
przygody – w prysznicu stoi woda, przelaliśmy toaletę. Inne są tu systemy niż w
USA, trzeba je poznać i przyzwyczaić się. Najważniejsze jednak są pierwsze
wrażenia, Nowa Zelandia, to kraj niewiele mniejszy od Polski, podobnie jak w
Polsce na obydwóch wyspach mieszka... 40 milionów baranów. Różnicą jest
kształt, mniejsza wyspa ma 1.000 kilometrów długości, od północnego cypla
do stolicy Wellington. No dobra, Nowa Zelandia to cztery miliony mieszkańców.
Trzy miliony mieszkają na mniejszej, północnej wyspie (wszyscy znamy
dwuczęściowy kształt buta), milion na południowej.
Pogoda zmieniła się diametralnie,
niebieskie niebo i ciepełko nakazały nam zostać jeszcze nad wodą, spacerować po
plaży aż do lunchu. Po nim ruszyliśmy zobaczyć pierwsze przewodnikowe atrakcje,
Hot Water Beach i Catheral Rock, obie nad Oceanem Spokojnym na półwyspie
Coromandel.
Półwysep jest malutki, ale jazda
krętą drogą najpierw wzdłuż zatoki, a potem górami zajęła nam trzy godziny,
przez co dnia starczyło tylko na zainstalowanie się na drogim campingu. Inny
przyjęto tu system, płaci się od osoby. W tym przypadku 21 dolarów od dorosłego
łebka i 12 od dziecka wyniosło razem 54, co jest znaczną kwotą szczególnie, że
potrzebujemy tylko prądowego kabelka i paru kwadratowych metrów, bo już nawet
pod wspólne prysznice nie musimy chodzić. Spanie na dziko w tych okolicach było
zabronione, o czym informowały tablice. Wieczorną atrakcją były bardzo smakowite i po raz pierwszy
nowozelandzkie ostrygi.
Obie miejscowe atrakcje związane
były z pływami, tylko dwie godziny przed i po najniższym stanie oceanu był do
nich dostęp.
Rano udaliśmy się do Cathedral
Rock, dziurawej skały na plaży o łukowatym jak gotyk sklepieniu, do której
spacer miał trwać godzinę, ale ze
względu na czas pływów zajął nam połowę tego czasu, tak gnaliśmy. Ładny twór
natury, podobnie jak Francuzi, Kiwi swoje Etretat mają. Nazwę Kiwi, każdy zna,
to owoc, ptak i … potocznie Nowozelandczyk. Pospacerowaliśmy w „katedrze” w
obie strony i pognaliśmy dalej, na plażę gorącej wody.
To ci dopiero wybryk natury. Na
ciemno piaszczystej plaży ludzie wykopują sobie grajdołki blisko dopływających
fal, od których się odgradzają piaskowym murkiem. Spod wykopywanego w grajdołku
piasku wyłazi gorąca woda, tak bardzo gorąca, że dopiero mieszane wody dają temperaturę
nie ścinającą białka i można w niej leżeć. Kiedy woda jest za zimna rusza się
łopatą w piasku (lub wiaderkiem (pomysł nasz - do opatentowania, bo wynajem
łopatki to 5 NZD) i już jest cieplej, a kiedy jest zbyt gorąco robi się dziurkę
w murku i dopuszcza zimną wodę morską. Taka zabawa dla dużych dzieci.
Po lunchu z widokiem ruszyliśmy
na południe zatrzymując się na noc w kiedyś złotniczo-kopalnianym, a dziś
zdrojowym miasteczku Te Aroha. Na nasze pytanie w informacji turystycznej o
możliwość noclegu, pani pokazała budynki zdrojowe i parking przy nich mówiąc,
że jest stamtąd ładny widok.
28 październik 2012
Celem zatrzymania się w Te Aroha
była planowana na następny poranek wycieczka do wodospadu Wairere (150 metrów ). Wdrapaliśmy
się na jego szczyt, gdzie zjedliśmy lunch.
Po południu wjechaliśmy do
regionu wulkanów i gorących źródeł, do wielce znanego miasteczka Rotorua.
Miasteczko i miejsce było tak znane i tak komercyjne, że uciekliśmy z niego z
obrzydzeniem. Widzieliśmy w końcu gejzery i inne bulgoczące dziury w
Yellowstone i tutejsze nam nie zaimponują. No może zaimponowały nam jedynie cenami
zbliżenia się do nich, jako że wszystkie atrakcje są na prywatnych terenach.
Pierwszy też raz odjechaliśmy z
campingu z kwitkiem, nie było dla nas miejsca, a szkoda, były w nim ciepłe
źródlane baseny w cenie noclegu.
Noc spędziliśmy więc na campingu
Lasów Państwowych za darmo, nie dało się zapłacić, skarbonka była wyrwana,
aczkolwiek papier w toalecie był. Zadziwiające jest to, że wszędzie w Nowej
Zelandii widzimy ostrzeżenia o złodziejach, o niepozostawianiu cennych
przedmiotów w samochodzie itd. Nawet w miejscach wielce turystycznych widzimy
ślady po wybitych szybach. Nigdy nie miało to miejsca w Australii, w której
policji nie widać. Tu samochody policyjne widuje się często, ot dziś rano
zostałem zatrzymany, jadąc w niedzielny poranek pustym miastem pojechałem
prosto z pasa nakazującego skręcić w lewo. Wielkie halo było, wrzeszczący kogut
i mrugające światełka oraz pouczenie.
Przyjazd do miasteczka Taupo nad
największym jeziorem kraju o tej nazwie był zupełnym przeciwieństwem Rotorua.
Przyjazne, ładne, z profesjonalną informacją, darmowym parkingiem noclegowym
dla camperów i … widokiem na ośnieżone szczyty wulkanów będących na terenie
najbardziej znanego Parku Narodowego Tongariro, do którego jedziemy. W Parku
tym znajduje się dzienny 20 kilometrowy szlak będący chyba numerem 1 na świecie! Na
razie odkładamy go na drogę powrotną - nie mamy raków.
Wczoraj po przyjeździe wybraliśmy
się na wycieczkę wzdłuż rzeki wychodzącej z jeziora o nazwie, której już nie
pamiętamy (chyba Waitiki). Z nazwami to tu tak, że prócz Auckland nie
zapamiętaliśmy żadnej. Wywodzące się z Maori nazwy mają taką składnię, że
trudno się je wymawia, nie mówiąc o pamiętaniu ich. Rzeka ta jest najdłuższą w
nowej Zelandii i ważna ze względu na wielką ilość w niej wody, z powodu czego
wybudowano na niej sześć hydroelektrowni zapewniających 15% zapotrzebowania na
energię elektryczną kraju.
Wycieczka wzdłuż niej prowadziła
do wodospadu, a raczej czegoś co nazwano wodospadem. Był to tak jakby wodospad
położony na płasko, takie skalne przewężenie, w którym cała woda wielkiej rzeki
musi przelecieć z wielką prędkością przez wąski i długi przesmyk.
Atrakcją była nie tylko
wrzeszcząca wodą szpara. W jednym miejscu do lodowatej spływającej pośniegowej
wody rzeki, wpływał wrzący strumień, na którego wlocie siedział młodociany
tłumek i grzał ciała. Zasiedliśmy i my, Moana nurkowała w okularach
przepływając z ciepłej do zimnej wody. Było cudnie ciepło i cudnie zimno.
n.z. 95% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
OdpowiedzUsuńwszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby
OdpowiedzUsuńsprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:
konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam w glowie. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.
konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.
dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, menschen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….