PAŹDZIERNIK 2012 TASMANIA NOWA ZELANDIA


03 MAJ – 15 PAŹDZERNIK 2012
Serdeczne dzięki za wszystkie życzenia dla Moany, bardzo ją i nas ucieszyły. Buźka wielka.

3 października 2012
U ŹRÓDEŁ PRZED MELBOURNE
Od dwóch dni jesteśmy w Melbourne. Zapoznani przy źródłach mineralnych Polacy powiedzieli, że o Sydney i Melbourne, dwóch największych i konkurujących ze sobą aglomeracjach, opowiada się dykteryjki. Jedna mówi, że Sydney jest jak kochanka, która zachwyca przy pierwszym kontakcie, a Melbourne jest jak dobra żona, z którą lepiej się żyje dopiero po bliższym poznaniu.
Myślę, że sens tej historyjki jest zmienny w zależności kto ją opowiada, mąż, żona czy kochanka.
Dla nas pierwszy przejazdowy kontakt z miastem nie był jakoś szczególnie fascynujący, ot ogromna aglomeracja z wieżowcowym centrum, wielkim i wysokim mostem, z którego dobrze widać całość tego portowego miasta. Po wielu pytaniach o interesujące do zobaczenia obiekty nikt nie potrafił nam nic doradzić, nawet wieloletni mieszkańcy miasta.
Wybraliśmy się więc na początek do trójwymiarowego kina i Melbourne Muzeum, jako że obiekty te są ze sobą połączone fizycznie i biletowo. W porze lunchu wyskoczyliśmy do chińskiej dzielnicy położonej nieopodal. Cwanie campera zostawiliśmy w filii naszej wypożyczalni w celach przeglądu, inaczej trzeba by płacić astronomiczne kwoty za parking, a poruszaliśmy się tramwajami kupując dzienny bilet za 7,40 AUD od osoby. Tak naprawdę bilet ten potrzebny był tylko na dojechanie do ścisłego centrum wokół którego jeździ stary darmowy tramwaj.
POLSKA MAĆ W AUSTRALII – MIMO LICZEBNOŚCI, JAK WSZĘDZIE GÓWNO ZNACZĄCA
Nam muzeum kojarzy się z Muzeum Narodowym, smutnej i poważnej galerii sztuki, w której panuje cisza i zadumanie nad wartościami, których większość oglądających nie rozumie i nie widzi. Tu od tego są galerie obrazów.
Melbourne Muzeum można by nazwać muzeum wszystkiego z wyjątkiem sztuki, no może sam obiekt jest takowy, inny i ciekawy w porównaniu do generalnego architektonicznego badziewia, jakim jest to miasto. Ekspozycje są wspaniałe, pomysłowe i potrzeba czasu by z nich skorzystać. To słowo jest bardziej adekwatne niż „obejrzeć”, ponieważ są one wielowymiarową skarbnicą wiedzy, którą można czerpać na różne sposoby. Przykładem może być dział życia zwierzęcego, w którym wypchane zwierzęta naturalnej wielkości stoją na półkach podzielonych na kontynenty. Już sama ilość szokuje, jak i skala niektórych, na przykład wielkość misiów panda czy niedźwiedzi polarnych. Zdziwić mógł brak jakichkolwiek opisów prócz nazw kontynentów, wystarczyło jednak podejść do ekranów z celownikiem i na dotykowym ekranie dotknąć zwierzęcia, wtedy otwierały się okienka mówiące wszystko o nim. Zabawny sposób i ciekawe wiadomości. Pomysłów było wiele różnych jak i działów.
Był też dział przeznaczony specjalnie dla rozrywki znudzonych dzieci, gdzie na przykład była waga, w której w miejsce kilogramów wpisano zwierzęta. Moana ważyła tyle co panda, ja tyle co krokodyl słodkowodny.
MUZEUM NIE MUZEUM
Wczoraj cały dzień spędziliśmy łażąc po mieście. W konkluzji stwierdzamy, że Melbourne jest najbrzydszym wielkim miastem nowego świata jakie widzieliśmy. Architektura jest bez wyobraźni, proporcji i gustu. Ma się wrażenie, że do Australii emigrowali tylko źli architekci, dobrzy pozostali u siebie. Brr, generalny bezład i bałagan.
PRZESTRZENNY SYF
Z przyjemnością udaliśmy się do portu opuszczając też przy tej okazji stan Victoria, najbardziej zbliżony, tak pejzażowo jak i jako najmniej zadbany, do Europy.  Przy zachodzącym słońcu wjechaliśmy na prom zabierający nas do nowej naszej manii – Tasmanii.
Prom był dla Moany wydarzeniem, o którym mówiła od paru dni, dla nas był głównie odmianą od campera - znów po prawie dwóch miesiącach spaliśmy w miejscu z łazienką.
Na początek obeszliśmy statek wódczany „Spirit of Tasmania 1”, zobaczyliśmy jak odbija i powoli oddala się od migoczących świateł rampy i miasta, po czym wróciliśmy do kabiny aby położyć Moanę do łóżka i szybko zrobić to samo zaraz po kolacji, w czasie której pożarliśmy wędzonego łososia i wszystkie warzywa będące w naszym posiadaniu. Tasmania, jako wyspa, bardzo przestrzega zakazu wwożenia na nią wielu produktów. Pobudkę przewidziano na 5h45 rano, a wyjazd z promu na 6h30. Kiedy kładliśmy się do łóżek spore bujanie przypomniało nam, że przepływamy przez cieśninę Tasmańską znaną ze swoich wybryków, wyszliśmy więc na zewnątrz spojrzeć na fale rozbijające się z wielkim szumem o burty. Pierwszy raz od dawna mogliśmy spać spokojnie na wodzie wiedząc, że ktoś inny czuwa.
PROM „WÓDKA (SPIRIT) OF TASMANIA 1”
Pierwszy dzień na Tasmanii był długi. Nie udało się wyjechać z brzucha promu na czas - z powodu fal zbyt czujny alarm samochodu przed nami wył całą noc i właściciele rano nie mogli go odpalić. Podobnie rządek obok, gdzie stał samochód zabytkowy i miał ten sam problem, spowodowany jednak zapewne równie zabytkowym akumulatorem, a nie alarmem.
Był to z pewnością typowy poranny promowy problem, więc pojawił się szybko samochód serwisowy i podał nieszczęśnikom napięcie. O siódmej ruszyliśmy i po kontroli kwarantanny, w czasie której sprawdzono nam zawartość lodówki, pognaliśmy na wschód. Znów prognoza pogody dawała nam tylko dwa dni po czym miał nastąpić nawrót zimy i śnieg w górach.
Odbudowaliśmy nasze zapasy warzyw i innych zakazanych produktów, po czym pojechaliśmy do pierwszego Parku Narodowego Ben Lomond.
Niebo było bezchmurne z wyjątkiem wysokich gór będących tym Parkiem, ale silny porywisty wiatr dawał szansę na przejaśnienia. Zaczęliśmy piąć się camperem w górę, asfalt zaniknął, droga była jednak przyzwoita, wiodła do ośrodka narciarskiego będącego już we wiosennym spoczynku. Z wolna wdrapywaliśmy się na 1500 metrów, kiedy to dojechaliśmy do miejsca zwanego Drabiną Jacobsa. Kiedy tę drabinę zobaczyłem przestałem wierzyć w powodzenie wjechania na narciarski płaskowyż. Przed nami pojawiła się bardzo stroma serpentyna o szutrowej nawierzchni, a dodatkowo szalejący wiatr budził w człowieku obraz przewracającego się na bok naszego wysokiego, a chudego campera.
PALIMY SKRĘTY
Wolniutko ze spoconymi rękami wdrapaliśmy się na płaskowyż, na którym, ku radości Moany, pojawiły się pierwsze śniegowe płaty. Idea dłuższej wycieczki przygasła kiedy tylko wysiedliśmy z campera - wiało niemiłosiernie co pogłębiało chłód i tak panujący na tej wysokości. Zjedliśmy lunch i poszliśmy trasą orczykową w górę, korzystając co jakiś czas z drewnianych mostków poukładanych pomiędzy głazami. Potem odbiliśmy w stronę szczytu zapadając się, a to śniegu, a to w pośniegowym bagienku  lub wdrapując się po głazach. Podeszliśmy sporo aby mieć widok, ale byliśmy przemoczeni, więc zawróciliśmy co jakiś czas prowadząc śnieżkową wojnę.
ŚLIZGAWKA I JA Z MOANĄ NA ORCZYKU
Pod wieczór dotarliśmy do Scottsdale na darmowy camping z płatnymi prysznicami i grillami, położony zaraz przy parku, w którym Moana karmiła kaczki i śpiewając tańczyła na małej estradzie. Kacze piersi z grilla (nie te od karmionych przez Moanę), równie cudne jak film „Skrzypek na dachu” z 1971 roku, zakończyły pierwszy wieczór na Van Diemen’s Land, wyspie nazwanej później Tasmanią (od pana Tasmana).
Pierwsze wrażenia odbiegały od wyobrażeń tej dalekiej wyspy znanej z diabła tasmańskiego, wymarłego za naszego życia tygrysa oraz wyścigu łódczanego Sydney-Hobart. Wydawała się w wyobraźni wielką skałą smaganą wiatrami i rozbijającymi się na niej wielkimi falami. Okazała się dużo większa i bardzo zielona. Choć śnieg w górach zimą zalega, przymrozki na dole są rzadkością więc lasy, pastwiska bydła i owiec są dominującym widokiem, a to wszystko na bardzo pofałdowanym terenie. Jest też słabo zaludniona. To tyle na początek.
6 październik 2012
Wczorajszy dzień ewidentnie nam nie wyszedł. Nie wyszedł silnia! Silnia dlatego, że była ładna pogoda, a dzień takiej stracony na Tasmanii to żal.
Rano pojechaliśmy do Parku Mount William. Po drodze Beatę pociągnęło zdjęcie wodospadu, a ja jej zawtórowałem i zupełnie bez sensu zjechaliśmy z drogi i tarabaniliśmy się górską drogą naście kilometrów aby zobaczyć klif, z którego ciekł mono strugowy wodospadzik. Dojście do niego zabrało nam 20 minut na dodatek z kwękającą Moaną.
Wściekli na siebie, że nadłożyliśmy 50 kilometrów, popołudniem  wjechaliśmy do parku jadąc znów naście kilometrów drogą szutrową, tyle że tym razem po płaskim. Mount Williams okazał się pagórkiem, na który wdrapaliśmy się w godzinę aby zobaczyć okolicę, ocean i jak przez mgłę szczyty na wyspie Flinders będące Parkiem Narodowym Strzeleckiego. Widomo już było, że nic tu po nas. Próbowaliśmy jeszcze pójść szlakiem do skał na plaży, ale po pół godzinie zawróciliśmy, droga była zupełnie nieinteresująca. I tak mijając setki kangurów znów natłukliśmy niepotrzebne kilometry.
CHOĆ GÓRY STRZELECKIEGO NA HORYZONCIE, OGÓLNIE SŁABO
Będąc na północno-wschodnim cyplu wyspy nie zostało nam nic innego tylko ruszyć na południe.
Na noc zatrzymaliśmy się w górach w zabytkowym (jak na Australię) hoteliku, który posiadał miejsca campingowe z zasilaniem. Znów noce są tak zimne, że wieczór i spanie bez farelki nie są do pomyślenia.
Hotelowe miejsce było zacne, tym bardziej, że byliśmy jego jedynymi gośćmi. Poszedłem do baru na piwo gdzie, jak się okazało, nie-właściciel emeryt uraczył mnie wszystkimi posiadanymi beczkowymi gatunkami  opowiadając o każdym. Opowiadał też o tym, jak to w lutym przyjechał tam z żoną i tak zakolegowali się z właścicielami, że ci ostatni zostawili im zarządzanie własnością, a sami wyjechali na ponad pół roku do Europy.
Dziś rano zgodnie z prognozą pogoda się załamała. Wykonaliśmy jakieś tam próby zobaczenia czegoś w deszczu, ale w sumie dzień minął na jeździe, aby dojechać do miejsca, które ma powalić z nóg nas i nasze żołądki, a to za sprawą Parku Narodowego Freycinet, cudu samego w sobie, leżącego nad zatoką o ukochanej przez nasze żołądki nazwie - Zatoką Ostryg.
Tak więc siedzimy na campingu przy parku (znów przymusowo śpimy w drogim Big4, tym razem w Coles bay, w parkowym miejsc na dziś nie było), a ponieważ we wiadrze czeka na otwarcie 48 ostryg, idę działać.      
8 październik 2012
Siedzimy na krzesełkach na plaży, przed nami góry już zdobyte, fala lekko szumi, słońce ma się ku horyzontowi, Moana buduje zamek, mewy pokrzykują, tuż za nami w campingowym lesie śpiewają wiosennie ptaki już zakochane i budujące gniazda. Na dodatek jest ciepło. Żyć, nie umierać.
WIECZÓR NA PLAŻY KAŻDEMU SIĘ MARZY
Właśnie wróciliśmy z 11-sto kilometrowej wycieczki z lunchem na białej plaży, na którą dotarliśmy przechodząc przez przełęcz pomiędzy dwoma szczytami. Jeden z nich, Mount Amos, zdobyliśmy wczoraj. Opis trzygodzinnej wycieczki na ten szczyt mówił, że nie należy się na niego wybierać w przypadku możliwości deszczu. Zrozumieliśmy to dość szybko, nie była to trasa spacerowa, a wspinaczkowa, nie była łatwa nawet przy bezchmurnym niebie jakie mieliśmy, a przy odrobinie wilgoci skalne podłoże stawało się tak śliskie, że każdy krok mógł zakończyć się zjeżdżalnią.
DRAPIEMY SIĘ
Tuż pod szczytem było najtrudniejsze długie podejście, w połowie którego uznaliśmy, że nie będziemy dalej ryzykować wejścia z Moaną, a tym bardziej trudnego potem z nią zejścia. Mimo oporu z jej strony, a całą drogę szła sama zachwycona wspinaczką, zasiedliśmy w bezpiecznym miejscu i Beata poszła pierwsza, aby napawać się dookólnymi widokami. Kiedy wróciła ze swojej wspinaczki zastała mnie i Moanę śpiących na skale.
MIMO SPADKU ŚPI SIĘ
Potem była moja kolej, oj rzeczywiście, Park Freycinet jest magiczny, a widoki ze szczytu były zachwycające.
Z MONT AMOS PANORAMA CUD
DWUGŁOWY TORBACZ I LATARNIA WIDZIANA Z MOUNT AMOS
Wczorajszy wieczór też był zachwycający. Najpierw wróciliśmy do farmy ostryg i kupiliśmy dwa kilo małży, które wieczorem pożarliśmy ze smakiem, zrobione w białym winie, śmietanie, z cebulką i wielką ilością pietruszki.
Przed kolacją miała być kąpiel, ale niespodziewanie najpierw odbył się koncert na kobzie, na której grał campingowy sąsiad, była też nauka szkockiego tańca. Moanę tak zafascynował dźwięk instrumentu, że nie można jej było oderwać od muzyka, do tego stopnia, że dowcipny Szkot aby ją w końcu oddać rodzicom, przeszedł grając cały camping, a za nim kroczyła samotnie Moana. Było to bardziej niż komiczne.    
ROZRYWKI NA CAMPINGU
Dzisiejsza wielce różnorodna wycieczka, potwierdziła zjawiskowość miejsca. Mieliśmy i góry i plażę, lagunę i jezioro, a na sam koniec nogi nam weszły tam gdzie wszyscy wiedzą idąc ciągle to w górę, to w dół przez 7 kilometrów.    
CIĄGLE W DRODZE         
Czwartek, 11 październik 2012
      
Smutny dzień. Wczoraj wieczorem po kolacji dorwaliśmy się do komputerów, mieliśmy znów Internet. Szukałem czegoś tam kiedy zobaczyłem nagle łzy płynące ciurkiem po twarzy Beaty. Na mój pytający wzrok odwróciła ekran. Umarł na raka nasz kumpel z Poznania, Jarek.
Jarek, podobnie jak jego żona Agnieszka, przyjaźnili się z Beatą od wielu lat, byli dla niej ostoją w czasie jej trudnych chwil, a i ja, kiedy zaistniałem w jej życiu, podzieliłem tę sympatię.
Nie znajduję słów wściekłości i żalu kiedy odchodzą ludzie dobrzy, uczciwi i życzliwi, a złego jakoś licho nigdy nie bierze. Jarek był po prostu dobrym człowiekiem.
Dziś odbył się Jego pogrzeb.  Będzie go brakowało rodzinie i w czasie górskich wycieczek poznańskim kumplom.     
Cały dzisiejszy dzień milczeliśmy, co jakiś czas robiąc jakieś głupoty przez roztargnienie – myśli były zupełnie gdzie indziej.

Przyjechaliśmy do Hobart i nie był to fajny dzień. Nic ważnego się nie zdarzyło.        
Piątek, 12 październik 2012
Przed dotarciem do Hobart zawitaliśmy do Tasman National Park, park zajmujący jeden z wielu wychodzących głęboko w Ocean Południowy cypli tasmańskiego wybrzeża.  Zajęliśmy miejsce na świetnym campingu gdzie biegały dziwaczne torbacze podobne do myszy, ale wielkości dużego kota. Ciekawe jak by taki kot zareagował na widok myszy większej od niego.
ŻYWIZNA – WIDZIELIŚMY TEŻ DIABŁA, ALE BEZ FOTO
Po drodze zakupiliśmy znów cztery tuziny ostryg, a ponieważ zapomnieliśmy o cytrynach pojechaliśmy po nie do Port Arthur do samoobsługowego sklepiku warzywnego. Takiego co to nie ma sprzedawcy, bierze się co chce, odlicza i wrzuca pieniążki do skarbonki. Cudne wrażenie i poczucie uczciwości!
Następnego dnia rano udaliśmy się po poradę w sprawie wycieczek do byłego konwentu, przy którym był punkt informacyjny. Konwent w tym przypadku znaczy po prostu w pełni profesjonalne więzienie wybudowane w XIX wieku. Zresztą cała wyspa za dawnych lat była wyłącznie miejscem uprawiania więziennictwa, no może prócz myślistwa. Myślistwo polegało na rzezaniu zwierza zwanego Aborygenem, ale sport ten zaniknął z powodu braku materiału łownego. Więziennictwo też zlikwidowano, wtedy to wyspa zmieniła nazwę na Tasmania, poprzednia się źle kojarzyła.
Konwent, którego ruiny i muzeum można zwiedzić za duże pieniądze też kojarzy się nie najlepiej. Prócz historycznych właściwości ma też współczesne, w 1996 roku w tym miejscu pewien dowcipniś z Hobart zabił z karabinu 35 osób, a wiele zranił. Potomek więźnia jakiś? Ostatnio tylko Norweg popisał się podobnym  wyczynem. 
W informacji okazało się jednak, że nikt nic nie wie o górach i Parku Tasman, a jedynie o konwencie który się wewnątrz tego parku znajduje. Już chciałem wyjść do hallu i zrobić trrrrrrrrr, udając karabin maszynowy. Nie zrobiłem tego jednak, aż sam się dziwię. Chyba znający mnie też? Byłby to taki żart studencki w nienajlepszym guście.
W sklepiku z badziewiem trafiliśmy jednak na panią, która doradziła, że jeśli możemy zrobić tylko jeden szlak to koniecznie Cape Raoul. No i pojechaliśmy naście kilometrów aby przejść następne 14.
Oj, jacy byliśmy źli! Szliśmy ponad godzinę pod górę lasem i nic - las jak las, każdy widział. Doszliśmy w końcu do krawędzi klifu i zobaczyliśmy niezły widok na końcówkę półwyspu. Nasunęło się od razu pytanie, po co iść dalej. Widać było płaski zarośnięty zielenią obszar na klifie z jakimś bajorem na końcu i to jeszcze bardzo w dole więc wracać trzeba będzie znów pod górę.
CAPE RAOUL I VICE VERSA,  POWRÓT PRZEZ WIDOCZNY NAJWYŻSZY CZUBEK - DALEKO
Klnąc oczywiście poszliśmy dalej. Znów lasem pod górę, a potem cały czas w dół aż znów wyszliśmy na krawędź. W dole fale oceanu rozbijały się o skały, słońce świeciło, więc uznaliśmy, że jak się człowiek nie napije, to nie żyje. Zatrzymaliśmy się na popas, piwo i smakołyki dodały nam animuszu i ochoty do życia, poszliśmy dalej.
Las zmienił się w kosówkę, potem w zupełnie suchy las i znów w kosówkę. Tą ostatnią doszliśmy prawie do końca. Tam zobaczyliśmy widokówkowe skały spadające do oceanicznych fal, piękne i zachwycające, ale to nie był koniec. Szklak wiódł dalej na samiutki koniuszek, za którym był już tylko daleko na horyzoncie widoczny napis: Antarktyda.
GDZIEŚ TAM
W dole pojawiły się niewiarygodne skaliste struktury – zrozumieliśmy dlaczego trzeba było takiego wysiłku, aby je zobaczyć, byliśmy na końcu świata. Zaintrygowały nas odgłosy wydobywające się z głębi skalistego zakola. Zaglądanie nic nie dało, trudno się zagląda stojąc na krawędzi dwieście metrów nad wodą.
Po znalezieniu się po drugiej stronie tego skalistego zakola zobaczyliśmy dawców dźwięków – były to wygrzewające się na słońcu foki. Ale to był widok, na foki i na nad nimi strzelające ku niebu kamienne słupy. Rozkosz.
CAPE RAOUL W PEŁNEJ KRASIE (FOKI NA GÓRNYM ZDJĘCIU PO LEWEJ W DOLE)
Spełnieni nawet nie zauważyliśmy kiedy minęła droga powrotna.   
Po nocy na tym samym świetnym campingu, w drodze do Hobart zerknęliśmy jeszcze na parkowe lookouty, ot tak dla spokoju sumienia. Nawet warto było.
WSZYSTKO NATURALNE – BRUK, MOST
Do Hobart dojechaliśmy późnym popołudniem. Zaklepaliśmy miejsce na polach targowych (po raz pierwszy nie było w toalecie papieru i ogólnie było bardzo brudno!) i pognaliśmy na Mount Wellington, szczyt górujący nad miastem. Wjeżdża się na niego samochodem, mimo że różnica poziomów to 1454 metry. Jechaliśmy bez końca 50 kilometrów trasą wybraną przez ogłupiacza zwanego GPS. Droga powrotna miała ich tylko 9, wystarczyło zasugerować się po prostu drogowskazami i mapą.
Widoki z początku były zacne na cudnie położone miasto, potem już tylko na gęste chmury.
HOBART I SYMBOLE – BUDKA SĘDZIOWSKA WYŚCIGU SYDNEY DO HOBART
Dziś od rana leje. Zmieniliśmy plany i najpierw pojechaliśmy na zakupy i zjedliśmy lunch. Potem krzepko dzierżąc parasol w dłoni ruszyliśmy w miasto, a raczej jego nadbrzeżną część. To dość spore największe i będące stolicą Tasmanii miasto, ma z 250 tys. mieszkańców. To też drugie historycznie miasto Australii, powstało będąc na trasie z Europy do Nowego Świata i było ważnym ośrodkiem przemysłowym. Dziś stare portowe fabryki są mieszkalnymi loftami, a cała nabrzeżna część miasta zamieniła się w elegancką miejską jadłodajnię. Ładnie tam. Kiedy kończyliśmy spacer świeciło już słońce.
W HOBART HISTORYCZNIE
Ruszyliśmy na północ z duszą na ramieniu, pogoda na Tasmanii to wielka niewiadoma.
Zatrzymaliśmy się na świetnym campingu Mount Field NP, parku którego nie chcieliśmy zwiedzać, uznając, że byłaby to strata czasu.   
Sobota, 13 październik  2012 
Licząc na pogodowy cud, choć raz zgodny z prognozą, na niedzielę pojechaliśmy do Cradle Mountain – Lake St Clair NP, najbardziej znanego parku na Tasmanii.
Po drodze zatrzymaliśmy się w części przy Lake Sinclair NP. Po nic, góry były w chmurach, godzinna wycieczka zrobiona na siłę ku czci Aborygenów wiodła mokrym lasem. Jezioro bez rewelacji w taką pogodę. Dokonaliśmy jedynie w centrum informacji rezerwacji campingu przy Cradle, do którego dotarliśmy dopiero pod wieczór zaglądając po drodze do proponowanych przydrożnych atrakcji.
W DRODZE DO CRADLE
Droga sama w sobie była zjawiskowa, może bardziej niż te atrakcje.
Niedziela, 14 październik 2012    
Nerwowo obudziliśmy się z nadzieją na piękny dzień. Było jednak niesamowicie zimno i pochmurno.
Kiedy po porannym czasie zostawialiśmy samochód na parkowym parkingu pierwsze naniebne niebieskości dały nadzieję. Moana w podwójnych spodniach i kilku warstwach ubrań, my zakudłani w polary i sztormiaki, z lunchem w plecaku zapakowaliśmy się do darmowego parkowego busika. W ten sposób zmniejszono ruch na wąskiej drodze wiodącej w głąb parku.
Zawsze narzekaliśmy, że piechurzy muszą robić w Tatrach idiotyczne kilometry asfaltem aby dostać się do początku szlaków (Morskie Oko, Dolina Chochołowska czy na Słowacji dolina przy Rohaczach), a można by zrobić elektryczne autobusy, aby tym co idą dalej ułatwić życie. Jednak zepsuło by to biznes góralskim woźnicom.
Kiedy wysiadaliśmy z busika wiedzieliśmy już, że to nie chmury, a poranne mgły zasnuwają niebo. Powoli wraz z unoszeniem się słońca robiło się coraz bardziej błękitnie. Wiedzieliśmy już wtedy, że wyjdziemy na najdłuższą pętlę, mimo że w zanadrzu mieliśmy powrotne skróty w razie gdyby.
Zaczęliśmy piąć się w górę zachwyceni okolicą. Szliśmy wolną przestrzenią co pozwalało dookolnie obserwować zmieniające się otoczenie. Nawet podejście lasem było atrakcyjne, wzdłuż wielopoziomowego wodospadu z Crater Lake.
Doszliśmy do tegoż właśnie jeziora, otoczonego z jednej strony pionową skalną ścianą gór. Zaczęliśmy piąć po przeciwnej ścianom stronie widząc jezioro coraz bardziej w dole. Dotarliśmy do przełęczy na której pojawił się nowy widok z drewnianej platformy widokowej. Rozsiedliśmy się na niej w celach piknikowych z widokiem na pierwsze, a raczej ostatnie śniegowe płaty.  Grzani słońcem, które opanowało bezchmurne już niebo byliśmy wniebowzięci. Udało się!
LUNCH NA LOOKOUT, CRATER LAKE I PIERWSZA WSPINACZKA
Potem była pierwsza wspinaczka, łańcuchy i achy kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy cud pasmo Cradle Mountain i nie tylko.
ZĘBATY SZCZYT CRADLE MONTAIN
A TO WŁAŚNIE TO „ ... I NIE TYLKO” Z TEKSTU POWYŻEJ
Częściowo przez śnieg dotarliśmy do kuchennej chatki, będącej miejscem skąd atakowało się szczyt. Nie zatrzymaliśmy się tam i poszliśmy w górę, aż do rozejścia szlaków pod szczytem. Aby z rozstaju szlaków wejść na wierzchołek i wrócić  potrzeba było tylko 2,5 godziny. Gdyby nie Moana…
RESZTKI ZIMY
Ruszyliśmy szlakiem pod ścianami zakończonymi pasmem szpiczastych szczytów. Trudnym szlakiem, na którym większy wysiłek musiałem włożyć aby walczyć z własnym lękiem niż w pokonywaną powoli drogę. Moana i Beata były bardzo dzielne i radziły sobie same nie przeszkadzając mi w wolnym posuwaniu się do przodu.
POPOŁUDNIOWE OWOCKI I SPADKI NICZEGO SOBIE
Widoki były tak rozkoszne, tak niespotykanie piękne, że znów wróciło wspomnienie Jarka, górskiego piechura, któremu zadedykowaliśmy cały ten wybitny dzień.
DEDYKUJEMY TĘ WYCIECZKĘ TOBIE JARKU
Dalej szliśmy graniami zamykając powoli pętlę. Raz górę, raz w dół aby wejść na ostatni szczyt góry Hansen i zobaczyć Cradle już lekko od tyłu.
OSTATNIA 1/3 NASZEJ DROGI
Schodząc znów były łańcuchy, skały, wisząca zachwycona Moana i moje wilgotne ręce.
NAD PRZEPAŚCIAMI
W dole błyszczało niebieskie jak niebo jezioro Dove. Pod wieczór dotarliśmy na przystanek, skąd po 20 minutach oczekiwania i podziwiania też naszego wysiłku (widać było całą 13-sto kilometrową najtrudniejszą naszą trasę jak na dłoni) busik zabrał nas na parking do naszego campera.
OSTATNIE SPOJRZENIE NA CUDNY EMBLEMAT TASMANII
W poszukiwaniu noclegu przejechaliśmy 50 kilometrów (na campingu, na którym spaliśmy poprzednio nie było miejsc).
Kiedy o 19.30 uśmiechnięci zajmowaliśmy wolne miejsce, przez drzewa przebijały nowe granie oświetlone jeszcze zachodzącym słońcem - tak pomaga nam zmiana czasu na letni. Nic to, że nogi bolały.   
17 październik 2012      
Ostatnie dwa dni żyliśmy wspomnieniem Cradle i nie dziwota. Przedwczoraj jeździliśmy głównie samochodem w poszukiwaniu zbliżenia się do Parku Murów Jeruzalem (Walls of Jerusalem) – bez rezultatu. Zbliżyliśmy się natomiast do widoku na skałkę, wypisz wymaluj Sokolica z Pienin z niby Dunajcem płynącym w dole.
WYPISZ WYMALUJ SOKOLICA I WIDOK Z SAMOCHODU PODCZAS LUNCHU
Nic innego ciekawego nie znaleźliśmy wróciliśmy więc na camping gdzie wędząc się samotnie w sali kominkowej Moana grała w piłkarzyki i ping-ponga, ja wkładałem bloga, a Beata szukała coś tam na Internecie, który był za słaby na telefony.
Wczoraj było jeszcze gorzej, lało cały dzień. Wróciliśmy do Cradle zobaczyć parkową ekspozycję po czym pojechaliśmy dalej spędzając w camperze resztę dnia na następnym campingu.
W PARKOWYM CENTRUM
Było zimno i mokro. Jedynie kotleciki cielęce i wino podniosły nas na duchu po nieciekawym i nerwowym dniu. Moanie po raz któryś spadł na podłogę komputer, tym razem skutecznie i myszka i klawisze padu przestały funkcjonować.
Dziś rano było już lepiej, wiało więc chmury przesuwały się szybko pozwalając co jakiś czas słońcu zerknąć na nas. Jechaliśmy do miejscowości Stanley położonej na wychodzącym głęboko w morze cyplu zakończonym niewielką górą stołową.
Aby się dostać na płaskowyż zrobiono wyciąg krzesełkowy, z którego na szczęście Moana nie mogła skorzystać z powodu wiatru i ku radości Beaty weszliśmy na górę stromą ścieżką. Wiadomo, od dwóch dni niewiele się ruszaliśmy. CMENTARZ Z WIDOKIEM, CZY MOANA
MOŻE JUŻ NIEŚĆ BEATĘ?
Nie wolno nam przyzwyczaić się do tego, że zawsze nam szczęście sprzyja (piszę tak aby nie zapeszyć), od kiedy wyszliśmy z samochodu deszcze przechodziły na wyciągnięcie ręko to z prawej to z lewej strony omijając nas dokładnie. Tak zrobiliśmy na sucho dwukilometrową pętlę „na stole” po czym zeszliśmy do uroczego miasteczka robiąc podobną odległość włócząc się po nim.
STANLEY – LETNISKO?
Jest wieczór, jesteśmy na leśnym campingu z zasilaniem (25 AUD). Jutro po drodze do Devonport, naszego promowego portu, czeka nas jeszcze wycieczka w Parku Narodowym Rocky Cape, ostatnim Parku australijskiej podróży, która zaczęła się 1-ego maja. Amen.
Czwartek, 18 październik 2012-10-18
Dzisiejszy poranek był komiczny. Już od wczoraj Moana mówiła tylko o gadającej papudze, którą zauważyła, jednakże kiedy instalowaliśmy się na naszym miejscu, z zasłoniętej klatki nieopodal wydobywały się tylko jakieś bełkoty. Rano, kiedy tylko Moana wstała poszła karmić papugę naszymi śniadaniowymi ziarenkami. Po dłuższej nieobecności zaniepokojony poszedłem zobaczyć co się dzieje, przezornie z aparatem. Oto co zastałem i nagrałem z ukrycia:
Moana siedzi bez butów na ławce oparta o klatkę i śpiewa:
Moana:               chciałem przygody, oto ją mam,
                              statek zatonął zostałem sam…
Papuga:              Don’t worry
Moana:                              na dzikiej wyspie gdzie świata koniec...
Pamuga:             Don’t worry
Moana:                              oh Robinsonie, oh Robinsonie
Papuga:              What is your name?
Jeszcze by człowiek uwierzył, że to prawdziwa Petronela była.
ROZMOWY Z PETRONELĄ
Z żalem Moana opuszczała napchaną ziarnami papugę aby tego dnia robić wszystko ostatnie, ostatnią wycieczkę, zjeść ostatni lunch, ostatnią kolację i na koniec spędzić ostatnią noc w naszym camperze.
PRZED JEDZENIEM SPACER DO GROTY ORAZ WIDOK Z CAMPERA W CZASIE OSTATNIEGO W NIM LUNCHU
Park Narodowy Rocky Cape to wycięty cywilizacji kawałek wybrzeża, takie wichrowe wzgórza wpadające w morze skalistymi cyplami pomiędzy którymi woda przez lata wyżłobiła meandry zatoczek. Urokliwie. Przez całe 9 kilometrów trasy napawaliśmy się jednak nie tylko widokami pagórków i wybrzeża, również czarne chmury snujące się bez ustanku nieopodal nas wzbudzały nasze żywe zainteresowanie. I tak wzbudzały aż do momentu powrotu do samochodu po trzech godzinach marszu. Znów deszcz padał dookoła, a nas oszczędził.
ROCKY CAPE NP. – ZA BEATKĄ W ODDALI GÓRA STOŁOWA PRZY STANLEY
W Devonport zainstalowaliśmy się na campingu koło latarni, na cyplu wychodzącym w morze, tuż u ujścia rzeki, na której jest port promowy. Na początek Moana wyciągnęła mnie na puszczanie baniek. Zabawa była przednia, dwa spore ptaki o żółtych śmiesznych głowach latały za bańkami głośno pokrzykując. Później zrobiło się mniej zabawnie, ptaki z baniek przerzuciły się na nas próbując za wszelką cenę dziobać nas po głowach. Nie rozumieliśmy tej zapalczywości do momentu, kiedy po naszym wycofaniu się z pola bitwy oba ptaki zaczęły chodzić wokół miejsca położonego o 5 metrów od campera na rozkopanej w trawniku ziemi, po czym jeden z nich zasiadł na… jajkach.
Zaparkowaliśmy się prawie na ich gnieździe. Pozwoliło to obserwować jak zmieniają się rolami wysiadywacza, jak odpędzają inne ptaki i kiedy mimo poszukiwania żywności  gdzieś daleko pojawiają się natychmiast po pierwszym krzyku partnera z gniazda. Zupełnie nie jak ludzie.
DZIOBAKI I DZIOBANI
19 październik 2012                                    
Dziś od rana pakowanie i znów obserwacja gniazda. Mamy spokój z Moaną, poszła do sąsiadów, którzy mają papugę i ich męczy.
Na początek naprawiłem nową walizkę otrzymaną od linii amerykańskich po uszkodzeniu naszej. Jest Made in China czyli Made from gówno.
Beata krzyczy na mnie, że znów coś piszę, a ja piszę jak w obejrzanym wczoraj wieczorem „ Shining”, starym filmie Kubricka z Nicholsonem i świetną muzyką Pendereckiego. Cieszy to nazwisko, jako naród nie stworzyliśmy niczego wielkiego, na szczęście chociaż indywidualności mamy wielkie…, jak wszystkie inne narody.  
Po lunchu w świetnej japońskiej knajpie przenieśliśmy się na parking koło placu zabaw, gdzie Moana szalała, a my pakowaliśmy dalej. Plac zabaw był pierwszorzędny, Moana pokazała mi znajdującą się na nim dziecięcą toaletę ukrytą w grzybku z umywalką na wysokości moich kolan.
OSTATNIE CHWILE NA TASMAŃSKIEJ PAJĘCZYNIE

20 październik 2012
Jesteśmy już w Nowej Zelandii więc po zakończeniu drugiej części australijskiej podróży przedstawiamy różności jej dotyczącej, które może się komuś kiedyś przydadzą.
Budżet i jego realizacja:

W naszych prognozach nieźle wyszły nam koszty ogólne, jednak kompletnie pomyliliśmy się w kilometrach do przejechania. Planowaliśmy w drugiej części przejechać 5.400 km, w rzeczywistości przejechaliśmy 9.100 km, czyli prawie dwa razy tyle. Zrobienie 278 kilometrów pieszo nas zadowala.

Oto nasz ranking 10 Best of Australia niezwykłych wycieczek:
Mount  Sonder - West MacDonnell NP. – North Territory
Kata Tjuta Loop Trail - Uluru, Kata Tjuta NP - North Territory
Pinnacles Loop - Grampians NP – Victoria
Crater Lake, Marion Lookout, Face track, Hansons Peak  - Cradle Mountain NP – Tasmania
Kings Canyon Rim – Kings Canyon NP. – North Territory
Grand High Tops Loop  - Warrumbungle NP – New South Wales
Karinji Water Pools Trail – Karinji NP – West Australia
Great Ocean Road 12 Apostols - Great Otway NP - Victoria
Mount Amos – Freycinet NP - Tasmania
Pyramids Trail, Bald Rock – Girrawin / Bald Rock  NP – Queensland / New South Wales

Jest też Best of the Best, wejście, które Beata zrobiła sama
Ayers Rock, wejście na szczyt  – Uluru, Kata Tjuta NP. - North Territory

Zwiedziliśmy 50 Parków Narodowych Australii, oto ich ranking w kolejności od początku do końca podróży i nasze oznaczenia:
Nic – nie warte czasu, * - można, jeśli po drodze, ** - warte nadłożenia drogi, *** - zjawiskowe
Stany: WA – West Australia, NT – Nord Territory, QLS – Queensland, NSW – New South Walls, VIC – Victoria, TAS - Tasmania
WA - Yanchep*
WA - Nambung*
WA - Kalbarri**
WA - Kennedy Range**
WA - Cape Range
WA - Karinji**
WA - Geike Gorge
NT - Mirimi *
NT - Gregory*
NT – Litchfield*
NT - Nitmiluk**
NT - Kakadu*
NT - Elsey
NT - położone zaraz obok Elsey NP ciepłe źródła Mataranka**
NT - Uluru-Kata Tjuta***
NT - Kings Canyon***
NT - McDonnel Range***
QLS - Undara Volcanic
QLS - Milstream Falls
QLS - Mt Hypipamee
QLS - Crater Lake
QLS - Curtain Fig
QLS - Barron Gorge**
QLS - Wooroonooran*
QLS - Paluma Range
QLS - Conway
QLS - Mount Archer
QLS - Cania Gorge
QLS - Glass House Mountains**
QLS - Main Range
NSW - Bald Rock***
QLS - Girraween***
NSW - Mount Kaputar**
NSW - Warrumbungle***
NSW - Bouddi
NSW - Blue Mountains**
NSW - Murramarrang
NSW - Bournda
NSW - Ben Boyd 
VIC - Wilsons Promontory*
VIC - Great Otway przy 12 Apostols***
VIC - Port Campbell***
VIC - Mt Eccles
VIC - Grampians***
TAS - Ben Lomond**
TAS - Mount Williams Tasmania
TAS - Freycinet Tasmania***
TAS - Tasman**
TAS - Cradle Mountain***
TAS - Mole Creek Karst
TAS - Rocky Cape Tasmania*

24 październik 2012 NOWA ZELANDIA
Komputer na kolanach, stopy pod kołdrą, wokół okna, za nimi pas muszelek, potem pas piaskowych rowków po odpływie, daleko woda błyszcząca porannym niskim słońcem, a za nią kontur gór na tle bezchmurnego nieba. Idylla.
NOWA ZELANDIA - PROLOG
Tak właśnie obudziliśmy się w nowym camperze po pierwszej w nim nocy i nie możemy się napatrzeć przez nasze wielkie okna, a zwłaszcza to tylne, stanęliśmy bowiem wczoraj wieczorem na plaży tyłem do wody. Jak zwykle wszystko ułożyło się wspaniale.
Prawie czterogodzinny sobotni lot Qantas był wyśmienity, zwłaszcza dla mnie, byłem Beatą odgrodzony od Moany, która dawała popalić. Indywidualne komputerki z dużą ilością filmów, gier, programów TV i innych atrakcji, napitki i dobre jak na samolot jedzenie sprawiły, że lot minął szybko.   
Lądowanie odbyło się w szarości i deszczu, potem były standardowe działania, czyli kontrola imigracyjna, odbiór samochodu i zajęcie dużego, rodzinnego pokoju na ostatnim piętrze hotelu, który w międzyczasie zmienił właściciela i z Formuły 1 stał się Ibis Express.
Po dwóch dniach w hotelu okazało się, że jesteśmy nad morzem, którego do tej pory nie było widać. Deszcz, niskie chmury  i mgły nie pozwalały na szerszy rzut okiem, ani nie dodawały chęci do wyjścia na zewnątrz. Ze względu na ilość bagaży mieliśmy wypożyczony duży samochód, zupełnie niepotrzebnie, do hotelu można było dojść z lotniska piechotą.
Samochód jednak był nam niezbędny do znalezienia campera. Tym razem postanowiliśmy nie rezerwować go przez Internet ani przez telefon tylko zająć się najmem na miejscu, łatwiej wtedy negocjować. Perypetii z tym było wiele i wolt zmieniających sytuację, ale wszystko skończyło się szczęśliwie i to w ostatniej chwili. W podróż ruszyliśmy wczoraj pod wieczór camperem lepszym niż nasze założenia i na dodatek od nich tańszym (115 NZD czyli nowozelandzkich dolarów za dobę).
Tym razem to prawdziwy dom ze wszystkimi wygodami, a zwłaszcza z gazowym ogrzewaniem, więc nie potrzebujemy już tak często stawać na płatnych campingach z podłączeniem do prądu. Prócz łazienki z ubikacją mamy też telewizor z odtwarzający wszystko i normalną kuchnię z nadmiarem sprzętów. Moana ma olbrzymie łóżko nad szoferką 2,20 x 1,50, a w czasie jazdy siedzi za nami na stałym podwójnym  siedzeniu, nie musimy już zdejmować na noc jej krzesełka. Jazda nim początkowo była zabawna, do lewej strony już się przyzwyczailiśmy, ale powrót do manualnej sześciobiegowej skrzyni jest archaizmem. Silnik diesla zapewnia niższe zużycie, kobyła pali tylko 11 litrów ropy, w porównaniu z 14 benzyny poprzednio to mało. Co więcej w Australii ropa kosztowała o włos drożej niż benzyna, a w Nowej Zelandii jest od niej dużo tańsza (1,50 ropa, 2,20 benzyna). To ważne finansowo,  przejedziemy zapewne z 5 tysięcy kilometrów.
Wieczorem stanęliśmy na darmowym campingu na plaży w Mirinda, niebo było jeszcze zasnute, ale na horyzoncie pojawiły się pierwsze od przyjazdu niebieskości, które później pozwoliły słońcu ogrzać nas ostatnimi promieniami, a nam w nocy patrzeć na krzyż południa.
25 październik 2012
Drugi dzień w podroży i pierwsze domowe przygody – w prysznicu stoi woda, przelaliśmy toaletę. Inne są tu systemy niż w USA, trzeba je poznać i przyzwyczaić się. Najważniejsze jednak są pierwsze wrażenia, Nowa Zelandia, to kraj niewiele mniejszy od Polski, podobnie jak w Polsce na obydwóch wyspach mieszka... 40 milionów baranów. Różnicą jest kształt, mniejsza wyspa ma 1.000 kilometrów długości, od północnego cypla do stolicy Wellington. No dobra, Nowa Zelandia to cztery miliony mieszkańców. Trzy miliony mieszkają na mniejszej, północnej wyspie (wszyscy znamy dwuczęściowy kształt buta), milion na południowej.
Pogoda zmieniła się diametralnie, niebieskie niebo i ciepełko nakazały nam zostać jeszcze nad wodą, spacerować po plaży aż do lunchu. Po nim ruszyliśmy zobaczyć pierwsze przewodnikowe atrakcje, Hot Water Beach i Catheral Rock, obie nad Oceanem Spokojnym na półwyspie Coromandel.
Półwysep jest malutki, ale jazda krętą drogą najpierw wzdłuż zatoki, a potem górami zajęła nam trzy godziny, przez co dnia starczyło tylko na zainstalowanie się na drogim campingu. Inny przyjęto tu system, płaci się od osoby. W tym przypadku 21 dolarów od dorosłego łebka i 12 od dziecka wyniosło razem 54, co jest znaczną kwotą szczególnie, że potrzebujemy tylko prądowego kabelka i paru kwadratowych metrów, bo już nawet pod wspólne prysznice nie musimy chodzić. Spanie na dziko w tych okolicach było zabronione, o czym informowały tablice. Wieczorną atrakcją  były bardzo smakowite i po raz pierwszy nowozelandzkie ostrygi.    
Obie miejscowe atrakcje związane były z pływami, tylko dwie godziny przed i po najniższym stanie oceanu był do nich dostęp.
Rano udaliśmy się do Cathedral Rock, dziurawej skały na plaży o łukowatym jak gotyk sklepieniu, do której spacer miał trwać  godzinę, ale ze względu na czas pływów zajął nam połowę tego czasu, tak gnaliśmy. Ładny twór natury, podobnie jak Francuzi, Kiwi swoje Etretat mają. Nazwę Kiwi, każdy zna, to owoc, ptak i … potocznie Nowozelandczyk. Pospacerowaliśmy w „katedrze” w obie strony i pognaliśmy dalej, na plażę gorącej wody.
KATEDRA
To ci dopiero wybryk natury. Na ciemno piaszczystej plaży ludzie wykopują sobie grajdołki blisko dopływających fal, od których się odgradzają piaskowym murkiem. Spod wykopywanego w grajdołku piasku wyłazi gorąca woda, tak bardzo gorąca, że dopiero mieszane wody dają temperaturę nie ścinającą białka i można w niej leżeć. Kiedy woda jest za zimna rusza się łopatą w piasku (lub wiaderkiem (pomysł nasz - do opatentowania, bo wynajem łopatki to 5 NZD) i już jest cieplej, a kiedy jest zbyt gorąco robi się dziurkę w murku i dopuszcza zimną wodę morską. Taka zabawa dla dużych dzieci.
DIABEŁ GRZEJE OD SPODU
Po lunchu z widokiem ruszyliśmy na południe zatrzymując się na noc w kiedyś złotniczo-kopalnianym, a dziś zdrojowym miasteczku Te Aroha. Na nasze pytanie w informacji turystycznej o możliwość noclegu, pani pokazała budynki zdrojowe i parking przy nich mówiąc, że jest stamtąd ładny widok.
ZDROJOWISKO. JA STARAM SIĘ O STYPENDIUM W MINISTERSTWIE GŁUPICH KROKÓW
28 październik 2012
Celem zatrzymania się w Te Aroha była planowana na następny poranek wycieczka do wodospadu Wairere (150 metrów). Wdrapaliśmy się na jego szczyt, gdzie zjedliśmy lunch.
WAIRERE FALLS
Po południu wjechaliśmy do regionu wulkanów i gorących źródeł, do wielce znanego miasteczka Rotorua. Miasteczko i miejsce było tak znane i tak komercyjne, że uciekliśmy z niego z obrzydzeniem. Widzieliśmy w końcu gejzery i inne bulgoczące dziury w Yellowstone i tutejsze nam nie zaimponują. No może zaimponowały nam jedynie cenami zbliżenia się do nich, jako że wszystkie atrakcje są na prywatnych terenach.
Pierwszy też raz odjechaliśmy z campingu z kwitkiem, nie było dla nas miejsca, a szkoda, były w nim ciepłe źródlane baseny w cenie noclegu.
Noc spędziliśmy więc na campingu Lasów Państwowych za darmo, nie dało się zapłacić, skarbonka była wyrwana, aczkolwiek papier w toalecie był. Zadziwiające jest to, że wszędzie w Nowej Zelandii widzimy ostrzeżenia o złodziejach, o niepozostawianiu cennych przedmiotów w samochodzie itd. Nawet w miejscach wielce turystycznych widzimy ślady po wybitych szybach. Nigdy nie miało to miejsca w Australii, w której policji nie widać. Tu samochody policyjne widuje się często, ot dziś rano zostałem zatrzymany, jadąc w niedzielny poranek pustym miastem pojechałem prosto z pasa nakazującego skręcić w lewo. Wielkie halo było, wrzeszczący kogut i mrugające światełka oraz pouczenie.
Przyjazd do miasteczka Taupo nad największym jeziorem kraju o tej nazwie był zupełnym przeciwieństwem Rotorua. Przyjazne, ładne, z profesjonalną informacją, darmowym parkingiem noclegowym dla camperów i … widokiem na ośnieżone szczyty wulkanów będących na terenie najbardziej znanego Parku Narodowego Tongariro, do którego jedziemy. W Parku tym znajduje się dzienny 20 kilometrowy  szlak będący chyba numerem 1 na świecie! Na razie odkładamy go na drogę powrotną - nie mamy raków.
NIEZŁY TYŁEK
Wczoraj po przyjeździe wybraliśmy się na wycieczkę wzdłuż rzeki wychodzącej z jeziora o nazwie, której już nie pamiętamy (chyba Waitiki). Z nazwami to tu tak, że prócz Auckland nie zapamiętaliśmy żadnej. Wywodzące się z Maori nazwy mają taką składnię, że trudno się je wymawia, nie mówiąc o pamiętaniu ich. Rzeka ta jest najdłuższą w nowej Zelandii i ważna ze względu na wielką ilość w niej wody, z powodu czego wybudowano na niej sześć hydroelektrowni zapewniających 15% zapotrzebowania na energię elektryczną kraju.
Wycieczka wzdłuż niej prowadziła do wodospadu, a raczej czegoś co nazwano wodospadem. Był to tak jakby wodospad położony na płasko, takie skalne przewężenie, w którym cała woda wielkiej rzeki musi przelecieć z wielką prędkością przez wąski i długi przesmyk.
Atrakcją była nie tylko wrzeszcząca wodą szpara. W jednym miejscu do lodowatej spływającej pośniegowej wody rzeki, wpływał wrzący strumień, na którego wlocie siedział młodociany tłumek i grzał ciała. Zasiedliśmy i my, Moana nurkowała w okularach przepływając z ciepłej do zimnej wody. Było cudnie ciepło i cudnie zimno.
WOKÓŁ TAUPO    
      

Komentarze

  1. n.z. 95% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
    wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
    co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby

    OdpowiedzUsuń


  2. sprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:

    konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam w glowie. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.
    konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.
    dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
    a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, menschen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz