WRZESIEŃ 2008 - GWADELUPA, URODZINY MOANY





wtorek, 9 września 2008
Wczoraj  spędziliśmy bardzo miły i ciekawy wieczór.
Obeszliśmy okolicę w poszukiwaniu otwartej knajpki. Jest już ewidentnie po sezonie więc knajpki są albo zamknięte albo puste. Chcieliśmy odwiedzić jakąś nową, której nie znany, ale pierwsze dwie nam nie odpowiadały, bo żaden stolik nie był zajęty i jakoś głupio było tak siedzieć w ciszy, bez gwaru i stuku sztućców. Ratunkiem może była restauracja na terenie 18-dziurowego golfa położonego obok mariny, ale ta jest otwarta tylko w południe, zrozumiałe, po nocy się w golfa nie gra.
PIĘKNY GOLF, TRENUJE SIĘ UDERZENIA
Udaliśmy się więc do restauracyjki znanej nam ze specjałów katalońskich. Zamówiliśmy, Beatka małą rekinopodobną rybę, ja kotlecik wołowy. I nie wiem, w którym momencie rozmowa zeszła na Brazylię i Argentynę. Zaczęliśmy rozważać czy spływając na przełomie roku na południe mamy zatrzymać się na Trynidadzie, tam zostawić Bubu i dalej polecieć samolotem, czy płynąć przez Gujany, holenderską, francuską i Surinam do Brazylii.
Rozważaliśmy za i przeciw. W konkluzji doszliśmy do wniosku, że mamy za mało danych i po zapłaceniu rachunku wróciliśmy na łódkę, obłożyli przewodnikami i  mapami. W pierwszym rzędzie okazało się, że nasza wyobraźnia przestrzenna zawodzi. Brazylia, którą tak dobrze wszyscy znamy z mapy świata po zmianie skali na europejską jest tak olbrzymia, jak Rosja, chciało by się powiedzieć. Samo północne wybrzeże Brazylii od Gujany do Recife ma trzy tysiące kilometrów! I to pod prąd i wiatr. Rozważaliśmy więc te wiatry i prądy w okresach pogodowych no i czas, którego potrzeba by aby spłynąć do Argentyny i wrócić, ale nie przez Horn czy cieśninę Magellana gdzie trwa wieczna zima.
Sama idea jest pociągająca, na pewno podróżując własnym domem jest wygodniej i głębiej można poznać każdy kraj i jego specyfikę. Przerażają jednak wielkie odległości i względne bezpieczeństwo. Tak trochę zachowywaliśmy się jak marzyciele-podróżnicy palcem po mapie pisani. Wiadomo jednak, że często to nasze palcem po mapie dziwnie przyjmuje realne kształty.
I w takim rozmarzeniu (czy może rozważaniu) nowych horyzontów poszliśmy spać.
Dziś od rana jeździmy po Internecie w poszukiwaniu przewodników morskich po interesujących nas akwenach co nie jest łatwe bo jest ich niewiele. Beatka znalazła jeden kompletny, obejmujący całe wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej, napisany w języku francuskim przez żeglarkę polskiego pochodzenia, która spędziła tam wiele czasu. Trzeba zamówić i dopiero po dogłębnej analizie posiadanych elementów będzie można podjąć rozsądną decyzję.
Środa, 10 września
Tu jest śmiesznie 1.
Co to jest autobus każdy wie. A linia autobusowa? A! To już zupełnie inna sprawa. W telewizji obserwujemy z uśmiechem wielką kampanię próbującą wyłuszczyć miejscowym jak od teraz będą funkcjonowały autobusy. Kampania tłumaczy pasażerom co to jest przystanek autobusowy i rozkład jazdy oraz do czego one służą. Nie dziwota, do teraz autobusy jeździły wprawdzie, ale za to jak! Pomyślicie źle? O  nie! Wygodnie i powoli.
Wygoda polegała na tym, że z jednej strony stało się przy drodze, jechał autobus, podnosiło się rękę i autobus stawał zabierając pasażera. Z drugiej strony, jadąc już w środku, mówiło się do kierowcy: o! o! tu!, a kierowca stawał i wysadzał pasażera koło domu. Odpadem tego systemu była nieskończona ilość przystanków i co się z tym wiąże powolność jazdy. Od teraz przystanki będą określone, w postaci wiat chroniących od deszczu, słońca i z rozkładami jazdy. Nowość i szybkość. A wygoda?
NASZE SAINT FRANCOIS
Tu jest śmiesznie 2.
Jak co dzień poszliśmy na spacer. Tym razem do centrum, wzdłuż morza i portu rybackiego. Było gorąco i zachciało się lodów. My, mówiący po francusku jak po polsku nagle przestaliśmy się porozumiewać ze sprzedawcą owych lodów, który nie mówił wcale po kreolsku. Na tabliczce było napisane: Lody: 1 gałka - 2 euro, 2 gałki – 3 euro. Zamawiamy sprytnie po dwie gałki w różnych smakach. Nierozgarnięty sprzedawca pakuje do pojemnika dwie gałki tego samego smaku. Stop! mówimy, nie takie same smaki, różne! Ogłupiały sprzedawca, jako dobry sprzedawca, egzekwuje i daje nam jak należy po dwie duże, zawijane wielokrotnie, gałki różnych smaków. Płacimy, a sprzedawca mówi  4 euro. Nie, mówimy my, 6 euro, przecież mamy po dwie gałki. A on oddycha z ulgą bo widocznie myślał, że to my nie jesteśmy zbyt rozgarnięci, i tłumaczy nam, rozumiejąc naszą głupotę, że rzeczywiście 4 euro się należy bo u niego jedna gałka to dwie gałki bo przecież one są takie małe, te gałki. A my durni z Polski myśleliśmy, że turystę to trzeba wycyckać do upadu. I bądź tu mądry. 
Przypomnieliśmy sobie nasze wyjście na lody u nas w porcie jeszcze z Bartkiem. Tam były różne rozmiary, wzięliśmy taki średni z trzema gałkami i … nie daliśmy rady. 
PRAWIE W PORCIE
Zapisaliśmy się ostatnio do wypożyczalni filmów video położonej obok portu. 2,5 tysiąca tytułów. Będziemy odrabiać zaległości, zwłaszcza kina francuskiego. Koszt wypożyczenia 3,5 euro na 48 godzin lub 24 godziny za nowości. Wczoraj wzięliśmy film o życiu Edith Piaf: „La Mome” czyli po Polsku „Nie żałuję niczego”. Film przepiękny i bardzo smutny. Wszyscy znamy i uwielbiamy jej piosenki nie wiedząc wiele o tragizmie jej życia. Katastrofa od początku do samego końca. I to mimo sukcesu. Rewelacyjna gra Marion Cotillard, grającą Edith doprowadzała do tego, że coś się działo w gardle, a po policzkach płynęły łzy żalu i bezsilności, prowokowane dodatkowo świadomością, że ogląda się nie fikcję. Świetny spektakl i ten kto ominął kinową premierę powinien to nadrobić.
Piątek, 12 września
Filmy francuskie ciąg dalszy. Za namową pana z wypożyczalni obejrzeliśmy „Ne le dis a personne” (Nie mów nikomu) adoptowany według książki amerykańskiego pisarza Harlana Cobena, a wyprodukowany przez studio Luc’a Bessona. Thriller, w którym trup nie ściele się gęsto, a okrojona z efektów historia to historia normalnych ludzi, którym przydarza się coś co może przydarzyć się każdemu. Sprawnie zrobiony, z dużą wrażliwością i dobrą muzyką film, w którym gra aktorów nie będących sławami kina, jest wyśmienita. Cóż, trzy Cezary w Cannes to potwierdzają. Trzymający w napięciu do końca i na pewno warty obejrzenia.  
Biorę się za silniki. Wczoraj zdjąłem z lewego silnika pompę wody morskiej i rozebrałem w celu odnowy biologicznej. Po potopie w prawym kadłubie sprowokowanym przeciekiem uszczelki takiej samej  pompy, postanowiłem chuchać na zimne i wymienić dwa łożyska i uszczelkę w drugiej.  Okazało się jednak, że druga jest ok. Uszczelka nie cieknie, łożyska też w porządku. Włożyłem nowy propeller, poskręcałem i założyłem. Wszystko działa jak należy.
Znaczy nie wszystko. Po włączeniu silników po tygodniowej przerwie, odpalają od razu i po kilkunastu sekundach zdychają. Potem trzeba się nakręcić aby znów odpaliły. Wygląda na to, że olej napędowy spływa powoli do zbiorników z filtra paliwa. Zapewne gdzieś obwód paliwa jest nieszczelny. Tak czy siak muszę wymienić w każdym silniku filtry paliwa, jeden w przedfiltrze-odwadniaczu,  drugi na silniku, filtr oleju wraz z olejem oraz olej w s-drivie. Dopiero potem zobaczę co jest powodem kaprysów obu silników.
Czeka na mnie również nasza Yamaha do aneksu. Wymiana świecy, oleju i filtra oleju oraz pękniętego pół roku temu wężyka, którego nigdzie nie mogę dostać.
Nazwijmy to przygotowaniem do sezonu. Do kompletu trzeba by popłynąć na Antiguę lub Martynikę, wyjąć łódkę i pomalować kadłub antyfulingiem (farba przeciw glonom) oraz wymienić pęknięty dwa lata temu zawór przy klozecie oraz uszczelki i anody przy śrubach. Przy okazji sprawdzić wszystkie przejścia burtowe i kolanka przy nich. Ach ta woda morska, wszystko żre. Rok temu przy zakładaniu kranu wody morskiej mosiężne kolanko rozsypało mi się w rękach. Było trochę podtopienia, ale udało się założyć nowe i zawór. To takie wrażliwe na utopienie łódki miejsca, o które trzeba dbać. 
Na razie zmajstrowałem patent składający się z bosaka i szpachelki w celu usunięcia glonów i skorupiaków z nie ruszanego od trzech i pół miesiąca kadłuba. Rozłożona na dwa dni praca przyniosła efekt, podwodna część łódki nie przypomina już rafy koralowej. 
BUBU NA SWOIM MIEJSCU W SAINT FRANCOIS
Sobota, 13 września 2008
Naszymi przyjemnostkami są plaża i spacery w różnych kierunkach. Samochód na dłużej mamy wynajęty od poniedziałku, (choć stoi obok jako karetka mile udostępniona przez Valerie – była o tym już mowa) więc na razie pozostają piesze wycieczki. Popołudniowe. W południe słońce okropnie praży i jest gorąco, wtedy co najwyżej idziemy na pobliski targ w celu zakupienia warzyw i owoców oraz francuskich specjałów garmażeryjno-wędliniarskich u Carole i Eryka, którzy niedawno otworzyli sklep obok targu. Wyjście na targ to niezaprzeczalna przyjemność nie tylko dla podniebienia również dla oka i nosa. Roztaczający się tam zapach przypraw wymieszanych z wilgotnym morskim powietrzem i zapachem wszechobecnych kwiecistych krzewów jest uniesieniem samym w sobie. Można nie kupować, tylko patrzeć i wdychać.
NA TARGU PRZYPRAWY
Na targu towarami prócz warzyw, owoców i przypraw są różne produkty w butelkach na bazie soku z trzciny cukrowej, trochę już sfermentowanego, czytaj rumu. Wszelkiego rodzaju punche i nalewki stoją w szeregach na wielu stolikach i czekają na turystów, których brak.
ŚWIEŻY SOK Z TRZCINY SIĘ LEJE (pod ręką, a trzcina to te patyki)
WYCIŚNIĘTO
Dopóki dopóty poważne linie lotnicze (czytaj Air France i jego pochodne) będą blokowały dostępu tanim liniom lotniczym do Gwadelupy to tak będzie nadal. W Saint Francois zamknęły się prawie wszystkie hotele i narzekaniu nie ma końca. Sarkozy coś tam obiecywał w tej sprawie.
EX MERIDIEN CZYLI RUINA
Przyczynkiem do smutku jest również tani dolar i brak kanadyjsko-amerykańskich turystów. Okres poza sezonem sprzyja więc okazjom, Corasairfly, pochodna AF właśnie,  sprzedaje bilety rodzinne, to znaczy drugi za 50% ceny. Daje to 749 euro brutto za dwa bilety Paryż-Gwada-Paryż. Przyzwoicie.
Chodzimy też na plaże. Różne ponieważ jest ich wiele wokół, ale generalnie nie są to jakieś wybitne miejsca. Piaseczek i owszem drobniutki, woda wręcz gorąca, ale za to mętna czego Beatka nie lubi (nie lubi głownie nie widzieć czy nie ma meduz, nie dziwota bo znów ma ciemny ślad na udzie od jakiegoś parzydełkowca). Zmętnienie spowodowane jest oceaniczną falą przewalającą się przez rafę otaczającą tę część Gwadelupy. Dzięki tej rafie jest to raj dla nurków i codziennie widzimy wychodzące łódki z klubu nurkowego usytuowanego en face naszego salonu. Postanowiłem się wybrać z nimi któregoś dnia.   
BRZUSZEK NA PLAŻY ILE WAŻY?
Piękne plaże i kryształowa woda są raczej w stronę cypla Pointe des Chateaux (nie ma tam żadnych zamków), bliziutko od nas, ale samochodem. Od poniedziałku rozpoczniemy eksplorację tamtych miejsc.
Gdy podniosę oczy ponad monitor widzę zieleń odległego o niecałe sto metrów międzynarodowego golfa (czy golfu?), no dobrze, terenu golfowego. Pięknie utrzymane trawniki i alejki wśród palm i jeziorek. Piękne miejsce. Za golfem jest aeroklub i mały asfaltowy pas startowy. Ale mnie kusi, już sobie obiecałem, że się tam wybierzemy na spacer rozpoznać co i jak. Znów od dwóch lat nie latałem, ostatnio w Grudziądzu. A tu jest co oglądać z góry. Zdjęcia też będą.
Niedziela, 14 września
Jest ósma rano, my w łóżeczku, a tu stuk puk w kadłub. Dzień dobry! (Ci co znają dowcip to się śmieją, a ci co nie znają to mają pecha) Douane Francaise! Znaczy Służba Celna. W mundurach pod bronią i niezbyt zapraszani przez nas, już się pakują na pokład. Na zewnątrz mokro, zapraszamy więc do środka. Siadamy przy stole, podajemy na żądanie dokumenty łódki. Od kiedy na Gwadelupie?, na jak długo?, gdzie poprzednio? itr. (i takie różne, właśnie wymyśliłem nowy skrót), wszystko skrzętnie notowane. Po chwili robi się miło, zaczynamy rozmawiać, a ja myślę o lufie karabinu leżącej prawie na ich oczach na półce (rozebrałem karabin na części przed wyjazdem i jeszcze nie złożyłem), broni, której nie zgłosiłem wjeżdżając, zresztą od Barbadosu nigdzie nie zgłaszałem, bo to upierd potem. Od słowa do słowa dowiadujemy się, że możemy tu przebywać nie 6 miesięcy, a 18, co zasadniczo zmienia postać rzeczy. Mimo, że jesteśmy we i z Francji, a łódka też i VAT jest zapłacony, to po przekroczeniu tego terminu należy natychmiast zapłacić taksę importową sięgającą 40% wartości przedmiotu. Tak zwane octroi de la mer. Kurde!
Mili celnicy tłumaczą jak ominąć taksę poprzez przesiedlenie. Najlepiej wrócić łódką do Francji. O nie! jeszcze raz Atlantyk i to tam i z powrotem. Poszaleli. No to możemy popłynąć na Antiguę, a wracając i robiąc clearence in zgłosić, że się przeprowadzamy i rozpocząć procedurę przesiedlenia. Jest to jakiś pomysł, bo da to możliwość sprzedaży łódki w przyszłości tu na Karaibach, co jest wykluczone aktualnie z powodu tej taksy.
Po południu odwiedził nas Jean-Pierre, mieszkający w pobliżu pilot w Air France na dwuletnim kontrakcie na Karaibach. Jean Pierre jest marzycielem żeglarzem marzącym o katamaranie. Ma on też dwa dogi niemieckie, trzymiesięczne maleństwa wielkości Ubu z wielkimi łapskami. Maleństwa są bardzo śmieszne, i co dla nas wspaniałe, są koloru Ubu. Znaczy nie są koloru, mają identyczną sierść jak UBU. Tak miło jest je głaskać i pieścić, taką samą kochaną kiedyś sierść.
Wieczorem mięliśmy iść do włoskiej knajpki, ale usłyszeliśmy muzykę na żywo z drugiej strony portu i jak owce stadnie udaliśmy się w jej stronę. To w pizzerii grano, ale ograniczone menu  spowodowało, że zasiedliśmy w knajpce obok gdzie przy tej samej muzyce w egzotyczno-eleganckim kadrze serwowano specjały kuchni marokańskiej. Oliwki, wieloskładnikowe sałatki, dwie Tagine, czyli wyjęte z pieca gliniane talerze przykryte szpiczastą glinianą przykrywką z przysmakami warzywno-jagnięcymi i wino (ja). Pyszota przy akompaniamencie starych hitów, a do tego lekka bryza od morza.  Marzenie.
Środa, 17 września
Nic ciekawego się nie dzieje. No może tylko tyle, że kierowcy autobusów się obrazili (kto nie czyta pilnie tekstu nie rozumie o co chodzi i dobrze mu tak).
Od poniedziałku mamy samochód więc korzystamy. Pojechaliśmy więc natychmiast na plażę cud. Rafa wprawdzie tam była niezbyt ciekawa, ale zawsze jakieś kolorowe rybki się znajdzie. Zawieszeni w wodzie, jakby w powietrzu bez temperatury, oglądamy dno przepływając czasami przez nieprzyzwoicie ciepłe miejsca. Za gorąco chce się powiedzieć, ale trochę wstyd myśląc o Bałtyku.
Na plaży ludzi mało, kilka rodzin przyjechało pod wieczór ze szkrabami, które udały się do wody i już z niej nie wyszły. Część ludzi chowa się w cieniu karłowatych liściastych drzew, które rosną tuż przy plaży, idealne miejsce na piknik. W oddali widać Dezyradę, jedną z wysp satelit Gwadelupy i dziwaczną skałę w kształcie grzyba. Rozkosz.

GRZYBEK I DEZYRADA
We wtorek postanowiliśmy pojechać do Pointe-a-Pitre do kina, bo od 12 września mieli puszczać „Mamma Mia”. Beatka uznała, że wieśniaki z końca świata nie mają aktualnej strony internetowej, jednak się nie myliła i  wybranego przez nią filmu jeszcze nie było na afiszu. Skończyło się w serwisie Yanmara i zakupie filtrów. Przy okazji dowiedzieliśmy się co może być przyczynkiem kaszlu naszych silników i jak to sprawdzić. Ze zmartwieniem trzeba stwierdzić, że to zapewne zużycie membran pomp paliwa. Jeśli się okaże, że to prawda to membran się nie wymienia tylko całe pompy, drobnostka za 2x200 euro. Drogi sport wybraliśmy.
Dziś znów pojechaliśmy na plażę, tym razem zaopatrzeni w parasol, Scrabble i cały majdan śniadaniowy. Po nurkowym spenetrowaniu okolicy głód zaczął nam doskwierać więc wynaleźliśmy miejsce pod drzewami gdzie w cieniu i wśród śpiewu ptaków rozłożyliśmy koc i talerze. Jak to miło przygotowywać w takim kadrze  pachnące pomidory z mozzarellą i świeżą bazylią, wszystko skropione olejem i cytryną.
KAŻDY SOBIE TALERZ SKROBIE, MNIAM, MNIAM
Bardzo było miłe to śniadanie i miejsce, zdecydowaliśmy się więc tam pozostać i rozegrać partyjkę. Pod wieczór, kiedy to słońce zachodzące o 18 nie jest już palące, zaczęły schodzić się znane nam już rodziny z dziećmi. Przenieśliśmy się dalej od rejwachu i popłynęliśmy w drugą stronę niż poprzednio zobaczyć co w wodzie piszczy. Były tam niezbyt zamieszkałe podwodne skały na tyle ładne jednak, że oddaliliśmy się trochę za daleko na dodatek pchani prądem. Trzeba było się potem nieźle napompować płetwami aby wrócić. Zawsze pływając sprawdzamy czy prąd nie jest zbyt silny, pływy (to odpływ i przypływ) nie są zbyt wielkie w tym rejonie, jakieś 60 cm, jednak rafa i wypłycenia powodują często ruch wody potęgowany na dodatek bocznym wiatrem pasatu, może to być zdradliwe i niebezpieczne.
Po zachodzie słońca ciemno robi się natychmiast, słońce będąc w pionie ma dużą prędkość kątową. Zebraliśmy się jak wszyscy inni i wróciliśmy na Bubu już po ciemku.
SŁOŃCE ZACHODZI
Czwartek, 18 września
Dziś od rana leje. Z prognozy wiedzieliśmy, że idzie olbrzymia masa chmur i deszczu z porywistymi wiatrami. W nocy ulewy były nie do opisania. W pojemniku, który został na zewnątrz rano było już 10 cm wody. Cóż, tropikalna pora deszczowa w końcu daje znać o sobie.
Od rana siedzimy zamknięci, trochę internetu, trochę przygotowań. Jutro jedziemy do kliniki na ostatnią kontrolę i nie jest wykluczone, że nie wrócimy sami. Po południu jakoś się przetarło, zresztą tu nigdy nie pada długo tylko obficie, więc wybraliśmy się do sklepu. Po drodze spotkaliśmy Alain’a i razem udaliśmy się do niego na katamaran wystawiony ostatnio na sprzedaż, znany nam model Nautitech 435, pływaliśmy takim w Grecji. Zadbany. Valerie jest we Francji, więc Alain po sprawdzeniu czy z łódką wszystko w porządku pognał do swoich podwójnych obowiązków.
Zaraz potem napadły nas latające prehistoryczne stwory więc ewakuujemy się z Gwady.
STWORY ATAKUJĄ
No nie jest to fotomontaż, tylko jaszczurka na szybie samochodu. Przywarła i nie chciała odpaść nawet przy prędkości 90 km/h, przyssawka jedna.
Stercząc z przymusu na Bubu, dla nie wyjścia z wprawy włączyliśmy po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, to znaczy od maja,  VHF-kę na kanale 16. A tam proszę, się dzieje: akcja ratunkowa koło Dominiki, jacht w dryfie, dwoje dorosłych i jedno dziecko. Niemożliwość wzięcia na hol jachtu przy takiej pogodzie przez holownik, w związku z tym zabierają towarzystwo helikopterem. Przy zachodnim wybrzeżu Gwadelupy ostrzeżenie o jachcie w dryfie ze złamanym masztem i bez załogi najwyraźniej. Szukają go służby. U nas w porcie też „wesoło”, przypłynął ciągnięty przez dwa aneksy sąsiadujący z nami en face katamaran, ale jako łódź podwodna i to nawet bez peryskopu, znaczy masztu. Ten ostatni złamał się przy zwrocie i jakimś zrządzeniem losu przebił poszycie, co spowodowało poważne podtopienie. Dzieje się i dalej leje.
Piątek, 19 września
W szpitalu kategoryczna odmowa wyjścia na świat, giełda w kryzysie, deszcz pada, weekend blisko. Trzeba to odłożyć na później.
Wracając wstąpiliśmy do Le Gosier, miasteczka obok Pointe-a-Pitre, znanego ze swoich rezydencji i  z pobliskiej wyspy z rafą.  A że było to w porze lunchu i padało, to dość szybko znaleźliśmy knajpkę, w której zasiedliśmy we wiadomym celu.
WYSPA, LATARNIA I DESZCZ
Znów niespodzianka, Beatka zamówiła rybę z wywaru z warzywami i ryżem z fasolką. Niosą mówię, i rzeczywiście kelner niesie dwa wielkie talerze i… stawia je przed Beatą. Na jednym kawałki ryby, na drugim warzywa i ryż, plus jeszcze miseczka z gęstym wywarem. Nie do przejedzenia, a jakie cudo smakowe! Dla mnie tylko jeden talerz, na nim pół kilo żeberek, frytki, pomidor, ogórek, sałata, uff. Dałem radę, bo piwo też było dla mnie. Lody i kawa dopełniły uczty, oj wrócimy tam nieraz.
DLA JEDNEJ OSOBY?
Rozmawialiśmy o życzliwości. Nie wiem czy to klimat ma taki wpływ na stosunki międzyludzkie, ale ludzie tu są uśmiechnięci, pozdrawiają nieznajomych, są chętni do pomocy i przyjaźni. Wracaliśmy kiedyś do portu ze spaceru w takiej ładnej, eleganckiej i zapewne ultra drogiej dzielnicy willowej, a tu zatrzymuje się przy nas samochód i pani pyta: może podwieźć? Dziękujemy, my na spacerze. Przecież nie machaliśmy. 
Spacer po centrum Le Gosier był średnio udany, bo brzydko, choć miasteczko położone jest na wzgórzach generalny bałagan architektoniczno-estetyczny jest wszechobecny, no i padało.
NAD WODĄ NAWET ŁADNIE
Poniedziałek, 22 września
W sobotę lało cały dzień, więc zajęcia w podgrupach trwały do wieczora kiedy to, zaproszeni przez Carole i Eryka pojechaliśmy do ich znajomych na kolację. Czternaście osób, częściowo z dziećmi, które po zabawie w basenie zaległy na pufach przed telewizorem. Eric przygotował różne specjały, część się grillowała, część dusiła w kuchni.
Towarzystwo w różnym wieku, na kontraktach lub z wyboru na Gwadzie, architekt, fryzjerka, pielęgniarka, weterynarz, będący właścicielem trzech bungalowów obok i wynajmujący je oraz inni, nie sposób wszystkich wymienić. Wesołe towarzystwo, lekko żyjące, wychowujące dzieci i zabijające czas na chyba częstych, suto zakrapianych kolacyjkach. Dom, jak wszystkie tutaj, z zadaszonym tarasem, basen, tonący w tropikalnej zieleni ogród, pies się pałęta i kot też.
Podjedliśmy, ja popiłem, ale tylko trochę wiecznie gotowy do drogi. Rozmowy były różne, ciekawe i nie, jak to zwykle bywa. W łóżku wylądowaliśmy o 2.00, mimo wszystko.
Niedziela, jedyny dzień roboczy w tygodniu. Od rana, po kawie, wziąłem się do silnika. Wymieniłem oba filtry paliwa i nie udało mi się odpowietrzyć układu paliwowego. Niby wszystko działa, filtr odwadniacza napełnił się paliwem, ale dalej, do pompy coś nie chciało ono dojść. Zdjąłem pompę paliwową i stwierdziłem, że działa normalnie. Próby odpowietrzania trwały, jednak zmęczona ręka i rozrusznik kazały mi odpuścić. Coś jednak nie funkcjonuje jak należy. No proszę, znalazłem przetarte miejsce na wężu paliwowym. Widać już jego zbrojenie, może drobna dziurka puszcza powietrze? Do wymiany, a potem dalej szukać usterki, ale to już w poniedziałek. Nowy wężyk paliwowy jest do kupienia. Aha, Beatka woła na śniadanie.
Prysznic, śniadanie i do auta ponieważ Jean-Pierre już czeka ze swoimi potworami: Dakotą i Droopim, jedziemy na plażę! Znaczy znów mamy słońce.
Na plaży jak na plaży. Koc pod drzewem, przewalające się przez nas potwory, nurkowanie, no może tym razem mniej przyjemne dla Beaty, bo pojawiły się meduzy (2 sztuki). Cóż, kształtujemy równowagę świata. Ktoś musi leżeć na plaży aby w kopalni pracować mógł ktoś.
DROOPI I DAKOTA
Znów zachodzi słońce więc jedziemy, przed nami wydarzenie - langusty i wielkie krewety na kolację. Po drodze wstępujemy na łódkę po ingrediencje.
Miło jest tak wspólnie przygotowywać posiłek. Popijamy piwo, przygotowujemy wywar winno-jarzynowy do langust, sos rdzawy (ja) i prawdziwy majonez pod moim nadzorem (Beata+JP). Oba sosy, zwłaszcza majonez okazały się cudem. Krewetki w oleju z oliwek z czosnkiem, szalotką i pietruszką idą do piekarnika, a my do stołu. Butelka szampana na początek, do langust jak znalazł, jak się bawić to się bawić. Nawet Beatka wypiła kieliszek. No delicje.
JEAN-PIERRE I PRZEDOSTATNIE ZDJĘCIE PRZED. NA ZDROWIE POD LANGUSTY!
Krewetki idą na stół. Mniam. Wielkie one, przywiezione z Gujany Francuskiej (langusty z Tahiti). Jean-Pierre lata kilka razy w tygodniu to tu, to tam, ma więc swoich dostawców, jak każdy szanujący się pilot kombinator.
O! Beatka coś robi się niewyraźna. Jean-Pierre, zerknij na zegarek, która godzina, pyta? 21h15.
A krewetki lądują w brzuchu, jedna po drugiej. JP, która godzina, znów pyta? 21h19. Coś się dzieje?
Mam skurcze co 4 minuty. Cholerka, a krewetki? Zjadamy oczywiście.
Skończyliśmy krewetki, pożegnaliśmy miłego gospodarza i jego pieski i gnamy do portu. W aucie od kilku dni mamy co trzeba, ale wszystkie dokumenty zostały na łódce. Lecę, zabieram dokumenty, komputer (teraz dzięki temu mogę pisać) i o 22 jestem w samochodzie. Ruszamy. Skórcze są co 3 minuty, dziesięć skurczy i będziemy w klinice – taka nowa miara. W drodze towarzyszą nam pioruny, na sucho jednak.
JESZCZE WE DWOJE W AUCIE I BEZ STRESU. ZDĄŻYMY… A WIADOMO TO?!
22h30, wpadamy do polikliniki. Beata idzie do kontroli, ja załatwiam wpis na podstawie przedwpisu zrobionego miesiąc wcześniej. Wracam na piętro, Beatka już w pokoju, bierze prysznic, aby spłukać słone, jeszcze z plaży, ciało. Klinika jak to w trzecim świecie. Pokój jednoosobowy z łazienką, dostawka dla ojca, elektryczne łóżko (ruchome, nie jak krzesło!), telewizor, lodówka. Bieda panie!
23h10, czas na salę porodową. Podłączają Beatkę do różnych urządzeń, kroplówki, a tu trzeba się śpieszyć. Do północy zostało 45 minut, a 21 września to ładna data. Zakładamy się z położną, to znaczy ja i położna, mówimy, że się uda jeszcze dziś, Beatka powątpiewa. Ale moje ręce przecież leczą! Wszyscy o tym wiedzą więc dostaję nawet strój roboczy:
RZEŹNIK
Ja podtrzymuję głowę Beaty, przypominam o nie podnoszeniu bioder i zaglądam co chwilę tam gdzie co nie jeden diabeł mówi dobranoc.  Widzę już małe włoski. Główka się zbliża.   
O 23h57 Moana ląduje na piersiach Beatki, może trzeba ją było nazwać Concorde, tak szybko się to odbyło.
PIERWSZE SEKUNDY. NIE DO WIARY!
Idę z paniami na pierwszą kąpiel, mierzenie, ważenie (50cm; 3kg16). I tyle. Beatka jeszcze do drugiej zostaje podłączona do maszyn, po czym lądujemy w łóżkach. Wszyscy. Dość przeżyć na dziś.
MOANA ZNACZY OCEAN
Dziś od rana po spokojnej, aczkolwiek krótkiej, nocy, ruch jak w ulu. Temperatura, ciśnienie, jakieś tabletki, śniadanie, sprzątanie, kąpiel dorosłych i małej, zmiana pościeli, a ja w kąciku piszę te słowa.
NIEMOWLAK JAK NIEMOWLAK – DWIE NOGI, DWIE RĘCE, GŁOWA I TYLE.
Niniejszym dziękujemy wszystkim za wyrazy sympatii i życzenia. Buźka.
Cdn.
Ciąg dalszy nastąpił szybciej niż się spodziewałem. Siedzę sam na łódce i z wolna się upijam, a może upajam, kto wie? Beata z małą zostali w szpitalu. Czterodniowy obowiązek według prawa. Ciekawe czy w Afryce też taki jest.
A wszystko przez to, że nie ma Internetu i nie mogę wrzucić tego na bloga ani nawet podzwonić. Ostatnią rozmowę z Włodziusiem przerwało w pół słowa.
Wszyscy się pytają jak się czuję jako ojciec, co się zmieniło, ale jeszcze głupiej pisze mój kuzyn życząc mi aby Moana stała się całym moim światem. Ja nie chcę aby ktokolwiek stał się moim światem. Ja chcę aby moim światem był cały świat, który mnie otacza, a przede wszystkim ja sam mam nim być, tym moim światem, tym jedynym i jednorazowym, niepowtarzalnym. Dla mnie. Jakiś mały pstryk nieprzewidziany w programie i ten mój świat przestanie istnieć. Chwilowo tego nie chcę, choć wiem, że jest to nieuniknione. Zawsze myślimy, że to się stanie kiedyś tam, ten pstryk. To jest jednak  piękne, że nie wiemy kiedy.
Jedyną refleksję jaką miałem w czasie porodu, debilną zapewne i porażoną historią naszego durnowatego narodu, było to, że tyle wysiłku się wkłada, bólu, potem miłości i radości tylko po to, aby potem przyszedł jakiś Niemiec, Rosjanin czy, dziś patrząc, polityk, i się toto morduje, gwałci, wysyła na wojnę. Taka bzdura ludzkiej destrukcyjnej natury, kiedy człowiek zadaje sobie pytanie dlaczego Hitler i inne takie małe bezbronne kiedyś istotki nie trafiły na Hitlera -1, który by je zarżnął na czas i nie dopuścił do totalnej zagłady. Ale zabawne! Mniejszy morderca zabija większego i chwała mu za to. Czysta bzdura. Smutne to wszystko.
Tak więc chciałbym aby Moana, taki mały piesek na razie (kocham psy), trochę pożyła w radości i nieświadomości tego co ją otacza.
Pamiętacie ulgę podatkową? Jak ktoś kupi 5 mieszkań na wynajem to zapłaci dużo mniej podatku albo wcale. To taki zerżnięty z innych bogatych krajów polski pomysł. Oczywiście te pięć mieszkań kupi fryzjerka albo kasjerka z hipermarketu. Tu, we Francji, jest tak samo, nazywa się to defiscalisation, czyli odpodatkowanie. Jak zainwestujesz na Gwadelupie i kupisz wille, mieszkania i temu podobne to zainwestowane kwoty odejmie ci się od podatku. Oczywiście podatku naszej ulubionej kasjerki czy fryzjerki, która to zarabia 1000 euro miesięcznie, a willa kosztuje jedynie 300.000. Wzruszamy ramionami, bogaci będą bogatsi, a górnicy w kopalni. (znów kto czyta to rozumie)
No nie, nie zostałem komunistą, tylko ojcem. Ja już sobie poradziłem, teraz wypuszczam nowego stwora w to gówno! I myślę, że od niczego nie uda mi się go uchronić, ale będę się starał. Takie życie.
Sobota, 27 września
Tak w zasadzie nic się nie zmieniło, tyle, że mamy małego stworka co to je i sra, a jedyna różnica w stosunku do posiadania małego pieska to świadomość, że nam mebli nie poobgryza. Poczekamy, zobaczymy.
Noce przebiegają spokojnie, średnio dwie pobudki dla tych co to za dużo nie piją, pozostali śpią.     
W środę wieczorem udało się wyrwać kobitki ze szponów medycznych i … dokończyliśmy przerwaną u Jean-Pierra kolację. Dwa detale różniły ją od poprzedniej, dodatkowe danie na stole (widać na zdjęciu) i to, że w miejsce langust JP przygotował przecudną rybę (vivaneau lub snapper).   
PRZERWANA KOLACJA
Pierwsza noc na łódce nie przyniosła nic szczególnego, zresztą i tak dla mnie by nie przyniosła, bo Vieux Rhum u JP trochę mi w tym pomógł.
Życie przebiega normalnie, lato się kończy jak wszędzie na północnej półkuli, a ja przygotowuję łódkę do sezonu bo już niedługo (9 października) przyjeżdżają Ewa z Jaśkiem i będzie się pływało. A i my też już za tym tęsknimy.
Ostatnie wieści z silników: wygląda na to, że nieprzyjemne przygody związane są z uszczelką pod odpowietrzaczem na filtrze paliwa, która jest nieszczelna i puszcza powietrze. Założyłem gruszkę na przewodzie, odpowietrzyłem wszystko i … hurra, silnik odpalił od pierwszego kopnięcia. Mistrzu!
Mniej mistrzu z Yamahą do aneksu. Wymieniłem świecę, olej w silniku i w kolumnie i za Chiny Ludowe nie chce diabeł odpalić. Na razie widzę, ze coś się porobiło z paliwem, rodzaj błota tam pływa więc wywalę wszystko ze zbiornika wewnętrznego i zewnętrznego, wypłuczę no i zobaczymy. Coś czuję, że trzeba będzie rozebrać gaźnik, a nigdy tego nie robiłem, nawet nie mam dokumentacji. Zresztą ostatnio robię wiele rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłem, jakieś przewijania, kąpiele i temu podobne.
ZMYWA SIĘ
Moana ma się dobrze, jest miłym stworkiem co to nie awanturuje się zbyt często. Komikiem pewnie zostanie bo robi różnorakie miny i uśmiecha się często, ale to odruch Pawłowa, zapewne.
Słyszy nieźle, ale z widzeniem nie tęgo jeszcze. Wbrew wskazaniom nie słuchała za dużo Mozarta jak była w brzuszku, ale czy Mozart, kiedy był w brzuszku mamy, zgodnie z zaleceniami lekarzy też słuchał Mozarta, aby mieć w przyszłości dobry słuch?                 
SŁUCHAMY MOCZARTA
Beatka jest w świetnej formie bo je trawę, wiadomo, krowa jak je trawę to daje dużo mleka.
ANIOŁKI DARUNIA

Komentarze

Prześlij komentarz