LUTY 2008 - ATLANTYK, BARBADOS, St LUCIA
Poniedziałek, 4 lutego 2008
Płyniemy
i płyniemy. Ostatnie dwa dni były deprymujące. Piękna pogoda, kąpiele w coraz cieplejszym, już 25,5 stopniowym
oceanie i … brak wiatru. Posuwamy się z prędkością żółwia ze średnią 80 mil dziennie, to jest o
połowę mniej niż na początku. Miłym elementem jest to, że mogę napisać zamiast tyle
i tyle mil za nami, tyle i tyle mil zostało przed nami. Więc przed nami jeszcze
750 mil ,
tyle ile z Wysp Kanaryjskich na Wyspy Zielonego przylądka – jakaś ludzka
odległość.
I
dobrze będzie jak dopłyniemy szybko, bo dwa problemy uprzykrzają nam życie.
Pierwszy, to padnięte akumulatory. Po pozbyciu się jednego z nich okazuje się,
że pozostałe dwa akumulatory serwisowe po nieszczęsnym rozładowaniu w drodze na
Cabo Verde zatraciły swoją moc zachowawczą i ledwo zipią. Na szczęście jeden z
dwóch akumulatorów rozruchowych jakoś się trzyma i daje dość energii aby uruchomić
silnik.
W
dzień panele słoneczne zabezpieczają autopilota i lodówkę, a po zmroku zaczynamy
oszczędzać prąd. Koniec z telewizorem i DVD, wcześniej chodzimy spać i lodówka jest
wyłączana na noc (nie otwiera się drzwi więc wolniej traci chłód) to podstawowe
dyspozycje. Reszta musi działać, komputer wykrywający statki poprzez AIS,
autopilot, centrala i światła nawigacyjne. I jakoś na razie to działa.
Drugi
problem to rozrusznik jednego z silników, a raczej jego automat. Wygląda na to,
że nie zwiera styku przy odpalaniu i nie podaje prądu na rozrusznik. Już
szwankował, ale reagował na młotek i się odwieszał. Teraz jest tragicznie i
odpala po wielominutowych próbach czego świece żarowe zapewne nie lubią. Jutro
sprawdzimy czy można go rozkręcić i coś zaradzić.
Tu
trzeba zacytować sławnych żeglarzy: jest
dla urządzeń na jachtach taki naturalny, codzienny i oczywisty stan zwany stanem
wiecznej usterki, inny stan, absolutnie nienaturalny, rzadki i zadziwiający jest
stanem działania tych urządzeń.
Wczoraj
był dzień odwiedzin u sąsiadów. Wbrew Beacie, która uznała, że podejmowanie
niepotrzebnego ryzyka na środku oceanu jest idiotyzmem, udaliśmy się z Jarkiem
na Harmoony. Tak na piwo.
Spuściliśmy
na wodę aneks i zaczepiliśmy go do długiej 50 metrowej cumy, Francois ustawił
Harmoony za nami w linii, a my spuszczając powoli cumę dotarliśmy na wysokość
rufy ich łódki. Było trochę kłopotów z wejściem na ich pokład z powodu fali,
ale już po chwil, po serdecznym przywitaniu na oceanie, popijaliśmy razem
piwko. Aneks pozostał zaczepiony do Bubu i płynął spokojnie i samotnie obok.
Miło
było odwiedzić tych sympatycznych ludzi, co więcej, móc pożyczyć od nich sól
(hm, jakby jej mało było wokół nas), tak po sąsiedzku. Ale tam buja! Ich Bavaria
38, (38 to ilość stóp) jest długości Bubu, ale jednokadłubowcem. Bubu przy tej
łódce to lotniskowiec. U nich trzeba piwo trzymać w ręce, a u nas butelka wina
stoi na stole przy kolacji składającej się z zupy. Teraz rozumiem ich
narzekania i kłopoty z jedzeniem i przygotowaniem potraw.
Powrót
miał być próbą przesuwania aneksu jako windy pomiędzy łódkami. Podpłynęliśmy do
aneksu, Jarek wsiadł do środka, ja po odwiązaniu cumy od aneksu przywiązałem ją
do dziobu Harmoony, którą to Bubu w ten sposób wzięła na hol. Jarek zaczął się przeciągać
po cumie w stronę Bubu. Śmiechu było co niemiara, płynął raz bokiem, raz
przodem, czasem tyłem i momentami prawie pod wodą. No, nie była to dobra
metoda. Jakoś dopłynął do Bubu i spuścił po cumie przywiązany do niej aneks. Moja
próba była podobna, tyle że z delfinami w tle (dobrze, że nie z rekinami), a na
koniec zrzuciliśmy cumę z Harmoony i Jarek przyciągnął mnie do Bubu co nadało
aneksowi słusznego kierunku dziobem do przodu. Teraz jest jasne jak to robić w
razie potrzeby: cuma spuszczona na boi z jachtu z przodu płynie do jachtu z
tyłu, który po jej wyciągnięciu zostaje brany na hol, aneks na drugiej linie
zostaje „spuszczany” z pierwszego do drugiego holowanego już jachtu. Po akcji
aneks zostaje przyciągnięty do jachtu z przodu.
Warunek jest taki, że ktoś musi pozostać na jachcie z przodu, w
holowanym może nie być nikogo.
KOMBINACJE
I WIZYTY NA ŚRODKU OCEANU
Bawimy
się w kuchnię. Wczoraj i dziś były pierogi ruskie, a przedwczoraj krokiety z
barszczem, co było zabawne, bo droga do krokietów była co najmniej długa i
dziwna.
Dzień
po wypłynięciu z Mindelo zrobiliśmy nasze ulubione pot-au-feu, czyli mięsa z
warzywami w rosole. Duże danie. Na pierwszą kolację były więc mięsa z
warzywami, na drugą z połowy pozostałego rosołu zrobiono zupę pomidorową z
makaronem, a na trzecią kolację z reszty wywaru zupę fasolową z jaśkiem. Po
pierwszym dniu pozostało sporo warzyw i mięsa, które wylądowały w lodówce. Po
zastanowieniu się zrobiono z tego, po dodaniu odpowiednich ingrediencji,
pasztet. Po upieczeniu go okazało się, że jest trochę za mało stabilny i
wylądował w słoiku, po czym zaczął znikać przy śniadaniach jako smarowidło.
Przedwczoraj na śniadanie były naleśniki, za dużo zrobiono ciasta i
przyświeciła nam idea krokietów z naszym home made pasztetem. Wyszły cudowne,
co więcej, Beatka, która jest już mistrzynią świata w barszczu, potwierdziła to
robiąc do krokietów barszczyk palce lizać. No jakoś trzeba klepać tę biedę na
środku oceanu. Tak więc po tygodniu resztka pot-au-feu wylądowała w naszych
żołądkach. Koniec historii.
CZYMŚ
SIĘ TRZEBA ZAJĄĆ
Dziś
piekliśmy też chleb na śniadanie, już drugi. Wcześniej była ciabatta, dziś
wiejski. Połowę chleba zamieniliśmy z Nelly i Francois na butelkę oleju. Ale
się cieszyli.
Czwartek, 7 lutego 2008
Od
ostatniego wpisu minęły trzy dni. Do Barbadosu pozostało 450 mil . Jeśli utrzyma się
dobry wiatr, który nam od wczoraj sprzyja, to za trzy noce może będziemy na
miejscu. Dziś rano pojawiły się małe wieloryby i wykonały kilka skoków. Na
szczęście w odległości bezpiecznej od Bubu.
Odmawiający
wcześniej posłuszeństwa silnik odpala od pierwszego kopa. Starter rzeczywiście
szwankuje i jest do wymiany, ale złote rączki dały mu jeszcze szansę na chwile
glorii. Ciekawe na jak długo.
Fala
jest świńska. Wysoka na 5
metrów , krótka, urywana i z grzywaczami. Nie dziwota
przy wietrze 25 węzłów. Trochę nami rzuca, ale jakoś się żyje.
Dni
nasze wszystkie wyglądają podobnie. Rano o 9.00 kawa i czytanie. Między 11.00-12.00
śniadanie i czytanie do 18.00. Potem robi się ciemno więc ruszają silniki i
ładują na noc resztki akumulatorów, a my, wykorzystując pracujący alternator,
przygotowujemy przy świetle kolację. Po kolacji oglądamy film i około 23
idziemy spać. Jarek wcześniej. W nocy ja
z Beatką budzimy się co pół godziny i sprawdzamy czy wszystko jest ok. To znaczy
sprawdzamy, czy jakiś statek nie próbuje nas przejechać (dziś w nocy tankowiec długi
na 250 metrów ),
lub czy wiatr nie zmienił kierunku i czy nie przekracza dopuszczalnych dla
masztu granicznych prędkości.
Zabawne
jest to, że człowiek śpiąc czuje przyśpieszenie łódki i natychmiast się budzi,
żeby sprawdzić prędkość wiatru – taki samozachowawczy odruch. Choć w nocy nie
idziemy na granicy możliwości, a ocean to nie jezioro (żagle regulujemy raz
dziennie lub rzadziej) wiatr potrafi jednak płatać figle, głównie pod chmurami,
kiedy to nagle przyśpiesza lub zmienia kierunek.
O
3.00 w nocy śpiącą wachtę przejmuje Jarek, a o 6.00 rano, już po wschodzie
słońca, Bartek z Paulą. My śpimy, mniej lub więcej spokojnie do 8.00-9.00.
Potem kawa ….
Płyniemy
za szybko, więc nie łowimy ryb. Ostatni wyczyn to koryfena, olbrzymia, z 15 kg , która właśnie z powodu
nadmiernej prędkości oraz braku długiej żyłki na kołowrotku, odgięła kotwiczkę
i po pięknym skoku nad wodę popłynęła w swoją stronę. I dobrze, nie lubię
zabijać dużej ryby dla kilku kilogramów mięsa.
Nelly
i Francois są wykończeni. Mimo moich prób namówienia ich na zmianę stylu wacht
trzymają się kurczowo zmian co 4 godziny nieustannego czuwania. Dopiero wczoraj
po kolejnej mojej próbie i zapewnieniu, że my czuwamy i damy znać przez radio
VHF gdyby coś się działo, zdecydowali się drzemać na wachcie, nastawiając
budzik co godzinę (tak mówili, ale zapewne, jak ich znam, wstawali co 30
minut). Dziś rano ich odmienione głosy potwierdziły, że się wreszcie wyspali.
Bardzo nas to ucieszyło. Tej nocy będzie podobnie!
SAMI
NA OCEANIE
Sobota, 9 lutego 2008
Wczoraj
wieczorem jakiś potwór zabrał nam sztuczną rybkę, tą którą dostałem w prezencie
pod choinkę. Nawet go nie widzieliśmy, tylko bzyk i po wszystkim, wszystko z
wędki urwane. Pierwszy raz tak bez walki, cóż, morski potwór.
Ale
głupie myśli chodzą człowiekowi po głowie, pomyślałem jakoś debilnie, że jutro
będę musiał włożyć buty. Od dwóch tygodni i dwóch dni chodzę wyłącznie na
bosaka.
Jest
wieczór, do mety zostało niecałe 100 mil , to jest jedna noc. Rano zobaczymy
Barbados i Ocean Atlantycki pozostanie za nami. Czy wyczyn? 2.030 mil , czyli 3.760 kilometrów .
Cholernie dużo. Cholernie dużo zdani tylko na siebie. I chyba tylko to jest
czymś.
Od
dwóch dni ocean nas męczy. Fala 5-6 metrów i na dodatek załamująca się, często
pod nami. Hałas jak diabeł, a uderzenia sprawiają wrażenie, że w końcu to
wszystko z plastiku musi się rozwalić. Nie rozwala się jednak i brniemy do
przodu. Źle się przy tym hałasie śpi, przez sen wszystko słychać. Musi być
słychać.
Zmęczeni
nie jesteśmy, raczej tylko znużeni codziennością. Jak kasjerka w hipermarkecie.
Dzień za dniem jest identyczny jak i przerwy na posiłki z tymi samymi
kasjerkami codziennie. Przenośnia?
Tylko
ocean jest piękny. Identyczny i inny. Codziennie inny.
Niedziela, 10 lutego 2008
Znów
przestawiliśmy czas. Jest 8.00 rano, w Polsce 13.00. Bartek pierwszy zobaczył
ląd. Pierwszy ląd po 16 dniach na morzu. No był już czas. Przed nami trudne
przejście wokół południowego cypla Barbados, wąskim kanałem pomiędzy rafą przy
wyspie, a wypłyceniem zaznaczonym na mapie jako miejsce niebezpiecznych
turbulencji. Nie jestem tym zachwycony zwłaszcza, że góry wody idące na nas są
imponujące, a wiatr nieustająco dmie 28 węzłów czyli 7B.
UFF!
BARBADOS NA HORYZONCIE
Pierwszy
raz nie jestem wyspany. Waląca o łódkę woda, powiewy 8B i nocne ślizgi nie
dawały spać. Ale dziś w porcie wieczorem nie będziemy odsypiać, tylko raczej
wtrząchać porządny T-bone steak. Marzenie!
Zbliżamy
się do kanału, a tu na AIS widzimy jakiś niezwykle wielki znaczek, to Queen
Mary 2 wchodzi do portu w Bridgetown, do którego my wejdziemy za 3 godziny. 345 metrów długości, 41
szerokości, największy pasażer świata. To chyba też będzie największe
wydarzenie naszego pobytu na Barbados (napisano na podstawie widzianej
dotychczas zabudowy wybrzeża).
QEEN
MARY 2 I CHOINKA (obok nas)
Wtorek, 12 lutego 2008
Od dwóch dni jesteśmy już przy pierwszym lądzie po drugiej stronie
Atlantyku, czyli na Barbados, najbardziej wysuniętej na wschód wyspie Małych
Antyli.
Dokonaliśmy tego! Hurra, przejście przez Wielką Wodę mamy już za
sobą. Teraz, już post factum, muszę przyznać, że z niewiadomych przyczyn, od
samego początku naszego rejsu przeprawa ta przerażała mnie i wywoływała
dreszcze niekoniecznie fajnych emocji. Po prostu się bałam. Bałam się
przeogromnej odległości, braku możliwości odwrotu, żywiołu oceanu, burz tropikalnych,
tego, że będziemy jak ziarenko piasku na Saharze, złośliwości sprzętu
elektronicznego w najbardziej gardłowych momentach i bezradności. Pewnie
elementów, które składały się na ten strach było o wiele, wiele więcej. Dlatego
postanowiłam, że bezpieczniej będzie jednak jeśli będzie z nami jeszcze ktoś do
pomocy w razie trudnych sytuacji…Następnym razem postaram się podejść do sprawy
bardziej optymistycznie.
Daru opisał nasze życie codzienne, zajęcia, zmagania międzyosobowe,
wyczyny kulinarne, wędkarskie i inne wydarzenia bieżące. Oczywiście ja tu
jestem od tego, aby robić podsumowania. Podsumujmy więc naszą transatlantycką
przygodę.
Wypłynęliśmy z Mindelo w piątek 25 stycznia o godz. 16.30, a
przypłynęliśmy do Bridgetown na Barbadosie w niedzielę 10 lutego o 12.10 czasu
lokalnego. Po drodze zmienialiśmy czas trzy razy, cofając o godzinę, co by
znaczyło, że przepłynięcie trwało prawie pełne 16 dób (brakło 1 godz.20 do
pełnej 16 doby). Przesunięcie czasu oznacza również, że tu gdzie jesteśmy jest
5 godzin wcześniej niż w Polsce (prosimy więc nie dzwonić i nie smsować do nas
przed 13.00!).
Stwory morskie widzieliśmy tylko trzy razy po drodze. Pierwszy raz
– delfiny w bardzo licznym stadzie pożegnały nas zaraz po wypłynięciu z
Mindelo, drugi raz widzieliśmy delfiny tylko z daleka – jak Daru wracał aneksem
z jachtu Harmoony na środku Atlantyku, a trzeci raz, najbardziej niesamowity –
młode wieloryby wyskakiwały nad powierzchnię wody i spadały na grzbiet.
Ruch statków na trasie Afryka – Ameryka był niewielki, aczkolwiek i
tak większy niż się spodziewałam. Minęliśmy z „bliska” (czyli w odległości do 3 mil ) 6 obiektów pływających
w postaci statków cargo i tankowców, z czego 4 w nocy. O dziwo stwierdziliśmy,
że na mijanych statkach prowadzona jest obserwacja otoczenia, jako że zmieniały
one kurs jeśli tylko zachodziła możliwość kolizji z nami, jachtami pod żaglami.
Po tym, co słyszeliśmy o totalnym zobojętnieniu tych ogromnych jednostek, taka
niespodzianka była naprawdę miła.
Przez cały czas przeprawy szliśmy na żaglach. Oprócz kilku dni na
samym środku oceanu, gdzie wiatr ucichł do minimum, wiatry były mocne i
sprzyjające. Ta środkowa cisza napełniła nas niepokojem, że będziemy się snuć
do celu baaardzo dłuuugo, ale jednocześnie pozwoliła odpocząć od bujania fali,
spokojnie przespać kilka nocy, faceci wykorzystali ten moment do eksperymentów
międzyjachtowych, no i mogliśmy się pluskać w oceanie przyczepieni do łódki
specjalnymi szelkami. Ostatnie dni były za to bardzo intensywne. Sunęliśmy na
wietrze przekraczającym 30 węzłów, waląc dnem platformy o fale (albo raczej
fale waliły o nasze dno), nie było momentu spokoju, nocki były napięte,
ponieważ nasza uwaga i czujność musiały być po trzykroć bardziej nasilone. Za
to odległość do celu zmniejszała się bardzo szybko i to było fantastycznym
pocieszeniem.
Na silnikach zrobiliśmy w sumie około 66 godzin – ale w większości
przypadków były one włączane w celu ładowania akumulatorów lub produkcji wody,
a nie zwiększenia naszej prędkości.
Codziennie robiłam podsumowanie ilości przepłyniętych mil.
Najlepszym wynikiem było 157
mil na dobę, a najsłabszym – 84 mile (o la la, prawie połowę
mniej). Wiatr wiał średnio 23 węzły. W sumie przepłynęliśmy dokładnie 2033 mile ( 3 765 kilometrów ),
czyli średnio 127 mil
dziennie (niezły wynik!).
Prądu brakowało nam notorycznie. Nie mogliśmy włączać komputera
poza nocnymi godzinami. Dlatego też nie pisałam nic podczas przeprawy – nie
lubię mieć restrykcji, a pisanie idzie mi tylko wtedy, kiedy poczuję do tego
tzw. wenę.
Woda przestała być problemem od czasu zamontowania odsalarki. W
sumie odsalarka działała 21 godzin, więc wyprodukowała nam około 880 litrów wody
(obliczyliśmy, że robi średnio 42
litry wody na godzinę).
Harmoony nie gubiliśmy z oczu nigdy, w dużej mierze dzięki temu, że
dostosowywali oni ich prędkość do naszej w profesjonalny sposób. Bardzo dobrze
nam się z nimi płynęło, nasze poczucie osamotnienia było zmniejszone, a
poczucie bezpieczeństwa zwiększone. Gdybym tylko od początku wiedziała, że na
pewno będą płynęli razem z nami, nie komplikowałabym naszego życia na pokładzie
Bubu.
W sumie przeprawę uznaję jako bardzo udaną. Pogoda dopisała nam
wyśmienicie i oprócz suchych piorunów pierwszej nocy i kilku kropel delikatnego
deszczyku po drodze, mieliśmy prawie cały czas słońce, które z dnia na dzień
grzało mocniej. Woda oceanu też była coraz cieplejsza – temperatura 21,3 stopni
C’ przy Wyspach Zielonego Przylądka osiągnęła poziom 26,6 stopni przy wyspie
Barbados. Aż miło się zanurzyć! Nie spotkała nas też po drodze żadna burza tropikalna,
żaden huragan, żaden nawet szkwał, nie licząc tego, że pasaty - im bliżej
Karaibów – tym bardziej przybierały na sile.
Tak że nie taki diabeł straszny jak go malują. Co tam takie
przepłynięcie Atlantyku! Tylko trzeba mieć szczęście tak jak my.
Z wielką radością powysyłałam smsy do rodzinki i przyjaciół z
informacją, że jesteśmy już na miejscu cali i zdrowi, wiedziałam, że są tacy,
którzy czekają na tę nowinę z niecierpliwością, a i ja z tęsknoty potrzebowałam
już kontaktu. Na szczęście tutaj działa nasza polska komórka, bo hiszpańska
karta jest już wyczerpana i zostalibyśmy bez łączności ze „starym światem”.
O Barbados opowiem szerzej następnym razem, teraz spieszymy się do
miasta, gdzie chcemy znaleźć kafejkę internetową i uzupełnić nareszcie nasz blog.
Zdradzę tylko że: jest bardzo drogo, średnio egzotycznie, bardzo urbanistycznie
i ciągle wieje mocny wiatr z powodu braku gór i wyżyn, które by go zasłoniły.
Ale za to są przepiękne plaże o piasku tak czystym i żółtym, że człowiek ma
instynktowną ochotę wytarzać się w nim, przemili tubylcy, z którymi w każdym
przypadku można się porozumieć w języku angielskim, a poczucie
niebezpieczeństwa tak silnie odczuwane na Cabo Verde zanikło całkowicie. A
przede wszystkim nie zapomnę tej wyspy nigdy, jako że dała nam pierwsza
schronienie oraz możliwość odpoczynku i pysznego żarła po długiej transatlantyckiej
przeprawie.
Zwłaszcza,
że na koniec do jedzenia zostały nam tylko ziemniaki, cebula i whisky.
DOBRE
ZIEMNIAKI I POPITKA
Jeszcze
jedno zdanie na temat przeprawy. Otóż tak naprawdę jest to wyczyn tylko z
jednego powodu: świadomość całkowitego osamotnienia i odległości w razie usterki,
choroby, jakiejś katastrofy (np. zderzenie z orką), z którą się żyje
nieustająco, nawet śpiąc. To wszystko.
DUŻO
WODY WOKÓŁ
Piątek, 15 lutego 2008
W
Walentynki, po czterech dniach pobytu, wyszliśmy z Barbados.
Dziwne
to było miejsce. Potomkowie niewolników żyjący w dobrobycie, gdy ich
afrykańskie korzenie przymierają głodem i próbują uciec od nędzy.
Na
wyspie wszędzie czuje się angielskość z wyjątkiem może języka, którym mówią. To
znaczy mówią po angielsku, ale żeby coś zrozumieć…
Do
angielskości można zaliczyć też londyńskie ceny w restauracjach, w których
byliśmy dwa razy i gdzie jest dwa razy drożej niż we Francji. Drugiego wieczoru
nawet sporo potańczyliśmy przy muzyce live. W dwa pozostałe wieczory
zadowoliliśmy się grillem na łódce, karkówka i wołowina bardzo nam smakowały.
Po
przybyciu, czekając na kotwicy cały dzień, domagaliśmy się odprawy w porcie.
Zgodę na nią doczekaliśmy się o zmroku. Odprawy, celna, higieniczna,
paszportowa, i portowa przebiegły w miłej atmosferze. Zabrano mi do depozytu
karabin i amunicję i dobrze bo bym pewnie wystrzelał gości na skuterach
jeżdżących po kotwicowisku. Była nawet kontrola celna naszych jachtów. Grubawy
celnik ledwo się poruszał i z trudem potrafił wejść na łódki.
„GROŹNY”
CELNIK
Tubylcy
nie należą do ładnej rasy do jakiej przyzwyczaili nas Cabo Verdianie, tu są
roztyci, kobiety mają w większości grube tyłki, cóż specjalność lokalna: kurczak
na wiele sposobów i wszechobecne KFC zobowiązują.
Nie
chcąc wracać na kotwicowisko po nocy za zgodą dowódców portu zostaliśmy na noc
w porcie przy nabrzeżu obok kolosów takich jak Queen Mary 2 i udaliśmy się do
restauracji.
Z
powodu niedzieli nie udało nam się znaleźć nic otwartego i dopiero w sąsiedniej
miejscowości, do której dotarliśmy taksówką, dopadliśmy steki wołowe, o których
już marzyliśmy od tygodnia. Hm - 35 USD porcja, ale było pyszne.
Rano
wróciliśmy na kotwicowisko i aneksem udaliśmy się na zakupy śniadaniowe oraz na
pierwsze zwiedzanie Bridgetown. Po przeczytaniu przewodników doszliśmy do
wniosku, że na Bridgetown też zakończymy naszą wizytę, jako że na Barbadosie
atrakcji jest niewiele i potraktujemy ten etap tylko jako odpoczynek po przebytym
oceanie.
Tak
też traktują tę wyspę tysiące turystów wylewających się z wielkich statków
pasażerskich odbywających rejsy po Karaibach. Hop do strefy bezcłowej, hop do
sklepu z biżuteria bezcłową i Barbados odhaczony.
Na
kotwicowisku natomiast plaża była marzeniem. Biały, drobny, aksamitny piasek no
i do tego woda 26,5 stopni. A ponieważ była to pierwsza przystępna temperatura
od lata na morzu Śródziemnym, skorzystaliśmy z ilości załogi i szpachelkami
obdarliśmy kadłuby z wszelkiej maści glonów i ukwiałów.
Wypłynęliśmy
wczoraj wieczorem aby przed południem dotrzeć do Vieux Fort na Saint Lucia.
Planujemy tu zostać tydzień. Ja już tu byłem i z grubsza uroki tej wyspy
poznałem, co tym bardziej skłania mnie do wizyty bardziej dogłębnej.
Teraz
wieje siódemka i jestem wykończony. Zamiast typowej oceanicznej nocy dopadały
nas co chwilę ulewy z wielkich czarnych cumulusów, spod których na dodatek
przywiewało do 35 węzłów, co z boczną falą dawało niezłe piekiełko. Meble
latały.
Przed
chwilą włączyłem silnik, produkujemy wodę, ładujemy akumulatory i za około 4
godziny będziemy na miejscu. To nasza ostatnia noc płynięcia na oceanie w
najbliższym czasie. Na Małych Antylach wyspy oddalone są od siebie o dzień
drogi.
Przed
nami pierwsza perła Antyli, a jest tu ich wiele.
SAME PERŁY
Niedziela, 17 lutego 2008
Tydzień temu o tej porze zbliżaliśmy się do pierwszego lądu po
kilku tysiącach kilometrów spędzonych bez niczego innego na horyzoncie oprócz
wody, wody i wody.
Emocje już opadły, zmęczenie zostało wynagrodzone wieloma nocami
głęboko przespanymi w całości, głód na coś innego niż robione przez te dwa
tygodnie na pokładzie dania – wielokrotnie zaspokojony (lepiej lub gorzej) w
lokalnych knajpkach.
Jak na razie nie odczuwam za bardzo faktu, że znajduję się na
Karaibach, czyli na Antylach, czy też w Zachodnich Indiach. Miejsca, do których
dotychczas dotarliśmy (co prawda dopiero dwie wyspy i dwa kotwicowiska) nie odpowiadają
temu, co ukazują zdjęcia typowego dla tych stron krajobrazu.
Tak jak pisałam, Bridgetown, czyli port na wyspie Barbados, oraz
główne kotwicowisko dla jachtów w Carlisle Bay, są bardzo zurbanizowane. Nie ma
się czemu dziwić, w końcu jest to główne miasto i stolica wyspy, główny port
handlowy i pasażerski, trudno więc spodziewać się samych palm i śpiewu ptaków. Plaża
natomiast wynagrodziła wszystko swoją czystością i małym obłożeniem ludźmi.
Pierwszego wieczoru, który Bubu i Harmoony spędziły w porcie
handlowym po długotrwałej odprawie wejściowej, próbowaliśmy odkryć uroki miasta
na piechotę. Byliśmy spragnieni rozprostowania kości po tak długim przebywaniu
na kilku metrach kwadratowych, więc mimo namowy wielu taksówkarzy,
postanowiliśmy eksplorację miasta i poszukiwanie restauracji odbyć na własnych
kończynach. Okazało się jednak, że nie mamy co liczyć na jakikolwiek otwarty w
mieście lokal, ponieważ w niedzielę wszystko jest zamknięte! A jedyna dostępna
restauracja znajduje się 15 km
od centrum, więc nogi nam jednak nie wystarczą. Byliśmy więc zmuszeni wynegocjowaliśmy
korzystną taryfę taksi (busik) i pognaliśmy do sąsiedniej zatoki, która kryła w
sobie wielką strefę handlowo-przemysłową, no i przy okazji gastronomiczną.
Wylądowaliśmy w Lucky Horseshoe, typowo amerykańskim tworze, ale podane, 10-
funtowe steki, bardzo nam smakowały. Ach, nareszcie świeże krwiste mięsko!!!.
Po powrocie wszyscy oddali się z nieziemską przyjemnością w objęcia
snu, pierwsza noc od dawna przespana w całości i w spokoju. Same przyjemności.
Drugiego dnia powróciliśmy z portu na kotwicowisko, korzystaliśmy z
ciepłej przybrzeżnej wody koloru czystego turkusu, ze słoneczka i spokoju.
Wieczorem popłynęliśmy aneksem do kanału Careenage, skąd mieliśmy już tylko
kilka kroków do centrum Bridgetown. Przeszliśmy spory kawałek szukając
restauracji, i to restauracji w miarę przystępnej cenowo, ale na darmo. Jeszcze
nie widziałam tak dużego i nowoczesnego miasta, które miałoby tak niewiele
prócz Fast Foodów do zaoferowania amatorom odpłatnych posiłków. W końcu
znaleźliśmy klubową zabudowę w stylu brytyjskim, która zawierała aż dwie
restauracje!! Hurra, wszyscy ucieszyli się bardzo aż do momentu odkrycia
zawartości menu, a szczególnie części dotyczącej cen. A myśleliśmy, że
poprzedniego dnia, w Lucky Horse Shoe, było drogo!. No cóż, widocznie bardzo
bogate społeczeństwo zamieszkuje tę wyspę.
W obydwu lokalach rozbrzmiewała muzyka i właśnie na tym oparliśmy
nasz wybór. W pierwszej była to głośna muzyka pop wydobywająca się z głośników,
a w drugiej siwawy murzyn o zacnych rysach twarzy śpiewał miękkim,
profesjonalnym głosem do wygrywanych przez siebie na pianinie melodii. Był
Santana i Steve Wonder, Elton John i inni, których hity wszyscy znają i
kochają. Chyba łatwo jest się więc domyślić, na którą knajpę padł nasz wybór.
Zasiedliśmy we czwórkę (Jarek z dziećmi woleli stołować się w lokalnym fast-foodzie)
przy stoliku na zewnątrz i oddaliśmy się rozkoszy konsumpcji podanych dań przy
wygrywanych melodiach „live”. Było pysznie pod każdym względem, a wieczór
zakończyliśmy tańcami, jakich od dawna nie uprawialiśmy.
DOBRY BYŁ
PO NICOŚCI - CYWILIZACJA
Następne dwa dni upłynęły na totalnej labie. Byliśmy w mieście na
zakupach, odpoczywaliśmy, czytaliśmy, taplaliśmy się na plaży, robiliśmy wspólne
kolacje na naszym statku, byliśmy raz w kafejce internetowej (nie to samo, co
łapać Internet na pokładzie, ale zawsze lepsze niż nic) i tak dni mijały szybko
aż do momentu, kiedy postanowiliśmy, że przyszedł czas na zmianę dekoracji,
czyli wyspy.
Postanowiliśmy wypłynąć wieczorem, tak żeby do Saint Lucia dopłynąć
koło południa następnego dnia. Do najbliższego kotwicowiska – portu, Vieux
Fort, było 86 mil: za dużo, żeby zdążyć w ciągu dnia, nocka na morzu była więc
nie do uniknięcia. Około 17.00 dobiliśmy ponownie do nabrzeża portowego, żeby
zrobić „clearance out”, czyli formalności wyjściowe. Daru musiał też odebrać zadeklarowany
i zarekwirowany w dniu przypłynięcia karabin. W międzyczasie Jarek zrobił
zapasy alkoholowe. Stanie przy tym nabrzeżu nie było komfortowe. Silne prądy
pływowe ruszały naszą Bubu we wszystkie strony naciągając cumy aż do granic
wytrzymałości. Knagi trzeszczały z obydwóch stron: z jednej strony z powodu
przycumowania do betonu, a z drugiej strony z powodu stojącej przy naszej
burcie Harmoony. Postanowiliśmy zjeść wspólną kolację, żeby już nie pichcić
podczas płynięcia (dla Harmoony, którą miota na morzu we wszystkie strony było
to szczególnie ważne) i skierować nasze dzioby w stronę Saint Lucia.
Formalności zakończone, karabin odebrany, zapasy zrobione, brzuchy
pełne, z ulgą rzuciliśmy cumy i pożegnaliśmy port Bridgetown na Barbados. Było
już całkiem ciemno, dochodziła godzina 21.00. Niebo oczyściło się zupełnie po
nawałnicy czarnych chmur, które wcześniej przeszły nad nami złowieszczo. Tak
więc początek naszej przeprawy na następną wyspę rozpoczął się w komfortowych
warunkach. Księżyc oświetlał nam drogę, gwiazdy wesoło migotały, a za nami światełka
wybrzeża Barbados robiły powoli się coraz mniejsze. Dopóki byliśmy zasłonięci
wyspą fala była niewielka, choć i tak już dość znacznie dawała się odczuć, jako
że nadchodziła z boku.
Powoli, z super komfortowego płynięcia, robiła się żegluga w
ciężkich warunkach. Po wyjściu z obrębu wyspy, która zasłaniała do tej pory
dużą falę rozkapryszonego Atlantyku, zaczęliśmy wchodzić w bujanie, które nie
pozwoliło na standardowy nocny wypoczynek. Przynajmniej ja oka zmrużyć nie
potrafiłam. Wiatr dochodził do 30 węzłów, a na horyzoncie zaczęły się pojawiać
nagle tabuny czarnych chmur, które mocno kontrastowały z jasnym horyzontem
oświetlonym daleko, daleko przez łunę z Barbados. Co chwilę wychodziłam
sprawdzać prędkość wiatru i naszą, jako że wrażenie było niesamowitych
przyspieszeń od czasu do czasu. Okazywało się jednak, że to szum fali i ślizg,
w jaki wchodziliśmy, kiedy pod nami przechodziła, wytwarzały owo wrażenie.
Nawet podczas przeprawy przez Atlantyk nie było ani razu aż takiej niespokojnej
nocy i ani razu nie marzyłam aż tak bardzo o końcu mojej wachty. No ale cóż z
tego, że wachta się teoretycznie zakończyła, że Jarek już wstał i przyszedł do
kokpitu, żeby przejąć pałeczkę, jeśli warunki płynięcia stawały się coraz
gorsze. Zbliżała się nieuchronnie wielka ulewa. Ogromna chmura, która nad nas
nadciągnęła, zaczęła swoją działalność od bardzo silnych podmuchów wiatru.
Potem wiatr zelżał i rozpoczął się deszcz. Deszcz! Lało jak z cebra! Na
szczęście, te tropikalne ulewy trwają stosunkowo krótko. Ledwo ulewa zakończona
i chmura, z której powstała – już przeszła, kiedy zauważyliśmy w oddali
nadchodzącą następną chmurę, której wpływ zapowiadał się nie mniejszy. No i jak
tu spać! W końcu, zmęczeni, spróbowaliśmy z Darem przymknąć oko, co nie trwało
długo, ponieważ spodziewany deszcz nadszedł z dużą siłą. Może w sumie
zdrzemnęłam się tej nocy z godzinkę. Żołądek wywrócony na lewą stronę,
wyczołgaliśmy się z Darem na następną wachtę około 7.00. Przestało padać, ale
wiatr nie słabł, a fala dawała się we znaki bardziej niż kiedykolwiek. Katorga.
W końcu, jak już wszyscy powychodzili ze swoich koi i stanowili
zwartą grupę na pokładzie, postanowiłam zniknąć po angielsku w naszej kabinie i
troszkę nadrobić snu. Usnęłam słodko.
Obudziło mnie niemiłosierne bujanie, ogromny hałas uderzającej o
pokład wody od spodu i z nieba, świst wiatru. Daru walczył przy sterze cały
mokry, okulary zalane wodą, mina wskazująca na brak nadziei. Do wyspy Saint
Lucia było już bardzo blisko, jeszcze kilka mil i mogliśmy liczyć na
zasłonięcie lądem od fal. Harmoony podążała za nami dzielnie, choć jeśli nami
bujało aż tak, to nie wyobrażam sobie co się działo u nich. Byliśmy w stałej
łączności przez VHF, jako że oni nie posiadają dokładnych map elektronicznych i
muszą postępować na wodach przybrzeżnych według naszych wytycznych.
Nagle zauważyliśmy dziwne ruchy ich statku, zmianę kierunku
płynięcia. Fok, czyli przedni żagiel zaczął im łopotać we wszystkich
kierunkach. Dowiedzieliśmy się przez radio, że zepsuł im się akurat w tym
krytycznym momencie zwijacz (roler) od foka. Francois musiał udać się na dziób,
co było ekstremalnym wyczynem, i ściągnąć żagiel rękami. Udało się, ale nie bez
szwanku. Żagiel potargał się przy liku. Do najbliższego punktu szycia żagli
będzie już nie do użytku. Grunt, że nikomu nic się nie stało i że Harmoony
potrafiła znaleźć nas w ulewie i mgle, no i powrócić na właściwy kurs.
Byliśmy już niecałą milę od brzegu, a wyspy prawie nie było widać,
tak bardzo widoczność była ograniczona przez deszcz. Ostre krople kuły nas w
twarze i trudno było przez wpół przymknięte oczy obserwować otoczenie. A
podmuchy wiatru dochodziły do 45 węzłów. Kto by się spodziewał, że trafimy na
takie warunki pogodowe. Aż niebezpiecznie było zbliżać się do wyspy przy tak
złej widoczności i przy tak mocnym wietrze. Ale co to dla nas po
doświadczeniach z Minorki, gdzie musieliśmy wykonać podobny manewr i to po
nocy. Kilka metrów od brzegu odbezpieczyliśmy kotwicę i rozpoczęliśmy
kotwiczenie. Bubu stanęła jak wryta pomimo silnego wiatru. Jarek wszedł do wody,
żeby sprawdzić trzymanie kotwicy i jak ukształtowane jest dno, czy żadna skałka
nie zagraża naszemu podwoziu. Musieliśmy tylko podciągnąć się troszkę na
kotwicy do przodu i już nasze bezpieczeństwo było zapewnione.
Czekając na koniec zawieruchy postanowiliśmy odpocząć w kojach i
troszkę pospać. Formalności związane z przybyciem na nową wyspę zostawiliśmy na
popołudnie.
Obudziliśmy się sporo po 16.00. Podmuchy wiatru nadal były bardzo
duże, przepłynięcie więc aneksem z kotwicowiska do portu było zbyt
niebezpieczne, a biuro „customs” znajdowało się właśnie w porcie. Daru z Nelly
postanowili, że w tej sytuacji odłożą sprawy papierkowe do następnego dnia,
licząc na wyrozumiałość lokalnych władz w związku z panującymi warunkami
atmosferycznymi. Za chwilę jednak wpadli na pomysł, żeby skorzystać z
uprzejmości stacjonującego nieopodal dużego amerykańskiego jachtu motorowego,
którego „aneks” był normalną motorówką z silnikami dużej mocy. Nelly wywołała
więc „Never Enough” (co za nazwa jachtu!) i użyła swojego niewątpliwego uroku
osobistego, aby nakłonić sąsiednią załogę do pomocy. Oczywiście ze skutkiem
pozytywnym. Około 17.00 kapitanowie jachtów byli więc już w porcie u stóp góry
formalności do załatwienia. Powiedzieć, że za każdą zmianą wyspy czeka nas to
samo przy wpłynięciu i wypływaniu!
Wieczór był już bardzo zaawansowany, a naszych kapitanów ni widu,
ni słychu. Już zaczęłam się martwić i wzywać ich przez VHF, ale bez odzewu.
Wiedziałam tylko, że umówili się z jachtem „Never Enough”, że mają ich wezwać
jak tylko będą gotowi do powrotu. Co za uprzejmi Amerykanie! Okazało się
jednak, że wrócili podwiezieni gościnnie aneksem innych sąsiadów, też
amerykanów. Formalności przebiegły sprawnie, choć Daru z Nelly musieli w tym
celu podjechać na lotnisko południowe (okazało się, że biuro przy nabrzeżu jest
już zamknięte). Papierów było znowu co nie miara do wypełnienia (szczególnie
dotyczących naszego jachtu, ponieważ mamy nieustająco bardzo liczną 5-osobową
załogę). Daru na szczęście skrócił sporo biurokratyczne utarczki i ukrył tym
razem obecność karabinu na pokładzie. Wydaje się to jednak być rozsądniejszym
wyjściem. Jak to w życiu, nadmierna szczerość i otwartość nie popłaca.
Po powrocie Daru stwierdził, że Saint Lucia raczej przypomina Cabo
Verde niż Barbados. Tutaj o bogactwie społeczeństwa można zapomnieć, ale może
dzięki temu i ceny będą mniej wygórowane.
NIE SZCZAĆ
ULICZNE SKLEPY SĄ WSZĘDZIE
Wieczór upłynął monotonnie na jachcie, a na kolację było spaghetti z
sosem ze słoika. No cóż, w projekcie było podpłynąć na kolację do miasta, ale
pogoda plany te brutalnie zmieniła.
Następny ranek zachwycił nas błękitem nieba i pięknem bujnej
przybrzeżnej zieleni oraz śpiewem ptaków. Dopiero teraz mogliśmy docenić
miejsce, w którym wylądowaliśmy. Co prawda plaża nie umywała się do tej, którą
mieliśmy na Barbadosie, była szara i pełna śmieci (widocznie świadomość
ekologiczna lokalnej ludności nie jest jeszcze rozbudzona), ale za to podwodne
widoki były o wiele ciekawsze. Tysiące kolorowych, egzotycznych rybek kręciło
się wokół ław rafy koralowej, a my z płetwami i maskami obserwowaliśmy to cudo
natury.
POD WODĄ WRESZCIE CIEKAWIE
Wczesnym popołudniem postanowiliśmy udać się do miasta na późne
śniadanie i być może zostać tam aż do kolacji. Ojoj, faktycznie bieda aż
piszczała z każdego zakątka. Wzdłuż ulic miasta ciągnęły się zabudowy
niby-mieszkalne, w dużej mierze zniszczone, dziury zatkane dyktą, smutne, ale
przyjazne twarze siedziały na niby-werandach. Aż dziw bierze, że tak wielkie
różnice zamożności zachodzą między dwoma, w miarę bliskimi wyspami, mimo iż
obydwie były onegdaj koloniami brytyjskimi. Saint Lucia nawet dużo później
uzyskała niepodległość, bo dopiero 1979 roku (Barbados w 1966 roku).
JEST BIEDNIE, ALE MOMENTAMI KOLOROWO
I tak snuliśmy się wśród tych uliczek i domów, odwiedzaliśmy
sklepiki ze „szpejami”, uśmiechaliśmy się i pozdrawialiśmy mieszkańców, którzy
byli przemili i wzbudzający zaufanie. Fizjonomia bardzo przyjemna, z powodu
biedy brak dużych „zadków” w przeciwieństwie do poprzedniej wyspy, koloryt
bardziej czekoladowy niż czarny, rysy twarzy wyraźne i bardzo przyjemne.
Mieliśmy spory problem, żeby znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy zakupić i spożyć
śniadanie. Musieliśmy zadowolić się nóżkami kurczaka z rożna, które były
sprzedawane na każdym rogu. Były pyszne. Miasteczko przemierzyliśmy wzdłuż i
wszerz, Nelly zaczepiała wszystkich ludzi, którzy spacerowali z małymi dziećmi.
Każde dziecko musiała dotknąć, wziąć na ręce, sfotografować. Takie zamiłowanie.
Resztę wieczoru spędziliśmy w zapyziałej kafejce internetowej,
towarzysząc Jarkowi przy zakupie powrotnych biletów samolotowych. Ich pobyt u
nas dobiegnie końca w czwartek 21 lutego wieczorem.
Co tu z kolacją skoro nie ma nigdzie restauracji? Próbowaliśmy się
dowiedzieć od tubylców, gdzie by tu można coś spożyć, ale w końcu
zdecydowaliśmy pojechać taksówką do sąsiedniej zatoczki, Laborie Bay, gdzie
podobno pewna Francuzka, Florence, prowadzi restaurację z lokalnymi smakołykami
w istnie „robinsonowym” wystroju. Dowiedzieliśmy się o tym z edycji 2007 roku
naszego morskiego przewodnika po Małych Antylach. Znaleźliśmy więc busik,
wynegocjowaliśmy dobrą cenę (6 USD za wszystkie 7 osób!) i jazda do egzotycznej
francuski zamieszkującej równie egzotyczną zatokę. Przejechaliśmy przez całe
miasteczko rybackie, nasz kierowca zatrzymywał się co chwilę i pytał mieszkańców
o tę restaurację w języku kreolskim. Jakiś miły człowiek rasta postanowił mu
pomóc, wsiadł obok kierowcy i zaczął pokazywać drogę. Ulica asfaltowa skończyła
się, wjechaliśmy na drogę piaszczystą, biegnącą wzdłuż plaży pełnej palm
pochylonych nad wodą (chyba jak na pocztówkach, ale nie jestem pewna, bo było
ciemno), zaraz potem między gęste zarośla, gdzie nasza taksówka ledwo się
mieściła. Aż strach obleciał co poniektórych! Wreszcie naszym oczom ukazał się
słabo oświetlony, schowany w zaroślach domek (faktycznie dekor robinsonowy),
otoczony totalna ciszą i całkowicie pozbawiony zapachów kulinarnych. Od razu
zrozumieliśmy, że coś tu nie gra. Część grupy wyszła z taksówki, żeby zapytać
się mieszkańców domu o poszukiwaną restaurację. Z domu wyszła kobieta. Młoda,
bardzo opalona, z daleka wyglądała nawet jak Murzynka. Okazało się, że to jest
właśnie ta Francuska, której szukaliśmy, ale nie prowadzi już restauracji tylko
mały pensjonat. Buuu! Byliśmy źli na książkę, która nas tu sprowadziła. Jak to
możliwe, żeby aż tak świeża edycja zawierała przestarzałe informacje. No i
dalej byliśmy głodni, a z tego, co widzieliśmy jadąc taksówką, wyboru innych
restauracji raczej nie było. Nasz taksówkarz i jego pomocnik zabrany po drodze
uparli się jednak, że nam pomogą. Dowieźli nas gdzieś, gdzie teoretycznie miał
być zadowalający lokal. Niestety, kuchnia tutaj wydawała już tylko kurczaki
(znowu!!!), więc zrezygnowaliśmy z takiej uczty. Postanowiliśmy wrócić do
naszego miasteczka i poszukać czegoś na miejscu. Jak się znajdzie – to dobrze,
jak nie, to albo upichcimy coś na łajbie (ale co?), albo pójdziemy spać na
głodniaka. Pojawił się nagle pomysł podjechania do knajpy na wschodnim
wybrzeżu, o której Daru z Nelly dowiedzieli się poprzedniego dnia. Podobno była
tam grana muzyka live, ale baliśmy się, że będzie zamknięta i zatrzymaliśmy się
w zauważonej po drodze restauracji, która dla każdego miała coś dobrego. Były i
steki i ryby i pizze i sałatki, czyli super wyżerka. No nareszcie! Po tak
długich poszukiwaniach wszystko smakowało przednio, a i obsługa była przemiła.
Byliśmy już bardzo blisko portu, wróciliśmy więc po kolacji na piechotkę do
miejsca, gdzie zostawiliśmy aneksy w porcie rybackim i gdzie zapach zdechłych
ryb obezwładniał nasze zmysły. Do naszych ukochanych pływających domków i
łóżeczek wróciliśmy po spokojnej wodzie.
Dziś od rana znów wielka laba. Planów nie mamy żadnych, ewentualnie
morskie kąpiele i rozgrywki w Scrabble. Słońce świeci i żar leje się z nieba,
temperatura sięga 30 st .C.
Miejsce, w którym stoimy jest genialne. Jesteśmy sami, wszystkie inne statki
już odeszły z kotwicowiska. Mamy więc spokój i absolutną swobodę. I ciszę.
Czasami tylko pojawiają się mocne podmuchy wiatru, które zakręcają całą Bubu,
aż łańcuch kotwiczny szura po dnie. Oj gorąco mi. Idę popływać.
Poniedziałek, 18 lutego
Dziś nareszcie opuściliśmy naszą pierwszą zatoczkę na Saint Lucie,
Vieux Fort i kierujemy nasze dzioby w stronę „Pytonów” – jak to mówi Daru,
czyli dwóch, najbardziej charakterystycznych dla wyspy tektonicznych wypiętrzeń
w postaci stożków (są nawet na fladze narodowej).
Wczorajszy dzień na luzie się rozpoczął, na luzie trwał i na luzie
skończył. Bartek z Paulą udali się po południu na plażę, na której wylądowało w
niedzielne popołudnie kilka lokalnych rodzin z całą sforą czekoladowych dzieci.
CZEKOLADKA
Tak ot, Bartek miał ochotę pobawić się z nimi, poprzebywać w ich
towarzystwie. Wziął więc płatwy, piłkę do gry i popłynął w ich stronę
zabierając ze sobą Paulę. Już po chwili zgrane towarzystwo taplało się razem w
wodzie, ewidentnie akceptując się nawzajem. Bartek pożyczył im piłkę, pożyczył
też płetwy i maskę, żeby sobie troszkę popływali. Miło. W ogóle bardzo
spodobała mi się postawa Bartka, który sam, bez żadnej namowy okazał się bardzo
chętny do kontaktów z tubylcami, bez żadnych uprzedzeń i strachu, za to z
wielką otwartością ducha.
BARTOLO JUŻ SIĘ MA KU KOLEŻANKOM
Ja z Darem spędziliśmy dzień w cieniu naszego kokpitowego namiotu
grając w Scrabble. Dwa razy zostałam pokonana. Wstyd.
Francuzi znowu zawitali do nas wieczorem w celach kolacyjnych.
Spałaszowaliśmy zakupione dzień wcześniej ogromne steki wołowe oraz kurze udka.
Dziś rano postanowiliśmy przed wypłynięciem skorzystać jeszcze z
morskiej kąpieli. Jarek z Darem uzbroili się w kusze w celu zapolowania na
langusty. Popłynęłam z nimi, wyszukiwałam wąsów wystających spod głazów i
przyglądałam się procesowi wyciągania tych dziwacznych, czułkowatych bestii. W
sumie panowie złowili sześć langust i jedną ośmiorniczkę. Chcieli też upolować
żółwia na zupę, ale im zabroniłam. Tak więc kolację mamy już dzisiaj
rozplanowaną.
MNIAM! LANGUSTY!
Teraz już stoimy przywiązani do boi w zatoce przy miasteczku
Soufriere. Cóż, nazwa ponownie francuska (już tu mamy: Vieux Fort, Soufriere,
Gros i Petit Piton, Jalousie, Beausejour, Malgretout, Le Marquis) – w ten
sposób zaznaczyły się lata, kiedy wyspa należała do Francji i pomimo, że o
wiele dłużej była pod władaniem Wielkiej Brytanii, zarówno w języku (kreolski),
jak i w nazewnictwie Francja pozostawiła swoje wyraźnie piętno.
Chcieliśmy zatrzymać się pomiędzy dwoma górami – Gros i Petit
Piton, faktycznie krajobrazy w tym miejscu zapierają w piersiach dech. Nie było
niestety już wolnych boi, a kotwiczenie w tym miejscu jest zabronione, a przede
wszystkim niemożliwe z powodu zbyt dużych głębokości. Popłynęliśmy więc dalej w
towarzystwie boatboya, który bardzo chciał nam pomóc płynąc obok nas w swojej
water taxi. To on (co za dzielny chłopak!) znalazł nam miejsce na ostatniej
boi, jak była wolna. Uff! Ale co z Francuzami? Postanowiliśmy, że Harmoony po
prostu połączy się z nami prawą burtą i będziemy udawać trimaran. Ledwo
przycumowani, odwiedził nas następny boatboy, tym razem z pływającym
sklepikiem. Cóż, był czarujący i wcisnął mi 7 tutejszych, zielonych i ogromnych
pomarańczy za 4 dolary amerykańskie. Jak na mój gust biznes zrobiłam całkiem
niezły.
HANDELEK
Postój na boi jest płatny. Właśnie przypłynęli rangersi po opłatę,
a Daru próbował wynegocjować cenę za jeden statek dla dwóch – jako że zajmujemy
tylko jedną boję. Wyszło tylko w połowie i w rezultacie negocjacji płacimy
opłatę x 1,5.
Dochodzi 17.30 ( w Polsce już 22.30!), słońce zajdzie za około 40
minut. Trzeba zatem skorzystać z ostatnich promieni i popływać wokół
wystających nieopodal skałek. Jarek już pływa. Może upoluje jeszcze jakąś
langustę? (trzeba z tym uważać, polowanie podwodne jest zabronione, a tutaj
dozór jest wzmocniony i nie ma już takich bezkarnych warunków jak na poprzednim
kotwicowisku). W tle nad zatoką dominuje Petit Piton, a zza jego pleców wyłania
się Gros Piton. Bardzo malownicze. Przed chwilą niebo osnuła przepiękna tęcza. Żyć
nie umierać. Ja dopiero odkrywam te strony, Daru już tu był 5 lat temu i już
wtedy był oczarowany tym miejscem. Miło, że teraz możemy podziwiać je razem.
DOPŁYWAMY
Środa, 20 lutego
Kurde
blade, właśnie dopłynęliśmy do jednego z brylantów Karaibów – Marigot Bay na
Saint Lucia. Byłem tu 5 lat temu, zobaczcie sami:
MARIGOT
BAY – POCZTÓWKOWY CUD!
Piątek, 22 lutego 2008
Od
wczoraj jesteśmy sami, do Polski poleciał Jarek z Paulą po ich ponad
miesięcznym pobycie i przejściu Atlantyku.
W
ciągu dnia wszyscy skorzystali jeszcze z plaży usytuowanej na małym piaskowym
cypelku z palmami, który widać na zdjęciu powyżej. Wieczorem, po zjedzeniu
kolacji w postaci zgrilowanych mergezów i sałaty, rozegraliśmy z Nelly i
Francois partyjkę Scrabble po Francusku (kolejność: Daru, Beata, Nelly,
Francois – Polska górą).
Dziś
po śniadaniu wyszliśmy na morze. Idziemy na północ pod fale i pod wiatr.
Silniki pracują dzielnie produkując wodę i energię elektryczną. Płyniemy do
Rodney Bay, gdzie w miasteczku Gros Islet ma wieczorem odbyć się fiesta.
Zobaczymy.
W
oddali widać zarys Martyniki.
Poniedziałek, 25 lutego 2008
Z
fiesty w mieście zrezygnowaliśmy po pobieżnej tam wizycie, szczególnie, że
okazało się, że na terenie mariny również szykuje się impreza z wrzeszczącą
muzyką i daniami z grilla. Pojawili się wszyscy okoliczni mieszkańcy oraz
goście mariny i kotwicowiska. Porozmawialiśmy trochę z poznanymi przy stole Amerykanami
z San Francisco (pływają na oryginalnym katamaranie marki Dolphin) i najedliśmy
się do woli zgrilowanych smakołyków.
Od
soboty stoimy na kotwicy w zamkniętej zatoczce połączonej z Rodney Bay tylko
wąskim i płytkim kanałem. Nie musimy
korzystać z portu (i płacić) bo jesteśmy samowystarczalni: panele słoneczne
wystarczają, aby naładować akumulatory na noc, a zrobionej ostatnio wody
wystarczy na kilka dni. W związku z czym nasz budżet jakby odetchnął i
osiągnęliśmy pierwszy raz od pobytu na Malcie stan zero w stosunku do
zakładanych wydatków. Stało się tak też dzięki Atlantykowi i nie wydawaniem
pieniędzy przez 16 dni.
Nasze
kotwicowisko przypomina parking przed supermarketem tyle, że miast samochodów
stoją jachty. Przesadzam oczywiście, odległości miedzy jachtami na kotwicach są
znaczne ze względów bezpieczeństwa i różnej lewitacji na wietrze (przy zmianie
kierunku wiatru jachty obracają się wokół łańcucha kotwicznego lub przy silnym
wietrze wokół kotwicy). Obok jest marina z restauracjami, sklepami i biurem
imigracyjno-celnym. Chwilowo odłożyliśmy wymianę akumulatorów. Jeszcze nie
zdecydowaliśmy się na zmianę akumulatorów z normalnych na żelowe. Jedno jest
pewne, nasz jeden akumulator prawego silnika jest do natychmiastowego
wyrzucenia. Drugi jakoś się trzyma.
Obok
akumulatorów niezbędnych do włączania silników o konstrukcji pozwalającej na
mocne nagłe obciążenie przy ich odpalaniu, na jachcie są akumulatory serwisowe przystosowane
do wolnego rozładowania to jest do zasilania podstawowych elementów życiowych
(lodówka, pompy, oświetlenie, przyrządy nawigacyjne i autopilot). Wygląda też
na to, że po wyrzuceniu jednego dwa pozostałe jakoś działają, ale ich stanu nie
da się sprawdzić bez użycia miernika stężenia kwasu, a urządzenia takiego tutaj
w sklepie nie ma. Jeśli znajdziemy taki miernik na Martynice, to tam podejmiemy
decyzję o wymianie i rodzaju akumulatorów.
Piszę
tyle o tym, ponieważ nie wolno wymieniać akumulatorów pojedynczo, a wymiana
całego parku to ponad 1000 euro, a w przypadku akumulatorów żelowych nawet dwa
razy tyle. I znów budżet dostanie po łapach.
Nasze
dni mijają monotonnie: po ulewnej nocy rano pojawia się słońce, które
towarzyszy naszemu porannemu czytaniu w łóżku i porannej kawie. W okolicy
południa wsiadamy do aneksu i płyniemy po gorącą bagietkę. Lunch jemy jak
zwykle miedzy dwunastą a pierwszą. Potem sjesta z książką do trzeciej –
czwartej, w cieniu bo upał zaczyna dawać się we znaki. W południe jest około 30
stopni.
Po
sjeście wsiadamy znów do aneksu i płyniemy na oddaloną o 2 minuty plażę, na której
pozostajemy do zachodu słońca. Gra w piłkę, pływanie, paletki i czytanie to
nasze główne tam zajęcia. Po powrocie „słodka” kąpiel i przygotowania do
kolacji. Grill lub wyjście do knajpki zakończone filmem lub jakąś grą
towarzyską na łódce. Kładziemy się spać koło 23. Nuda panie!
Środa, 27 lutego 2008
Wczoraj
zadecydowaliśmy, że dziś zbieramy się na Martynikę. Zrobiliśmy odprawę
celno-paszportową i udaliśmy się na pieszą wycieczkę na Pigeon Island, kiedyś
wyspę z fortem, a dziś cypel wieńczący Rodney Bay.
Czwartek, 28 lutego 2008
No więc mieliśmy wczoraj wypłynąć w stronę Martyniki, ale
zdecydowaliśmy w końcu inaczej. Będąc na wycieczce na wzgórzu Pigeon Island
uznaliśmy, że zatoczka u jego stóp jest wprost przeurocza. Kotwicowisko na
płytkiej, czystej wodzie, pod wodą skałki i korale, a więc z pewnością bogata
flora, nieopodal do wyboru trzy piaskowe i zadbane plaże oraz bar-restauracja
osadzona w iście egzotycznym dekorze przesądziły o sprawie.
JAK
W BAJCE
Co prawda mieliśmy już zrobioną clearance out i teoretycznie tylko
24 godziny na opuszczenie terytorium Saint Lucia, ale postanowiliśmy naciągnąć
trochę prawo tym razem (zawsze można znaleźć jakieś wytłumaczenie). Na
Martynikę płyniemy więc dzisiaj. Przepływamy właśnie 25 mil dzielące Martynikę od
Saint Lucia, przemierzając kanał o tej samej nazwie. Fala, która wchodzi do
kanału od strony Atlantyku jest wysoka, ale dość długa. Niestety, fakt, że
bierzemy ją bokiem powoduje dość znaczne bujanie. Morska woda rozbryzguje się o
prawą płozę i zalewa przednią część pokładu, co oznacza konieczność zamknięcia
okienek, w salonie jest więc nader duszno i ciężko się pisze. Chyba jednak
poczekam, aż szczęśliwie dopłyniemy, żeby w bardziej komfortowych warunkach
przedstawić opis minionych dziesięciu dni.
Piątek 29 lutego (następna
taka data za 4 lata!!!)
Pobyt w zatoce obok miasteczka Soufriere trwał zaledwie dwa dni.
Pierwszego wieczoru, po dopłynięciu już niczego nie robiliśmy oprócz konsumpcji
kolacji. Nawet kąpiel nie doszła do skutku, bo słońce było już za nisko nad horyzontem
i nie rozświetlało wystarczająco morskiej toni, a poza tym sama woda, po całym
dniu kursowania motorówek, była bardzo zmącona. Postanowiliśmy gremialnie, że
następnego dnia udamy się na wycieczkę pieszą, wszak mięśnie kończyn dolnych, już
od dawna nie używane, domagały się ruchu.
Rano zwolniła się bojka bezpośrednio przed nami, tak więc Harmoony
mogła się przeparkować. Uznaliśmy, że tak będzie bezpieczniej jeśli chcemy
nasze łódki pozostawić bez opieki na cały dzień (w nocy my byliśmy zacumowani
do boi, a Harmoony do nas). Wycieczka opóźniła się troszkę z powodu deszczu,
ale o godzinie 14.00, po skonsumowaniu pysznego posiłku śniadaniowego w
lokalnej knajpce, już maszerowaliśmy dzielnie drogą pod górę. Będąc na pewnej
wysokości, mogliśmy podziwiać uroki całej zatoki, a z daleka wdzieliśmy naszą
Bubu:
SOUFRIERE
– BUBU W ODDALI DRUGA Z LEWEJ
Celem naszej wycieczki było Sulfure Springs, czyli „źródła siarki”,
dymiący siarką po dziś dzień krater wulkanu. Wulkan Soufriere jest jednym z tych
karaibskich wulkanów, które są nadal żywe, a jego aktywność jest precyzyjnie
badana i pilnowana.
ŻYWY
WULKAN
Już zapadał zmrok, kiedy docieraliśmy z powrotem do naszej zatoki.
Zrobiliśmy więc pospiesznie zakupy kolacyjne w ostatniej minucie przed zamknięciem
sklepów i powróciliśmy do domu. Tym razem każdy do swojego – pierwszy raz od
przepłynięcia Atlantyku jedliśmy kolację bez francuskiej załogi Harmoony. I bez
Jarka też, który odnalazłszy w tej samej zatoce swoją dobrą znajomą, pozostał u
niej i jej przyjaciół na statku do późnej nocy.
Trzeba było nam już płynąć dalej.
ODPŁYWAMY
PRZEGNANI PRZEZ PIRATÓW (Z TYŁU DWA PITONY)
Następny dzień był więc pod znakiem przeprawy do zatoki Marigot Bay
– najbardziej znanej na całej wyspie. Faktycznie, zatoczka – malutkie oczko
odgrodzone od reszty morza wystającym, piaszczystym i porośniętym palmami
cypelkiem, fascynowała urokiem. Wewnątrz zlokalizowany jest nowoczesny porcik
przeznaczony dla największej bazy charterowej wyspy, ciekawy architektonicznie
kompleks handlowo-usługowy, parę barów i restauracji. W przeciwieństwie do
zwiedzonych dotychczas miasteczek, które jednak mimo swoistej egzotyki, można
określić jako raczej biedne, tutaj wiało bogactwem. Wszystkie obiekty
wykończone na tip-top, eleganckie, hotele ewidentnie na grubą kieszeń,
restauracje bardzo zachęcające wnętrzem, ale wręcz zadziwiające wysokością cen
(np.: pizza średnia około 75 ECD – czyli dokładnie 75 zł, jako że przelicznik
jest tutaj 1:1 z polską walutą). Dookoła piękna soczysta zieleń, nieopodal, na
wzgórzu, domki jednorodzinne z jednym na sprzedaż (może i fajne miejsce na
zamieszkanie), palmy – nareszcie istnie pocztówkowe widoki. Jeden, ogromny jak
dla mnie, feler: woda jak bagno. Nie ma się czemu dziwić, zatoka jest mała,
woda w niej prawie nie ulega wymianie, a statków na kotwicy i przy kei stoi
bardzo dużo, zanieczyszczenie więc jest nie uniknione. Ale nawet po
podpłynięciu na palmiany cypelek, gdzie spodziewaliśmy się plaży z prawdziwego
zdarzenia, okazało się, że piach jest bardzo mało przyjemny, a woda tak
zamulona, że nawet na głębokości 1,5 metra nie widać dna. Jak dla mnie czynniki
te są na tyle ważne, że przekreśliłam Marigot Bay jako najładniejsze miejsce na
Saint Lucie w moim mniemaniu. Ja wolę przestrzeń, oddech i czystą, przejrzystą
wodę. Poza tym w tym miejscu było wyjątkowe skupisko boat boys’ów i co chwilę
trzeba było z promiennym uśmiechem odganiać sprzedawczyków jak natrętne muchy.
Wieczorem udaliśmy się do restauracji na ostatnią, wspólną z
Jarkiem i Paulą kolację. Obżarci w większości hamburgerami, zapłaciliśmy za
rachunek jakby to były homary. Ale cóż, raz się żyje!
Następnego dnia, w czwartek, nasi ponadmiesięczni towarzysze
wyjeżdżali w podróż powrotną do rodzinnych stron. Już czas był najwyższy, żeby
załoga Bubu znalazła się znowu w swoim własnym sosie.
Nie zwlekaliśmy też ze zmianą otoczenia. W piątek wczesnym
popołudniem dopływaliśmy już do następnej, ostatniej już, olbrzymiej zatoki na
wyspie Saint Lucia: Rodney Bay. Szerokie półkole chroniło bardzo dużą ilość
jachtów stojących na kotwicy nieopodal wybrzeża. Po środku było zaznaczone
bojami wejście do kanału prowadzącego do zamkniętej szczelnie zatoczki, w
której znajdowała się marina z pontonami, ale gdzie można było też stanąć na
kotwicy w bardzo bliskiej odległości od brzegu i miasta.
RODNEY
BAY – BEZPIECZNA ZATOKA, WIDAĆ BUBU
Mimo wcześniejszych planów zakotwiczenia najpierw przed kanałem w
celu zażycia morskiej kąpieli, postanowiono, że jednak bezpośrednio wpłyniemy
na docelowe miejsce, jako że był piątek i ostatnie możliwości przed week-endem
skorzystania z pobliskich sklepów morskich (zarówno my jak i Harmoony jesteśmy
w poszukiwaniu nowych akumulatorów, a sprawa jest pilna). A szkoda, bo na
darmo. Okazało się bowiem, że jest to piątek świąteczny – cała wyspa świętuje
Indpendance Day i wszystkie sklepy są zamknięte na cztery spusty. Ale skoro
byliśmy już w zatoczce, a kotwica trzymała betonowo, postanowiliśmy, że już tu
zostaniemy, a na plażę będziemy dopływać aneksem.
Wieczorem szykowaliśmy się psychicznie na jakąś niesamowitą imprezę
karnawałową, połączoną dodatkowo z obchodzeniem Dnia Niepodległości. Wszystkie
książki mówiły o tym, że w pobliskim miasteczku Gros Islet co piątek
karnawałowy szał porywa zarówno tubylców jak i przyjezdnych. Wybraliśmy się po
południu „na zwiady” do miasta, ale jakoś nie znaleźliśmy żadnych oznak tego,
co rzekomo miało się dziać wieczorem. Może to był błąd, może należało powrócić
później, może po zmroku codzienność życia zamieniała się w szaleńczy trans. Nie
sprawdziliśmy jednak tego, a naszą eksplorację Gros Islet zakończyliśmy na
przechadzce wśród jednopiętrowych, kolorowych, bardziej lub mniej zadbanych
domostw i na piwie w jednej z nielicznych kawiarenek (trzeba przyznać, że
lokalne piwo Piton jest przepyszne).
GROS
ISLET - WSZYSTKIE DOMKI JAK CAMPINGI – TU PIWO
Wieczór spędziliśmy więc w marinie. Zresztą tutaj również
przygotowywana była imprezka: muzyka i piknik. Śmiesznie było, bo dania można
było dostać po uprzednim wykupieniu kuponów, a kto sprytniejszy potrafił swój
kupon zachować mimo wydanego posiłku i w ten sposób otrzymać drugą, tak samo
dużą porcję gratisowo. Jedzonko było smaczne, do wyboru: kurczak, świnka lub
ryba z grilla, ziemniaki w folii, ryż i sałatka z sosami. I wino w plastykowych
kubkach.
Poznaliśmy siedzących obok nas na piknikowych ławkach Amerykanów z
San Francisko, którzy co roku pływają wzdłuż Antyli z północy na południe i z
powrotem na bardzo atrakcyjnym katamaranie, Dolphin 43 (pierwszy raz widziałam,
produkcja Brazylijska, bardzo ciekawe rozwiązania, śliczna sylwetka), a na zimę
zostawiają go w Puerto Rico i wracają do domu. Za każdym razem odczuwam
przyjemność w łatwości nawiązywania kontaktów z ludźmi, którzy tak jak my
wybrali życie w podróży. Od razu jest tyle wspólnych tematów, mimo tego, że
jesteśmy sobie absolutnie obcy.
Od następnego dnia rozpoczęliśmy gruntowne sprzątanie łódki po
ostatnich tygodniach, podczas których nie byliśmy sami, więc brudziło się o
wiele, wiele bardziej… Odkryliśmy źródło smrodu typu szambo, który dominował w
lewej płozie łajby. Okazało się, że komuś brudne papiery toaletowe spadły przez
nieuwagę obok przeznaczonego na to woreczka i trafiły prosto do zęzy, gdzie
rozmoczone odrobiną znajdującej się tam wody gniły i wydawały owe,
intensyfikujące się z dnia na dzień, zapachy. Brawo! Oj było roboty, było! Ale
przyjemność, gdy wieczorem Bubu była już doprowadzona do normalnego stanu, była
taka wielka, że aż kolacja lepiej smakowała.
SPRZĄTAMY
PO GOŚCIACH
I tak sterczeliśmy nieopodal mariny Rodney Bay przez następne dni
prawie nie wychodząc na brzeg, oprócz szybkich zakupów w pobliskim centrum
handlowym. Popołudniami jeździliśmy na plażę, gdzie pływaliśmy, graliśmy w
piłkę i paletki i czytaliśmy nasze poważne lektury.
W poniedziałek wybraliśmy się wieczorem na kolację do miasta. Wypatrzyliśmy
wcześniej w miarę tanią tajską restaurację (jak na lokalne dania to świetny
wybór!). Z pozostawieniem aneksu też nie było problemu, zaraz przy mieście był
specjalny ponton dla tych, którzy aneksami przypływają do centrum handlowego.
Jakież było więc nasze zdziwienie i uczucie niesmaku, gdy po zakończeniu posiłku i powrocie w miejsce
pozostawienia naszego aneksu okazało się, że pomost jest pusty. Jak to! Ktoś
nam ukradł aneks!!! Tyle razy zostawialiśmy go w wielu niestrzeżonych miejscach
i nigdy nic podobnego nie miało miejsca. Dlaczego właśnie tutaj, gdzie nasze
zaufanie do tubylców było o wiele większe niż w niektórych innych miejscach,
gdzie nie spotkała nas żadna niemiła niespodzianka?!
Na początku, bezradni nie wiedzieliśmy co począć. Czy iść po
policję? jak dostać się do naszej łajby? jak dowiedzieć się w ogóle co się
stało? Próbowałyśmy z Nelly nawiązać kontakt z mieszkańcami najbliższego domku,
którzy może coś spostrzegli, ale bezskutecznie. Szukając wejścia na sąsiednią
działkę zaczepił nas czarny młodzieniec w ogromnej czapie mieszczącej w sobie
tysiące dredów. Zapytał się, czy aby nie szukamy aneksu, bo on właśnie
„przypadkiem” znalazł jakiś wolno pływający po wodzie i „odprowadził” go w inne
miejsce. Jeśli chcemy to nas zaprowadzi. Poszliśmy więc wszyscy, węsząc od razu
przekręt owego młodego drobnego nieuczciwego kombinatora. Widzieliśmy jak daje
znać innemu koleżce, który zamknął nasz peleton od tyłu. Było mi mało
przyjemnie. Raz, że zrozumiałam, że zrobiono nas w przysłowiowego konia w celu,
zapewne, uzyskania „znaleźnego”, dwa, że twarze prowadzących nas młodzieńców
oraz odludne miejsce, do którego nas skierowali bynajmniej nie napełniały mnie
zaufaniem.
Wszystko skończyło się dobrze. Nasz aneks faktycznie stał
przywiązany do brzegu cały i zdrowy, choć „zbrukany” nieuczciwą stopą, Daru
wyciągnął marne 10 ECD (czyli 10 zł) i w podzięce za „pomoc” dał banknot
dredowcowi, silnik działał, mimo, że ewidentnie kilka minut temu ktoś uruchomił
go w nieprawidłowy sposób. Mogliśmy w każdym razie powrócić do domku poruszeni
wydarzeniem, ale szczęśliwi, że zguba jest z powrotem z nami. Swoją drogą,
bardzo źle byłoby, gdyby aneks nie powrócił do naszych rąk. Nie mielibyśmy
możliwości kursowania z łódki na brzeg, a zakup nowego wraz z silnikiem naruszyłby
nasz budżet w nienaprawialny sposób. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Wtorek był dniem owej wycieczki na Pigeon Island, o której pisałam
wcześniej. Po wdrapaniu się na górę, która onegdaj stanowiła schronienie dla
francuskiego pirata Jambe de Bois, a potem miejsce postawienia strategicznego
dla Wielkiej Brytanii fortu, czyli bazy morskiej, którą dowodził admirał
Rodney, mogliśmy podziwiać przepiękny widok na całą zatokę wraz z mariną i
kotwicowiskiem, gdzie nawet z takiej odległości wypatrzyliśmy naszą Bubu.
PIGEON
ISLAND –
FORT ADMIRAŁA RODNEY’A
Nieopodal było wzgórze, na szczycie którego znajdowała się za
czasów wojny stacja nadawcza – « signal station ». Daru nie za bardzo
wykazał szacunek do pozostałości stacji i postanowił rozmontować jej pozostałości.
EKWILIBRYSTYKA???
Wycieczkę zakończyliśmy krótką kąpielą częściowo na golasa, jako że
nie byliśmy zaopatrzeni w kostiumy kąpielowe i wolnym krokiem powróciliśmy
wzdłuż plaż do miasteczka Gros Islet, a następnie do naszej mariny, mając
nadzieję, że nasz aneks czeka na nas tym razem w miejscu, w którym go
pozostawiliśmy.
Zatoka Rodney, a szczególnie zakątek przy Pigeon Island uwiódł mnie
najbardziej na całej Saint Lucia. Szkoda, że spędziliśmy tam tylko jeden dzień
i jeden wieczór (na fantastycznej kolacji w szałasie pirata Jambe de Bois).
Byłam troszkę zadziwiona, że Daru, który był dokładnie w tym miejscu podczas
jego pobytu na Antylach przed pięciu laty, nie pamiętał, że można zakotwiczyć
się w takiej scenerii i zamiast tutaj sterczeliśmy tyle dni w zatoczce przy
marinie, gdzie woda była istnym bagnem. Dobre i tyle rozkoszy.
TU
KOLACJA U JAMBE DE BOIS JAK U ROBINSONA C.
Wczoraj do Martyniki dopłynęliśmy wczesnym popołudniem i
zakotwiczyliśmy się w pierwszej możliwej od południowo-wschodniej strony zatoce
St-Anne, zaledwie 3 mile
od największego na wyspie portu Le Marin. Miejsce miłe, bez szczególnych cudów,
woda w miarę czysta mimo bardzo dużej ilości innych statków.
Dziś naszym celem jest Le Marin. Mamy nadzieję, że uda nam się tam
załatwić kilka najważniejszych spraw, a szczególnie dokonać zakupu nowych
akumulatorów. No i już się cieszę na prawdziwe francuskie sery pleśniowe.
Mniam.
Ładnie to wygląda.
OdpowiedzUsuń