LUTY 2008 - ATLANTYK, BARBADOS, St LUCIA





Poniedziałek, 4 lutego 2008
Płyniemy i płyniemy. Ostatnie dwa dni były deprymujące. Piękna  pogoda, kąpiele w  coraz cieplejszym, już 25,5 stopniowym oceanie i … brak wiatru. Posuwamy się z prędkością żółwia ze średnią 80 mil dziennie, to jest o połowę mniej niż na początku. Miłym elementem jest to, że mogę napisać zamiast tyle i tyle mil za nami, tyle i tyle mil zostało przed nami. Więc przed nami jeszcze 750 mil, tyle ile z Wysp Kanaryjskich na Wyspy Zielonego przylądka – jakaś ludzka odległość.
I dobrze będzie jak dopłyniemy szybko, bo dwa problemy uprzykrzają nam życie. Pierwszy, to padnięte akumulatory. Po pozbyciu się jednego z nich okazuje się, że pozostałe dwa akumulatory serwisowe po nieszczęsnym rozładowaniu w drodze na Cabo Verde zatraciły swoją moc zachowawczą i ledwo zipią. Na szczęście jeden z dwóch akumulatorów rozruchowych jakoś się trzyma i daje dość energii aby uruchomić silnik.
W dzień panele słoneczne zabezpieczają autopilota i lodówkę, a po zmroku zaczynamy oszczędzać prąd. Koniec z telewizorem i DVD, wcześniej chodzimy spać i lodówka jest wyłączana na noc (nie otwiera się drzwi więc wolniej traci chłód) to podstawowe dyspozycje. Reszta musi działać, komputer wykrywający statki poprzez AIS, autopilot, centrala i światła nawigacyjne. I jakoś na razie to działa.
Drugi problem to rozrusznik jednego z silników, a raczej jego automat. Wygląda na to, że nie zwiera styku przy odpalaniu i nie podaje prądu na rozrusznik. Już szwankował, ale reagował na młotek i się odwieszał. Teraz jest tragicznie i odpala po wielominutowych próbach czego świece żarowe zapewne nie lubią. Jutro sprawdzimy czy można go rozkręcić i coś zaradzić.
Tu trzeba zacytować sławnych żeglarzy: jest dla urządzeń na jachtach taki naturalny, codzienny i oczywisty stan zwany stanem wiecznej usterki, inny stan, absolutnie nienaturalny, rzadki i zadziwiający jest stanem działania tych urządzeń.
Wczoraj był dzień odwiedzin u sąsiadów. Wbrew Beacie, która uznała, że podejmowanie niepotrzebnego ryzyka na środku oceanu jest idiotyzmem, udaliśmy się z Jarkiem na Harmoony. Tak na piwo.
Spuściliśmy na wodę aneks i zaczepiliśmy go do długiej 50 metrowej cumy, Francois ustawił Harmoony za nami w linii, a my spuszczając powoli cumę dotarliśmy na wysokość rufy ich łódki. Było trochę kłopotów z wejściem na ich pokład z powodu fali, ale już po chwil, po serdecznym przywitaniu na oceanie, popijaliśmy razem piwko. Aneks pozostał zaczepiony do Bubu i płynął spokojnie i samotnie obok.
Miło było odwiedzić tych sympatycznych ludzi, co więcej, móc pożyczyć od nich sól (hm, jakby jej mało było wokół nas), tak po sąsiedzku. Ale tam buja! Ich Bavaria 38, (38 to ilość stóp) jest długości Bubu, ale jednokadłubowcem. Bubu przy tej łódce to lotniskowiec. U nich trzeba piwo trzymać w ręce, a u nas butelka wina stoi na stole przy kolacji składającej się z zupy. Teraz rozumiem ich narzekania i kłopoty z jedzeniem i przygotowaniem potraw.
Powrót miał być próbą przesuwania aneksu jako windy pomiędzy łódkami. Podpłynęliśmy do aneksu, Jarek wsiadł do środka, ja po odwiązaniu cumy od aneksu przywiązałem ją do dziobu Harmoony, którą to Bubu w ten sposób wzięła na hol. Jarek zaczął się przeciągać po cumie w stronę Bubu. Śmiechu było co niemiara, płynął raz bokiem, raz przodem, czasem tyłem i momentami prawie pod wodą. No, nie była to dobra metoda. Jakoś dopłynął do Bubu i spuścił po cumie przywiązany do niej aneks. Moja próba była podobna, tyle że z delfinami w tle (dobrze, że nie z rekinami), a na koniec zrzuciliśmy cumę z Harmoony i Jarek przyciągnął mnie do Bubu co nadało aneksowi słusznego kierunku dziobem do przodu. Teraz jest jasne jak to robić w razie potrzeby: cuma spuszczona na boi z jachtu z przodu płynie do jachtu z tyłu, który po jej wyciągnięciu zostaje brany na hol, aneks na drugiej linie zostaje „spuszczany” z pierwszego do drugiego holowanego już jachtu. Po akcji aneks zostaje przyciągnięty do jachtu z przodu.  Warunek jest taki, że ktoś musi pozostać na jachcie z przodu, w holowanym może nie być nikogo.
KOMBINACJE I WIZYTY NA ŚRODKU OCEANU
Bawimy się w kuchnię. Wczoraj i dziś były pierogi ruskie, a przedwczoraj krokiety z barszczem, co było zabawne, bo droga do krokietów była co najmniej długa i dziwna.
Dzień po wypłynięciu z Mindelo zrobiliśmy nasze ulubione pot-au-feu, czyli mięsa z warzywami w rosole. Duże danie. Na pierwszą kolację były więc mięsa z warzywami, na drugą z połowy pozostałego rosołu zrobiono zupę pomidorową z makaronem, a na trzecią kolację z reszty wywaru zupę fasolową z jaśkiem. Po pierwszym dniu pozostało sporo warzyw i mięsa, które wylądowały w lodówce. Po zastanowieniu się zrobiono z tego, po dodaniu odpowiednich ingrediencji, pasztet. Po upieczeniu go okazało się, że jest trochę za mało stabilny i wylądował w słoiku, po czym zaczął znikać przy śniadaniach jako smarowidło. Przedwczoraj na śniadanie były naleśniki, za dużo zrobiono ciasta i przyświeciła nam idea krokietów z naszym home made pasztetem. Wyszły cudowne, co więcej, Beatka, która jest już mistrzynią świata w barszczu, potwierdziła to robiąc do krokietów barszczyk palce lizać. No jakoś trzeba klepać tę biedę na środku oceanu. Tak więc po tygodniu resztka pot-au-feu wylądowała w naszych żołądkach.  Koniec historii.
CZYMŚ SIĘ TRZEBA ZAJĄĆ
Dziś piekliśmy też chleb na śniadanie, już drugi. Wcześniej była ciabatta, dziś wiejski. Połowę chleba zamieniliśmy z Nelly i Francois na butelkę oleju. Ale się cieszyli.
Czwartek, 7 lutego 2008
Od ostatniego wpisu minęły trzy dni. Do Barbadosu pozostało 450 mil. Jeśli utrzyma się dobry wiatr, który nam od wczoraj sprzyja, to za trzy noce może będziemy na miejscu. Dziś rano pojawiły się małe wieloryby i wykonały kilka skoków. Na szczęście w odległości bezpiecznej od Bubu.
Odmawiający wcześniej posłuszeństwa silnik odpala od pierwszego kopa. Starter rzeczywiście szwankuje i jest do wymiany, ale złote rączki dały mu jeszcze szansę na chwile glorii. Ciekawe na jak długo.
Fala jest świńska. Wysoka na 5 metrów, krótka, urywana i z grzywaczami. Nie dziwota przy wietrze 25 węzłów. Trochę nami rzuca, ale jakoś się żyje.
Dni nasze wszystkie wyglądają podobnie. Rano o 9.00 kawa i czytanie. Między 11.00-12.00 śniadanie i czytanie do 18.00. Potem robi się ciemno więc ruszają silniki i ładują na noc resztki akumulatorów, a my, wykorzystując pracujący alternator, przygotowujemy przy świetle kolację. Po kolacji oglądamy film i około 23 idziemy spać. Jarek wcześniej.  W nocy ja z Beatką budzimy się co pół godziny i sprawdzamy czy wszystko jest ok. To znaczy sprawdzamy, czy jakiś statek nie próbuje nas przejechać (dziś w nocy tankowiec długi na 250 metrów), lub czy wiatr nie zmienił kierunku i czy nie przekracza dopuszczalnych dla masztu granicznych prędkości.
Zabawne jest to, że człowiek śpiąc czuje przyśpieszenie łódki i natychmiast się budzi, żeby sprawdzić prędkość wiatru – taki samozachowawczy odruch. Choć w nocy nie idziemy na granicy możliwości, a ocean to nie jezioro (żagle regulujemy raz dziennie lub rzadziej) wiatr potrafi jednak płatać figle, głównie pod chmurami, kiedy to nagle przyśpiesza lub zmienia kierunek.
O 3.00 w nocy śpiącą wachtę przejmuje Jarek, a o 6.00 rano, już po wschodzie słońca, Bartek z Paulą. My śpimy, mniej lub więcej spokojnie do 8.00-9.00. Potem kawa ….
Płyniemy za szybko, więc nie łowimy ryb. Ostatni wyczyn to koryfena, olbrzymia, z 15 kg, która właśnie z powodu nadmiernej prędkości oraz braku długiej żyłki na kołowrotku, odgięła kotwiczkę i po pięknym skoku nad wodę popłynęła w swoją stronę. I dobrze, nie lubię zabijać dużej ryby dla kilku kilogramów mięsa.
Nelly i Francois są wykończeni. Mimo moich prób namówienia ich na zmianę stylu wacht trzymają się kurczowo zmian co 4 godziny nieustannego czuwania. Dopiero wczoraj po kolejnej mojej próbie i zapewnieniu, że my czuwamy i damy znać przez radio VHF gdyby coś się działo, zdecydowali się drzemać na wachcie, nastawiając budzik co godzinę (tak mówili, ale zapewne, jak ich znam, wstawali co 30 minut). Dziś rano ich odmienione głosy potwierdziły, że się wreszcie wyspali. Bardzo nas to ucieszyło. Tej nocy będzie podobnie!
SAMI NA OCEANIE
Sobota, 9 lutego 2008
Wczoraj wieczorem jakiś potwór zabrał nam sztuczną rybkę, tą którą dostałem w prezencie pod choinkę. Nawet go nie widzieliśmy, tylko bzyk i po wszystkim, wszystko z wędki urwane. Pierwszy raz tak bez walki, cóż, morski potwór.
Ale głupie myśli chodzą człowiekowi po głowie, pomyślałem jakoś debilnie, że jutro będę musiał włożyć buty. Od dwóch tygodni i dwóch dni chodzę wyłącznie na bosaka.
Jest wieczór, do mety zostało niecałe 100 mil, to jest jedna noc. Rano zobaczymy Barbados i Ocean Atlantycki pozostanie za nami. Czy wyczyn? 2.030 mil, czyli 3.760 kilometrów. Cholernie dużo. Cholernie dużo zdani tylko na siebie. I chyba tylko to jest czymś.
Od dwóch dni ocean nas męczy. Fala 5-6 metrów i na dodatek załamująca się, często pod nami. Hałas jak diabeł, a uderzenia sprawiają wrażenie, że w końcu to wszystko z plastiku musi się rozwalić. Nie rozwala się jednak i brniemy do przodu. Źle się przy tym hałasie śpi, przez sen wszystko słychać. Musi być słychać.
Zmęczeni nie jesteśmy, raczej tylko znużeni codziennością. Jak kasjerka w hipermarkecie. Dzień za dniem jest identyczny jak i przerwy na posiłki z tymi samymi kasjerkami codziennie. Przenośnia?
Tylko ocean jest piękny. Identyczny i inny. Codziennie inny.
Niedziela, 10 lutego 2008
Znów przestawiliśmy czas. Jest 8.00 rano, w Polsce 13.00. Bartek pierwszy zobaczył ląd. Pierwszy ląd po 16 dniach na morzu. No był już czas. Przed nami trudne przejście wokół południowego cypla Barbados, wąskim kanałem pomiędzy rafą przy wyspie, a wypłyceniem zaznaczonym na mapie jako miejsce niebezpiecznych turbulencji. Nie jestem tym zachwycony zwłaszcza, że góry wody idące na nas są imponujące, a wiatr nieustająco dmie 28 węzłów czyli 7B.
UFF! BARBADOS NA HORYZONCIE
Pierwszy raz nie jestem wyspany. Waląca o łódkę woda, powiewy 8B i nocne ślizgi nie dawały spać. Ale dziś w porcie wieczorem nie będziemy odsypiać, tylko raczej wtrząchać porządny T-bone steak. Marzenie!
Zbliżamy się do kanału, a tu na AIS widzimy jakiś niezwykle wielki znaczek, to Queen Mary 2 wchodzi do portu w Bridgetown, do którego my wejdziemy za 3 godziny. 345 metrów długości, 41 szerokości, największy pasażer świata. To chyba też będzie największe wydarzenie naszego pobytu na Barbados (napisano na podstawie widzianej dotychczas zabudowy wybrzeża).
QEEN MARY 2 I CHOINKA (obok nas)
Wtorek, 12 lutego 2008
Od dwóch dni jesteśmy już przy pierwszym lądzie po drugiej stronie Atlantyku, czyli na Barbados, najbardziej wysuniętej na wschód wyspie Małych Antyli.
Dokonaliśmy tego! Hurra, przejście przez Wielką Wodę mamy już za sobą. Teraz, już post factum, muszę przyznać, że z niewiadomych przyczyn, od samego początku naszego rejsu przeprawa ta przerażała mnie i wywoływała dreszcze niekoniecznie fajnych emocji. Po prostu się bałam. Bałam się przeogromnej odległości, braku możliwości odwrotu, żywiołu oceanu, burz tropikalnych, tego, że będziemy jak ziarenko piasku na Saharze, złośliwości sprzętu elektronicznego w najbardziej gardłowych momentach i bezradności. Pewnie elementów, które składały się na ten strach było o wiele, wiele więcej. Dlatego postanowiłam, że bezpieczniej będzie jednak jeśli będzie z nami jeszcze ktoś do pomocy w razie trudnych sytuacji…Następnym razem postaram się podejść do sprawy bardziej optymistycznie.
Daru opisał nasze życie codzienne, zajęcia, zmagania międzyosobowe, wyczyny kulinarne, wędkarskie i inne wydarzenia bieżące. Oczywiście ja tu jestem od tego, aby robić podsumowania. Podsumujmy więc naszą transatlantycką przygodę.
Wypłynęliśmy z Mindelo w piątek 25 stycznia o godz. 16.30, a przypłynęliśmy do Bridgetown na Barbadosie w niedzielę 10 lutego o 12.10 czasu lokalnego. Po drodze zmienialiśmy czas trzy razy, cofając o godzinę, co by znaczyło, że przepłynięcie trwało prawie pełne 16 dób (brakło 1 godz.20 do pełnej 16 doby). Przesunięcie czasu oznacza również, że tu gdzie jesteśmy jest 5 godzin wcześniej niż w Polsce (prosimy więc nie dzwonić i nie smsować do nas przed 13.00!).
Stwory morskie widzieliśmy tylko trzy razy po drodze. Pierwszy raz – delfiny w bardzo licznym stadzie pożegnały nas zaraz po wypłynięciu z Mindelo, drugi raz widzieliśmy delfiny tylko z daleka – jak Daru wracał aneksem z jachtu Harmoony na środku Atlantyku, a trzeci raz, najbardziej niesamowity – młode wieloryby wyskakiwały nad powierzchnię wody i spadały na grzbiet.
Ruch statków na trasie Afryka – Ameryka był niewielki, aczkolwiek i tak większy niż się spodziewałam. Minęliśmy z „bliska” (czyli w odległości do 3 mil) 6 obiektów pływających w postaci statków cargo i tankowców, z czego 4 w nocy. O dziwo stwierdziliśmy, że na mijanych statkach prowadzona jest obserwacja otoczenia, jako że zmieniały one kurs jeśli tylko zachodziła możliwość kolizji z nami, jachtami pod żaglami. Po tym, co słyszeliśmy o totalnym zobojętnieniu tych ogromnych jednostek, taka niespodzianka była naprawdę miła.
Przez cały czas przeprawy szliśmy na żaglach. Oprócz kilku dni na samym środku oceanu, gdzie wiatr ucichł do minimum, wiatry były mocne i sprzyjające. Ta środkowa cisza napełniła nas niepokojem, że będziemy się snuć do celu baaardzo dłuuugo, ale jednocześnie pozwoliła odpocząć od bujania fali, spokojnie przespać kilka nocy, faceci wykorzystali ten moment do eksperymentów międzyjachtowych, no i mogliśmy się pluskać w oceanie przyczepieni do łódki specjalnymi szelkami. Ostatnie dni były za to bardzo intensywne. Sunęliśmy na wietrze przekraczającym 30 węzłów, waląc dnem platformy o fale (albo raczej fale waliły o nasze dno), nie było momentu spokoju, nocki były napięte, ponieważ nasza uwaga i czujność musiały być po trzykroć bardziej nasilone. Za to odległość do celu zmniejszała się bardzo szybko i to było fantastycznym pocieszeniem.
Na silnikach zrobiliśmy w sumie około 66 godzin – ale w większości przypadków były one włączane w celu ładowania akumulatorów lub produkcji wody, a nie zwiększenia naszej prędkości.
Codziennie robiłam podsumowanie ilości przepłyniętych mil. Najlepszym wynikiem było 157 mil na dobę, a najsłabszym – 84 mile (o la la, prawie połowę mniej). Wiatr wiał średnio 23 węzły. W sumie przepłynęliśmy dokładnie 2033 mile ( 3 765 kilometrów), czyli średnio 127 mil dziennie (niezły wynik!).
Prądu brakowało nam notorycznie. Nie mogliśmy włączać komputera poza nocnymi godzinami. Dlatego też nie pisałam nic podczas przeprawy – nie lubię mieć restrykcji, a pisanie idzie mi tylko wtedy, kiedy poczuję do tego tzw. wenę.
Woda przestała być problemem od czasu zamontowania odsalarki. W sumie odsalarka działała 21 godzin, więc wyprodukowała nam około 880 litrów wody (obliczyliśmy, że robi średnio 42 litry wody na godzinę).
Harmoony nie gubiliśmy z oczu nigdy, w dużej mierze dzięki temu, że dostosowywali oni ich prędkość do naszej w profesjonalny sposób. Bardzo dobrze nam się z nimi płynęło, nasze poczucie osamotnienia było zmniejszone, a poczucie bezpieczeństwa zwiększone. Gdybym tylko od początku wiedziała, że na pewno będą płynęli razem z nami, nie komplikowałabym naszego życia na pokładzie Bubu.
W sumie przeprawę uznaję jako bardzo udaną. Pogoda dopisała nam wyśmienicie i oprócz suchych piorunów pierwszej nocy i kilku kropel delikatnego deszczyku po drodze, mieliśmy prawie cały czas słońce, które z dnia na dzień grzało mocniej. Woda oceanu też była coraz cieplejsza – temperatura 21,3 stopni C’ przy Wyspach Zielonego Przylądka osiągnęła poziom 26,6 stopni przy wyspie Barbados. Aż miło się zanurzyć! Nie spotkała nas też po drodze żadna burza tropikalna, żaden huragan, żaden nawet szkwał, nie licząc tego, że pasaty - im bliżej Karaibów – tym bardziej przybierały na sile.
Tak że nie taki diabeł straszny jak go malują. Co tam takie przepłynięcie Atlantyku! Tylko trzeba mieć szczęście tak jak my.
Z wielką radością powysyłałam smsy do rodzinki i przyjaciół z informacją, że jesteśmy już na miejscu cali i zdrowi, wiedziałam, że są tacy, którzy czekają na tę nowinę z niecierpliwością, a i ja z tęsknoty potrzebowałam już kontaktu. Na szczęście tutaj działa nasza polska komórka, bo hiszpańska karta jest już wyczerpana i zostalibyśmy bez łączności ze „starym światem”.
O Barbados opowiem szerzej następnym razem, teraz spieszymy się do miasta, gdzie chcemy znaleźć kafejkę internetową i uzupełnić nareszcie nasz blog. Zdradzę tylko że: jest bardzo drogo, średnio egzotycznie, bardzo urbanistycznie i ciągle wieje mocny wiatr z powodu braku gór i wyżyn, które by go zasłoniły. Ale za to są przepiękne plaże o piasku tak czystym i żółtym, że człowiek ma instynktowną ochotę wytarzać się w nim, przemili tubylcy, z którymi w każdym przypadku można się porozumieć w języku angielskim, a poczucie niebezpieczeństwa tak silnie odczuwane na Cabo Verde zanikło całkowicie. A przede wszystkim nie zapomnę tej wyspy nigdy, jako że dała nam pierwsza schronienie oraz możliwość odpoczynku i pysznego żarła po długiej transatlantyckiej przeprawie.
Zwłaszcza, że na koniec do jedzenia zostały nam tylko ziemniaki, cebula i whisky.
DOBRE ZIEMNIAKI I POPITKA
Jeszcze jedno zdanie na temat przeprawy. Otóż tak naprawdę jest to wyczyn tylko z jednego powodu: świadomość całkowitego osamotnienia i odległości w razie usterki, choroby, jakiejś katastrofy (np. zderzenie z orką), z którą się żyje nieustająco, nawet śpiąc. To wszystko.
DUŻO WODY WOKÓŁ
Piątek, 15 lutego 2008
W Walentynki, po czterech dniach pobytu, wyszliśmy z Barbados.
Dziwne to było miejsce. Potomkowie niewolników żyjący w dobrobycie, gdy ich afrykańskie korzenie przymierają głodem i próbują uciec od nędzy.
Na wyspie wszędzie czuje się angielskość z wyjątkiem może języka, którym mówią. To znaczy mówią po angielsku, ale żeby coś zrozumieć…
Do angielskości można zaliczyć też londyńskie ceny w restauracjach, w których byliśmy dwa razy i gdzie jest dwa razy drożej niż we Francji. Drugiego wieczoru nawet sporo potańczyliśmy przy muzyce live. W dwa pozostałe wieczory zadowoliliśmy się grillem na łódce, karkówka i wołowina bardzo nam smakowały.
Po przybyciu, czekając na kotwicy cały dzień, domagaliśmy się odprawy w porcie. Zgodę na nią doczekaliśmy się o zmroku. Odprawy, celna, higieniczna, paszportowa, i portowa przebiegły w miłej atmosferze. Zabrano mi do depozytu karabin i amunicję i dobrze bo bym pewnie wystrzelał gości na skuterach jeżdżących po kotwicowisku. Była nawet kontrola celna naszych jachtów. Grubawy celnik ledwo się poruszał i z trudem potrafił wejść na łódki.
„GROŹNY” CELNIK
Tubylcy nie należą do ładnej rasy do jakiej przyzwyczaili nas Cabo Verdianie, tu są roztyci, kobiety mają w większości grube tyłki, cóż specjalność lokalna: kurczak na wiele sposobów i wszechobecne KFC zobowiązują.
Nie chcąc wracać na kotwicowisko po nocy za zgodą dowódców portu zostaliśmy na noc w porcie przy nabrzeżu obok kolosów takich jak Queen Mary 2 i udaliśmy się do restauracji.
Z powodu niedzieli nie udało nam się znaleźć nic otwartego i dopiero w sąsiedniej miejscowości, do której dotarliśmy taksówką, dopadliśmy steki wołowe, o których już marzyliśmy od tygodnia. Hm - 35 USD porcja, ale było pyszne.
Rano wróciliśmy na kotwicowisko i aneksem udaliśmy się na zakupy śniadaniowe oraz na pierwsze zwiedzanie Bridgetown. Po przeczytaniu przewodników doszliśmy do wniosku, że na Bridgetown też zakończymy naszą wizytę, jako że na Barbadosie atrakcji jest niewiele i potraktujemy ten etap tylko jako odpoczynek po przebytym oceanie.
Tak też traktują tę wyspę tysiące turystów wylewających się z wielkich statków pasażerskich odbywających rejsy po Karaibach. Hop do strefy bezcłowej, hop do sklepu z biżuteria bezcłową i Barbados odhaczony.
Na kotwicowisku natomiast plaża była marzeniem. Biały, drobny, aksamitny piasek no i do tego woda 26,5 stopni. A ponieważ była to pierwsza przystępna temperatura od lata na morzu Śródziemnym, skorzystaliśmy z ilości załogi i szpachelkami obdarliśmy kadłuby z wszelkiej maści glonów i ukwiałów.
Wypłynęliśmy wczoraj wieczorem aby przed południem dotrzeć do Vieux Fort na Saint Lucia. Planujemy tu zostać tydzień. Ja już tu byłem i z grubsza uroki tej wyspy poznałem, co tym bardziej skłania mnie do wizyty bardziej dogłębnej.
Teraz wieje siódemka i jestem wykończony. Zamiast typowej oceanicznej nocy dopadały nas co chwilę ulewy z wielkich czarnych cumulusów, spod których na dodatek przywiewało do 35 węzłów, co z boczną falą dawało niezłe piekiełko. Meble latały.
Przed chwilą włączyłem silnik, produkujemy wodę, ładujemy akumulatory i za około 4 godziny będziemy na miejscu. To nasza ostatnia noc płynięcia na oceanie w najbliższym czasie. Na Małych Antylach wyspy oddalone są od siebie o dzień drogi.
Przed nami pierwsza perła Antyli, a jest tu ich wiele.
SAME PERŁY
Niedziela, 17 lutego 2008
Tydzień temu o tej porze zbliżaliśmy się do pierwszego lądu po kilku tysiącach kilometrów spędzonych bez niczego innego na horyzoncie oprócz wody, wody i wody.
Emocje już opadły, zmęczenie zostało wynagrodzone wieloma nocami głęboko przespanymi w całości, głód na coś innego niż robione przez te dwa tygodnie na pokładzie dania – wielokrotnie zaspokojony (lepiej lub gorzej) w lokalnych knajpkach.
Jak na razie nie odczuwam za bardzo faktu, że znajduję się na Karaibach, czyli na Antylach, czy też w Zachodnich Indiach. Miejsca, do których dotychczas dotarliśmy (co prawda dopiero dwie wyspy i dwa kotwicowiska) nie odpowiadają temu, co ukazują zdjęcia typowego dla tych stron krajobrazu.
Tak jak pisałam, Bridgetown, czyli port na wyspie Barbados, oraz główne kotwicowisko dla jachtów w Carlisle Bay, są bardzo zurbanizowane. Nie ma się czemu dziwić, w końcu jest to główne miasto i stolica wyspy, główny port handlowy i pasażerski, trudno więc spodziewać się samych palm i śpiewu ptaków. Plaża natomiast wynagrodziła wszystko swoją czystością i małym obłożeniem ludźmi.
Pierwszego wieczoru, który Bubu i Harmoony spędziły w porcie handlowym po długotrwałej odprawie wejściowej, próbowaliśmy odkryć uroki miasta na piechotę. Byliśmy spragnieni rozprostowania kości po tak długim przebywaniu na kilku metrach kwadratowych, więc mimo namowy wielu taksówkarzy, postanowiliśmy eksplorację miasta i poszukiwanie restauracji odbyć na własnych kończynach. Okazało się jednak, że nie mamy co liczyć na jakikolwiek otwarty w mieście lokal, ponieważ w niedzielę wszystko jest zamknięte! A jedyna dostępna restauracja znajduje się 15 km od centrum, więc nogi nam jednak nie wystarczą. Byliśmy więc zmuszeni wynegocjowaliśmy korzystną taryfę taksi (busik) i pognaliśmy do sąsiedniej zatoki, która kryła w sobie wielką strefę handlowo-przemysłową, no i przy okazji gastronomiczną. Wylądowaliśmy w Lucky Horseshoe, typowo amerykańskim tworze, ale podane, 10- funtowe steki, bardzo nam smakowały. Ach, nareszcie świeże krwiste mięsko!!!.
Po powrocie wszyscy oddali się z nieziemską przyjemnością w objęcia snu, pierwsza noc od dawna przespana w całości i w spokoju. Same przyjemności.
Drugiego dnia powróciliśmy z portu na kotwicowisko, korzystaliśmy z ciepłej przybrzeżnej wody koloru czystego turkusu, ze słoneczka i spokoju. Wieczorem popłynęliśmy aneksem do kanału Careenage, skąd mieliśmy już tylko kilka kroków do centrum Bridgetown. Przeszliśmy spory kawałek szukając restauracji, i to restauracji w miarę przystępnej cenowo, ale na darmo. Jeszcze nie widziałam tak dużego i nowoczesnego miasta, które miałoby tak niewiele prócz Fast Foodów do zaoferowania amatorom odpłatnych posiłków. W końcu znaleźliśmy klubową zabudowę w stylu brytyjskim, która zawierała aż dwie restauracje!! Hurra, wszyscy ucieszyli się bardzo aż do momentu odkrycia zawartości menu, a szczególnie części dotyczącej cen. A myśleliśmy, że poprzedniego dnia, w Lucky Horse Shoe, było drogo!. No cóż, widocznie bardzo bogate społeczeństwo zamieszkuje tę wyspę.
W obydwu lokalach rozbrzmiewała muzyka i właśnie na tym oparliśmy nasz wybór. W pierwszej była to głośna muzyka pop wydobywająca się z głośników, a w drugiej siwawy murzyn o zacnych rysach twarzy śpiewał miękkim, profesjonalnym głosem do wygrywanych przez siebie na pianinie melodii. Był Santana i Steve Wonder, Elton John i inni, których hity wszyscy znają i kochają. Chyba łatwo jest się więc domyślić, na którą knajpę padł nasz wybór. Zasiedliśmy we czwórkę (Jarek z dziećmi woleli stołować się w lokalnym fast-foodzie) przy stoliku na zewnątrz i oddaliśmy się rozkoszy konsumpcji podanych dań przy wygrywanych melodiach „live”. Było pysznie pod każdym względem, a wieczór zakończyliśmy tańcami, jakich od dawna nie uprawialiśmy.
DOBRY BYŁ
PO NICOŚCI - CYWILIZACJA
Następne dwa dni upłynęły na totalnej labie. Byliśmy w mieście na zakupach, odpoczywaliśmy, czytaliśmy, taplaliśmy się na plaży, robiliśmy wspólne kolacje na naszym statku, byliśmy raz w kafejce internetowej (nie to samo, co łapać Internet na pokładzie, ale zawsze lepsze niż nic) i tak dni mijały szybko aż do momentu, kiedy postanowiliśmy, że przyszedł czas na zmianę dekoracji, czyli wyspy.
Postanowiliśmy wypłynąć wieczorem, tak żeby do Saint Lucia dopłynąć koło południa następnego dnia. Do najbliższego kotwicowiska – portu, Vieux Fort, było 86 mil: za dużo, żeby zdążyć w ciągu dnia, nocka na morzu była więc nie do uniknięcia. Około 17.00 dobiliśmy ponownie do nabrzeża portowego, żeby zrobić „clearance out”, czyli formalności wyjściowe. Daru musiał też odebrać zadeklarowany i zarekwirowany w dniu przypłynięcia karabin. W międzyczasie Jarek zrobił zapasy alkoholowe. Stanie przy tym nabrzeżu nie było komfortowe. Silne prądy pływowe ruszały naszą Bubu we wszystkie strony naciągając cumy aż do granic wytrzymałości. Knagi trzeszczały z obydwóch stron: z jednej strony z powodu przycumowania do betonu, a z drugiej strony z powodu stojącej przy naszej burcie Harmoony. Postanowiliśmy zjeść wspólną kolację, żeby już nie pichcić podczas płynięcia (dla Harmoony, którą miota na morzu we wszystkie strony było to szczególnie ważne) i skierować nasze dzioby w stronę Saint Lucia.
Formalności zakończone, karabin odebrany, zapasy zrobione, brzuchy pełne, z ulgą rzuciliśmy cumy i pożegnaliśmy port Bridgetown na Barbados. Było już całkiem ciemno, dochodziła godzina 21.00. Niebo oczyściło się zupełnie po nawałnicy czarnych chmur, które wcześniej przeszły nad nami złowieszczo. Tak więc początek naszej przeprawy na następną wyspę rozpoczął się w komfortowych warunkach. Księżyc oświetlał nam drogę, gwiazdy wesoło migotały, a za nami światełka wybrzeża Barbados robiły powoli się coraz mniejsze. Dopóki byliśmy zasłonięci wyspą fala była niewielka, choć i tak już dość znacznie dawała się odczuć, jako że nadchodziła z boku.
Powoli, z super komfortowego płynięcia, robiła się żegluga w ciężkich warunkach. Po wyjściu z obrębu wyspy, która zasłaniała do tej pory dużą falę rozkapryszonego Atlantyku, zaczęliśmy wchodzić w bujanie, które nie pozwoliło na standardowy nocny wypoczynek. Przynajmniej ja oka zmrużyć nie potrafiłam. Wiatr dochodził do 30 węzłów, a na horyzoncie zaczęły się pojawiać nagle tabuny czarnych chmur, które mocno kontrastowały z jasnym horyzontem oświetlonym daleko, daleko przez łunę z Barbados. Co chwilę wychodziłam sprawdzać prędkość wiatru i naszą, jako że wrażenie było niesamowitych przyspieszeń od czasu do czasu. Okazywało się jednak, że to szum fali i ślizg, w jaki wchodziliśmy, kiedy pod nami przechodziła, wytwarzały owo wrażenie. Nawet podczas przeprawy przez Atlantyk nie było ani razu aż takiej niespokojnej nocy i ani razu nie marzyłam aż tak bardzo o końcu mojej wachty. No ale cóż z tego, że wachta się teoretycznie zakończyła, że Jarek już wstał i przyszedł do kokpitu, żeby przejąć pałeczkę, jeśli warunki płynięcia stawały się coraz gorsze. Zbliżała się nieuchronnie wielka ulewa. Ogromna chmura, która nad nas nadciągnęła, zaczęła swoją działalność od bardzo silnych podmuchów wiatru. Potem wiatr zelżał i rozpoczął się deszcz. Deszcz! Lało jak z cebra! Na szczęście, te tropikalne ulewy trwają stosunkowo krótko. Ledwo ulewa zakończona i chmura, z której powstała – już przeszła, kiedy zauważyliśmy w oddali nadchodzącą następną chmurę, której wpływ zapowiadał się nie mniejszy. No i jak tu spać! W końcu, zmęczeni, spróbowaliśmy z Darem przymknąć oko, co nie trwało długo, ponieważ spodziewany deszcz nadszedł z dużą siłą. Może w sumie zdrzemnęłam się tej nocy z godzinkę. Żołądek wywrócony na lewą stronę, wyczołgaliśmy się z Darem na następną wachtę około 7.00. Przestało padać, ale wiatr nie słabł, a fala dawała się we znaki bardziej niż kiedykolwiek. Katorga.
W końcu, jak już wszyscy powychodzili ze swoich koi i stanowili zwartą grupę na pokładzie, postanowiłam zniknąć po angielsku w naszej kabinie i troszkę nadrobić snu. Usnęłam słodko.
Obudziło mnie niemiłosierne bujanie, ogromny hałas uderzającej o pokład wody od spodu i z nieba, świst wiatru. Daru walczył przy sterze cały mokry, okulary zalane wodą, mina wskazująca na brak nadziei. Do wyspy Saint Lucia było już bardzo blisko, jeszcze kilka mil i mogliśmy liczyć na zasłonięcie lądem od fal. Harmoony podążała za nami dzielnie, choć jeśli nami bujało aż tak, to nie wyobrażam sobie co się działo u nich. Byliśmy w stałej łączności przez VHF, jako że oni nie posiadają dokładnych map elektronicznych i muszą postępować na wodach przybrzeżnych według naszych wytycznych.
Nagle zauważyliśmy dziwne ruchy ich statku, zmianę kierunku płynięcia. Fok, czyli przedni żagiel zaczął im łopotać we wszystkich kierunkach. Dowiedzieliśmy się przez radio, że zepsuł im się akurat w tym krytycznym momencie zwijacz (roler) od foka. Francois musiał udać się na dziób, co było ekstremalnym wyczynem, i ściągnąć żagiel rękami. Udało się, ale nie bez szwanku. Żagiel potargał się przy liku. Do najbliższego punktu szycia żagli będzie już nie do użytku. Grunt, że nikomu nic się nie stało i że Harmoony potrafiła znaleźć nas w ulewie i mgle, no i powrócić na właściwy kurs.
Byliśmy już niecałą milę od brzegu, a wyspy prawie nie było widać, tak bardzo widoczność była ograniczona przez deszcz. Ostre krople kuły nas w twarze i trudno było przez wpół przymknięte oczy obserwować otoczenie. A podmuchy wiatru dochodziły do 45 węzłów. Kto by się spodziewał, że trafimy na takie warunki pogodowe. Aż niebezpiecznie było zbliżać się do wyspy przy tak złej widoczności i przy tak mocnym wietrze. Ale co to dla nas po doświadczeniach z Minorki, gdzie musieliśmy wykonać podobny manewr i to po nocy. Kilka metrów od brzegu odbezpieczyliśmy kotwicę i rozpoczęliśmy kotwiczenie. Bubu stanęła jak wryta pomimo silnego wiatru. Jarek wszedł do wody, żeby sprawdzić trzymanie kotwicy i jak ukształtowane jest dno, czy żadna skałka nie zagraża naszemu podwoziu. Musieliśmy tylko podciągnąć się troszkę na kotwicy do przodu i już nasze bezpieczeństwo było zapewnione.
Czekając na koniec zawieruchy postanowiliśmy odpocząć w kojach i troszkę pospać. Formalności związane z przybyciem na nową wyspę zostawiliśmy na popołudnie.
Obudziliśmy się sporo po 16.00. Podmuchy wiatru nadal były bardzo duże, przepłynięcie więc aneksem z kotwicowiska do portu było zbyt niebezpieczne, a biuro „customs” znajdowało się właśnie w porcie. Daru z Nelly postanowili, że w tej sytuacji odłożą sprawy papierkowe do następnego dnia, licząc na wyrozumiałość lokalnych władz w związku z panującymi warunkami atmosferycznymi. Za chwilę jednak wpadli na pomysł, żeby skorzystać z uprzejmości stacjonującego nieopodal dużego amerykańskiego jachtu motorowego, którego „aneks” był normalną motorówką z silnikami dużej mocy. Nelly wywołała więc „Never Enough” (co za nazwa jachtu!) i użyła swojego niewątpliwego uroku osobistego, aby nakłonić sąsiednią załogę do pomocy. Oczywiście ze skutkiem pozytywnym. Około 17.00 kapitanowie jachtów byli więc już w porcie u stóp góry formalności do załatwienia. Powiedzieć, że za każdą zmianą wyspy czeka nas to samo przy wpłynięciu i wypływaniu!
Wieczór był już bardzo zaawansowany, a naszych kapitanów ni widu, ni słychu. Już zaczęłam się martwić i wzywać ich przez VHF, ale bez odzewu. Wiedziałam tylko, że umówili się z jachtem „Never Enough”, że mają ich wezwać jak tylko będą gotowi do powrotu. Co za uprzejmi Amerykanie! Okazało się jednak, że wrócili podwiezieni gościnnie aneksem innych sąsiadów, też amerykanów. Formalności przebiegły sprawnie, choć Daru z Nelly musieli w tym celu podjechać na lotnisko południowe (okazało się, że biuro przy nabrzeżu jest już zamknięte). Papierów było znowu co nie miara do wypełnienia (szczególnie dotyczących naszego jachtu, ponieważ mamy nieustająco bardzo liczną 5-osobową załogę). Daru na szczęście skrócił sporo biurokratyczne utarczki i ukrył tym razem obecność karabinu na pokładzie. Wydaje się to jednak być rozsądniejszym wyjściem. Jak to w życiu, nadmierna szczerość i otwartość nie popłaca.
Po powrocie Daru stwierdził, że Saint Lucia raczej przypomina Cabo Verde niż Barbados. Tutaj o bogactwie społeczeństwa można zapomnieć, ale może dzięki temu i ceny będą mniej wygórowane.
NIE SZCZAĆ
ULICZNE SKLEPY SĄ WSZĘDZIE
Wieczór upłynął monotonnie na jachcie, a na kolację było spaghetti z sosem ze słoika. No cóż, w projekcie było podpłynąć na kolację do miasta, ale pogoda plany te brutalnie zmieniła.
Następny ranek zachwycił nas błękitem nieba i pięknem bujnej przybrzeżnej zieleni oraz śpiewem ptaków. Dopiero teraz mogliśmy docenić miejsce, w którym wylądowaliśmy. Co prawda plaża nie umywała się do tej, którą mieliśmy na Barbadosie, była szara i pełna śmieci (widocznie świadomość ekologiczna lokalnej ludności nie jest jeszcze rozbudzona), ale za to podwodne widoki były o wiele ciekawsze. Tysiące kolorowych, egzotycznych rybek kręciło się wokół ław rafy koralowej, a my z płetwami i maskami obserwowaliśmy to cudo natury.
POD WODĄ WRESZCIE CIEKAWIE
Wczesnym popołudniem postanowiliśmy udać się do miasta na późne śniadanie i być może zostać tam aż do kolacji. Ojoj, faktycznie bieda aż piszczała z każdego zakątka. Wzdłuż ulic miasta ciągnęły się zabudowy niby-mieszkalne, w dużej mierze zniszczone, dziury zatkane dyktą, smutne, ale przyjazne twarze siedziały na niby-werandach. Aż dziw bierze, że tak wielkie różnice zamożności zachodzą między dwoma, w miarę bliskimi wyspami, mimo iż obydwie były onegdaj koloniami brytyjskimi. Saint Lucia nawet dużo później uzyskała niepodległość, bo dopiero 1979 roku (Barbados w 1966 roku).
JEST BIEDNIE, ALE MOMENTAMI KOLOROWO
I tak snuliśmy się wśród tych uliczek i domów, odwiedzaliśmy sklepiki ze „szpejami”, uśmiechaliśmy się i pozdrawialiśmy mieszkańców, którzy byli przemili i wzbudzający zaufanie. Fizjonomia bardzo przyjemna, z powodu biedy brak dużych „zadków” w przeciwieństwie do poprzedniej wyspy, koloryt bardziej czekoladowy niż czarny, rysy twarzy wyraźne i bardzo przyjemne. Mieliśmy spory problem, żeby znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy zakupić i spożyć śniadanie. Musieliśmy zadowolić się nóżkami kurczaka z rożna, które były sprzedawane na każdym rogu. Były pyszne. Miasteczko przemierzyliśmy wzdłuż i wszerz, Nelly zaczepiała wszystkich ludzi, którzy spacerowali z małymi dziećmi. Każde dziecko musiała dotknąć, wziąć na ręce, sfotografować. Takie zamiłowanie.
Resztę wieczoru spędziliśmy w zapyziałej kafejce internetowej, towarzysząc Jarkowi przy zakupie powrotnych biletów samolotowych. Ich pobyt u nas dobiegnie końca w czwartek 21 lutego wieczorem.
Co tu z kolacją skoro nie ma nigdzie restauracji? Próbowaliśmy się dowiedzieć od tubylców, gdzie by tu można coś spożyć, ale w końcu zdecydowaliśmy pojechać taksówką do sąsiedniej zatoczki, Laborie Bay, gdzie podobno pewna Francuzka, Florence, prowadzi restaurację z lokalnymi smakołykami w istnie „robinsonowym” wystroju. Dowiedzieliśmy się o tym z edycji 2007 roku naszego morskiego przewodnika po Małych Antylach. Znaleźliśmy więc busik, wynegocjowaliśmy dobrą cenę (6 USD za wszystkie 7 osób!) i jazda do egzotycznej francuski zamieszkującej równie egzotyczną zatokę. Przejechaliśmy przez całe miasteczko rybackie, nasz kierowca zatrzymywał się co chwilę i pytał mieszkańców o tę restaurację w języku kreolskim. Jakiś miły człowiek rasta postanowił mu pomóc, wsiadł obok kierowcy i zaczął pokazywać drogę. Ulica asfaltowa skończyła się, wjechaliśmy na drogę piaszczystą, biegnącą wzdłuż plaży pełnej palm pochylonych nad wodą (chyba jak na pocztówkach, ale nie jestem pewna, bo było ciemno), zaraz potem między gęste zarośla, gdzie nasza taksówka ledwo się mieściła. Aż strach obleciał co poniektórych! Wreszcie naszym oczom ukazał się słabo oświetlony, schowany w zaroślach domek (faktycznie dekor robinsonowy), otoczony totalna ciszą i całkowicie pozbawiony zapachów kulinarnych. Od razu zrozumieliśmy, że coś tu nie gra. Część grupy wyszła z taksówki, żeby zapytać się mieszkańców domu o poszukiwaną restaurację. Z domu wyszła kobieta. Młoda, bardzo opalona, z daleka wyglądała nawet jak Murzynka. Okazało się, że to jest właśnie ta Francuska, której szukaliśmy, ale nie prowadzi już restauracji tylko mały pensjonat. Buuu! Byliśmy źli na książkę, która nas tu sprowadziła. Jak to możliwe, żeby aż tak świeża edycja zawierała przestarzałe informacje. No i dalej byliśmy głodni, a z tego, co widzieliśmy jadąc taksówką, wyboru innych restauracji raczej nie było. Nasz taksówkarz i jego pomocnik zabrany po drodze uparli się jednak, że nam pomogą. Dowieźli nas gdzieś, gdzie teoretycznie miał być zadowalający lokal. Niestety, kuchnia tutaj wydawała już tylko kurczaki (znowu!!!), więc zrezygnowaliśmy z takiej uczty. Postanowiliśmy wrócić do naszego miasteczka i poszukać czegoś na miejscu. Jak się znajdzie – to dobrze, jak nie, to albo upichcimy coś na łajbie (ale co?), albo pójdziemy spać na głodniaka. Pojawił się nagle pomysł podjechania do knajpy na wschodnim wybrzeżu, o której Daru z Nelly dowiedzieli się poprzedniego dnia. Podobno była tam grana muzyka live, ale baliśmy się, że będzie zamknięta i zatrzymaliśmy się w zauważonej po drodze restauracji, która dla każdego miała coś dobrego. Były i steki i ryby i pizze i sałatki, czyli super wyżerka. No nareszcie! Po tak długich poszukiwaniach wszystko smakowało przednio, a i obsługa była przemiła. Byliśmy już bardzo blisko portu, wróciliśmy więc po kolacji na piechotkę do miejsca, gdzie zostawiliśmy aneksy w porcie rybackim i gdzie zapach zdechłych ryb obezwładniał nasze zmysły. Do naszych ukochanych pływających domków i łóżeczek wróciliśmy po spokojnej wodzie.
Dziś od rana znów wielka laba. Planów nie mamy żadnych, ewentualnie morskie kąpiele i rozgrywki w Scrabble. Słońce świeci i żar leje się z nieba, temperatura sięga 30 st.C. Miejsce, w którym stoimy jest genialne. Jesteśmy sami, wszystkie inne statki już odeszły z kotwicowiska. Mamy więc spokój i absolutną swobodę. I ciszę. Czasami tylko pojawiają się mocne podmuchy wiatru, które zakręcają całą Bubu, aż łańcuch kotwiczny szura po dnie. Oj gorąco mi. Idę popływać.
Poniedziałek, 18 lutego
Dziś nareszcie opuściliśmy naszą pierwszą zatoczkę na Saint Lucie, Vieux Fort i kierujemy nasze dzioby w stronę „Pytonów” – jak to mówi Daru, czyli dwóch, najbardziej charakterystycznych dla wyspy tektonicznych wypiętrzeń w postaci stożków (są nawet na fladze narodowej).
Wczorajszy dzień na luzie się rozpoczął, na luzie trwał i na luzie skończył. Bartek z Paulą udali się po południu na plażę, na której wylądowało w niedzielne popołudnie kilka lokalnych rodzin z całą sforą czekoladowych dzieci.
CZEKOLADKA
Tak ot, Bartek miał ochotę pobawić się z nimi, poprzebywać w ich towarzystwie. Wziął więc płatwy, piłkę do gry i popłynął w ich stronę zabierając ze sobą Paulę. Już po chwili zgrane towarzystwo taplało się razem w wodzie, ewidentnie akceptując się nawzajem. Bartek pożyczył im piłkę, pożyczył też płetwy i maskę, żeby sobie troszkę popływali. Miło. W ogóle bardzo spodobała mi się postawa Bartka, który sam, bez żadnej namowy okazał się bardzo chętny do kontaktów z tubylcami, bez żadnych uprzedzeń i strachu, za to z wielką otwartością ducha.
BARTOLO JUŻ SIĘ MA KU KOLEŻANKOM
Ja z Darem spędziliśmy dzień w cieniu naszego kokpitowego namiotu grając w Scrabble. Dwa razy zostałam pokonana. Wstyd.
Francuzi znowu zawitali do nas wieczorem w celach kolacyjnych. Spałaszowaliśmy zakupione dzień wcześniej ogromne steki wołowe oraz kurze udka.
Dziś rano postanowiliśmy przed wypłynięciem skorzystać jeszcze z morskiej kąpieli. Jarek z Darem uzbroili się w kusze w celu zapolowania na langusty. Popłynęłam z nimi, wyszukiwałam wąsów wystających spod głazów i przyglądałam się procesowi wyciągania tych dziwacznych, czułkowatych bestii. W sumie panowie złowili sześć langust i jedną ośmiorniczkę. Chcieli też upolować żółwia na zupę, ale im zabroniłam. Tak więc kolację mamy już dzisiaj rozplanowaną.
MNIAM! LANGUSTY!
Teraz już stoimy przywiązani do boi w zatoce przy miasteczku Soufriere. Cóż, nazwa ponownie francuska (już tu mamy: Vieux Fort, Soufriere, Gros i Petit Piton, Jalousie, Beausejour, Malgretout, Le Marquis) – w ten sposób zaznaczyły się lata, kiedy wyspa należała do Francji i pomimo, że o wiele dłużej była pod władaniem Wielkiej Brytanii, zarówno w języku (kreolski), jak i w nazewnictwie Francja pozostawiła swoje wyraźnie piętno.
Chcieliśmy zatrzymać się pomiędzy dwoma górami – Gros i Petit Piton, faktycznie krajobrazy w tym miejscu zapierają w piersiach dech. Nie było niestety już wolnych boi, a kotwiczenie w tym miejscu jest zabronione, a przede wszystkim niemożliwe z powodu zbyt dużych głębokości. Popłynęliśmy więc dalej w towarzystwie boatboya, który bardzo chciał nam pomóc płynąc obok nas w swojej water taxi. To on (co za dzielny chłopak!) znalazł nam miejsce na ostatniej boi, jak była wolna. Uff! Ale co z Francuzami? Postanowiliśmy, że Harmoony po prostu połączy się z nami prawą burtą i będziemy udawać trimaran. Ledwo przycumowani, odwiedził nas następny boatboy, tym razem z pływającym sklepikiem. Cóż, był czarujący i wcisnął mi 7 tutejszych, zielonych i ogromnych pomarańczy za 4 dolary amerykańskie. Jak na mój gust biznes zrobiłam całkiem niezły.
HANDELEK
Postój na boi jest płatny. Właśnie przypłynęli rangersi po opłatę, a Daru próbował wynegocjować cenę za jeden statek dla dwóch – jako że zajmujemy tylko jedną boję. Wyszło tylko w połowie i w rezultacie negocjacji płacimy opłatę x 1,5.
Dochodzi 17.30 ( w Polsce już 22.30!), słońce zajdzie za około 40 minut. Trzeba zatem skorzystać z ostatnich promieni i popływać wokół wystających nieopodal skałek. Jarek już pływa. Może upoluje jeszcze jakąś langustę? (trzeba z tym uważać, polowanie podwodne jest zabronione, a tutaj dozór jest wzmocniony i nie ma już takich bezkarnych warunków jak na poprzednim kotwicowisku). W tle nad zatoką dominuje Petit Piton, a zza jego pleców wyłania się Gros Piton. Bardzo malownicze. Przed chwilą niebo osnuła przepiękna tęcza. Żyć nie umierać. Ja dopiero odkrywam te strony, Daru już tu był 5 lat temu i już wtedy był oczarowany tym miejscem. Miło, że teraz możemy podziwiać je razem.
DOPŁYWAMY
Środa, 20 lutego
Kurde blade, właśnie dopłynęliśmy do jednego z brylantów Karaibów – Marigot Bay na Saint Lucia. Byłem tu 5 lat temu, zobaczcie sami:
MARIGOT BAY – POCZTÓWKOWY CUD!
Piątek, 22 lutego 2008
Od wczoraj jesteśmy sami, do Polski poleciał Jarek z Paulą po ich ponad miesięcznym pobycie i przejściu Atlantyku.  
W ciągu dnia wszyscy skorzystali jeszcze z plaży usytuowanej na małym piaskowym cypelku z palmami, który widać na zdjęciu powyżej. Wieczorem, po zjedzeniu kolacji w postaci zgrilowanych mergezów i sałaty, rozegraliśmy z Nelly i Francois partyjkę Scrabble po Francusku (kolejność: Daru, Beata, Nelly, Francois – Polska górą).
Dziś po śniadaniu wyszliśmy na morze. Idziemy na północ pod fale i pod wiatr. Silniki pracują dzielnie produkując wodę i energię elektryczną. Płyniemy do Rodney Bay, gdzie w miasteczku Gros Islet ma wieczorem odbyć się fiesta. Zobaczymy.
W oddali  widać zarys Martyniki.
Poniedziałek, 25 lutego 2008 
Z fiesty w mieście zrezygnowaliśmy po pobieżnej tam wizycie, szczególnie, że okazało się, że na terenie mariny również szykuje się impreza z wrzeszczącą muzyką i daniami z grilla. Pojawili się wszyscy okoliczni mieszkańcy oraz goście mariny i kotwicowiska. Porozmawialiśmy trochę z poznanymi przy stole Amerykanami z San Francisco (pływają na oryginalnym katamaranie marki Dolphin) i najedliśmy się do woli zgrilowanych smakołyków.
Od soboty stoimy na kotwicy w zamkniętej zatoczce połączonej z Rodney Bay tylko wąskim i płytkim kanałem.  Nie musimy korzystać z portu (i płacić) bo jesteśmy samowystarczalni: panele słoneczne wystarczają, aby naładować akumulatory na noc, a zrobionej ostatnio wody wystarczy na kilka dni. W związku z czym nasz budżet jakby odetchnął i osiągnęliśmy pierwszy raz od pobytu na Malcie stan zero w stosunku do zakładanych wydatków. Stało się tak też dzięki Atlantykowi i nie wydawaniem pieniędzy przez 16 dni.
Nasze kotwicowisko przypomina parking przed supermarketem tyle, że miast samochodów stoją jachty. Przesadzam oczywiście, odległości miedzy jachtami na kotwicach są znaczne ze względów bezpieczeństwa i różnej lewitacji na wietrze (przy zmianie kierunku wiatru jachty obracają się wokół łańcucha kotwicznego lub przy silnym wietrze wokół kotwicy). Obok jest marina z restauracjami, sklepami i biurem imigracyjno-celnym. Chwilowo odłożyliśmy wymianę akumulatorów. Jeszcze nie zdecydowaliśmy się na zmianę akumulatorów z normalnych na żelowe. Jedno jest pewne, nasz jeden akumulator prawego silnika jest do natychmiastowego wyrzucenia. Drugi jakoś się trzyma.
Obok akumulatorów niezbędnych do włączania silników o konstrukcji pozwalającej na mocne nagłe obciążenie przy ich odpalaniu, na jachcie są akumulatory serwisowe przystosowane do wolnego rozładowania to jest do zasilania podstawowych elementów życiowych (lodówka, pompy, oświetlenie, przyrządy nawigacyjne i autopilot). Wygląda też na to, że po wyrzuceniu jednego dwa pozostałe jakoś działają, ale ich stanu nie da się sprawdzić bez użycia miernika stężenia kwasu, a urządzenia takiego tutaj w sklepie nie ma. Jeśli znajdziemy taki miernik na Martynice, to tam podejmiemy decyzję o wymianie i rodzaju akumulatorów. 
Piszę tyle o tym, ponieważ nie wolno wymieniać akumulatorów pojedynczo, a wymiana całego parku to ponad 1000 euro, a w przypadku akumulatorów żelowych nawet dwa razy tyle. I znów budżet dostanie po łapach.
Nasze dni mijają monotonnie: po ulewnej nocy rano pojawia się słońce, które towarzyszy naszemu porannemu czytaniu w łóżku i porannej kawie. W okolicy południa wsiadamy do aneksu i płyniemy po gorącą bagietkę. Lunch jemy jak zwykle miedzy dwunastą a pierwszą. Potem sjesta z książką do trzeciej – czwartej, w cieniu bo upał zaczyna dawać się we znaki. W południe jest około 30 stopni.
Po sjeście wsiadamy znów do aneksu i płyniemy na oddaloną o 2 minuty plażę, na której pozostajemy do zachodu słońca. Gra w piłkę, pływanie, paletki i czytanie to nasze główne tam zajęcia. Po powrocie „słodka” kąpiel i przygotowania do kolacji. Grill lub wyjście do knajpki zakończone filmem lub jakąś grą towarzyską na łódce. Kładziemy się spać koło 23. Nuda panie!
Środa, 27 lutego 2008
Wczoraj zadecydowaliśmy, że dziś zbieramy się na Martynikę. Zrobiliśmy odprawę celno-paszportową i udaliśmy się na pieszą wycieczkę na Pigeon Island, kiedyś wyspę z fortem, a dziś cypel wieńczący Rodney Bay.   
Czwartek, 28 lutego 2008
No więc mieliśmy wczoraj wypłynąć w stronę Martyniki, ale zdecydowaliśmy w końcu inaczej. Będąc na wycieczce na wzgórzu Pigeon Island uznaliśmy, że zatoczka u jego stóp jest wprost przeurocza. Kotwicowisko na płytkiej, czystej wodzie, pod wodą skałki i korale, a więc z pewnością bogata flora, nieopodal do wyboru trzy piaskowe i zadbane plaże oraz bar-restauracja osadzona w iście egzotycznym dekorze przesądziły o sprawie.
JAK W BAJCE
Co prawda mieliśmy już zrobioną clearance out i teoretycznie tylko 24 godziny na opuszczenie terytorium Saint Lucia, ale postanowiliśmy naciągnąć trochę prawo tym razem (zawsze można znaleźć jakieś wytłumaczenie). Na Martynikę płyniemy więc dzisiaj. Przepływamy właśnie 25 mil dzielące Martynikę od Saint Lucia, przemierzając kanał o tej samej nazwie. Fala, która wchodzi do kanału od strony Atlantyku jest wysoka, ale dość długa. Niestety, fakt, że bierzemy ją bokiem powoduje dość znaczne bujanie. Morska woda rozbryzguje się o prawą płozę i zalewa przednią część pokładu, co oznacza konieczność zamknięcia okienek, w salonie jest więc nader duszno i ciężko się pisze. Chyba jednak poczekam, aż szczęśliwie dopłyniemy, żeby w bardziej komfortowych warunkach przedstawić opis minionych dziesięciu dni.
Piątek 29 lutego (następna taka data za 4 lata!!!)
Pobyt w zatoce obok miasteczka Soufriere trwał zaledwie dwa dni. Pierwszego wieczoru, po dopłynięciu już niczego nie robiliśmy oprócz konsumpcji kolacji. Nawet kąpiel nie doszła do skutku, bo słońce było już za nisko nad horyzontem i nie rozświetlało wystarczająco morskiej toni, a poza tym sama woda, po całym dniu kursowania motorówek, była bardzo zmącona. Postanowiliśmy gremialnie, że następnego dnia udamy się na wycieczkę pieszą, wszak mięśnie kończyn dolnych, już od dawna nie używane, domagały się ruchu.
Rano zwolniła się bojka bezpośrednio przed nami, tak więc Harmoony mogła się przeparkować. Uznaliśmy, że tak będzie bezpieczniej jeśli chcemy nasze łódki pozostawić bez opieki na cały dzień (w nocy my byliśmy zacumowani do boi, a Harmoony do nas). Wycieczka opóźniła się troszkę z powodu deszczu, ale o godzinie 14.00, po skonsumowaniu pysznego posiłku śniadaniowego w lokalnej knajpce, już maszerowaliśmy dzielnie drogą pod górę. Będąc na pewnej wysokości, mogliśmy podziwiać uroki całej zatoki, a z daleka wdzieliśmy naszą Bubu:   
SOUFRIERE – BUBU W ODDALI DRUGA Z LEWEJ
Celem naszej wycieczki było Sulfure Springs, czyli „źródła siarki”, dymiący siarką po dziś dzień krater wulkanu. Wulkan Soufriere jest jednym z tych karaibskich wulkanów, które są nadal żywe, a jego aktywność jest precyzyjnie badana i pilnowana.
ŻYWY WULKAN
Już zapadał zmrok, kiedy docieraliśmy z powrotem do naszej zatoki. Zrobiliśmy więc pospiesznie zakupy kolacyjne w ostatniej minucie przed zamknięciem sklepów i powróciliśmy do domu. Tym razem każdy do swojego – pierwszy raz od przepłynięcia Atlantyku jedliśmy kolację bez francuskiej załogi Harmoony. I bez Jarka też, który odnalazłszy w tej samej zatoce swoją dobrą znajomą, pozostał u niej i jej przyjaciół na statku do późnej nocy.
Trzeba było nam już płynąć dalej.     
ODPŁYWAMY PRZEGNANI PRZEZ PIRATÓW (Z TYŁU DWA PITONY)
Następny dzień był więc pod znakiem przeprawy do zatoki Marigot Bay – najbardziej znanej na całej wyspie. Faktycznie, zatoczka – malutkie oczko odgrodzone od reszty morza wystającym, piaszczystym i porośniętym palmami cypelkiem, fascynowała urokiem. Wewnątrz zlokalizowany jest nowoczesny porcik przeznaczony dla największej bazy charterowej wyspy, ciekawy architektonicznie kompleks handlowo-usługowy, parę barów i restauracji. W przeciwieństwie do zwiedzonych dotychczas miasteczek, które jednak mimo swoistej egzotyki, można określić jako raczej biedne, tutaj wiało bogactwem. Wszystkie obiekty wykończone na tip-top, eleganckie, hotele ewidentnie na grubą kieszeń, restauracje bardzo zachęcające wnętrzem, ale wręcz zadziwiające wysokością cen (np.: pizza średnia około 75 ECD – czyli dokładnie 75 zł, jako że przelicznik jest tutaj 1:1 z polską walutą). Dookoła piękna soczysta zieleń, nieopodal, na wzgórzu, domki jednorodzinne z jednym na sprzedaż (może i fajne miejsce na zamieszkanie), palmy – nareszcie istnie pocztówkowe widoki. Jeden, ogromny jak dla mnie, feler: woda jak bagno. Nie ma się czemu dziwić, zatoka jest mała, woda w niej prawie nie ulega wymianie, a statków na kotwicy i przy kei stoi bardzo dużo, zanieczyszczenie więc jest nie uniknione. Ale nawet po podpłynięciu na palmiany cypelek, gdzie spodziewaliśmy się plaży z prawdziwego zdarzenia, okazało się, że piach jest bardzo mało przyjemny, a woda tak zamulona, że nawet na głębokości 1,5 metra nie widać dna. Jak dla mnie czynniki te są na tyle ważne, że przekreśliłam Marigot Bay jako najładniejsze miejsce na Saint Lucie w moim mniemaniu. Ja wolę przestrzeń, oddech i czystą, przejrzystą wodę. Poza tym w tym miejscu było wyjątkowe skupisko boat boys’ów i co chwilę trzeba było z promiennym uśmiechem odganiać sprzedawczyków jak natrętne muchy.
Wieczorem udaliśmy się do restauracji na ostatnią, wspólną z Jarkiem i Paulą kolację. Obżarci w większości hamburgerami, zapłaciliśmy za rachunek jakby to były homary. Ale cóż, raz się żyje!
Następnego dnia, w czwartek, nasi ponadmiesięczni towarzysze wyjeżdżali w podróż powrotną do rodzinnych stron. Już czas był najwyższy, żeby załoga Bubu znalazła się znowu w swoim własnym sosie.
Nie zwlekaliśmy też ze zmianą otoczenia. W piątek wczesnym popołudniem dopływaliśmy już do następnej, ostatniej już, olbrzymiej zatoki na wyspie Saint Lucia: Rodney Bay. Szerokie półkole chroniło bardzo dużą ilość jachtów stojących na kotwicy nieopodal wybrzeża. Po środku było zaznaczone bojami wejście do kanału prowadzącego do zamkniętej szczelnie zatoczki, w której znajdowała się marina z pontonami, ale gdzie można było też stanąć na kotwicy w bardzo bliskiej odległości od brzegu i miasta.
RODNEY BAY – BEZPIECZNA ZATOKA, WIDAĆ BUBU
Mimo wcześniejszych planów zakotwiczenia najpierw przed kanałem w celu zażycia morskiej kąpieli, postanowiono, że jednak bezpośrednio wpłyniemy na docelowe miejsce, jako że był piątek i ostatnie możliwości przed week-endem skorzystania z pobliskich sklepów morskich (zarówno my jak i Harmoony jesteśmy w poszukiwaniu nowych akumulatorów, a sprawa jest pilna). A szkoda, bo na darmo. Okazało się bowiem, że jest to piątek świąteczny – cała wyspa świętuje Indpendance Day i wszystkie sklepy są zamknięte na cztery spusty. Ale skoro byliśmy już w zatoczce, a kotwica trzymała betonowo, postanowiliśmy, że już tu zostaniemy, a na plażę będziemy dopływać aneksem.
Wieczorem szykowaliśmy się psychicznie na jakąś niesamowitą imprezę karnawałową, połączoną dodatkowo z obchodzeniem Dnia Niepodległości. Wszystkie książki mówiły o tym, że w pobliskim miasteczku Gros Islet co piątek karnawałowy szał porywa zarówno tubylców jak i przyjezdnych. Wybraliśmy się po południu „na zwiady” do miasta, ale jakoś nie znaleźliśmy żadnych oznak tego, co rzekomo miało się dziać wieczorem. Może to był błąd, może należało powrócić później, może po zmroku codzienność życia zamieniała się w szaleńczy trans. Nie sprawdziliśmy jednak tego, a naszą eksplorację Gros Islet zakończyliśmy na przechadzce wśród jednopiętrowych, kolorowych, bardziej lub mniej zadbanych domostw i na piwie w jednej z nielicznych kawiarenek (trzeba przyznać, że lokalne piwo Piton jest przepyszne).
GROS ISLET - WSZYSTKIE DOMKI JAK CAMPINGI – TU PIWO
Wieczór spędziliśmy więc w marinie. Zresztą tutaj również przygotowywana była imprezka: muzyka i piknik. Śmiesznie było, bo dania można było dostać po uprzednim wykupieniu kuponów, a kto sprytniejszy potrafił swój kupon zachować mimo wydanego posiłku i w ten sposób otrzymać drugą, tak samo dużą porcję gratisowo. Jedzonko było smaczne, do wyboru: kurczak, świnka lub ryba z grilla, ziemniaki w folii, ryż i sałatka z sosami. I wino w plastykowych kubkach.
Poznaliśmy siedzących obok nas na piknikowych ławkach Amerykanów z San Francisko, którzy co roku pływają wzdłuż Antyli z północy na południe i z powrotem na bardzo atrakcyjnym katamaranie, Dolphin 43 (pierwszy raz widziałam, produkcja Brazylijska, bardzo ciekawe rozwiązania, śliczna sylwetka), a na zimę zostawiają go w Puerto Rico i wracają do domu. Za każdym razem odczuwam przyjemność w łatwości nawiązywania kontaktów z ludźmi, którzy tak jak my wybrali życie w podróży. Od razu jest tyle wspólnych tematów, mimo tego, że jesteśmy sobie absolutnie obcy.
Od następnego dnia rozpoczęliśmy gruntowne sprzątanie łódki po ostatnich tygodniach, podczas których nie byliśmy sami, więc brudziło się o wiele, wiele bardziej… Odkryliśmy źródło smrodu typu szambo, który dominował w lewej płozie łajby. Okazało się, że komuś brudne papiery toaletowe spadły przez nieuwagę obok przeznaczonego na to woreczka i trafiły prosto do zęzy, gdzie rozmoczone odrobiną znajdującej się tam wody gniły i wydawały owe, intensyfikujące się z dnia na dzień, zapachy. Brawo! Oj było roboty, było! Ale przyjemność, gdy wieczorem Bubu była już doprowadzona do normalnego stanu, była taka wielka, że aż kolacja lepiej smakowała.
SPRZĄTAMY PO GOŚCIACH
I tak sterczeliśmy nieopodal mariny Rodney Bay przez następne dni prawie nie wychodząc na brzeg, oprócz szybkich zakupów w pobliskim centrum handlowym. Popołudniami jeździliśmy na plażę, gdzie pływaliśmy, graliśmy w piłkę i paletki i czytaliśmy nasze poważne lektury.
W poniedziałek wybraliśmy się wieczorem na kolację do miasta. Wypatrzyliśmy wcześniej w miarę tanią tajską restaurację (jak na lokalne dania to świetny wybór!). Z pozostawieniem aneksu też nie było problemu, zaraz przy mieście był specjalny ponton dla tych, którzy aneksami przypływają do centrum handlowego. Jakież było więc nasze zdziwienie i uczucie niesmaku, gdy po  zakończeniu posiłku i powrocie w miejsce pozostawienia naszego aneksu okazało się, że pomost jest pusty. Jak to! Ktoś nam ukradł aneks!!! Tyle razy zostawialiśmy go w wielu niestrzeżonych miejscach i nigdy nic podobnego nie miało miejsca. Dlaczego właśnie tutaj, gdzie nasze zaufanie do tubylców było o wiele większe niż w niektórych innych miejscach, gdzie nie spotkała nas żadna niemiła niespodzianka?!
Na początku, bezradni nie wiedzieliśmy co począć. Czy iść po policję? jak dostać się do naszej łajby? jak dowiedzieć się w ogóle co się stało? Próbowałyśmy z Nelly nawiązać kontakt z mieszkańcami najbliższego domku, którzy może coś spostrzegli, ale bezskutecznie. Szukając wejścia na sąsiednią działkę zaczepił nas czarny młodzieniec w ogromnej czapie mieszczącej w sobie tysiące dredów. Zapytał się, czy aby nie szukamy aneksu, bo on właśnie „przypadkiem” znalazł jakiś wolno pływający po wodzie i „odprowadził” go w inne miejsce. Jeśli chcemy to nas zaprowadzi. Poszliśmy więc wszyscy, węsząc od razu przekręt owego młodego drobnego nieuczciwego kombinatora. Widzieliśmy jak daje znać innemu koleżce, który zamknął nasz peleton od tyłu. Było mi mało przyjemnie. Raz, że zrozumiałam, że zrobiono nas w przysłowiowego konia w celu, zapewne, uzyskania „znaleźnego”, dwa, że twarze prowadzących nas młodzieńców oraz odludne miejsce, do którego nas skierowali bynajmniej nie napełniały mnie zaufaniem.
Wszystko skończyło się dobrze. Nasz aneks faktycznie stał przywiązany do brzegu cały i zdrowy, choć „zbrukany” nieuczciwą stopą, Daru wyciągnął marne 10 ECD (czyli 10 zł) i w podzięce za „pomoc” dał banknot dredowcowi, silnik działał, mimo, że ewidentnie kilka minut temu ktoś uruchomił go w nieprawidłowy sposób. Mogliśmy w każdym razie powrócić do domku poruszeni wydarzeniem, ale szczęśliwi, że zguba jest z powrotem z nami. Swoją drogą, bardzo źle byłoby, gdyby aneks nie powrócił do naszych rąk. Nie mielibyśmy możliwości kursowania z łódki na brzeg, a zakup nowego wraz z silnikiem naruszyłby nasz budżet w nienaprawialny sposób. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Wtorek był dniem owej wycieczki na Pigeon Island, o której pisałam wcześniej. Po wdrapaniu się na górę, która onegdaj stanowiła schronienie dla francuskiego pirata Jambe de Bois, a potem miejsce postawienia strategicznego dla Wielkiej Brytanii fortu, czyli bazy morskiej, którą dowodził admirał Rodney, mogliśmy podziwiać przepiękny widok na całą zatokę wraz z mariną i kotwicowiskiem, gdzie nawet z takiej odległości wypatrzyliśmy naszą Bubu.
PIGEON ISLAND – FORT ADMIRAŁA RODNEY’A
Nieopodal było wzgórze, na szczycie którego znajdowała się za czasów wojny stacja nadawcza – « signal station ». Daru nie za bardzo wykazał szacunek do pozostałości stacji i postanowił rozmontować jej pozostałości.
EKWILIBRYSTYKA???
Wycieczkę zakończyliśmy krótką kąpielą częściowo na golasa, jako że nie byliśmy zaopatrzeni w kostiumy kąpielowe i wolnym krokiem powróciliśmy wzdłuż plaż do miasteczka Gros Islet, a następnie do naszej mariny, mając nadzieję, że nasz aneks czeka na nas tym razem w miejscu, w którym go pozostawiliśmy.
Zatoka Rodney, a szczególnie zakątek przy Pigeon Island uwiódł mnie najbardziej na całej Saint Lucia. Szkoda, że spędziliśmy tam tylko jeden dzień i jeden wieczór (na fantastycznej kolacji w szałasie pirata Jambe de Bois). Byłam troszkę zadziwiona, że Daru, który był dokładnie w tym miejscu podczas jego pobytu na Antylach przed pięciu laty, nie pamiętał, że można zakotwiczyć się w takiej scenerii i zamiast tutaj sterczeliśmy tyle dni w zatoczce przy marinie, gdzie woda była istnym bagnem. Dobre i tyle rozkoszy.
TU KOLACJA U JAMBE DE BOIS JAK U ROBINSONA C.
Wczoraj do Martyniki dopłynęliśmy wczesnym popołudniem i zakotwiczyliśmy się w pierwszej możliwej od południowo-wschodniej strony zatoce St-Anne, zaledwie 3 mile od największego na wyspie portu Le Marin. Miejsce miłe, bez szczególnych cudów, woda w miarę czysta mimo bardzo dużej ilości innych statków.
Dziś naszym celem jest Le Marin. Mamy nadzieję, że uda nam się tam załatwić kilka najważniejszych spraw, a szczególnie dokonać zakupu nowych akumulatorów. No i już się cieszę na prawdziwe francuskie sery pleśniowe. Mniam.

Komentarze

Prześlij komentarz