PODRÓŻ PO ANDALUZJI - CZĘŚĆ DRUGA
Siadam do opisu północnej drogi powrotnej zamykającej pętlę naszej podróży, a tu właśnie wróciliśmy z Majorki. Byliśmy tam raz z Bubu tylko jedną noc dokładnie 17 lat temu, tym razem tygodniowy pobyt pozwolił nam poznać tę wyspę i była to miła niespodzianka, tak nam się podobała. Wracam jednak do wrześniowo-październikowej podróży po Andaluzji.
Opuściliśmy Orihuelę późnym popołudniem kierując się początkowo na północ w stronę Sierra de la Pila. Szukając miejsca na noc skręciliśmy z drogi głównej na zupełnie nieuczęszczaną boczną i zaparkowaliśmy kilkanaście metrów od niej zachwycając się ciszą i niezwykłym widokiem. Przy zachodzącym słońcu Beatka pisała swoją agendę nadrabiając zaległości, ja załatwiałem jakieś sprawy, a po kolacji zapadliśmy w spokojny sen. Do czasu!
SAMOTNIE I PUSTYNNIE, CHOĆ WODA JEST I TO CIEPŁA
Obudzono nas o 6 rano, staliśmy przy autostradzie jadących w sposób ciągły wielkich ciężarówek i to w obie strony. Fakt, dnia poprzedniego zdziwił nas nieskazitelny asfalt i szerokość drogi, ale ponieważ nie przejechał obok nas żaden samochód, uznaliśmy to za jakieś wygłupy drogowców. W hałasie wypiliśmy kawy i szybko ruszyliśmy dalej, jadąc w kawalkadzie ciężarówek. Kilka kilometrów dalej otworzyła się przed nami panorama na... wielkie kamieniołomy. Wszystko stało się jasne.
Znaleźliśmy jakąś wąziutką,
kamienistą drogę, którą udało się minąć fabrykę kamieni i zatrzymaliśmy się w
miasteczku Peña de la Zafra de Arriba, więcej niż pipidówce, aby wejść do
wymienionego wyżej parku krajobrazowego. Przed lunchem zrobiliśmy pętlę 8km,
patrząc z góry na oddalone i bijące w oczy białe kamieniołomy. Po drodze
spodobało nam się miejsce na lunch z bijącym ze skały źródełkiem, tak więc po
powrocie do samochodu przejechaliśmy kilka kilometrów, aby dolać
PRZY ŹRÓDEŁKU I KAMIENOŁOMY
Nie mogliśmy odmówić sobie zahaczenia o miasteczko Jumilla i wcale nie o zamek nam chodziło. Syn Beaty, Bartek, w ramach różnych poszukiwań zawodowych, po informatyce i sztucznej inteligencji, znalazł zawód, który z poprzednimi nie mógł mieć nic wspólnego - stał się specjalistą od win. I to on kiedyś Beacie wspomniał o winach z Jumilla, a my przejeżdżając obok musieliśmy to sprawdzić. No i kupiliśmy co trzeba:
NASZE ZAPASY BUTLI JUMILLA
Zamek też był, ale już zamknięty, więc pocałowaliśmy klamkę i siebie, korzystając jednak z widoków z zamkowego wzgórza, na góry i winnice w szczególności.
Słońce już zachodziło, a my nie mogliśmy znaleźć wartościowego miejsca na konsumpcję winnych zakupów. Już trochę zdenerwowani zobaczyliśmy na mapie jakiś zalew i zbliżając się do niego odkryliśmy przy nim duży parking otoczony lasem. Wino poszło w ruch, widok wody nas uspokoił, a wszechobecne komary, o dziwo wcale nie gryzły.
GOLENIE PRZY DZIWNYM WULKANIE
Rano niespodzianka, okazało się, że stoimy przy dziwnej górze, która jest monumentem przyrody, Pitón Volcanico de Cancarix (stąd też wielkość parkingu). Dziewięciokilometrowa droga wokół wulkanu zajęła nam 3 godziny, powrót przez spalone zbocze robił na nas przygnębiające wrażenie, za to zamiast spodziewanej suchej kraterowej niecki zastaliśmy zielony gąszcz. Widoki ze szczytu były świetne, warte wysiłku.
W DROGĘ
BEA W ZIELONYM WNĘTRZU WULKANU I POWRÓT SPALONYM STOKIEM
W dalszej drodze zatrzymaliśmy się na świetny lunch w knajpce La Luna w Agramón (31€), aby po nim wdrapać się do grot pod Minateda, gdzie jest kilka prehistorycznych rysunków wartych uwagi.
PREHISTORYCZNE WYPOCINY
Z wolna zbliżaliśmy się do jednego z obranych celów, największego hiszpańskiego parku natury, Parque Natural de las Sierras de Cazorla, Segura y las Las Villas. Wcześniej jednak na noc stanęliśmy w przyklejonym do niego od północnego wschodu Parque Natural de Calarez del Mundo y de la Sima, w którym na wysokiej, wietrznej przełęczy (1100m) tuliliśmy się do siebie mając na zewnątrz 9 stopni. W nocy trochę popadało i dalej wiało, ale poranne słońce dało inny obraz świata, ruszyliśmy więc w górską drogę. Po drodze pojawiał się i znikał szczyt, który Beatka uznała, że musi być jej, bo był nad wyraz piękny, choć daleko od wszelkich dróg. Cóż było robić, w najbliższym punkcie informacyjnym dowiedzieliśmy się, że pod szczyt Cambrón istnieje mocno górska droga szutrowa, dzięki której można się do niego zbliżyć, że możemy spróbować.
Podczas lunchu w niedawno otwartej knajpce, nieistniejącej jeszcze na Googla'ch, patrzyliśmy na szczyt marzenie i zajadaliśmy nad wyraz wyśmienitą i obfitą fryturę z ryb i owoców morza. Cena była już tylko obfita.
NOC NA PRZEŁĘCZY I SZCZYT CAMBRÓN DO ZDOBYCIA
Trochę z duszą na ramieniu ruszyliśmy drogą w stronę góry, asfalt skończył się wraz z polami uprawnymi w dolinie i zaczęła się szutrowa droga, która z początku była przyzwoita, potem już w górach gorsza, ale przejezdna w wolnym tempie. 9km jechaliśmy prawie godzinę.
W pobliżu rozjazdu koło przełęczy pod szczytem uznaliśmy, że pójdziemy na spacer zerknąć na drogę do niej, która na mapie zmieniała długość linii przerywanej. No i mieliśmy rację, z początku wyglądała dobrze, ale po kilkuset metrach okazała się nieprzejezdna. Doszliśmy do przełęczy skąd zaczynał się szlak na szczyt i gdzie był sygnał w telefonie. Po załatwieniu spraw i przekazaniu informacji, że nie będziemy dostępni, zawróciliśmy do samochodu stojącego w dziurce na polanie. Na miejscu uznaliśmy, że miejsce może być niebezpieczne w czasie ulewy i przenieśliśmy się na podjazd prowadzący do opuszczonego domu cudnie usytuowanego na wystającym skalnym cyplu. Beatka uznała, że atmosfera przy nim jest jak z horroru i na pewno taki się tu odbył. Zasiedliśmy jednak do Scrabbli, potem kolacji, po której usnęliśmy.
WIECZÓR W GÓRSKIEJ SAMOTNI
Wspólne, nocne wyjście siusiu, skończyło się szybciej niż zaczęło. Przeokropny i potworny ryk tuż przy nas, zatrzymał nam serca i strumienie. Jeden przez drugiego uciekliśmy do samochodu zatrzaskując za sobą drzwi. Pierwsza w środku była Duda.
A nie mówiłam! Co to było? Potwór? Tak, potwór w rui, jeleń na rykowisku. Zwykle taki ryk słyszy się na odległość, a ten tu był o kilka metrów od nas. Uff.
Od rana było spełnienie. Rano ruszyliśmy najpierw na odwiedzoną poprzedniego wieczoru przełęcz, a potem prawie po płaskim zaczęliśmy obchodzić skalisty szczyt. Trwało to długo, jedyna szczelina pozwalająca dostać się na płaskowyż szczytu była z przeciwnej do nas strony, cała reszta była pionowymi i wysokimi ścianami. Wreszcie stromą i mocno kręcącą ścieżką wdrapaliśmy się lekko powyżej pionowych ścian i otworzył się przed nami pofalowany, z lekka zalesiony płaskowyż. Od pani w info wiedzieliśmy, że płaskowyż przecięty jest granicą prowincji, więc są na nim dwa punkty obserwacyjne pożarnej straży leśnej. Pierwszy był zamknięty, ale nie wyglądał na opuszczony, w drugim spotkaliśmy jednak strażnika. Był nad wyraz miły, poopowiadał nam historyjki, zakomunikował, że idzie na emeryturę od codziennego wspinania się na szczyt przez trzydzieści lat. Pokazał nam też suche laguny. Schodząc przerażony pożegnałem się z Dudą na zawsze - pognała za kozicą prosto w przepaść. Odwróciłem się tyłem do miejsca i czekałem. Beata darła się w niebogłosy, ale siła natury naszego potwora nie jest kontrolowalna. Nie wierzyłem oczom, kiedy po dziesięciu minutach wróciła ciągnąc językiem po podłożu.
NA SZCZYCIE DWIE BUDKI
Nasze mapy.cz ciągle służyły, znikająca czasami droga powrotna pozwoliła nam zrobić pętlę obchodząc górę w całości i wracając na już znaną nam przełęcz.
Postanowiliśmy rano nie wracać tą samą droga do Siles i kontynuowaliśmy dalej tą samą, która od miejsca naszego noclegu prowadziła poziomnicami z wolna opadając w głąb doliny. Do takiej decyzji przyczynił się jegomość, który zatrzymał koło nas swój samochód aby pogadać. Potwierdził przyzwoitą jakość drogi, ruję jeleni oraz, że wbrew opinii Beaty, w opuszczonym domu nikt nikogo nie zabił, tylko właściciele wybudowali go na granicy prawa i to prawo w postaci policji, kazało im dom opuścić.
Droga była rzeczywiście przyzwoita, po drodze przez pomyłkę zrobiliśmy dodatkowa pętlę oraz weszliśmy na szczyt z zamkiem, którego nie było. Znaczy zamku, szczyt był i o mało nie wyzionęliśmy ducha idąc na niego bez szlaku. Ten ostatni znaleźliśmy na samym końcu kiedy już wracaliśmy do samochodu, który stał zaparkowany w środku lasu przy..., szatniach świetnego boiska piłkarskiego i kortach. Hiszpania zaskakuje i wygrywa w piłkę.
OSTATNIE WSPOMNIENIE CAMBRÓN I SEGURA DE LA SIERRA. FOOTBALL TEŻ.
Już dawno i z daleka widzieliśmy na szczycie góry zamek, a pod nim bielące się miasteczko, Segura de la Sierra. Mimo wcześniejszych prób znalezienia miejsca na nocleg dojechaliśmy jednak do niego i próbując nie wjeżdżać do centrum trafiliśmy na samotne miejsce na parkingu przy nieczynnym miejskim basenie. Choć wolimy spać w naturze, tym razem trafiliśmy wyśmienicie, nad nami widniał oświetlony zamek i stara wieża, miejsce było przy historycznych pralniach, podobnych do tych pod naszym domem na Teneryfie, a biegnąca droga prowadziła głównie do zamku, który był nieczynny nocą, dzięki czemu ruch był nieistniejący. Luksus. Zwłaszcza, że rano pozostawiając samochód poszliśmy zwiedzać zamek jako pierwsi.
LAVADEROS I NOCLEGOWNIA POD ZAMKIEM
Droga wiodła koło starego placu korridy, gdzie tylko tabliczki przypominały świetność toreadorów, a ostatnia z roku 2010 potwierdzała datę kiedy ten dziwny "sport" został zakazany. Tego dnia plac był pełen współczesnych matadorów, którzy zamienili lance w bule. To i lepiej.
OSTATNI TOREADOR Z 2010 ROKU, DZIŚ PLAC DO GRY W BULE
Zamek był zjawiskowy, choć jak nowy, bo świeżo odrestaurowany. Nadzwyczajnie położony, to właśnie z niego odkryliśmy, że położona naprzeciw wielka góra El Yelmo (1717m) daje prawdopodobnie nazwę sieci multikin, do których chodzimy.
ZAMEK JAK NOWY
SAMOTNIE NA ZAMKU I SZCZYT YELMO
Zwiedzanie było zacne i bogate historią zakonu Santiago. Wybudowana przez arabów na pozostałościach rzymskiej wieży strażniczej forteca, została przejęta przez chrześcijan w XIII wieku i przebudowana przez zakon, który tu umiejscowił swoją siedzibę. Są więc arabskie łaźnie, pomieszczenie wielkiego mistrza, sala narad i więzienie oczywiście. Dla nas wizyta była jeszcze bardziej atrakcyjna, bo mogliśmy zwiedzić zamek razem z pieskiem!
BEATA D'ARC: JAKO RYCERZ, A POTEM W KAZAMATACH. JAK W HISTORII
Samo miasteczko należy do grupy najładniejszych w Hiszpanii, zwiedzając z kłopotami znaleźliśmy miejsce na lunch, wszystkie miejsca w niewielu otwartych knajpkach były zarezerwowane, cóż, byliśmy poza sezonem i w weedend. Lunch był równie pyszny co drogi, słowo naj zobowiązuje.
PO ZAMKU MIASTECZKO
Po południu ruszyliśmy w głąb gór graniami zatrzymując się na prysznic w lesie i przystając co jakiś czas spojrzeć na zachwycające widoki. Znaleźliśmy się pod szczytem El Yelmo, jednak anteny na szczycie i możliwość wjazdu samochodem nas nie pociągnęły. Ruszyliśmy dalej, ciągle na południe i tuż za Hornos znaleźliśmy niezły punkt noclegowy z widokiem. Po posprzątaniu śmieci, spędziliśmy miły wieczór, częściowo telefoniczny z powodu urodzin Małgosi.
Rano mieliśmy już cel obrany, jadąc wzdłuż dość pustego zalewu na rzece Guadalquivir, dotarliśmy do parkingu znajdującego się w dole wąwozu rzeki Borosa. Po drodze widoki były prima sort, wiadomo, woda i góry dają magiczny obraz.
PO PRAWEJ NA DOLE SUCHA JUŻ CZĘŚĆ ZALEWU. WODY WSZĘDZIE BRAK.
Po drodze okazało się, że Beata pomyliła daty i źle kupiła bilety na samolot do Polski. Wszyscy jej klasowi koledzy dostosowali grupowe spotkanie do jej przyjazdu, a tu wyszło, że wylatuje dzień przed nim. Korekta daty tego "źle" kosztowała 100€. Pech.
Na parkingu nic nie zrozumieliśmy, postój 6 godzin był płatny 2,20€, ale noc 14,50€. Jeszcze nie wiedzieliśmy, czy na tę noc zostaniemy, więc wjechaliśmy za te 2,20€ i zjedliśmy lunch, po którym ruszyliśmy w drogę. Była to taka dolina Chochołowska, która dopiero po przejściu 10km zaczyna pokazywać swoje oblicze. Droga wzdłuż potoku w głąb doliny była względnie atrakcyjna, ale po godzinie marszu już tak.
ATRAKCJE ZACZYNAJĄ SIĘ DALEKO OD POCZĄTKU SZLAKU
Szliśmy w górę, ale powoli zaczęliśmy rozumieć, że te sześć godzin parkingu to standard na zrobienie dolnej części oficjalnej trasy tego znanego wąwozu, tej dla prawie niepełnosprawnych. Ruszyliśmy więc dalej w górę coraz bardziej mając świadomość, że bajeczne miejsce z jeziorem (La Laguna) usytuowane nad kotłem zamykającym dolinę, nie jest już dla nas osiągalne ze względu na godzinę zapadającego wcześnie zmroku - z górami żartów nie ma. Doszliśmy więc do kotła gdzie wspaniały wodospad wynagrodził nam wysiłek, i choć mimo wejścia na golasa do wody nie udało się popływać ze względu na kompletny paraliż ciała przy kontakcie z płynnym lodem.
BEATKA W NEGLIŻU, AŻ SIĘ KOZIOŁ ZAUROCZYŁ
Do auta dotarliśmy o zmroku
wielokrotnie spotykając po drodze kozice, które wychodziły ze swoich dziennych
kryjówek. W nogach mieliśmy
JUŻ ZACHODZI CZERWONE SŁONECZKO...
Na parkingu okazało się, że nie powinniśmy stać w tej części parkingu, ale przenieść się kamperem na wewnętrzny nocny parking dla tego typu pojazdów. Jednak nasz bilet nie otwierał automatycznej bramy. Zresztą nocny parking nie oferował niczego prócz kamer oraz zrzutu ścieków, z czego skorzystaliśmy rano stojąc w pobliżu.
Jakież było rano, po śniadaniu, nasze zdziwienie, kiedy po przytknięciu biletu bramka otworzyła się i wyjechaliśmy po spędzeniu nocy za 2,20€. Wot technika.
Był 30 września i jechaliśmy do Cazorli, znanego miasteczka głównie z produkcji oliwy. Faktem było, że cała wielka dolina prócz zalesionych gór, w dole była jednym wielkim sadem oliwnym. Tuż przed Cazorlą zaskoczył nas zamek w La Iruela, stojący na wąskim szczycie nad miasteczkiem. Nie udało się jednak do niego zajrzeć, podróżując po Hiszpanii trzeba zwracać uwagę na poniedziałki i wtorki, kiedy to atrakcje są często zamknięte.
LA IRUELA
Po spacerze do zamku, sprawdziliśmy godziny otwarcia zamku w Cazorli i pognaliśmy do niego stając niezbyt daleko od centrum. Ledwo wdrapaliśmy się do tej górującej nad miastem warowni, a w zasadzie rozbudowanej wieży, mieliśmy przecież w nogach kilometry z dnia poprzedniego. Na dodatek tam nie wpuszczali z psami. Poszedłem więc pierwszy obskakując wszystko co trzeba, zatrzymując się jedynie w pomieszczeniu na szczycie wieży, którego sklepienie było fascynujące.
Kiedy Beata robiła swoją turę, ja poszedłem jeszcze w górę (mało mi było!), aby zrównać się z wieżą i zobaczyć Beatę w oknie jak Roszpunkę. Wtedy to nagle Duda wyrwała za ukrywającą się w krzakach kozicą i zniknęła. Zerknąłem na mapy, zaraz za krzakami była przepaść, a nade mną długa skarpa z resztkami wieży na szczycie, ale to było daleko. Po Dudzie ślad zaginął. Czekałem zdenerwowany, pomachałem Beacie w oknie, której brak warkocza nie pozwolił zsunąć się przez okno i musiała zejść schodami, co trwało i trwało. Minęło już ponad 10 minut, a po Dudzie śladu nie było. Co ja powiem Beacie? Kiedy już byłem naprawdę zrezygnowany, nagle zobaczyłem daleko przy ruinach nade mną jakiś punkcik. Eh Duda, Duda!
ROSZPUNKA
Na lunch zasiedliśmy w upatrzonej knajpce, którą z początku ominęliśmy idąc do hotelowej, restauracji mającej taras z widokiem i świetne noty. Hotel był otwarty, restauracja nie. Ot takie dziwy. Wróciliśmy więc do ładnego centrum i zasiedliśmy w Mesón Asador Leandro, która miała ogrodzony taras, więc nie pałętały się na nim koty z głównego placu. Tatar z pstrąga z awokado Beaty i polędwica z jelenia dla mnie, a na przystawkę regionalne Rin Ron de Cazorla zachwyciły nas. Była to naprawdę wyższa półka. Rin Ron to danie typu puree z ziemniaków, bacalao (chyba dorsz), cebuli, suszonej papryki do chorizo, jajek na twardo i oczywiście oliwy z Cazorli.
TATAR Z PSTRĄGA U BEATKI I POLĘDWICA Z JELENIA U MNIE.
Po lunchu w ramach odtłuszczania
ruszyliśmy przez miasteczko aby dotrzeć do widocznej daleko w górze kaplicy.
Niechcący zrobiła się z tego prawdziwa wycieczka górska,
... DYSZY I SAPIE...TŁUSTA OLIWA (Z CAZORLA)
Cała Hiszpania to klejnot jakich się nie produkuje, nie ma przecież perłowych korali przeplatanych diamentami. Jakoś jedne z drugimi nie pasują, przyćmiewałyby sobie wzajemnie blask. A w Hiszpanii są takie połączenia, bo jeśli Úbeda to diament, sąsiednia Baeza to z całą pewnością perła.
Jadąc w ich stronę falującymi wzgórzami w całości przykrytymi sadami oliwnymi, zatrzymaliśmy się na noc przy jakimś kurhanie otwartym tylko w weekendy. Jak na miejsce pośrodku sadów ruch wieczorem był spory, rolnicy dojeżdżali do swoich hacjend. Po zmroku ustał kompletnie.
UFOsz MI?
Wjeżdżając do Úbedy natknęliśmy się na darmowy miejski parking dla kamperów, więc chętnie z niego skorzystaliśmy. Pierwsze kroki skierowaliśmy do informacji turystycznej, a zaraz potem na wieżę obok, aby zerknąć na miasto z góry. O dziwo wpuszczono nas z Dudą - co miejsce to inaczej. Widok pozwolił zrozumieć układ miasta, a i z wolna poznawaliśmy jego nietypową historię.
ÚBEDA - WOKÓŁ SADY OLIWKOWE, DALEJ SIERRA MÁGINA
Legenda mówi, że to tu Noe wylądował swoją barką w czasie potopu, prawda jednak mówi, że jest miastem najstarszym w Europie i co więcej, odkryto, że jest najdłużej zamieszkanym miejscem w sposób ciągły, bo od 8 tysięcy lat. Znaleziono ślady z epoki kamiennej, brązu, ale te późniejsze są bardziej widoczne. Od Rzymian, przez Arabów do Katolików, każdy pozostawił swoje pamiątki, jest więc co oglądać. Ostatnie, nam współczesne, są już mniej fascynujące, widać, że miasto powoli podupada, choć jest wpisane na listę tworów człowieczeństwa.
STARÓWKA PRZEPIĘKNA
Spędziliśmy całe przedpołudnie klucząc po sporej i pięknej starówce, aby wizytę zakończyć w malutkim i darmowym (dla mieszkańców Unii) Muzeum Archeologicznym de Mudéjar usytuowanym w cudnym budynku zamożnego mieszkańca, pokazującym nie tylko ekspozycję, ale i typowy sposób budowania rezydencji z malutkim patio.
WSZĘDZIE ARCHITEKTONICZNE RODZYNKI, TYLKO SZUKAĆ
Na lunch pojechaliśmy do usytuowanej nieopodal Baezy (6km) parkując znów na darmowym parkingu dla kamperów. Na lunch zasiedliśmy w patio restauracji starego z XVI wieku budynku, które dla zmyłki nazwano Casino Nuevo. Cóż, menu dnia bardziej niż przyzwoite jakościowo, w postaci przystawki, dania głównego, deseru i piwa w cenie 13€ nie doprowadziło nas do ruiny, na dodatek w kadrze bardziej niż ujmującym.
MNIEJSZA SIOSTRA BIEDNIEJSZA
Starówka Baezy była zupełnie inna niż ta zwiedzana rano, surowa, zupełnie kamienna, aż tak, że miało się wrażenie cofnięcia w czasie. Brak przepychu widzianego w Úbedzie zastąpiła atmosfera historii.
ALE ATMOSFERA JEST
Późnym popołudniem ruszyliśmy na południe w stronę Sierra Nevada, mając nadzieję, że uda nam się jeszcze zrobić wycieczkę na szczyt, który Beata wypatrzyła w drodze. Na noc stanęliśmy na parkingu miejskiego kompleksu sportowego w Bélmez de la Moraleda, małego miasteczka pięknie usytuowanego na zboczu Parque Natural de Sierra Mágina.
Wystające z płaskowyżu niewielkie pasmo górskie wyglądało interesująco, ale poranne mgły i deszczyk rozwiał nasze marzenia, które jeszcze bardziej nabrały na sile w informacji turystycznej parku, gdzie prócz ekspozycji widniały na ścianach wielkie zdjęcia parku z czasów słońca i bezchmurnego nieba. Cóż było robić, poprzysięgliśmy, że jadąc znów przez Hiszpanię wrócimy w to miejsce i pognaliśmy dalej.
W drodze okazało się, że prócz pereł i diamentów są też w tym kraju klejnoty z tombaku. Widząc przy drodze miasteczko z zamkiem arabskim zjechaliśmy kilka kilometrów z nadzieją na spacer i lunch na tarasie, świeciło piękne słońce, a chmury i deszcz trzymały się tylko gór. Miasteczko nazywało się Iznalloz. I jak szybko znaloz tak szybko zgubił. Bardziej ohydnego miejsca w Hiszpanii nie spotkaliśmy. Idąc w stronę nieistniejącego zamku, który okazał się ruiną wieży obklejoną jeszcze większymi ruinami domów mieszkalnych, czuliśmy się zagrożeni. Wszędzie było niebywale brudno, wysypiska śmieci towarzyszyły porzuconym domom zamieszkałym przez dziwne twarzyki, a kiedy nagle zobaczyliśmy jeden zadbany dom i panią myjącą chodnik, widok był tak szokujący, że kiedy o metr od niej skręciliśmy na obłupane schody pełne butelek, puszek i gówien, odetchnęliśmy z ulgą. Brr.
Naprawdę odetchnęliśmy dopiero na autostradzie, szczęśliwi, że nasze auto miało jeszcze koła i nie stało na cegłach w Iznalloz.
IZNALLOZ I ZGUBIŁ
Wjechaliśmy prawie do Grenady objeżdżając pasmo gór znajdujące się przy niej - Parque Natural Sierra de Huétor. Mieliśmy sprytny plan aby wejść na jakiś szczyt znajdujący się po przeciwnej stronie wielkiej doliny, w której częściowo znajduje się Grenada i spojrzeć od północnej strony na najwyższe pasmo gór Sierra Nevada, które tak dobrze znamy z naszych narciarskich poczynań i które widzieliśmy trzy tygodnie wcześniej od strony morza, czyli południa.
Na lunch zasiedliśmy w Alfacar, miasteczku u podnóża, w knajpce Ruta de Lorca gdzie menu za 11€, tym razem bez napitku, mnie zadowoliło, a Beatka zaszalała biorąc danie z karty, krewety po tajlandzku. Jedząc planowaliśmy wycieczkę i miejsce do spania. Myśleliśmy nawet aby zostać Alfacar, ale w końcu siła natury wzięła górę i stanęliśmy w górach na zupełnie pustym parkingu, z którego wychodził szlak.
Spacer był bardzo miły, tylko
Wracając dość szeroką drogą górską pożałowaliśmy, że nie stanęliśmy na niej na noc, widok z niej zapierał dech w piersiach.
Obeszło się smakiem, choć nie do końca. Po powrocie umyliśmy się gorącą wodą przy aucie, bo na parkingu ciągle byliśmy sami, zjedliśmy kolację, a rano po przebudzeniu..., wskoczyłem do szoferki i z Beatą w łóżku pojechałem na upatrzone miejsce. Otworzyłem drzwi przesuwne i powiedziałem: voilá!
Z takim widokiem poranna kawa smakowała jeszcze lepiej.
GIEWONCIK, PUNKT STRAŻACKI I VELETA W ODDALI
Przed nami były dwa dni w Sierra Nevada. Zjechaliśmy dość szybko do Grenady, aby długo drapać się serpentynami w stronę Pradolliano. Po drodze w hotelu młodzieżowym na lunch zaproponowano nam ziemniaki z jajkiem sadzonym za 20€, nie zdziwiło nas to zbytnio, zbliżaliśmy się w końcu do tutejszego Zakopanego. Podziękowaliśmy za to wykwintne jedzenie w cenie homara, i zjechaliśmy na boczną drogę, przy której Beata wypatrzyła restaurację. Miała być obok, a jechaliśmy bez końca. Po drodze minęliśmy piękne miejsce do spania, nie wiedząc wtedy jeszcze, że spędzimy tam cudny wieczór i poranek. Kiedy mijaliśmy pełny mały parking knajpka ukazała się w dole wąskiej uliczki, w którą wjechałem z nadzieją na miejsce, przyhamowałem, Beatka wyskoczyła sprawdzić czy możemy tam zjeść z psem. Stałem chwilę i... nagle samochód zaczął z wolna toczyć się w dół, docisnąłem hamulec, a tu nic, ręczny a tu nic. Ogarnęło mnie przerażenie, docisnąłem hamulce i sprzęgło, o dziwo wskoczył bieg wsteczny, z wyjącym silnikiem stanąłem i zacząłem cofać się do miejsca gdzie było przełamanie i stanąłem zlany potem. Cholera, przyzwyczajony do automatu zjeżdżając przegrzałem totalnie hamulce. Stałem przez chwilę zastanawiając się co dalej, kiedy zobaczyłem uśmiechniętą Beatkę. Spojrzała na mnie białego jak papier i usłyszała: nie mamy hamulców. Wycofałem do parkingu i, o dziwo, miejsce znalazłem. Uff, dyski ochłoną jak ja i może będzie lepiej.
Było coś dziwnego w tej sytuacji, parking był pełny, a w knajpce nie było nikogo. Zamówiliśmy piwa przeglądając interesującą kartę. Kiedy już zamawialiśmy zapytałem kelnera o ten parking i czy można na nim spać, widziałem na nim kampery, choć tabliczka jasno zabraniała im wjazdu. Można, nikt tego nie pilnuje, powiedział, a ja na to, że dobra, ale gdzie są wszyscy ludzie z tych samochodów? Na szlaku, tu jest taki hiper znany szlak.
Czekając na dania telefony poszły w ruch i wszystko było jasne - niespodziewanie popołudnie mieliśmy z głowy: Sendero de Los Cahorros, skalisty przełom rzeką Monachil.
PO LUNCHU PARKUJEMY NA NOC (biała kropka) I PRZEŁOM Z GÓRY
Po zupełnie niezłym lunchu w towarzystwie os i kotów, postanowiliśmy po przejrzeniu map pojechać na upatrzone zakole noclegowe i stamtąd udać się w drogę, aby już nie dotykać auta. Przy okazji sprawdziliśmy bezpiecznie hamulce, droga cały czas wiodła pod górę. Działały.
Są takie ukryte miejsca, które są zaznaczone, ale tylko w przewodnikach regionalnych. Jak pisałem, przewodnik po Andaluzji powinien być wielkości naszego po Hiszpanii. Na szczęście trafiamy na nie, bo zwiedzamy dość szczegółowo, a i pytamy się miejscowych.
Przełom był zjawiskowy, aby zacząć szlak zeszliśmy sporo w dół i przekroczyliśmy rzekę wiszącym mostem. Potem pięliśmy się cały czas w górę rzeki rodzajem murku usytuowanego trochę nad nurtem i przebijającego się przez zagradzające mu skały. Czasami wisieliśmy na klamrach, czasami szliśmy na czworaka. Murek wskazywał na akwedukt prowadzący gdzieś z góry i zasilający Grenadę. Rzeka w przełomie, a raczej spory strumień był bardzo wąski w kilkukilometrowym przełomie, a skały po obu stronach pionowe co powodowało mroczną atmosferę i wrażenie przytłoczenia. I o to chodzi!
PRZEŁOM
Kiedy wyszliśmy z przełomu byliśmy wysoko w górach, w rodzaju kotła, z którego rozchodziły się szlaki. Jeden wracał do punktu wyjścia, drugi biegł dalej wzdłuż strumienia, a trzeci szedł w górę. Oczywiście poszliśmy tym ostatnim. Okazał się strasznie stromy i zupełnie nieprzygotowany jak to zwykle są zrobione szlaki. Ledwo wdrapaliśmy się do ścieżki wiodącej wzdłuż poziomnic idącej w górę doliny. Widoki były wspaniałe, więc tak sobie szliśmy po płaskim obserwując tu i ówdzie kozice, aż przekroczyliśmy wspomniany strumień, który biegł ciągle w górę.
LOS CAHORROS
Czas było wracać do samochodu, widzieliśmy go daleko w górze. Tym razem nie mini spódniczka Beaty, a zimne piwo w lodówce dodawało mi sił aby dojść do auta już po 19h00. Uff.
WRACAMY
Ładne mi uff, przed nami była wycieczka, najdłuższa naszej podróży, bo ponad 20km na dodatek z 1000m przewyższenia, na szczyt Veleta 3.396m. Drobnostka.
Wieczór był fascynujący, zmieniające się kolory, opadające w dolinę chmury tworzyły znów atmosferę marzeń dla których warto. W bonusie mogliśmy zobaczyć górki z dnia poprzedniego z krzyżem i budką strażaków.
WIECZÓR Z WIDOKIEM NA MORZE CHMUR I WCZORAJSZE SZCZYCIKI NA ODWRÓT
Rano było równie atrakcyjnie, mgły które owiły góry z wolna rozchodziły się pokazując szczyty oświetlone wschodzącym słońcem wyhynające z morza chmur wypełniających doliny. Same cuda.
Jechaliśmy w górę i w górę dobrze znaną nam drogą, tym razem jednak wśród zielonych sosen i błyszczących szarością skał, a nie, jak to zwykle bywało, czap i nawisów śnieżnych. W letnich warunkach dotarliśmy szybko na parking najwyższej dolnej stacji nieczynnego wyciągu krzesełkowego. Był już pełny - to stamtąd prowadził główny szlak na Veletę, rowerowy też! Tak, na szczyt można wjechać rowerem górskim i jest to wyczyn.
Nas jednak interesowało przejście przez nasze trasy zjazdowe oraz dolinę Laguna de las Yeguas, która z powodu małej ilości śniegu jest od wielu lat zamknięta dla narciarzy. Czyniło to nasza trasę dwa razy dłuższą.
LUNCHYK W DRODZE. GÓRY BEZ ŚNIEGU TROCHĘ JAK RUMOWISKO
No i tak szliśmy przypominając sobie miejsca pikników, lekcje jazdy Moany, park z mitologicznymi postaciami zwierząt na Pista del Mar, Laguna de las Yeguas właśnie, jezioro którego nigdy nie widzieliśmy w stanie płynnym, no i na sam koniec zakałę, ultra stromy i oblodzony zjazd do Laguny. Nie przeklinaliśmy go jednak strasznie, był tak trudny, a dalej za nim wszystkie trasy były czerwone, że mało kto jeździł w tej strefie i mogliśmy hulać do woli od kiedy Moana zjechała czarną trasę przy obserwatorium.
Na lunch zatrzymaliśmy się z widokiem na Lagunę, zaraz przed podejściem wymienionym spadkiem. Aż dziw brał, że mogliśmy zjeżdżać takim przepastnym rumowiskiem.
LUNCH DLA NAS, A DLA DUDY KOZICE
NASZA ULUBIONA LAGUNA
Dojście do szczytu Veleta dało nam w kość, cóż byliśmy wyżej niż 3 tys. metrów i brak tlenu dawał o sobie znać. Dochodząc do szczytu z przeciwnej niż wszyscy strony, z podziwem patrzyliśmy na rowerzystów sapiących i stękających, nawet na tych co już tylko prowadzili rowery. Ich wysiłek był nadludzki. No i potem, jak z tymi rowerami robili sobie zdjęcia przy słupku wysokościowym. Nawet ja przy nim usiadłem. Coś wielkiego? Dla mnie tak, słupek był na zawieszonej skale, a pod nią 1000 metrowa przepaść! Brr.
VETETA 3.396m. PO PRAWEJ PIERWSZA CZARNA TRASA MOANY
O widoku z góry trudno pisać, był zjawiskowy, a przewalające się przez szczyty chmury dodawały jeszcze większego uroku z nutką tajemniczości.
Powrót do auta był długi i mozolny, pomyśleć, że wiódł nasza ulubioną wieczorną trasą, którą zjeżdżaliśmy na nartach do domu w 15 minut. Tym razem zajęło nam to ponad dwie godziny. Znów były znajome miejsca i świat widziany inaczej, więcej też było czasu na podziwianie panoramy w dole, jako że góry mieliśmy za plecami. Później jadąc już autem udało nam się wypatrzeć punk widokowy sprzed dwóch dni (zdjęcie wcześniej).
Było już za późno na poszukiwania
jakiegoś sensownego miejsca na nocleg, więc kiedy tylko zjechaliśmy poniżej
Poranna decyzja była szybka, gnamy autostradą prosto do Antequera, perełki omijanej w poprzednich przejazdach.
Od razu nam się spodobało, na wjeździe trafiliśmy na strzałkę Tholos de El Romeral, neolityczny dolmen czyli rodzaj kurhanu, grobowca zrobionego z kamieni. Znajdował się na wyciętej w strefie przemysłowej, bardzo zadbanej i z parkingiem na dużej działce. Na środku było usypane wzniesienie, pod które prowadził korytarz, a zanim znajdowały się dwa grobowe pomieszczenia. Pierwsze miało formę łukowatej piramidy ułożonej z płaskich kamieni, a ponieważ budowlańcy z epoki nie umieli zamykać łuków to przykryli pomieszczenie 40-sto tonowym kamieniem. Ot tak, wrzucili go na górę. Hej. Drugie pomieszczenie było malutkie i niedostępne.
Po pierwszym złapał nas apetyt na następne dolmeny. Dalej, już bliżej centrum trafiliśmy na duży parkowy obiekt z wielkim parkingiem. Były tam dwa dolmeny i bardzo interesujące muzeum. Zaczęliśmy od nowoczesnego muzeum (na zmiany), jako że w jego kierunku skierowana była strzałka "tickets". Udałem się do kasy gdzie zapytano skąd jestem i wydano mi dwa bilety, dla mnie i żony. A pies? Pytam. A pies ci mordę lizał, taka była odpowiedź. Beata została więc z Dudą na parkingu, a ja pognałem w kurhany. Napisałem wydano? Ach, zapomniałem wspomnieć, że bilety były darmowe.
Zwłaszcza jeden z dwóch dolmenów był imponujący, patrząc na jego wnętrze od razu na myśl przychodziły kamienie egipskich piramid, ściśle dopasowane głazy muru pod Cusco, czy schody El Castillo w Chichen Itza. Te ostanie dwa przykłady były produktami dość współczesnymi, kiedy to Dolmen de Menga ma tyle co piramidy, znaczy 5.500 lat. Wielkość głazów była imponująca, a dzięki próbom rekonstrukcji metody ich budowania przedstawionym w muzeum, człowiek mógł rozbudzić wyobraźnię i docenić pomysłowość starożytnych budowlańców bez narzędzi, wznoszących bloki o wadze 120 ton.
IMPNUJĄCE
Całemu zwiedzaniu towarzyszył widok na odległą wielką skałę-legendę Peña de los Enamorados (Góra Zakochanych), będącą profilem mężczyzny. Co mówi legenda? A poszukajcie sami.
No dobra, każda taka skała na świecie ma taką samą historię, córka mauretańskiego księcia zakochała się w chrześcijaninie, a wiedząc, że ojciec nie zaakceptuje takich wygłupów uciekli razem. Ojciec wysłał wojów, którzy dopadli parę, no prawie, bo cwaniuszki wdrapali się na skałę, nie wiedząc jeszcze, że stanie się skałą zakochanych. Nie chcąc dać się złapać woleli umrzeć razem skacząc ze szczytu. No i nazwa została, bęc.
LOVERS LEAP I MUZEUM DOLMENÓW
DBA SIĘ W MIEŚCIE O ESTETYKĘ. CHYBA TAK BUDOWALI GROBOWCE
Ponieważ nadzialiśmy się wielokrotnie na niezrozumiale i losowe godziny otwarcia obiektów, a i wszechwiedzące Google też się ciągle w tym mylą, pierwsze kroki skierowaliśmy do informacji turystycznej, gdzie świetnie mówiąca po francusku pani dokładnie pokazała nam co zobaczyć i w jakich godzinach, aby ułożyć sobie program dnia. Nawet znaleźliśmy czas na zjedzenie lunchu. Na pierwszy rzut poszły dwa najważniejsze z .... dziesiątek kościołów. Antequera ilościowo przebija nawet Kraków, mistrza Polski pod tym względem.
Idąc do pierwszego zachwycaliśmy się miastem. Iglesia (to po hiszpańsku kościół, tak więc śpiewak Julio Iglesias to nic innego jak Juliusz Kościelny) Nuestra Señora de los Remedios był częścią sporego założenia urbanistycznego znajdującego się na skrzyżowaniu dróg, kiedyś pewnie klasztoru, bo dziś znajduje się z nim na styk merostwo miasta i inne biura. Sam kościół był nietypowo bogaty. Nie było jednego centymetra kwadratowego niepomalowanej ściany. Robiło to niebywałe wrażenie nadmiernego przepychu. Za to drugi, usytuowany na tej samej ulicy był jej integralną częścią, jako że przyklejony obustronnie do innych budynków, między innymi do starego miejskiego szpitala, którego był pewnie kiedyś częścią - hop ze szpitala do kościoła na katafalk. Iglesia de San Juan de Dios był kościołem znów nietypowym, wchodząc i wiedząc, ze to budowla barokowa spodziewaliśmy się barokowego przepychu, tu jednak barokiem była wyłącznie forma w surowej bieli ścian bez malunków. Największe wrażenie robiła kopuła i skromna fasada wybudowana z elementów ruin rzymskiego miasta Singuilia Barba będącego zalążkiem Antequery.
MALOWANY I SUROWY BAROK
Na lunch upatrzyliśmy sobie knajpkę świetnie wyglądającą i ocenianą, położoną na tej samej, co kościoły, głównej ulicy. Kiedy jednak wróciliśmy z kościołów wszystkie stoliki były zajęte, a przy niej stała kolejka, podszedł kelner i oznajmił nam, że podejrzewa o oczekiwanie minimum pół godzinne, ale zaprasza do barku w oknie na napitek. Pijąc piwo byliśmy źli, że daliśmy się namówić, chcemy zwiedzać, a nie sterczeć w kolejce do stolika. Zaczęliśmy szukać w telefonach alternatywy, kiedy to omijając kolejkę podszedł do nas ten sam kelner i zaprosił do stolika na tarasie sąsiedniej knajpy. Widać było że zdębieliśmy, wytłumaczył więc, że czasami tak robią i poszedł. Nie wytłumaczył jednak dlaczego ominął kolejką i wziął nas. Uznaliśmy to za niedemokratyczne, ale nie awanturowaliśmy się zbytnio. Sączyliśmy zaczęte piwo i przyszedł czas na zamówienie. Piszę o tym tak szczegółowo, bo będzie to obraz Andaluzji jaką kochamy. Zaczęliśmy zamawiać, Beata zamówiła przystawkę, smażone różne ryby i owoce morza, ja pół porcji pieczonego chorizo i kiedy chcieliśmy kontynuować aby zamówić dania główne, kelner spojrzał na nas groźnie i powiedział: nic więcej wam nie podam, i to wcale nie z powodu kolejki - tu wskazał stojących w rządku 40 osób - nie dacie rady zjeść tego co zamówiliście. Patrzyliśmy na gościa okrągłymi oczami, stał przed nami kelner, który odmawia przyjęcia zamówienia i zarobienia więcej pieniędzy. To ci dziw natury!
No i skończyło się tym, że Beata domówiła dwa razy wino, a ja jeszcze dwa duże piwa, nie mogliśmy zjeść naszych przepysznych wielgaśnych porcji! A kiedy przyniósł rachunek, to prawie się roześmialiśmy z żartu, był to najniższy rachunek jaki zapłaciliśmy w całej naszej miesięcznej podróży - 27€.
ALE KOLEJKA
Zanim zaczęliśmy się drapać na wzgórze zamkowe, w ramach zawiązania sadełka, Beata zatańczyła z Dudą corridę na arenie, a później zaliczyliśmy bardzo ciekawe muzeum miejskie.
DUDA. ATAK!
Było w nim wszystko, od antycznych staroci po współczesną sztukę, mnie jednak najbardziej przypadł do gustu hiszpański malarz z okresu impresjonizmu, mojego ulubionego, Jose Maria Fernández, oraz Cristobal Toral malujący walizki.
Niebywale dużo było ciekawych pozycji, ale jeśli nawet ktoś średnio lubi spędzać czas w muzeach to jednak musi tam wejść. Jest w nim rzymska statua z brązu z pierwszego wieku naszej ery znaleziona w Antequra w 1950 roku zwana Efebo de Antequera. Rzeźba jest niebywale dobrze zachowana i urody zjawiskowej! Warto choćby po to pojechać w te rewiry.
CUDO
Oczywiście Antequera to mauretańska Alcazaba, wielka fortyfikacja o długiej historii z resztkami rzymskimi i późniejszymi, a przy niej królewska kolegiata Santa Maria ze śladami (mozaiki) rzymskich term w dole. Miejsce warte grzechu pod każdym względem dla nas okazało się wybitne. Twierdza leży na skraju miasta, więc z jej murów zobaczyliśmy rozpoczynające się góry, a przed nimi parking z kamperami sytuowany jeszcze w mieście.
ALCAZABA
Zbliżał się wieczór, więc i my szybko się na nim znaleźliśmy odkrywając stamtąd słabo widoczną z miasta Alkazabę i to w promieniach zachodzącego słońca.
ANTEQUERA TO PEREŁKA
Ostatni dzień naszej miesięcznej podróży zaczęliśmy od Torcal, to rezerwat narodowy położony na szczycie wielkiej stołowej góry, której płaskowyż erodował w niezwykle atrakcyjny sposób. Jest bardzo znany więc kiedy przyjechaliśmy parking był już prawie pełny. Na szczęście dla nas turysta to turysta, zwłaszcza ten autobusowy lub wiekowy i nie wgłębia się zbytnio w szczegóły. Punkt widokowy, krótka ścieżka turystyczna i dalej jazda.
NA POŁUDNIE OD ANTEQUERY DZIW NATURY - TORCAL
Dzięki temu, po odejściu na drugą większa pętlę tłumek zniknął i zostaliśmy sami, a schodząc dalej na szlak biegnący gdzieś tam, to już zupełnie.
ŁAZIKUJEMY W ŚWIECIE W PASKI
To tam zaczęły pojawiać się kozice, ale apogeum natury był Pan Kozicki, który leżał jak król zwierząt na samotnym skalnym kominie. Było bajecznie i cudnie i smutno zarazem. Kończyliśmy tak naszą podróż.
KOZICKI
Jadąc już w stronę Malagi stanęliśmy przy drodze aby patrząc na płaskowyż Torcal zjeść ostatni lunch, trzeba było przecież zostawić samochód pusty. Trzeba przyznać, że po latach podróży różnymi środkami transportu udaje nam się to wyśmienicie i nic nam nie zostaje. Znaczy nic nie wyrzucamy, bo o to chodzi!
Na parking dla kamperów w Maladze usytuowany blisko lotniska dojechaliśmy po południu. Pozwoliło nam to zrobić wszystko aby oddać samochód w takim stanie w jakim go odebraliśmy. Czyli opróżniliśmy zbiorniki, umyliśmy toaletę, wnętrze i zewnętrze auta. Przy dokładności Beaty, wszystko wyglądało lepiej niż przed, spakowaliśmy też nasze bagaże. Dla mnie 30-sto kilową torbę częściowo nieużywanych ciuchów (ze względu na Beatę to jedno nam w podróżach nie wychodzi, ja mam rzeczy w sam raz, co widać na zdjęciach, a Beatka za dużo, co też widać na zdjęciach) i plecak Beaty.
Poranna pobudka była ciężka,
pierwsza od miesiąca z budzikiem. O 8h00 Beatka wyskoczyła z kampera na lotnisku
Malaga - Costa del Sol, a ja pognałem
O 10h00, kiedy Beatka leciała
gdzieś nad Alpami do Polski na 90 urodziny swojej mamy, ruszyliśmy z Antonio w
stronę Kadyksu, też
W drodze, Antonio widząc autobus jakichś linii rozrzewnił się, a na moje pytanie opowiedział mi historię, dzięki której czas mijał szybko:
Ojciec był kiedyś właścicielem tych linii, znaczy nie tylko tych, zaczął od jednego, potem miał dwa, trzy..., pięćdziesiąt autobusów. Firmę prowadził z mamą, a ja dorastałem prawie bez ciągle zajętych rodziców. Kiedy już mogłem, zrobiłem zawodowe prawo jazdy na autobus i zacząłem jeździć, ale ojciec chciał żebym zarządzał firmą, która bardzo urosła. Poszedłem więc na studia, skończyłem zarządzanie (mówił świetnie po angielsku), ciesząc się jednocześnie z tego, że kierowcy nagle chorują, mogłem ich więc zastępować jeżdżąc autobusami. Wiesz, bardzo to lubiłem. Po studiach prowadziłem firmę z tatą i mamą, czasami też, zresztą jak ojciec, zastępowałem brakujących kierowców.
Nagle ojciec zmarł na zawał. Jak zawsze w takich przypadkach wszystko stanęło na głowie, ale jeszcze bardziej kiedy okazało się, że ojciec zapisał firmę..., nie, nie matce, nie też mnie, ale swojemu bratu, mojemu wujkowi.
Rozumiesz, czułem się współwłaścicielem, skończyłem studia, tyrałem z nim od lat, byłem nie tylko synem, któremu się należy. Na dodatek przecież prowadził firmę z matką (powiedział prowadził, a nie założył). Byliśmy z mamą poruszeni, uznał może, że mama jako kobieta sobie nie poradzi, a ja jestem za młody? Hiszpański macho!
Pracowałem dalej w firmie wujka, byłem przecież w niej zatrudnionym dyrektorem z bardzo dobrą pensją. I może by się wszystko jakoś ułożyło, ale któregoś dnia okazało się, że wujek kupił inną firmę autobusową, negocjując zakup w tajemnicy przed matką i przede mną. To się nie mieściło w głowie. Ja może nie byłem najważniejszy, ale matka? Ona przecież budowała tę firmę od podstaw. Odszedłem.
Kupiłem dostawczaka, przerobiłem na kampera, potem drugiego i dziś mam kilka, które wynajmuję jak tobie, jestem jak widzisz młodym człowiekiem po przejściach, dlatego wiozę ciebie na prom, inni tego nie robią. Fakt, opinie o Antonio były fantastyczne.
Dzięki Antonio! Jesteś jeszcze młodym człowiekiem, ale prawym i kochanym, z rozrzewnieniem patrzyłem za odjeżdżającym, rozpadającym się suvem wspólnika, którym mnie odwiózł.
No Egipt! Taki prawdziwy! Kiedyś będąc 40 lat temu w Egipcie umieraliśmy z Małgosią ze śmiechu patrząc na faceta próbującego wcisnąć na półkę w autobusie paczkę, która była dwa razy większa niż wysokość tej półki. Obracał i obracał, i nijak nie mógł zrozumieć, że mu nie wchodzi.
Ja, objuczony jak egipski wielbłąd, torbą 30kg, materacem Dudy, torbą z butami i plecakiem, mówię do hiszpańskiego celnika, jak do kogoś rozumnego: Panie! Jestem architektem, mam centymetr w oku, ta torba nie wejdzie do tej maszyny. A on jak ten arab z autobusu, mam kłaść i koniec. No i co się stało? Nie jestem prorokiem, a może jestem? Ano zakleszczyła się torba od razu w maszynie i ani w przód, ani w tył. Dwóch celników było potrzeba aby ją wyrwać z paszczy rentgena. W końcu wyrwali i każą iść do pomieszczenia obok do kontroli. Panowie, znów mówię jak do istot rozumnych, na prom wjeżdża auto za autem i nikogo nie kontrolujecie, każdy może wwieźć wszystko, a czepiliście się mojej torby. Mówiłem to bez nadziei, przecież nawet we Francji, w elitarnej Szkole Administracji Państwowej (ENA) ostatni student w promocji idzie do celników. Torbę rozbebeszyli, niczego nie znaleźli, kłopotu z zamknięciem narobili, Dudę wk... .
Z ulgą zająłem kabinę, wyciągnąłem zimne piwo i już miałem położyć się na pryczy kiedy usłyszałem, że restauracja jest już otwarta na lunch. Cóż było robić, zapłacono - zjedzono.
NA KONIEC LANZAROTE Z PROMU
Beata wczoraj: Wkłada pałki kurczaka do airfryera. Zobacz, mówi do mnie, mają więcej mięsa niż te skrzydełka co ostatnio. Zaglądam do szuflady: ale są jakieś takie małe? No bo to przednie, odpowiada Beata poważnie.
To koniec opowieści o naszej miesięcznej podróży po Andaluzji. Będzie jednak wkrótce jeszcze jeden wpis, z niespodziewanej urodzinowej podróży na Majorkę. Zapraszam, bo to będzie ciekawostka.
Dziękujemy za komentarze pod poprzednim wpisem. Co do dalszego pływania to myślimy o nim, wypowiem się szerzej na ten temat we wpisie i Majorce. Pozdrawiamy.
Najlepszości Kochani i dziękuję za wpis. Kaśka
OdpowiedzUsuń