CZERWIEC 2024

 

Zgodnie z zapowiedzią zamieszczam kilka elementów dotyczących zabudowy vana. Ponieważ jestem architektem i niedawno przeprowadziłem rozmowę z nowymi klientami, zamieszczę kilka uwag zawodowo ogólnych.

W każdym projekcie, i jaki by on nie był, numerem jeden podejścia do problemu jest program. Tak więc i w naszym przypadku najpierw powstał program bazowany na naszych doświadczeniach z wieloletnich lądowych podróży kamperami (USA, Australia, Nowa Zelandia) i samochodem z namiotem na dachu (prawie cała Europa, Maroko).

I wyszło, że chcemy vana, a nie kampera. Kampera już mieliśmy w USA, i to takiego amerykańskiego co to lodówka była wyższa ode mnie, a łóżko dwa metry na dwa, więc nijak się miał do europejskich popierdółek, kosztujących krocie. Europa, jak te kampery jest proporcjonalna do USA. Dlaczego więc vana?

1. Ma wjechać na każdy parking podziemny i naziemny wszędzie gdzie jesteśmy (te często mają portyki ograniczające wysokość). Ma też wjechać wszędzie, gdzie jest zakaz wjazdu dla kamperów, a na dodatek przy naszym wyborze wjedzie też w strefy zielone (elektryk plug-in).

2. Nie chcemy w czasie wakacji i podróży żyć jak w domu, musi być inaczej, to tylko jeżdżące łóżko z bagażami, ale ma posiadać minimum wygód w postaci WC, możliwości umycia się, lodówki oczywiście i elektrycznej niezależności. O tych ostatnich pisałem poprzednio, jest coraz więcej darmowych miejsc do przenocowania i na dodatek często świetnie położonych, ale bez żadnych mediów. Poza tym my nie umiemy usiedzieć w jednym miejscu, nie interesuje nas spędzanie wakacji na campingu, gdzie turyści zamieniają mieszkanie w bloku na parcelę i dom na kółkach aby zażyć świeżego powietrza i odpocząć. Góry, las, widok na ocean, dom, basen i świeże powietrze mamy u siebie na co dzień. Interesuje nas więc wyłącznie zwiedzanie.

3. Tak więc zabudowa ma dać możliwość zatrzymania się na minimum 48 godzin na dziko bez dostępu do jakichkolwiek mediów. Czyli posiadać zbiorniki wody do mycia 60 litrów, wody pitnej 10 litrów, WC chemiczne, prawdziwą lodówkę (nie chłodziarkę).

4. Nie chcemy mieć kampera, który będzie stał i starzał się 10 miesięcy w roku i czekał na wakacje, a na co dzień poruszać się innym samochodem, za który płaci się dodatkowe ubezpieczenie itd. Tak więc zabudowa musi być łatwo demontowalna, bez ingerencji w strukturę auta, aby samochód wracał do normalności po wakacjach ze swoimi fotelami, wyjętymi na podróż.

5. Zabudowa ma dać możliwość czasowego funkcjonowania wewnątrz w przypadku ulewy. Oznacza to możliwość zamontowania stolika i obrócenia dwóch przednich siedzeń, tj. kierowcy i pasażera. Elementy obracające czyli obrotnice (tzw. swivel) muszą mieć atest, aby nie stracić ubezpieczenia. Nie wchodzą więc w rachubę tanie badziewia. 

6. Oczywiście ze względów bezpieczeństwa zabudowa musi być poniżej siedzeń, dodatkowo mocno przytwierdzona do szyn siedzeń samochodowych, czyli trzeba znaleźć na to sposób. 

7. Należy stworzyć dodatkowy pas bezpieczeństwa do zapięcia samochodowych szelek psa, tak jednak, żeby nie właził na łóżko czy siedzenia kiedy nas nie ma w samochodzie (zakupy). To ważne, inaczej wszystko będzie zaślinione na amen.

8. Już wiemy, że na wyspie nie da się zrobić szyberdachu. Doszliśmy więc do wniosku, że zajmiemy się tym w podróży, jeśli okaże się on niezbędny.



ROBÓTKI RĘCZNE PO NIC

Tyle się napisałem o kamperze, a tu masz - przez dwa miesiące nie kiwnąłem palcem. Cóż, auta ciągle nie mamy, więc z wakacji nici. Ford zapewne nie jest gównianą firmą, każdemu może zdarzyć się obsunięcie w terminach, ale tak nieprofesjonalnego podejścia jeszcze nie widziałem. Samochód został wyprodukowany na początku maja z terminem dostawy 15 czerwca. Następnym terminem był koniec czerwca, potem połowa lipca, koniec lipca, połowa sierpnia, koniec sierpnia, 8 września, 15 września, dziś to 21 września, ale salon już sam w tę datę nie wierzy i mówi o początku października.

Cała seria stoi od trzech miesięcy na parkingu fabryki w Turcji i czeka na części z półprzewodnikami, których nie dowieźli. Brawo!

Oczywiście się awanturujemy, ale to nic nie daje, dostaliśmy list z wytłumaczeniem, nawet nie z przeprosinami, oraz hasłem, że możemy zrezygnować i odebrać zaliczkę.   

I pewnie tak byśmy zrobili, ale podanie nam dokładnego terminu dostawy wywołało lawinę działań, a następnych terminów jeszcze większą. Oczywiście za szkody wywołane tymi lawinami płacimy my.

Po pierwsze, sprzedaliśmy nasz samochód. Dobrze nam służył, nigdy nie miał najmniejszej usterki, a zrobiliśmy nim 160.000 km. Brawo Subaru.

Po drugie, sprzedaliśmy namiot dachowy, który służył jeszcze lepiej, bo 30 lat. Sprzedaliśmy go za 560€ co jest więcej niż godziwe.

Po trzecie sprzedaliśmy nas bagażnik dachowy, namiot i inne duperele.


POŻEGNANIE Z SUBARU, MAGGIOLINĄ I SPALONĄ SŁOŃCEM KIEROWNICĄ

Tak więc zostaliśmy z ręką w nocniku i musieliśmy wynająć samochód. Firmy motoryzacyjne już teraz mogą się do nas zgłaszać o opinie, jeździmy już czwartym. Oto ranking: najlepszym był Seat Ibiza, najgorszym Citroen C3. Teraz jeździmy skrzynką na warzywa, za to z automatem i silnikiem (Citroena trzeba było prawie pchać pod górę), Smartem for Four. Weszliśmy do niego nawet w piątkę z dwoma psami, może to i rekord, ale nawet będąc we dwoje telefonu nie ma gdzie położyć.

Płacimy więc od początku lipca za wynajem aut, ale to dopiero czubek góry lodowej.

Madryt, mon amour! Dziewczyny jak rok wcześniej znów wylądowały w czerwcu pod ambasadą USA w sprawie rocznej wizy. Oczywiście nie omieszkały zobaczyć musical "Book of Mormon", który z opowieści wydał się świetny. Oglądanie innych odłożyły na następny pobyt przed wylotem do USA. Jakie to szczęście, że mamy 75% zniżki na loty na kontynent, z torbami byśmy już dawno poszli.


MADRYT W CZERWCU

Marzeniem Moany było zabranie swojej najlepszej przyjaciółki do naszego wiejskiego domu i pobyt tam same we dwie. Są jednak jeszcze za młode aby to zrobić, tak więc wpadłem na pomysł, by pojechały do niego na 9 dni na przełomie czerwca i lipca w towarzystwie Beaty jako przyzwoitki.

Nie obyło się bez pomyłki z mojej strony, tak więc musiały przejechać dwa razy pół Polski po nic. Dały jednak radę.

Wylądowały w Katowicach i wynajętym samochodem (drugi wynajęty w trzyosobowej rodzinie, jako, że ja też miałem przecież takowy na Teneryfie) pognały na północ 400 km.

Pobyt w Wielkim Leźnie był bardzo miły, dziewczyny głównie pływały rowerem wodnym łowiąc ryby, a Beata zajmowała się domem przed sezonem najmu. Były też raz na koniach, odwiedziła je nasza przyjaciółka "Doktor Ewa, lekarka wiejska" czyli Danusia. Była też kolacja ze szczupaka złowionego przez Jimenę. Ale przygoda dla teneryfskiej dziewczyny!


SIĘ ŁOWI


W WIGWAMIE GRILOWANIE


WIEJSKIE ŻYCIE

Po pobycie pojechały przez Warszawę (zwiedzanie) do Krakowa, gdzie u Jaśków zostały przyjęte po królewsku, aby rano pojechać do Wieliczki. Dołączył do nich Bartek, syn Beaty. Po zwiedzaniu szarej dziury, zjadły lunch w Krakowie, który zwiedzały do wieczora aby na kolację udać się na wieś do rodziny Beaty. Tam zostały trzy noce, wyjeżdżając na jedno popołudnie do Oświęcimia zwiedzić obóz. Moana bardzo chciała, koleżanka mniej, ale akurat nasza córka miała więcej wiadomości na ten temat. Wróciły w szoku jak każdy. Dodać należy, że byliśmy świeżo po filmie "Strefa interesu", a Beata po książce "Tatuażysta z Auschwitz".


WARSZAWA, KRAKÓW, WIELICZKA


JESZCZE TYLKO PIESKOWA SKAŁA, MACZUGA, RODZINA I ZNÓW SIĘ LECI

Idiotycznie (ja!) lot powrotny był z Modlina, więc w przedostatni dzień po południu ruszyły przez Polskę jeszcze raz, aby na noc zatrzymać się w przylotniskowym hoteliku i wrócić na Teneryfę lotem przez Madryt bardzo wcześnie rano.

 

Baby z wozu koniom lżej. Super przysłowie w moim przypadku nie zdało egzaminu. Po nieobecność moich ukochanych pań, zamiast korzystać ze świętego spokoju wziąłem się za odkładane wiecznie prace.

Po pierwsze postanowiłem po latach zrobić wreszcie zadaszenie na samochód. Nikt kto nie mieszkał w tropikach nie zdaje sobie sprawy czym jest słońce. Ludzie wakacyjni smarują się kremami, aby nie strzaskać się na czerwony mahoń, ale są w regionie tylko krótko. Słońce dające życie jest też wielką zakałą wszystko niszczącą. Pisałem o naszym aucie sprzedanym w przyzwoitej cenie. Zanim to zrobiliśmy zostało odmalowane, ponieważ po raptem 8 latach w niektórych miejscach farba łuszczyła się i auto wyglądało jak ryba źle obdarta ze swoich łusek. Zmieniliśmy też spaloną skórę kierownicy robiącą wręcz ohydne wrażenie chorej na łuszczycę świni. Nie wyobrażacie sobie na przykład trytek (to takie plastikowe zaciski) czy kontaktów pozostających na słońcu kilka godzin dziennie. Po roku czy dwóch przy dotknięciu rozpadają się ma drobne kawałeczki. Pisałem o tym wielokrotnie w części opisującej życie na Bubu.

Prócz ochrony przed słońcem farby auta, drugą zaletą zadaszenia jest oczywiście temperatura wewnątrz samochodu. Stojące w cieniu ma zasadniczo niższą i wewnątrz zamiast 60 jest tylko 30 stopni.

Tak więc wziąłem się do roboty. Pierwszym działaniem było wycięcie wielkiej bougainvilli, zatrucie jej korzeni i wstawienie bruku w miejsce ziemi. Już samo pozbycie się krzaka, który w pniu miał ponad pół metra grubości było wydarzeniem. Rodzina Thomasa, naszego francuskiego przyjaciela, będzie miała drewno do kominka do końca życia. Był też kłopot z kupieniem Roundup'a, ta trutka zieleni i korzeni jest już nieosiągalna w sklepach. Cóż, zna się tego i owego, więc dwa litry trafiły na naszą ogrodową półkę. I to nie żebym był dumny, ale Unia już przesadza z reglamentacją wszystkiego. A może ludzie z brakiem hamulców w jego używaniu? Sprzedawany jest bowiem wyłącznie posiadaczom karty rolnika, a nie w wolnej dystrybucji. A tak swoją drogą Thomas ma drewna w bród, ale czy mu będzie potrzebne? Zawsze narzekał na wydatki na ogrzewanie zimą, wiadomo, mieszkając na 800 metrach wysokości nocą temperatura spada do 6 stopni, salon dogrzewał więc kozą na drewno. Tej jednak zimy po raz pierwszy nie używali kaloryferów, taka była ciepła.

O belkach pisałem poprzednio, kupiłem, przycięli i przywieźli. Instalacja ich nie była skomplikowana, zwłaszcza kiedy ma się do dyspozycji stalowe profile i do ich przytwierdzenia śrubami kołki chemiczne. Zrobiłem też słup zakotwiony w betonowej stopie. Całość zaczęła wyglądać profesjonalnie, a potem pięknie po założeniu zamówionej w Chinach rzymskiej markizy. Doszliśmy do wniosku, że taka markiza ma same zalety, chroni auto, a w razie zapowiedzi silnego wiatru lub wyjazdu na wakacje można ją za pomocą linek zwinąć na mur przy garażu. Dwa w jednym, nie odleci i nie będzie paliła się na słońcu.

Moje zadowolenie trwało do... pierwszego deszczyku, zresztą jedynego w lipcu. Pomimo spadku zrobiły się w tkaninie banie z wodą, które urosłyby przy większym deszczu i doprowadziły zapewne do zniszczenia mojego dzieła. Wzorując się na filmie "Pomysłowy Dobromir", po refleksji doszedłem do wniosku, że mimo spadku profile wewnątrz markizy blokują spływ wody i trzeba je wygiąć. Podniosłem więc centralną stalową linkę nośną, boczne opuściłem, aluminiowe rurki wygiąłem na kolanie i znów wszystko powiesiłem. Efekt był świetny, nie dość, że po próbie wodnej woda spływa, to jeszcze estetycznie całość nabrała sznytu. Nie ma to jak samozadowolenie.

Jednym z niewielu elementów pamiętających budowę naszego domu sprzed 60-ciu laty były drzwi wejściowe. Wyglądały staro, były obdrapane, z dziurami. Wiek robi swoje i drzwiom. Jakoś z tym żyliśmy. Do czasu kiedy zaczęła szwankować klamka i zamek. Zamek też miał 60 lat i tego typu wkładkę trudno jest dostać, jedynie przez internet i bez gwarancji, że będzie pasowała. Postanowiłem na początek rozebrać stary mechanizm. Mimo wrodzonej i nabytej inteligencji nijak nie dało się zrozumieć jak się do tej wielkiej okrągłej wkładki dobrać. Oczywiście na internecie znalazłem dwa typy, ale jak to zwykle bywa, ten mój był trzecim. Straciłem ponad godzinę surfując, aż wreszcie natrafiłem na film Kanadyjczyka pod wspaniałym dla mnie tytułem: "Wiem jak taki zamek zdemontować". No i mówiąc poszedł gość po młot ośmiokilowy i ... zdemontował. Wariat pomyślałem... i poszedłem po mój młot.           

Rozebranie zamka bez wkładki było dziecinadą, trochę tylko walcząc dłutem i wiertarką dostosowałem dziurę do nowej, wielopunktowej wkładki. Wszystko działało jednym palcem, na dodatek wybrałem wkładkę bez klucza od środka, więc można się zamknąć nie szukając go po całym domu (Beata).

Pozostały drzwi jako takie. Próby, ogniowa i chemiczna nie zdały egzaminu wobec wielowarstwowego lakieru, pozostał mi wieloprofilowy zdzierak. Dwa dni darłem rowki i obłe powierzchnie, aż wydarłem. Pomalowałem impregnatem i znalazłem w resztach z remontu farbę, która świetnie się starzeje od 10 lat w kuchni. Będzie powtórzenie tego samego bordowego koloru co wewnątrz, pomyślałem, i nie bez strachu przed jej starością zacząłem malować drzwi. Efekt był piorunujący. Dla mnie samego, a później moich dziewczyn, które piały z zachwytu. Nawet teraz każdy ktoś przychodzi, a pamięta starą ruinę, ma efekt wow, mówiąc: Wow, very british! Jak widać więc, nie próżnowałem.


SIĘ TYRA. ODNOWIONE DRZWI I ZADASZENIE 6,50 x 3,50 m.

Moana spełniła swoje polskie marzenie, ale spełnienie drugiego, amerykańskiego, czekało ją niecałe trzy tygodnie później.

Mieliśmy zarezerwowany prom na 18 lipca i zaplanowaną podróż vanem przez Madryt skąd Moana miała lecieć na rok do Seattle via olimpijski Paryż. Z wiadomych już przyczyn bilet na prom wykorzystamy w przyszłym roku, a nam pozostał plan B.


PLAN B ZACZYNA SIĘ OD TAKIEGO WIDOKU

Poleciały więc dziewczyny do Madrytu same, zainstalowały się w hotelu w centrum i korzystały jak mogły z ostatnich chwil przed rocznym rozstaniem.

Poszły oczywiście na musical Mamma Mia, z którego wyszły zachwycone. Nogi schodziły w Prado, oglądając wspaniałą kolekcję sztuki. Były też na bardzo drogim koncercie Diany Krall, który był słaby. Taka moda teraz, lub potrzeba tych co to kiedyś byli na szczytach i, albo chcą jeszcze poczuć scenę, albo zbiednieli trwoniąc pieniądze. Cóż, odgrzewane kotlety, a staruchy to już zupełnie, nawet jeśli były kiedyś bardzo dobre, to już nie ten smak co kiedyś. Żałowały. Nie żałowały zaś parku atrakcji, gdzie na roller coasterach ubawiły się setnie.


WYJAZD I ZNÓW MADRYT, TYM RAZEM W LIPCU

No i oczywiście Moana nie poleciała. Air France/Delta nie odleciał na czas do Paryża i nijak nie udało się znaleźć innej koncepcji lotu z przesiadkami, tak więc Moana dostała bilet na następny dzień via Amsterdam. Dostały też elegancki hotel z pełną wyżerką. Spędziły w nim całe popołudnie i wieczór, jak to bywa, hotele przy wielkich lotniskach są daleko od wszystkiego, a one nie miały już ochoty na wożenie się godzinami transportem publicznym.

Coś pisałem o lawinach finansowych? Beata oczywiście straciła swój bilet powrotny na Teneryfę, linie lotnicze oczywiście nie poczuwały się do winy i trzeba było kupić nowy.

Moana w końcu poleciała, przesiadka w Amsterdamie odbyła się bez problemów, jak i lot nad Wyspami Owczymi, Islandią, Grenlandią, zatoką Hudsona. Po kilkunastu godzinach wylądowała w Seatle, gdzie czekała na nią cała rodzina amerykańska. A my odetchnęliśmy z ulgą, że dotarła bezproblemowo na miejsce.


POŻEGNALNA KOLACJA DZIEWCZYN I DO PRZYSZŁEGO ROKU, MOANIUSZKU!


MOANA JUŻ W NOWEJ RODZINIE


A NAM ZOSTAŁY JUŻ TYLKO WSPOMNIENIA PO POŻEGNALNEJ KOLACJI W TARASACH DEL SAUZAL

Jako dwoje słomianych wdowców spędzających lato w domu zainteresowaliśmy się głównie olimpiadą. Jedynie codzienne spacery z psem w lesie, basen i tenis kilka razy w tygodniu, nie pozwalały na roztycie się kanapowym brzuchaczom. 

Francuzi dali nam wiele radości, odkryliśmy dzięki nim na przykład cudne rugby 7x7 uwieńczone złotym medalem. To sport, w którym wszystko jest przeciwstawne, wielka siła, wielka szybkość i wielki spryt. Istne cudo do oglądania.

Dziś jest już po olimpiadzie. Trzeba przyznać Francuzom, że pomysł zorganizowania olimpiady w mieście był wyśmienity. I to jakim mieście, częściowo poczuwam się, że moim - wyścig kolarski przejeżdżał przez Montmartre, pod kiedyś moim domem. Pomijając nietypowe otwarcie pokazujące mimo deszczu piękno tego miasta, to beach volley przy wieży Eiffel'a, strzelanie z łuku na Polu Marsowym przy Szkole Wojskowej, teren do skateboard'a na placu Concorde, zawody szermiercze i zapaśnicze w Grand Palais uwypuklały tylko jego zachwycające piękno. To ci pomysł! 

Jednego tylko nie rozumiałem, wszyscy Francuzi w czasie olimpiady stali się daltonistami. W większości zawodów publika krzyczała: Allez les bleus! (naprzód niebiescy), a przecież ci co ganiali za piłkami w tych zawodach wszyscy byli czarni!

A Polska? Jak na kraj w Europie, prawie 40-sto milionowy, wypadła słabo z tymi dziesięcioma medalami i 41 miejscem w klasyfikacji. Maleństwo jak Holandia miała ich 34. No, ale za to Polska może być dumna, że w przeciwieństwie do Holandii, zachowała czystość rasową. No może z wyjątkiem siatkówki.

Jeszcze słówko o olimpiadzie. Polska ma twórców odzieży niczego sobie, produkuje nawet ubrania sportowe klasy światowej. Tak, tak, myślę o 4F. Nasuwa się więc samo z siebie pytanie, ile wzięli w łapę zarządzający polskim sportem olimpijskim, żeby naszych sportowców ubierał Adidas? No chyba, że PKOL chciał doprowadzić wreszcie do równouprawnienia kobiet z mężczyznami i zamówił stroje unisex, oszczędzając w ten sposób pieniądze. Jeśli tak, to cofam pomówienie. Efekt poniżej:


4F PO LEWEJ I UNISEX ADIDASA PO PRAWEJ

Na koniec jeszcze olimpijski konkurs. W jakiej dyscyplinie tak wyglądało podium?


TAKIE PODIUM TO MARZENIE

 

Moana w samochodzie z amerykańską rodziną:

M: Braxton (lat 15), jaka jest stolica Rosji?

B:......

M: Nie wiesz, a Polski?

B:....Auchwitz?

M: No nic nie wiesz! Kraków!

 

W końcu się zdenerwowaliśmy i jednego dnia kupiliśmy wszystko na wakacje. Bilet na prom z psią kabiną i bez samochodu. Wynajęliśmy kampera na miesiąc i to w przyzwoitej cenie, w jedynej firmie, która nas odbierze z promu w Huelvie, a po najmie odwiezie mnie z Dudą na prom w Kadyksie. Bilet dla Beaty do Polski z Malagi i powrotny z Katowic na Teneryfę. W ten sposób wykorzystamy cały wrzesień i początek października na podróżowanie w okresie bez wakacji szkolnych. Planujemy zwiedzanie południowo wschodniej Hiszpanii, którą znamy najsłabiej. Znamy tylko wybrzeże widziane z Bubu i kilka miast, w których staliśmy w portach. Bardzo nas to cieszy, choć pogrubiło to lawinę przykrywającą nasze finanse, z której będziemy wygrzebywać się jakoś.

Pozdrawiamy więc wakacyjnie. U nas 25 stopni trzyma. Tylko 25, widząc co się wyprawia w Europie. Za to susza jest tragiczna.


NASZEJ TRÓJCY 15 LAT MINĘŁO JAK JEDEN DZIEŃ



 

 

 

 

 

 

Komentarze

Prześlij komentarz