Ciąg dalszy poprzedniego wpisu


1 sierpnia 2023

No tak, wkroczyliśmy na poważnie do Norwegii. Pocięte fiordami wybrzeże zmusiło mieszkańców do konstrukcji mostów, tuneli i przepraw aby móc podróżować po tym długaśnym kraju. Więc jedzie się drogą, wjeżdża w tunel, potem drugi, trzeci, potem na most, znowu w tunel, znowu na most, aż dojeżdża się do szlabanu, a tam podpływa idealnie symetryczny prom, napierając na nabrzeże blokuje się i obsługa promu otwiera szlaban, wjeżdża się na prom, szlaban się zamyka, goście na mostku odwracają się i prom odpływa w przeciwnym kierunku. Na nabrzeżu nie ma nikogo, wszystko obsługiwane jest z promu. Po kilku lub kilkunastu minutach prom dobija z drugiej strony fiordu i znów w drogę przez mosty, tunele i do następnego promu. I tak w kółko. Jest to zrozumiałe, fiordy mają kilkadziesiąt kilometrów głębokości, a niektóre i dwie setki, nie sposób je objechać przez góry, na dodatek strome.


PROMOCJA


PROMY SĄ RÓŻNE ZAWSZE JEDNAK SYMETRYCZNE


PIĘKNE KONSTRUKCJE NOWYCH MOSTÓW

Widoki nas zachwycają, a pogoda rozpieszcza. Wyjeżdżamy z campingu z piknikiem w plecaku, aby w południe ruszyć w trasę do Preikestolen, jednego z emblematycznych miejsc Norwegii. Parking oczywiście jest płatny 20€, ale miejsca są. Ruszamy w niezłym tłumku, ale dość szybko się przerzedza i na jedzenie znajdujemy samotne miejsce z widokiem na jeziorko. Jest pięknie.

Idąc ciągle w górę, dochodzimy wreszcie na drugą stronę grani i znajdujemy się na półce nad fiordem w dole. Widok jest niesamowity, ale wychodzący w nicość w niedalekiej oddali skalny wyłom przyprawia mnie o zawrót głowy. Dziewczyny idą na niego same, ale i ja w końcu się przełamuję i przyklejony do ściany przesuwam się w ich stronę, Pod nami jest 800m pionowej ściany. Brrr.


LUNCH I DALEJ W GÓRĘ


TŁUMEK I WYSTĘPEK

Niezaprzeczalnie jasne było, ze miejsce jest zjawiskowe. Ruszyliśmy tą samą drogą w dół podziwiając zupełnie inne widoki ocieplone światłem zachodzącego już słońca.

Pod wieczór dojechaliśmy na camping przy promie, jak się okazało przy domu Polaka, Jarka. Od słowa do słowa poprosił o poradę w sprawie rozbudowy i przebudowy domków. Doradziłem

2 sierpnia

Wyjeżdżamy, a tu Jarek przynosi zamrożone dwa wielkie całe łososie i dwie paczki wędzonego w plastrach. W podzięce za rady. Miło.

Na początek prom, potem jak zwykle, tunele, mosty i znów promy. Te ostatnie zawsze płatne.

Po lunchu w ładnym miejscu przy wygodnym stoliku pognaliśmy z duszą na ramieniu do Odda. Postanowiliśmy iść następnego dnia na wycieczkę nr 1 Norwegii - Język Trolla (Trolltunga) i wiemy, że z miejscami na campingu będzie trudno. Uff, dostajemy ostatnie na dwie noce za jedyne 106€ w koronach norweskich.

Mamy dwie opcje, albo pojechać rano autobusem za kupę pieniędzy i wrócić za drugą kupę, albo pojechać swoim autem wcześnie rano licząc na miejsce na parkingu i zapłacić tam odrobinę mniejszą kupę pieniędzy, czyli 50€ za pośredni parking. Ale to nie wszystko, dalej trzeba wjechać busikiem, ponieważ wjazd na górny parking jest limitowany i trzeba go rezerwować z dwumiesięcznym wyprzedzeniem. Tak więc aby się nie zakatować płaci się jeszcze dodatkowo za busik 14€ od osoby, w jedną stronę! Czyli dla naszej rodziny, aby się przejść w górach 20 km trzeba dać 134€ za transport i 106€ za camping, razem 234€. Ktoś mówił o języku trolla? Właśnie go pokazał.

Wieczorem wziąłem się za rozmrożone łososie, które okazują się dorszami, ale i tak bardzo nam smakują, a że było ich za dużo zrobiłem je też w zalewie octowej smażone i w zalewie cytrynowej w białym winie.

3 sierpnia - Dzień Trolla          

Zaczęło się fatalnie. Pobudka o szóstej umożliwiła zdobycie miejsca na parkingu. Było jeszcze mało ludzi, ale dziewczyny potrzebowały pół godziny aby się wyguzdrać z auta z myciem zębów włącznie, w tym czasie przyjechał autobus i z nieistniejącej kolejki do busików zrobiło się półtorej godziny stania. Byłem wściekły.  

W końcu wyszliśmy na trasę, trochę w lekkim tłumie, który jednak szybko się rozrzedził.


WIDAĆ TRASĘ

Góry były atrakcyjne, z małymi jeziorkami, a podejście niezbyt strome. Widoki nas zachwycały, więc szliśmy nie zwracając uwagi na kilometry, ale z przyjemnością zasiedliśmy przy kamiennym stole w celach spożywczych.


KAMIENNY STÓŁ Z WIDOKIEM

Jak to zwykle bywa Język Trolla to dziw natury dający przysłowiowy opad szczeny.


JEST OPAD SZCZENY? BEATKA OPADŁA

To taka wąska półka wychodząca nad przepaść, na której wszyscy chcą mieć zdjęcie. I mają, społeczna kolejka wpuszcza każdego po kolei do zdjęcia i po pół godzinie oczekiwania można sobie takowe powiesić na ścianie, a zwłaszcza rozesłać znajomym - byłem!


A MI SIĘ NOGI TRZĘSĄ PRZY ROBIENIU TYCH ZDJĘĆ

Droga powrotna była mozolna, 20 km w nogach to jest już coś, a jeszcze musieliśmy się spieszyć na ostatni busik, aby nie schodzić dodatkowo 800m.


DUDA ATAK!

Aby zmienić trochę trasę użyliśmy naszych map i zeszliśmy ze szlaku na boczną drogę i na niej spotkaliśmy Polaków. Od słowa do słowa zaproponowali nam zwózkę na parking pośredni - byli dwoma samochodami i akurat mieli trzy wolne miejsca, a i jedno w nogach dla psa. Czekając na resztę grupy opowiedzieli, że kiedy mijali parking pośredni i dojechali do szlabanu pokazali wydruk z zapłaconej rezerwacji miejsca na parkingu górnym. Jednak szlaban się nie otworzył, a pracownik uświadomił ich, że zapłacili 80€ za parking, ale nie za drogę do niego. To dodatkowa dopłata 20€. Ech ci górale, wszędzie tacy sami!

Pod wieczór, po zakupach, zmęczeni, ale zadowoleni, znaleźliśmy się na campingu.

4 sierpnia

Pobudka tego dnia była późna, zebraliśmy się w wolnym rytmie i z campingu wyjechaliśmy dopiero w południe. Przejechaliśmy...200 m i zatrzymaliśmy się na miejskich kortach w celu rozruszania bolących kości. W trasie zjedliśmy lunch w miejscu piknikowym nad jeziorem ze wszystkim co trzeba.

Następnym postojem był wodospad Staindalsfossen i krótki tam spacer. Wodospad jak wodospad, ale miał atrakcję, można było za nim przejść. Domyślaliśmy się jego atrakcyjności zimą kiedy jest częściowo zamarznięty.


SAME TROLLE

Potem były strachy, zbliżaliśmy się do Bergen i każdy z telefonów na campingi uświadamiał nam, że z miejscem będzie krucho, wszędzie był komplet. Zaczęliśmy dość szybko stawać na każdym napotkanym, ale było podobnie. W końcu zawróciliśmy do jedynego ominiętego i tam choć był komplet mieli zapasowe trawiaste pole i to na nim rozbiliśmy się obozowiskiem na dwie noce. Byłoby idealnie, ale obok, zbyt blisko, rozbiła się grupka Francuzów, a my przecież wszystko rozumieliśmy o czym ze swobodą rozmawiają.   

5 sierpnia - Bergen

Zostawiając obozowisko na campingu, wyjechaliśmy do Bergen zaczynając zwiedzanie miasta od drewnianego kościółka, dość symbolicznego dla miasta. Obeszliśmy go tylko nie chcąc płacić za wejście i wróciliśmy do auta znajdując prawdziwki ceglaste (poćce) na kolację. Warto jednak było go zobaczyć, bo jego konstrukcja była dość niespotykana.


BOROWIK PRZY KOŚCIÓŁKU

Zaraz potem doszliśmy do wniosku, że najlepiej zacząć zwiedzanie tak specyficznego miasta od zobaczenia jego struktury z góry. Pojechaliśmy więc do eleganckiej dzielnicy mieszkaniowej zajmującej zbocze wzgórza nad miastem. Tam po zapłaceniu parkingu aplikacją ruszyliśmy na szczyt i punkt widokowy, na który można też wjechać tramwajem linowym á la Gubałówka. 


BERGEN

Spacer był zacny, a widok to już zupełnie, Rzeczywiście miasto położone jest pięknie, na końcu fiordu, port jest chroniony przez wzgórza wokół.

Wróciliśmy do auta na okrętkę, idąc granią wzgórza. Zjechaliśmy do centrum gdzie o dziwo znaleźliśmy miejsce na małym parkingu. Głód nas już gonił.

Być w Bergen i nie zjeść wieloryba to grzech. Cóż, może się to nie podobać, ale jemy też inne ssaki i kiedy nie robimy z tego masowego mordu to można to przełknąć. Tym razem stek z wieloryba przełknęliśmy z wielką przyjemnością, jedynie mięso z bizona nas w życiu bardziej zachwyciło. Bergen jest jednym z niewielu miejsc gdzie można spróbować tego specjału.


STEK CUD Z WIELORYBA I DESER MOANY, TEŻ CUD


W BERGEN MIŁO

Bergen jest ładnym miastem, posnuliśmy się po nim we wszystkich kierunkach, a na piwie zatrzymaliśmy się w tancbudzie, gdzie staruszkowie podrygiwali przy muzyce live. Bardzo nas to ubawiło.


TANCBUDA IS MAGIC

Dziewczyny oczywiście nie odmówiły sobie zwiedzenia lodowego muzeum. Były tam rzeźby i  płaskorzeźby, był bar, meble i szklanki, wszystko z lodu. Ja w tym czasie odkrywałem parki Bergen.


OZIĘBŁE KOBIETY


LODÓWKA


ZIMA LATEM

Po tej lodowej przygodzie, pod wieczór wróciliśmy na camping, porzucając wszelkie koncepcje jazdy czy płynięcia dalej na północ, z Cape North na czele, uznane jako nierozsądne i za zimne.

6 sierpnia

Rano ruszyliśmy jadąc jednak sto kilometrów na północ, aby wykorzystać samochodowy prom do rejsu po najdłuższym fiordzie Norwegii - Sognefjord. Ma on 204 km długości i 1308 m głębokości. A że akurat przyszła pora lunchu, zainstalowaliśmy się więc wewnątrz promu przy stole z widokiem na dziób i spałaszowaliśmy przyniesiony z auta lunch patrząc na ściany skał i wszechobecne wodospady z nich spływające. Same piękności!


TAM PŁYNIEMY


ZARAZ WYPŁYWAMY


WSZYSTKO DLA TYCH WIDOKÓW

Było już pod wieczór kiedy zjechaliśmy z promu, a prognoza zapowiadała ulewy. Decyzja była jedna: szukamy szałasu na noc. Dość szybko zainstalowaliśmy się na campingu w szałasie z trawiastym dachem. Było ciepło, przytulnie i miło, tyle że w oparach grzybowych - cały czas w air fryerze suszyliśmy zebrane po drodze grzyby.


NASZ SZAŁAS, A DO LASU STRACH WCHODZIĆ, WSZĘDZIE SĄ GRZYBY

7 sierpnia

Rano alarm! Moana dostała rodzinę w Stanach, w Północnej Karolinie! Radość przyćmiła informacja, że nie ma możliwości zapisania jej do szkoły, ale rodzina znalazła szkołę sztuk scenicznych, tylko żeby się do niej dostać trzeba być zaakceptowanym po złożeniu dossier. Czyli musieliśmy wysłać im filmiki według otrzymanych wytycznych. No i zostaliśmy w szałasie zamienionym w telefoniczne studio nagrań. Właścicielka była tak miła, że pozwoliła nam zostać do południa.

Lunch zjedliśmy w deszczu w samochodzie pod supermarketem zajadając pieczonego kurczaka i sałatkę.

Popołudnie jechaliśmy przez góry w stronę Szwecji aby na noc znów spać w szałasie. W drugim podejściu, w pierwszym zażądano 20€ za psa.

8 sierpnia  

Przed nami katastrofa meteorologiczna. Dostajemy alerty na telefon. Urwanie nieba i zagrożenia wszelakie.

My starzy żeglarze analizujemy sytuację: tragiczny front ma 200 km grubości, porusza się 15 km na godzinę czyli będzie urwanie nieba przez +/-15 godzin, więc jeśli jadąc w niego w ulewie, ze średnią powiedzmy 50 km na godzinę przez trzy godziny, a front w tym czasie przesunie się sam z siebie 45 km daje to razem 195 km. Jest więc szansa, że go miniemy zanim zaleje wszystko.

Ruszyliśmy szybko. Po 4 godzinach jazdy w ulewie, na niebie, już w Szwecji, pojawiły się pierwsze przebłyski słońca.

A w Norwegii? Wszystkie nasze drogi zostały zamknięte, wiele mostów uszkodzonych, na "naszym" campingu w Odda zginęła jedna osoba i ogłoszono stan wyjątkowy w przejechanej przez nas części Norwegii.

Na kolację w ciepełku namiotu zjedliśmy cudo steki z renifera - przerobiony przeze mnie air fryer służył za grzejnik z dmuchawą. W namiocie było 25 stopni, a na zewnątrz 12. Brawo ja!


JUŻ W SZWECJI I AIR FRYER Z PATYCZKIEM JAKO GRZEJNIK  

9 sierpnia

W Szwecji. Postanowiliśmy jechać prosto do Stockholmu na camping, i słusznie, dostaliśmy ostatnie wolne miejsce. Na wielu campingach nie ma rezerwacji i miejsce dostaje pierwszy przybywający. Po lunchu, znów przy air fryerze z powodu niskich temperatur nawet w południe, pojechaliśmy do Tom Tits Experiment w Södertälje, gdzie my z Moaną zabawialiśmy się w różnorakie doświadczenia, kiedy to Beata z Dudą początkowo w deszczu i pod parasolem, spacerowała po mieście i parkach robiąc 10 km. Dla nas było ciekawie, ale bez szczególnego szału.


BAWIMY SIĘ Z MOANĄ


ILUZJA I  DWA IDENTYCZNE STOŁY


JA NA GRZYBY, A MOANA DORABIA JAKO TIRÓWKA

Wracając na camping zrobiliśmy zakupy w supermarkecie Ika z dużym działem pełnym polskich produktów.


POLAK DO SZWEDA: GDZIE MIESZKASZ? W KUNGENS KURVA, A TY? W SOSNOWCU KURWA       

10 sierpnia - Stockholm

W nocy znów padało. Organizujemy się z wolna, po późnym śniadaniu odprowadziłem z Dudą moje panie do metra. Pojechały zwiedzać muzeum Wazy. To ten statek od brata tego gościa z kolumny w Warszawie. Obiekt jest imponujący, historia ultra ciekawa, powiązana też z potopem w Polsce.


MUZEUM WAZY IMPONUJĄCE


NO I MI SIĘ BEATA UTOPIŁA W WAZIE

Po zwiedzaniu dziewczyny poszły na pyszny lunch do knajpki, aby z niego udać się do muzeum zespołu ABBA. Kiedy one ponad dwie godziny świetnie się w nim bawiły, ja, który muzeum Wazy znałem, a Abbę sobie darowałem, po lunchu i spacerze w okolicznym lesie wyruszyłem samochodem do centrum.


Z WOSKOWĄ ABBĄ ŚWIETNA ZABAWA

W Muzeum Abby dziewczyny spędziły urocze chwile, a kiedy z niego wyszły ja już czekałem na parkingu, gdzie Moana przejęła Dudę, a my z Beatą weszliśmy do drugiej części muzeum Wazy - Wrack Muzeum, a że już zamykali, tak coś zawile tłumaczyliśmy w kasie, że zapomnieli skasować nasze bilety. To małe muzeum opowiada o wrakach statków i metodach ich odkrywania i potem penetracji w poszukiwaniu artefaktów.

Na nas największe wrażenie zrobiło nagranie rozmów pomiędzy statkami Silja Europa i Mariella, płynącymi w czasie sztormu na ratunek tonącemu w 1994 roku promowi Estonia, płynącemu z Tallina do Stockholmu. Mayday zawsze robi wrażenie, ale tym razem nie został nadany prawidłowo, a same rozmowy z kapitanem Estonii trwały tylko 7 minut po czym Estonia umilkła. 20 minut później prom zniknął z radarów. Zginęło wtedy aż 852 osoby z 989 znajdujących się na nim, głównie uwięzione pod pokładem po zamknięciu grodzi w celu ratowania statku. Łzy nam ciekły po policzkach: Silja Europa do Mariella, czy widzisz Estonię? Negative, są tylko małe światełka na wodzie...

Późnym popołudniem pojechaliśmy do pałacu królewskiego Drottningholms Slott, a raczej jego parku, który prawie w całości jest dostępny dla publiczności i za darmo - normalka, to Szwecja. Miejsce było bardzo urokliwe, pałac nad wodą interesujący architektonicznie, a całość urbanistycznie. Warto było się ciągnąć taki kawał, zwłaszcza, że powrót skróciliśmy sobie promem. Na camping dotarliśmy po zmroku.


DOMEK KRÓLA


A NA DZIAŁCE PRZYBUDÓWKI

11 sierpnia - Stockholm

Już wiedzieliśmy, że na Stockholm będzie nam o jeden dzień za mało. Zwinęliśmy szybko obóz i zaparkowaliśmy na tym samym parkingu co dnia poprzedniego. Na nieużyte bilety weszliśmy z Moaną jeszcze raz do muzeum wraków. Też się wzruszyła odsłuchując tragedii "Estonii".

Przejście centrum i starówki było głównie poszukiwaniem knajpki na lunch. Znaleźliśmy świetną, w której pstrągi i dziczyzna zadowoliły wszystkich. Drugie przejście przez starówkę-wyspę było już szybkim krokiem, aby nie spóźnić się na prom do Tallina. 


STOCKHOLMU NAM ZA MAŁO


MAJĄ TAM ECO PAROWCE I LINIOWCE

Prom MS Mystar był 212 metrowym kolosem (2 tys. pasażerów i 450 samochodów), niepodobnym do naszych promików kursujących z Teneryfy do Huelvy. Były w nim puby, bary, restauracje, basen, wielka sala do spektakli i nasza spora kabina z oknem. Korytarze nie miały końca.

Większość popołudnia spędziliśmy na górnym pokładzie, świeciło z wolna zachodzące słońce, było w miarę ciepło, a widoki wywoływały achy i ochy. Przez kilka godzin płynęliśmy kanałami pomiędzy setkami wysepek, na których stał niekiedy tylko jeden domek. Było bajkowo. 


DOM PRAWIE NA WODZIE

Wieczorem Moana poczuła szybko, że jest już nastolatką i pognała do baru w wielkiej dwupoziomowej auli, gdzie obserwując spektakle muzyczne popijała bezalkoholowe koktajle. W końcu i my też się pojawiliśmy i zajęliśmy razem fotele wokół okrągłego stolika. Na koniec wieczoru udaliśmy się do pubu aby wziąć udział w muzycznym quizie zorganizowanym niezwykle ciekawie. Sącząc piwo bawiliśmy się świetnie, i choć nie wygraliśmy, Moana wyszła z wielką czekoladą jako nagrodą zapewne za swoje imię.

Noc minęła nie wiadomo kiedy, rano wpływaliśmy już do Tallina.


PROMUJEMY CIEKAWE ŻYCIE

12 sierpnia - Tallin

Pierwszy z małych krajów bałtyckich, Estonia, jest w swoim wymiarze. Stolica Tallin nie błyszczy wielkomiejskością europejskich stolic, jak może z 450 tysiącami mieszkańców? Jest jednak wielka w proporcjach do innych miast tego kraju, z których żadne nie przekracza 100 tysięcy. Tą swoją małością tworzy jednak intymną atmosferę nadmorskiego kurortu i bardzo dobrze się w tym mieście czuliśmy.


MIĘSKO Z NIEDŹWIEDZIA PYSZNE - CÓŻ, TRADYCJA

W czasie zwiedzania przystanęliśmy na punkcie widokowym słuchając opowieści przewodniczki grupy turystów. Opowiadała jak to Estończycy próbują wyrugować rosyjski z życia publicznego narzucony im przez Sowietów oraz ograniczyć niektóre prawa głosu Rosjanom, którzy po wysiedleniu (czytaj zsyłce) rodzimej ludności zostali zainstalowani u nich aby zmienić proporcje narodowościowe. Zresztą ci Rosjanie chętnie do nich się przesiedlali, była to dla nich inna kultura i inny etos pracy, żyło im się tu lepiej niż w głębokim komunistycznym Związku Sowieckim. Narzekała też, że mają niedobory w szkolnictwie, nie ma dość nauczycieli języka estońskiego.


TALLIN


Z BAZY GERMAŃSKO, ALE POŁOŻENIE GEOGRAFICZNE JEST ZAZNACZONE

Jak pisałem na początku, wszystkie języki naszej północnej pętli, poczynając od Danii, a na Litwie kończąc, były dla nas absolutnie szczelnie niezrozumiałe. Oto przykład:


JEDYNIE ZDJĘCIA ROZUMIEMY

Jadąc przez te płaskie lesiste kraje mieliśmy czas i dogłębnie przeczytaliśmy na głos historię każdego z nich, i w konkluzji stwierdziliśmy, że Polacy nie powinni narzekać na swoją. Mieszkańcy tych regionów przeżyli istne historyczne piekło, a na dodatek skończyli jako republiki ZSRR. My Polacy, byliśmy wtedy tylko sympatykami. O dziwo zachowali oni jednak swoją etniczną jedność i języki.


PODZIĘKOWANIE NARODU ESTOŃSKIEGO DLA BORYSA JELCYNA

Oby kiedyś tej tablicy nie musieli zdjąć.

W naszych podróżach chcemy więcej czasu spędzać w naturze, jednak kiedy się poznaje kraje, zwłaszcza te stare, posiadające zabytki, to miasta przyciągają najbardziej. Tylko jeden kraj bałtycki (bo Norwegia nim nie jest) jest interesujący geograficznie, to Szwecja, no może też bardzo północna Finlandia, pozostałe są płaskie, tylko lasy i pola, no i oczywiście wybrzeża, jednak te same w sobie nas mniej pociągają z wiadomych względów. Zwiedzając miasta w tych krajach wcale nie potrzeba wiele czasu. Kiedy nie chodzi się po muzeach czy wystawach, z wyjątkiem może tych wybitnych, to na zobaczenie i poczucie ich atmosfery wystarczy generalnie jeden dzień i to nie pełny. Starówki są małe, mają kilka kościołów, kilka wybitniejszych budynków, jakiś nowoczesny obiekt będący pieczątką naszych czasów. Przecież nawet takie kolosy jak Paryż, Rzym czy Londyn można powierzchownie obskoczyć w trzy dni i zobaczyć wszystko co trzeba, a co dopiero Tallin czy Wilno, w których po dwóch godzinach spaceru zaczyna się powtarzać te same ulice. Takie zwiedzanie jest może trochę po japońsku, ale nas interesuje zobaczenie jakiejś tam specyfiki miejsca, kuchni i na tym.

Jedynym żalem jaki nam towarzyszył jadąc już z Tallina na południe, to bliskość Sankt Petersburga, którego z wiadomych przyczyn zwiedzić nie mogliśmy. 

Opuściliśmy więc Tallin przed wieczorem, aby jeszcze za dnia, po przejechaniu 130 km, stanąć znów przed promem. Napisałem promem? Wariatkowo jakieś, znów prom?


ZNOWU PROMEM?

No tak, postanowiliśmy zatrzymać się na noc na bałtyckiej wyspie Saaremaa i tam pokręcić się trochę w naturze.


NA CAMPINGU

13 sierpień - Saaremaa, Estonia

Jak to mówią Francuzi, camping mieliśmy z nogami w wodzie. Znaczy siedzieliśmy prawie na poziome morza, które bardziej przypominało jezioro. Przy śniadaniu doszliśmy do wniosku, ze wyspa jest jednak spora więc nie będziemy już wracać na ten camping i zatrzymamy się w innym, tym razem może bez komarów.


ŚNIADANIE NA TRAWIE Z NOGAMI W WODZIE

Wyruszyliśmy w stronę historycznej miejscowości Kuressaare, zresztą jedynej na wyspie. Po drodze zatrzymaliśmy się na spacer po małych kraterach powstałych po uderzeniu meteorytów. Spacer był miły, ale jeśli chodzi o dziury w ziemi to komentarz jest zbyteczny.


KRATER?

Kuressaare okazało się nadmorskim pustym kurortem co było zaskakujące na początku sierpnia. Było to ładne miejsce z porcikiem, główną ulicą wychodzącą na wielką cytadelę zbudowaną wokół zamku. Przed zwiedzaniem znaleźliśmy od razu świetną knajpkę.

Zamek był ciekawy, a cytadela na tyle duża, że spacer po jej wałach zajął nam trochę czasu.


NA ŚRODKU CYTADELI ZAMECZEK 


MIŁY SPACEREK


I TU SIADA CZŁOWIEK                                                                ŻARTUJESZ?

Wynaleźliśmy na mapie jakieś szlaki i dumnie brzmiącą nazwę Panga Cliff. Pojechaliśmy zobaczyć te klify i jedyną z tego korzyścią było to, że Moana po raz pierwszy w życiu poprowadziła samochód na wielkim parkingu. A klify? Koń by się uśmiał, a Duda to już na pewno. No ale jak się ma najwyższą w kraju górę o wysokości 317 metrów to i klify są proporcjonalne.

Na noc zatrzymaliśmy się na przydrożnym campingu bez obsługi. Rano zostawiliśmy 10€ w kopercie i tyle nas widzieli.

14 sierpnia - Ryga, Łotwa

Od promu do Rygi było 250 km. Wjechaliśmy więc do stolicy Łotwy idealnie w korki, a wszędzie były kocie łby i trzęsło nami niemiłosiernie. Korki oznaczały, że była to już metropolia. Tak, Ryga miała kiedyś już prawie milion mieszkańców, ale populacja spadła do 700 tys. Zaczęła się zapewne droga odwrotna do tej, którą zafundowali Łotyszom Sowieci, kiedy to po wojnie wysiedlili na Syberię prawie 40% łotewskiej populacji, a sami im wtłoczyli swojską swołocz. Dziś Rosjanie i Białorusini stanowią razem nieznaczną większość, za to nie mówią po łotewsku.

Snuliśmy się po mieście w poszukiwaniu firmy, która wymieni Moanie ekran w telefonie, który stłuczony wcześniej, a następnie zalany teraz padł zupełnie. W końcu znaleźliśmy i telefon zostawiliśmy.

Camping był blisko centrum przy halach targowych. Trafiliśmy świetne narożne miejsce i jasne było, że zostaniemy na nim dwie noce.

15 sierpnia - Pojechaliśmy do Rygi

Rano przychodzi wiadomość z CLS, Moana ma dosłać do amerykańskiej szkoły elementy do wyboru, ale według ich schematu, recytacje, śpiewy i takie tam. Nie panikujemy, idziemy w miasto, oni tam śpią przecież.

No tak, Ryga to już inny wymiar. Idziemy wielkim mostem nad Dźwiną spoglądając na olbrzymi włoski wycieczkowiec stojący w centrum przy moście. Dalej widzimy zamek, zaraz za nim wchodzimy w starówkę. Idziemy jednak kawał drogi najpierw odebrać telefon. Odbieramy, jest jak nowy, tyle że karta SIM leżąca idiotycznie w moim portfelu z monetami padła. Daję jej moją hiszpańską, mi pozostaje polska i jest ok.

Zaczynamy zwiedzanie i coraz bardziej nam się Ryga podoba, trafiamy też do świetnej knajpy na lunch, stek z tuńczyka zachwyca Beatę, a Moanę placki z łososiem. Ja próbuję kiełbaski, które nie są podobne do polskich i bardzo mi smakują.


RYGA PACHNĄCA WIELKOMIEJSKOŚCIĄ


ALEŻ NIEBO


DLA DETALU POWTÓRZENIE DOMU BRACTWA CZARNOGŁOWYCH

Z lunchu wychodzimy późno, Moana robi się nerwowa, Amerykanie już wstali, postanawia więc gnać na camping nagrywać.


JEST TEŻ SOWIECKA PIECZĄTKA ZNANA Z WARSZAWY I NAJBRZYDSZY BUDYNEK EUROPY - ŁOTEWSKA BIBLIOTEKA NARODOWA (wg mnie)

My ruszamy w przeciwnym kierunku, idziemy do dzielnicy kamienic secesyjnych, które doprowadzają nas do estetycznych uniesień. Do głowy nam nie przyszło, że coś takiego może tam być i bez dwóch zdań równać się z najlepszymi światowymi arcydziełami tego okresu. Chodziliśmy wynajdując różne smaczki, robiliśmy zdjęcia dziwiąc się, że żadne z nas o tym nie wiedziało. Patrzcie:


CUDA


I CUDA

Wróciliśmy w końcu na camping oglądając po drodze ortodoksyjną katedrę niebywałej urody i przechodząc przez dwa parki. Ja poszedłem jeszcze na zakupy, a Beata pognała do Moany nagrywać jej wyczyny.


NO I PO RYDZE

16 sierpnia - Wyjazd z Rygi

Od rana wszystko się kręci wokół nagrań Moany, aż do lunchu. Po nim ostatni montaż i Moana wszystko wysyła. Uff.

Zbieramy obozowisko i ruszamy w kierunku Litwy.

Nagle dostajemy informację od CLS, że ta szkoła nie wchodzi w rachubę, nie ma europejskiej homologacji więc Moana nie może jechać do tej rodziny. K....! Po dwóch tygodniach się kapnęli, że szkoła nie ma homologacji? Kto tym rządzi? Jaki brak profesjonalizmu! Na dodatek nie można się do nich do Madrytu dodzwonić, bo oni odbierają tylko do 14h00. K...! Moana jest załamana, niewiele czasu pozostaje aby znaleźć alternatywną szkołę i rodzinę.

Dojeżdżamy do Wilna, camping to część parkingu hal targowych, niedawno był tu zjazd NATO. Jest jednak ok, miejsca są duże, toalety prefabrykowane, nowe i wygodne.

17 sierpnia - Wilno   

Do miasta jedziemy autobusem i wysiadamy na dworcu. Sceneria jak z głębokiego PRL-u. Idziemy w stronę pięknej hali targowej gdzie wszystkie "baby" mówią po polsku. Próbujemy różnych specjałów. Ja zachwycam się rozpływającą się w ustach wędzoną słoniną. Wędliny nie przypominają jednak polskich, są inne w smaku, według nas dużo lepsze. Na przykład suszona wołowina. Zamawiamy to i owo, częściowo płacimy i zostawiamy w lodówce.

Wchodzimy w starówkę, ale Moana już mówi o lunchu i znajduje restaurację. Jest świetna, Beata je śledzie, a potem serowe zeppeliny z sosem grzybowym, ja z Moaną chłodnik litewki (no bo jak inaczej?) i zeppeliny z mięsem, piwo też jest świetne. Jak ktoś nie wie, zeppeliny to takie wielkie podłużne, zwężone na końcach nadziewane kluski czy pyzy.


ZUPA FLUO I KIEŁBASY

Potem oczywiście odwiedziliśmy czarną madonnę i inne miejsca, ale już po godzinie zaczęliśmy się powtarzać.


LITWO OJCZYZNO MOJA. TO MÓWI NAJWIĘKSZY POLSKI WIESZCZ.

Postanowiliśmy więc obejść Pałac Prezydencki, którego ogrody są częściowo otwarte dla publiki, a potem wdrapaliśmy się na wzgórze z basztą i widokiem na miasto. 


WILNO

Dla Dudy przeszliśmy przez park i dalej do dzielnicy artystycznej Użupis, gdzie zasiedliśmy na napitki. Wiadomo! Aby tworzyć trzeba pić.


PAŁAC PREZYDENTA I UŻUPIS

Wracając przez targ odebraliśmy zakupy, dokupując jeszcze kilka smakołyków i miejscowy alkohol. W powrotnym autobusie patrzyliśmy na domy pod strzechą przy głównej ulicy miasta tej europejskiej stolicy. W autobusie zrobiła się dość niemiła atmosfera, pijany wileński Polaczek (patrz, to się pisze dużą literą!), dość głośno wychwalał Polskę, mówiąc niemile o syfiatej Litwie.

Na campingu krążyły złe myśli o wyjeździe Moany do USA.

18 sierpnia - Trokai

Kierunek Kowno, ale zanim tam dotrzemy jedziemy do zamku na wodzie Trokai - to najważniejszy zabytek Litwy. Na miejscu wszystkie parkingi były płatne i pełne, ale miejsce znajdujemy. Znajdujemy też niezłą knajpkę serwująca specjalność regionu Kibiny. To rodzaj pierogów w chrupkim cieście. Wszystko było smakowite.


KIBINY PRZY ZAMKU TROKAI

Zadowoleni ruszyliśmy na zwiedzanie zamku na wyspie połączonej z lądem mostkami. Rzeczywiście było to urokliwe miejsce, obeszliśmy zamek, zajrzeliśmy do środka na rozłożone do jakiegoś spektaklu krzesła. Po powrocie na ląd wypożyczyliśmy na godzinę rower wodny, aby zerknąć na wszystko od strony wody. Było wesoło i mokro - oczywiście wszyscy wykąpaliśmy się w ciepłym jeziorze.


SIĘ PEDAŁUJE

W okolice Kowna dojechaliśmy pod wieczór, camping znajdował się nad jeziorem przy dużej publicznej plaży. Moana poszła jeszcze popływać, kiedy my pojechaliśmy na zakupy.

Na kolację jedliśmy zakupione w Wilnie specjały.

19 sierpnia - Kowno

Z początku Kowno nie zrobiło na nas w ogóle wrażenia, ot małe miasteczko. Porzucając auto w darmowej strefie parkowania obok starówki (sobota), weszliśmy w nią bez szczególnego entuzjazmu. Pachniało komuną, starówka była marna, jedynie główny plac nas zainteresował, na ogrodzeniu placu budowy remontowanego ratusza znajdowała się ekspozycja starych fotografii miasta. To było interesujące. Przeszliśmy też parkiem z prawdziwą bieżnią zajmującym zalewowy kiedyś cypel miasta pomiędzy rzekami Niemen i Neris. Były tam też ruiny zamku.


W KOWNIE ZIELONO

Knajpka nas zadowoliła, jedzenie było smaczne i relatywnie niedrogie, 60€ za naszą trójkę. Tak w ogóle wszystko po Skandynawii zrobiło się relatywnie niedrogie.

Po lunchu poszliśmy na drugą stronę miasta i tam spotkała nas niespodzianka. Wyszliśmy ze starówki i nagle znaleźliśmy się na prostej jak strzała Laisvès Alei, która na wzór hiszpańskich Ramblas, miała dwa pasy ruchu odgrodzone chodnikiem z drzewami. Po pewnym czasie aleja zrobiła się wyłącznie piesza, domy wokół eleganckie z butikami znanych marek w parterach. Takie Champs Elysées  Kowna, i wcale nie gorsze. Zamiast łuku triumfalnego perspektywę zamykał Sobór Świętego Michała Archanioła, neobizantyjski kościół, który świetnie w tej roli się znalazł. Szkoda, że zaczęło padać i postanowiliśmy już jechać do Polski.


ATRAKCYJNIE

Szybko minęliśmy granicę, ale jadąc na upatrzony camping zmieniliśmy zdanie. Na niebie, wyglądało, że nad Śniardwami wisi piekło. Po szybkiej analizie map i prognozy, doszliśmy do wniosku, że objedziemy burzę i pognamy drogą szybkiego ruchu do Łomży, przed którą skręcimy na Kolno, Myszyniec, Nidzicę, a stamtąd do domu.

Jazda była trudna, drogi wąskie, a i szybko zrobiło się ciemno. Dojechaliśmy o 22h30 łamiąc naszą zasadę: nie jeździmy po zmroku.

20 sierpnia  do 1 września - Wielkie Leźno     

No nie udał nam się pobyt w naszym wiejskim zamku. Nie pomogły w tym wizyty gości i miłe wieczory, nie pomógł rower wodny i kąpiele w jeziorze, nie pomogło wspólne łowienie ryb i szczupaki złowione przez Moanę na spinning - wszystko kręciło się wokół wyjazdu Moany do USA, a raczej nerwów i tracenia nadziei, czy to się w ogóle uda.

Pojawiła się propozycja, ale na pobyt z drugą uczennicą z Niemiec, co absolutnie nie odpowiadało zaakceptowanym przez organizatora naszym wymaganiom. Na dodatek szkoła tam trwała już od dwóch tygodni.

Inna propozycja dotyczyła wyjazdu na wsypę w okolicach Seatle, do trzyosobowej rodziny z rocznym dzieckiem "czyli jako opiekunka". Na dodatek nie było już miejsca w szkole, a do prywatnej katolickiej trzeba było do kilkunastu tysięcy euro już zapłaconych, dopłacić jeszcze trzy i pół, na co się nie zgodziliśmy.

Strona hiszpańska w rozmowach zasłaniała się Amerykanami, na co im w końcu wygarnąłem, że gówno mnie Amerykanie obchodzą, bo umowę mamy z nimi, a nie z nieznaną nam stroną amerykańską.

Przyszedł w końcu 31 sierpnia, dzień wygaśnięcia umowy. Nadzieje zniknęły, za to pojawiły się inne nerwy. Moana nie była wpisana do żadnej szkoły. Do francuskiej, prywatnej, nie chciała już iść, a do innych nie można się było dodzwonić, rok szkolny zaczynał się 11 września, więc były jeszcze zamknięte.

Po wielu płaczach i rozgoryczeniach Moana zaczęła sobie układać w głowie przyszłość inaczej, a ja wiedząc, że nie możemy już kontynuować naszej planowanej podróży zaproponowałem przejazd przez Austrię i Słowenię do Wenecji, skąd dziewczyny miały polecieć do domu, aby Moana mogła w poniedziałek stawić się w jakiejś szkole. Mieliśmy oczywiście już jedną na oku - przed planowanym wyjazdem na rok odwiedziliśmy pięć liceów (dwa lata) posiadających maturę ze specjalnością sztuk scenicznych.



WESOŁA ZABAWA PRZYKRYWAJĄCA GORYCZ

1 września -  znów ruszamy w trasę      

Trochę rozbici opuszczaliśmy nasz dom, w którym ja z Beatą mieliśmy jeszcze, pod nieobecność Moany, zostać na dłużej. A tu masz, totalna zmiana planów wakacyjnych i na cały przyszły rok szkolny.

Wieczorem dotarliśmy na kolację do Sułoszowej, do rodziny Beaty gdzie przez następne dwa dni był przemarsz wojsk w postaci różnych członków rodziny, a całość została zakończona kolacją przy ognisku.


Z RODZINKĄ

Oczywiście ja miałem przygodę z osą lub pszczołą, ukryta w piwnej pianie dziobnęła mnie w wargę. To taka nowa technika zamiast botoksu.


NATURALNY BOTOKS - WIĘCEJ OPALENIZNY I MURZYN JAK ZNALAZŁ

4 września - Kraków

Samochód zostawiliśmy w Krakowie w umówionym serwisie o 10h00, widomo, po takiej trasie przed powrotem musieliśmy wymienić wszystkie płyny w aucie.

Idąc wałami Rudawy spotkaliśmy się z Ewą, która wyszła nam na przeciw, aby zabrać nas do siebie na lunch. Wrócił Jasiek i wspólnie spędziliśmy popołudnie w oczekiwaniu na odbiór samochodu. Trochę się to przeciągnęło, więc z Krakowa wyjechaliśmy pod wieczór, aby już po ciemku stanąć na noc na polskim jeszcze campingu tuż przy granicy z Czechami. Drogim, nie dając wiele kosztował 162 pln, na dodatek gdzieś w pobliżu było gniazdo natrętnych szerszeni.

Dostaliśmy wtedy informację, że na nasze konto wpłynął zwrot pieniędzy od CLS. Koniec z Ameryką, klamka zapadła. Moana jednak z wolna wymyśliła nowe podejście do problemu: ponieważ za rok pozostaną jej dwa lata do matury, zrobi jedną hiszpańską, drugą amerykańską. A poza tym są dalej wakacje.

Do lepszego nastroju przyczyniła się też informacja z przyszłej szkoły Moany. Beata w końcu dodzwoniła się do jej dyrektorki, która wykazała zrozumienie i kazała dziewczynom przyjść do szkoły w poniedziałek 11 września aby dopełnić formalności.

5 września - Wiedeń

Do Wiednia wjechaliśmy w sam raz na lunch parkując się w uliczce tuż przy katedrze. Jakiś cud. Szybko znaleźliśmy niezłą knajpkę, Beata zjadła szczupaka, Moana kotlet wołowy, a ja wiener schnitzel, oczywiście cielęcy, taki prawdziwy, a nie oszukany, świński.


PRZEJAZDEM W WIEDNIU

Najedzeni poszliśmy w miasto, dziewczyny wdrapały się na wieżę katedry Św.Stefana, potem Moana poszła na trójwymiarowy film o Sisi. My w tym czasie obeszliśmy okolice, zobaczyliśmy operę, Hofburg, Pałac Habsburgów, do parków nie weszliśmy, był zakaz dla psów. Po wyjściu Moany powtórzyliśmy trasę aby i jej pokazać kilka obiektów, my przecież Wiedeń znamy, byliśmy już razem, a dodatkowo ja mieszkałem w tym mieście półtora roku.


GOETHE

Skonani, po 18h00 ruszyliśmy na południe w stronę Grazu.

Trudno było znaleźć kamping w pobliżu autostrady, ale w końcu się udało nie odjeżdżając od niej zbyt daleko. Właściciel pokazał nam wygodne miejsce i życzył miłej nocy. Dopiero później zauważyliśmy, że jesteśmy pod tabliczką: zakaz pobytu z psami. Dobrze, że Duda siedziała cicho w bagażniku.

6 września - Ljubljana, Słowenia

Po kąpieli w hotelowym sztucznym jeziorku ruszyliśmy w stronę następnej stolicy nowego małego kraju.

Po drodze okazało się, że uciekły nam bilety z Wenecji, kupiliśmy więc tańsze z Marsylii (2x50€) na najbliższą sobotę, aby dziewczyny w niedzielę pozbierały się po ponad dwumiesięcznej nieobecności w domu, a w poniedziałek udały na 9h00 do szkoły wynajętym na lotnisku samochodem.

Bardzo miły był dzień spędzony w Lubljanie, to miasto wielkości Tallina - 250 tys. mieszkańców, więc aby zobaczyć wszystko wystarczy kilka godzin. Moana wynalazła na lunch knajpkę Julia, która okazała się świetna. Ja zjadłem tagliatelle z mięsem wołowym, Moana pierożki słoweńskie podobne do ravioli z serem i boczkiem, a Beata nad wyraz smakowitą ośmiornicę.


W LJUBLJANIE ŁADNIE I SMACZNIE


PODOBNO SMOK MERDA OGONEM KIEDY PRZEZ MOST PRZECHODZI DZIEWICA. CIEKAWE KTÓRYM?

Potem zwiedziliśmy miasto, weszliśmy na wzgórze zamkowe, a kiedy dziewczyny poszły do muzeum iluzji, ja z Dudą szukaliśmy smaczków tego małego ładnego miasta.


ILUZJE


SMACZKI LJUBLJANY

Długo wtedy zastanawiałem się jak zorganizować zwiedzanie Wenecji, którą ja znałem bardzo dobrze, mieszkałem przecież u kapitana portu wojennego w cudnym, zakazanym dla turystów miejscu, a i Beata też tam była kilkakrotnie. Chodziło o Moanę i psa.

Wpadłem na świetny pomysł. Na półwyspie położonym na wschód od Wenecji przy Punta Sabbioni są campingi, a stamtąd od świtu do nocy pływają vaporetto na Plac Świętego Marka. Dokonaliśmy rezerwacji na dwie noce.

Opuściliśmy Ljubljanę i zaraz potem w drodze zrobiła się afera! Zadzwonił CLS, że ma miejsce dla Moany w rodzinie tymczasowej, że wprawdzie szkoła się już zaczęła, ale ją przyjmą. Mamy 2 godziny czasu na odpowiedź.

W aucie burza mózgów trwała w ciszy. Każde z nas analizowało sytuację po swojemu. W końcu Moana mówi jak w dowcipie: mam w dupie pański sekator! Już sobie poukładała w głowie wszystko inaczej i cieszy się na nową szkołę, i na rozwiązanie z dyplomem w USA. Odmówiliśmy będąc jeszcze w drodze.

NOTA: Wyszło dobrze. Mimo wielkiego rozczarowania, łez i zawodu, dziś Moana jest szczęśliwa. Uwielbia swoją nową szkołę, ma tam już świetnych kumpli, z którymi chodzi na plażę, umawia się w knajpkach. To szkoła publiczna więc wszyscy są normalni, a nie nadęci, jak w poprzedniej prywatnej francuskiej. Dodatkowo znaleźliśmy inną organizację, która już szuka rodziny na następny rok szkolny. Jeśli zda ten przyszły rok w szkole w USA, to następną klasę będzie mogła robić zdalnie z domu i dostanie wtedy amerykański dyplom. W tym czasie w swojej szkole zrobi maturę ze specjalnością: sztuki sceniczne. Nie ma tego złego...

Na camping Miramar dotarliśmy pod wieczór z czystymi już głowami. Zorientowaliśmy się co i jak z biletami vaporetto i rozbiliśmy obóz na dwie noce za jedyne 55€ za noc. Kolacja była lekka i przyjemna podlewana włoskim już winem.

7 września - Wenecja

Poranna organizacja była wzorowa, Beata poszła kilometr z Dudą na przystań, my z Moaną podjechaliśmy darmowym autobusem i kupiliśmy całodobowe bilety na transport. Od razu odpłynęliśmy aby po ponad pół godzinie znaleźć się po wieżą na Placu Świętego Marka.


W VAPORETTO I KRZYWA WIEŻA NIE W PIZIE

Dziewczyny poszły na wieżę, a ja stanąłem z Dudą w długiej kolejce do bazyliki o tej samej nazwie.


Z MARKOWEJ WIEŻY

Pierwszy doszedłem do portyku wyczulonego na metal, więc zacząłem przepuszczać ludzi. Wszyscy myśleli, żem ochroniarz z dużym psem. W końcu pojawiły się dziewczyny i od razu weszły.


IMIĘ MAREK DOMINUJE

Główne wizyty mięliśmy odbębnione, przyszedł więc czas na niespodziankę. Zapraszam moje ukochane do Café Florian, najstarszego czynnego lokalu, od 1720 roku!

Zasiadamy na nad wyraz eleganckim tarasie, zamawiamy białe wino i mrożoną kawę dla Moany i słuchamy koncertu kwartetu, dwa smyczki, flet i fortepian. Zostanie on nam doliczony do rachunku. Cóż, magia Wenecji.


FLORIAN TEŻ MA SIĘ DOBRZE

Wszędzie jest wściekły tłum, na lunch postanawiamy wyrwać się z niego i popłynąć na słynną ze szklanych wyrobów wyspę Murano. Tak też robimy, ale nie był to dobry pomysł, szkiełka są dobre dla murzynów w Afryce, choć ostatnio to oni nam je sprzedają wszędzie w Europie, a i wybór knajpy nie był trafiony, zjedliśmy włoskie standardy przygotowane raczej pod turystów. Tak czy inaczej wpłynęliśmy do Wenecji przez Canale Grande, tak jak chcieliśmy. Potem przeszliśmy dwa razy obowiązkowo mostem Rialto, zasiedliśmy też w knajpce na piwie wybijając Moanie z głowy rejs gondolą - musi sobie przecież coś zostawić na swoje życie.


MAŁY KANAŁ, DUŻY KANAŁ I MURANO


RIALTO

No i tak snuliśmy się po mieście do wieczora, aby w końcu dojść wzdłuż wybrzeża do innego vaporetto, które zabrało nas na wyspę Guidecca. Moją ideą było nie jeść kolacji w Wenecji, a z widokiem na nią. Ha!


ŻE WENECJA KAŻDY WIDZI

Zasiedliśmy na restauracyjnym tarasie na nabrzeżu z widokiem na wieżę San Marco i Pałac Dożów, które zmieniały kolory z każdą chwilą zachodzącego właśnie słońca. Potem pomarańczowe niebo zrobiło się purpurowe i z wolna nabierało swojego nocnego koloru pozwalając orgii świateł przejąć nad nim władzę. Znów była magia Wenecji i białego wina, które tę magię rozbudzało.


SZCZĘŚCIE

Tym razem poszliśmy w pizzę, Beatka Frutti di mare, Moana z tuńczykiem. Ja dla odmiany wziąłem różnorakie smażone rybki. I wino. I wino. Eh życie, jesteś piękne!


WENECKIE NAS-TROJE (CZWORO)

Wróciliśmy vapretto na Plac San Marco, aby tam przesiąść się na inne, do nas. Na camping wróciliśmy przed północą.

8 września - w drodze         

Mimo, że był to piątkowy poranek tłumy samochodów waliły w naszym kierunku blokując w zadziwiający sposób i nas, wyjeżdżających z cypla. Jechaliśmy w korku w nieskończoność, źli, bo przed nami był kawał drogi, a dopiero cofaliśmy się ku autostradzie. Pod Veroną zjedliśmy coś na szybko, zmieniliśmy się za kierownicą i jechaliśmy dalej w stronę Francji. Z Wenecji do Marsylii było 770 km, a tylko ostatnie 200 km chcieliśmy zostawić sobie na sobotni poranek. Lot był o 17h00. Po drodze jeszcze raz stanęliśmy i po spacerze z Dudą zmieniliśmy się za kierownicą. Beatka wynalazła camping jeszcze we Włoszech, blisko granicy i morza. Telefon potwierdził przyjęcie nas i o 19h30 zainstalowaliśmy się i zeszliśmy na plażę aby popływać. Wróciliśmy po ciemku świecąc komórkami.

Po powrocie świętowaliśmy białym winem ostatnią noc naszej wspólnej podróży. Był ósmy września, wyjechaliśmy drugiego lipca.

9 września - z campingu w Latte do Marsylii    

Do przejechania mieliśmy 240 km i dość czasu, więc się nie spieszyliśmy. Rano, po kawie, poszliśmy jeszcze na plażę aby popływać. Ruszyliśmy dopiero w południe i dość szybko zatrzymaliśmy się na lunch. O 16h00 zostawiłem dziewczyny na lotnisku w Marsylii i ruszyłem w stronę campingu wstukanego mi przez Beatkę w nawigację.

Wieczorem zdębiałem, popijając piwo zerknąłem wyluzowany na promy na Teneryfę i... nie było ani jednego miejsca do końca września. W żadnych liniach! Wszystko przez samochód.

Cóż, pojadę do Huelvy i będę na każdy prom likwidował się z campingu i jechał pod prom w oczekiwaniu na spóźnialskich. Skonsultowaliśmy sprawę z Beatką, która była już w domu i potrzebowała pomocy aby go uruchomić, wszystko w domu jest teraz smart przecież. Powiedziała, że w każdej wolnej chwili będzie wchodzić w aplikacje linii morskich, bo może coś się zwolni.

U Moany wielka radość. W skrzynce znalazła list z Nowego Jorku od Lina Manuela Mirandy. Własnoręczny! Kto wie o kogo chodzi to zrozumie radość.  


DWIE OSTATNIE KĄPIELE TO KONIEC WAKACJI

10 września - droga do Toledo

Na camping El Greco w Toledo wjechałem po przejechaniu 800 km. Jakoś mi tak zeszło rozmawiając głównie przez telefon. Zmieniłem koncepcję drogi, zamiast objeżdżać Pireneje i wjechać do Hiszpanii nad Atlantykiem, pojechałem przez Gironę wzdłuż morza Śródziemnego, aby tam odbić na Madryt omijając Barcelonę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że na całej trasie bramki opłat zostały zlikwidowane.    

Kiedy płacąc za camping rozmawialiśmy o śladach po jakimś oberwaniu chmury, recepcjonista-właściciel nagle wstał, poszedł do części sklepowej i wrócił z butelką wina, którą mi podał - witamy ponownie. Ależ miło! Zobaczył, że byliśmy u niego w lipcu.

Wieczór był radosny, Beatka kupiła mi bilet na 12 września! Co więcej bezpośredni z Huelvy na Teneryfę więc jest to tylko 33 godziny płynięcia.

11 września - w drodze

Wyjechałem po spacerze z Dudą, tak aby trafić na późny lunch do Monesterio i znów zjeść świńskie piórko (pluma). Dobrze znamy tę knajpkę z Bonanzy, nazywa się jak w filmie, Ponderosa.

Kiedy tak się jedzie pustą autostradą próbując pobić rekord w spalaniu paliwa czyli niezbyt szybko (105 km/h), a auto samo wszystkim rządzi, hamuje, przyśpiesza, to słuchając dobrej książki czas mija niezwykle szybko. Ani się spostrzegłem a przejechałem te 550 kilometrów   i to ze średnią spalania 6,7 litra na 100 km. To niewiele, biorąc pod uwagę nasz ponad dwutonowy i wypełniony po brzegi samochód, z mydelniczką na dachu dodatkowo.     

Wcześnie pojawiłem się na campingu w El Rocio przy Parku Narodowym Doñana. Jak zwykle nie rozkładałem nawet namiotu kuchennego, tylko otworzyłem dach, rozłożyłem stół i poszedłem z Dudą na długi spacer w pobliskie pustkowia.

12, 13 września - na promie

Kabin wolnych nie było, ale fotele w części VIP rozkładają się do poziomu, więc zaopatrzony w poduszkę i kocyk spędziłem względnie wygodną noc. Duda, odstawiana na moje posiłki i na noc do swojej największej klatki, zachowywała się nad wyraz spokojnie, resztę czasu spędzaliśmy na wybiegu dla psów, gdzie z początku wszystkie były na smyczy, ale z biegiem czasu chodziły luzem polegując na słońcu czy bawiąc się. Zawsze jednak trafi się taki co go Duda nie lubi, musiałem więc brać ją na smycz na ten moment kiedy tamten załatwiał swoje sprawy i znikał.

Słuchałem już trzeciej w tej samotnej podróży książki.

O 23h00 w niedzielę pojawiłem się w domu kończąc tym podróż. Radości nie było końca.

W poniedziałkowe rano weszliśmy w codzienny kierat pobudek o 6h30 i wożenia Moany (tylko 15 minut i bez korka, zamiast 50 minut w korku do szkoły francuskiej).    

Lasy pozostały zamknięte, dymiąc co jakiś czas jeszcze, a nawet paląc się żywym ogniem, co widać na już zamieszczonym zdjęciu.

 

Dziś jest 6-ty grudnia, lasy są już prawie całe otwarte z wyjątkiem miejsc gdzie trwa popożarowe sprzątanie i wycinka. Na szczęście większość lasów w naszej okolicy, do których chodzimy na bieżące spacery się uchowała, trafił się ostatnio nawet wielki prawdziwek.

Wróciły deszcze, choć nie za często, nie ma więc już śladu po letniej suszy, nasz trawnik, który jeszcze trudno tak nazwać z wolna się zieleni.


WIDZĘ CIEMNOŚĆ

Nieustająco gramy w tenisa, teraz z Jaśkiem. Z Ewą spędzają tu cześć zimy.

Idą święta i znów nowy rok.

Tym razem może przyniesie wymarzony wyjazd Moany do USA, nam zapewne zamówiony nowy samochód van, który przerobiony trochę umożliwi nam cieplejszą podróż po Irlandii i Szkocji (nieustająco nie chcemy campera, auto ma wjechać na każdy parking, poza tym, w podróży nie chcemy żyć jak w domu).

Święta będą jak zwykle, Moana bardzo tego chce. Wspólne lepienie pierogów (choć mamy zamrożone), wykwintna kolacja, prezenty przy choince, wspólny spacer w lesie. Już czuje, że te nasze wspólne momenty będą się z wolna wykruszać.

 

Pozdrawiamy czytelników i świątecznie i noworocznie. Abyście starali się wychodzić ze schematów codzienności i mieli zawsze marzenia. Marzenia, które dodadzą siłę aby je realizować, nigdy na to jest za późno. Choć czasy nam się komplikują, klimat świruje na równi z człowiekiem, życzymy życia w harmonii z innymi i miłości, którą my znaleźliśmy.   

 

                   

             

Komentarze

Prześlij komentarz