WRZESIEŃ 2023

 

 

Tego wpisu miało nie być. Znaczy miał być, ale pisany w listopadzie - to wtedy mieliśmy wrócić z naszej czteromiesięcznej podróży. A tu masz, wszystko się posypało i podróż skróciła się do niewiele ponad dwóch miesięcy.

Mimo tego posypania, zrobiliśmy 13.500 km, byliśmy w 16 krajach i w 9 stolicach.

Tak szybkie zmiany otoczenia miały specjalną wartość, zauważa się wtedy różnice pomiędzy krajami. Nie myślę oczywiście o językach, te, począwszy od Danii, Szwecji, Norwegii, Estonii, Łotwie, a skończywszy na Litwie, były dla nas absolutnie szczelnie niezrozumiałe. Alfabet słowa pisanego był wprawdzie łaciński, choć z dużą ilością dodanych kropek i kresek, czy jak u nas zawijasów jak te w "ę", to etymologia słów nie była do niczego podobna. Mieszkańcy wiedzą o tym - w każdym z tych krajów język angielski jest wszechobecny.

Zasadniczą widoczną różnicą były na przykład drogi. Niby przepisy te same, znaki podobne, a jednak cała masa elementów była inna. W Holandii na przykład genialnie rozwiązano ronda wymuszające skręt w prawo z zewnętrznego pasa. Tam też przy drogach co 100 metrów są małe tabliczki informacyjne z numerem drogi, nazwą i ograniczeniem prędkości w tym miejscu. W Norwegii i Szwecji pasek rozdzielający jezdnie jest znaną nam z autostrad tralką mającą na celu obudzenie czy powiadomienie czytającego telefon kierowcę, że zbliża się do osi. Tam pasek jest wymiarowy, ale tralka jest dużo szersza niż pasek, bo zrobiona specjalną maszyną w asfalcie. Na Łotwie i Litwie znaków ograniczenia prędkości jest jak na lekarstwo, nigdy się nie wie jakie jest w danym miejscu i próżno czekać na boczny wjazd, po którym zwykle w innych krajach jest znak informujący o ograniczeniu. W Estonii i na Łotwie za to, uwydatnia się bliskość kulturowa ze Skandynawią - ponastawiano tam ultra nowoczesne radary, takie same, których jest nieopisana ilość w Norwegii. Są to wąskie absolutnie niezależne słupki stojące równie dobrze w szczerym polu czy w lesie (podłączone do systemu przez sieć telefoniczną, nie wiem jak zasilane) łapiące bandytów na zbyt wielkiej prędkości. Powiecie, że każdy słupek na Googlach jest już zaznaczony i kierowca wie. Otóż nie, takich słupków na przestrzeni 5 kilometrów może być 5, na dodatek wszystkie są ze sobą skoordynowane i mierzą prędkość i miejscowo i odcinkowo. Wszyscy jeżdżą więc przepisowo, nikomu się nie spieszy, bo każdy wie ile czasu będzie jechał i go prędkością nie skróci.

Osobiście kocham skandynawską demokrację i przejrzystość wszystkich zarobków, od premiera po robotnika, policjant też ma w nie wgląd, więc wysokość mandatu zależy od dochodów i może wynieść kosmiczną kwotę. A w Polsce?

Gna taki ch... Audi czy BMW (bo w 95% będą to właśnie te marki) i dostaje wysoki mandat 1000 złotych. Tyle że samochód kosztował 400 tys., a gość zarabia 50 tys. miesięcznie, ma więc taki mandat w dupie, bo to on jest paniskiem (lub politykiem). Gdyby mandat wynosił 10% rocznych zarobków, to zarabiający 4 tys. miesięcznie zapłaciłby 480 pln, kierowca bez dochodu minimalną stawkę 200 pln, a ten z Audi 60 tysięcy. Szybko by gnoje zaczęli jeździć zgodnie z przepisami.

Tak, prawdą jest, że boję się jeździć po Polsce, to kraj bandytów drogowych (specjalnie nie używam słowa pirat, bo to się nijak do piractwa nie ma, polski język stworzył złagodzenie tego aktu bandytyzmu).                

Przygotowując tę podróż jedynie data 7 lipca była czymś określonym, tego dnia w Madrycie Moana miała złożyć podanie o roczną wizę J1 do USA. A skąd do Stanów poleci na ten rok, nie było wiadomo i nie miało to znaczenia. Po tej dacie miała w naszej podróży być dowolność czasowa i jazda z wolna w zaprogramowanym północnym kierunku.


Z domu wyruszyliśmy 2 lipca jak co roku wsiadając podobnie jak Pierre na Marie Curie. Był to prom do Huelvy. Już początek był świetny, dostaliśmy z Dudą wielką kabinę przeznaczoną dla niepełnosprawnych.
KABINA LUX

Czas na promie mijał szybko w towarzystwie spotkanych już tutaj drugi raz z rzędu sąsiadów, Kasi i Remiga. Smutnych sąsiadów, bo nie czuli się dobrze na fali, zwłaszcza Kasia. Smutek to pierwszy objaw choroby morskiej. Próbowali się reperować nie zakazanym na Teneryfie dymkiem, do którego i ja się chętnie podłączyłem. Dzień, przerywany posiłkami, minął szybko, bo rejs jest bezpośredni i trwał tylko dwie noce i jeden pełny dzień właśnie.

4 lipca

Kiedy po 8h30 rano wyjechaliśmy z brzucha promu postanowiliśmy zobaczyć zawsze tranzytową Huelvę i się przejść po 31 godzinach w zamknięciu. Dotarliśmy szybko do basenu portowego gdzie stoją repliki trzech statków Kolumba, którymi popłynął odkrywać dla Europejczyków Amerykę. Dla Europejczyków, bo przecież ona tam była cały czas.

Pusty parking wskazywał, że zobaczyć ich nam się nie uda. I rzeczywiście, muzeum otwierało się dopiero o 10h00, na dodatek z obowiązującym zakazem wchodzenia z psami. Zmieniliśmy plany i ruszyliśmy w stronę stalowego molo będącego zacnym zabytkiem architektury przemysłowej i pomnikiem narodowym.

Jakże inaczej widzieliśmy Huelvę, jechaliśmy wzdłuż wielokilometrowego wewnętrznego akwenu zamkniętego od oceanu mierzeją, na nabrzeżu zrobiono fantastyczne zielone tereny rekreacyjne ze ścieżkami dla pieszych i rowerzystów. Zwieńczeniem było stalowe molo, będące przedłużeniem centralnej arterii miasta.

Wybudowane w pierwszej połowie XIX wieku to przeładunkowe molo należało do firmy Rio Tinto Company Limited, wydobywającej rudę miedzi w znanej nam z trasy kopalni odkrywkowej, usytuowanej ok. 70km od wybrzeża i dostarczanej tu koleją. Molo posiada dwa, a miejscami trzy poziomy, jednym dostarczano towary, drugim odbierano inne. Długi spacer nabrzeżem, a potem kilometrowym molem w ten słoneczny poranek był dla nas zbawieniem przed trasą do Toledo.


ZABYTEK ARCHITEJKURY PRZEMYSŁOWEJ


TAKA WIEŻA EIFFEL'A W POZIOMIE

Jadąc zerknęliśmy raz jeszcze na odkrywkową kopalnię, aby na lunch zatrzymać się w Alange, malutkim miasteczku położonym nad sztucznym jeziorem, będącym ośrodkiem termalnym od czasów romańskich.


STĄD WOZILI RUDĘ DO MOLO POWYŻEJ

Lunch nas więcej niż zadowolił, kalmary Beatę, mnie boquerones (małe rybki), a Moanę zwykłe kurze skrzydełka. Rzymskie termy zostały kiedyś zasypane, dzięki czemu zachowały się w idealnym stanie, co jest rzadkością. Jakież musiało być zdziwienie budowniczych, wybierających gruz z wnętrza wielkich kopulastych pomieszczeń? Kiedy Beata spacerowała z Dudą, my z Moaną zwiedziliśmy je dogłębnie w towarzystwie przewodniczki, było już po godzinach użytkowania term przez kuracjuszy, a my byliśmy jedynymi zwiedzającymi.


RZYMSKE TERMY


I MY


I JESZCZE TERMY

Jadąc na północ mieliśmy wielką ochotę na nocleg w naszym ukochanym Cáceres, ale chęć zobaczenia muzeum El Greco i wnętrza katedry w Toledo wzięły górę.

Aby przerwać drogę zatrzymaliśmy się jeszcze w Oropesa, aby pokazać Moanie Hotel Parador, w którym mieszkaliśmy, kiedy po raz pierwszy w jej życiu opuściliśmy ją i udali się w podróż po Paradorach. Miała wtedy 3 lata. Oj, działo się tam na wieży!


NASZ KIEDYŚ PARADOR

Na dwie noce zainstalowaliśmy się w Toledo, na znanym nam campingu El Greco niezbyt daleko od starówki.


JUŻ W TOLEDO

5 lipca

Zobaczyć Toledo i umrzeć. Ileż jest takich miast w Hiszpanii? Dziesiątki, ze sto pewnie. Wszystkie szokują bogactwem, urodą, swoim stanem technicznym. Za każdym razem cieszymy się, że znów "musimy" przejechać Hiszpanię, odkrywamy wtedy nowe miejsca, niekiedy wracamy do starych, aby pokazać je Moanie, która przestała być dzieckiem i zaczyna doceniać wrażenia estetyczne.

Tak było z Toledo. Byliśmy w nim ostatnio kiedy odbieraliśmy Dudę, czyli 6 lat temu. Tym razem, i Moana i my, doceniliśmy piękno katedry z jej niebywałą kolekcją obrazów oraz muzeum El Greco, ominięte podczas zwiedzania miasta z ośmioletnią dziewczynką. A są w katedrze prócz El Greco takie nazwiska jak Caravaggio, Tycjan, Goya, Van Dick, Rubens czy Velasquez. 


W DOMU "EL GRECO"


CUDNE TOLEDO

Wracając Moana przeleciała na linie nad Tagiem, na co z zachwytem patrzyliśmy z XIV wiecznego mostu Św. Marcina, na naszą córkę będącą jeszcze pełnym radości dzieckiem.


XIV WIECZNY MOST I MOAMA NAD WODĄ OBOK NIEGO

Snuliśmy się cały dzień po mieście do tak późna, że na campingowym basenie wylądowaliśmy tylko na 10 minut przed zamknięciem. 

6 lipca       

Po spokojnym poranku i lunchu, przejazd z campingu w Toledo na camping w Madrycie był formalnością. Na miejscu zrobiliśmy spacer po zielonych okolicznych terenach i wszyscy myśleli już o porannej pobudce i wizycie w ambasadzie USA.  

7 lipca

Rano stanąłem na sekundę przed przejściem przy ambasadzie, dziewczyny wysiadły, a ja wróciłem na camping spakować obóz i wysikać psa. Nie wiedziałem, że Beaty do ambasady nie wpuszczono i Moana sama musiała odbyć spotkanie i złożyć dokumenty.

Po wszystkim dziewczyny poszły do CLS, organizacji, która za grube pieniądze zajmuje się wyjazdami dzieci do rodzin w USA. Wszystko wcześniej było przez telefon, więc moje panie skorzystały z okazji aby poznać osoby i ustalić szczegóły dostarczenia nam paszportu. Konsulat USA odsyła paszport z wizą za słoną opłatą kurierem wyłącznie na adres w Hiszpanii, tak więc wyśle do CLS, a oni odeślą go nam na wskazany przez nas adres. W ten sposób zapłacimy dwa razy. Kiedy wszystkie techniczne sprawy zostały omówione, ja już czekałem pod biurem i tyle nas w Madrycie widzieli.


MADRYTUJEMY

Na lunch stanęliśmy w zadziwiającym miejscu. Rodzaj piknikowej przestrzeni, nienaturalnie wielkiej, z kranami wszędzie i kompleksem łazienek. Wielki prostokątny trawnik otoczony był drzewami pod którymi były zadaszenia ze stołami, a wokół miejsca parkingowe. Rozłożyliśmy się z naszym obrusem i kiedy już jedliśmy zauważyliśmy, że wszystkie kobiety mają zakudłane głowy. Po wizycie w toaletach okazało się, co głosił napis, że jest to tranzytowy arabski postój na drodze z północy Europy do północnej Afryki. To ci zagadka.

Po lunchu ruszyliśmy dalej na północ - kierunek ostrygi w Arcachon. Kierunek był słuszny, ale nie na tę noc jeszcze.

Aby rozprostować nogi zatrzymaliśmy się w San Esteban de Gomaz, gdzie spacer po ruinach zamku temu dopomógł.


CZERWONE MAKI...

Jednak to następny postój nas zachwycił, El Burgo de Osma okazało się posiadać starówkę nad wyraz atrakcyjną, a piwko pite w podcieniach głównego placku nad wyraz smakowe.


EL BURGO DE OSMA WARTE PRZYSTANKU

Camping na noc mieliśmy już wybrany w Parku Natury Cañon Rio Lobos.

8 lipca

Dzień pierwszej prawdziwej wakacyjnej wycieczki. Poszliśmy w głąb kanionu, na końcu  którego stoi kamienna kaplica.


NO TO KAPLICA

Innymi atrakcjami były naturalny łuk z wglądem na następną dolinę i wysoka kolorowa grota z okopconymi ogniskami pierwotnych ludzi sufitami. Nad głowami latały nam sępy i orły, które jakoś ze sobą w tej dolinie współistnieją.

OKNO NA INNY ŚWIAT


SĘPISZ?

GROTO WŁAZY

Na bardzo późny lunch wróciliśmy na camping, żałując, że nie wzięliśmy go ze sobą na wycieczkę. Kąpiel w campingowym basenie była mroźna, cóż, nocą temperatura spada do kilkunastu stopni i woda się wychładza. Moana pod wieczór odpuściła spacer, więc poszliśmy sami z Dudą aby dojść do dominującego okolicę zamku. Widok był atrakcyjny, zamek ruiną, która rozbudzała wyobraźnię. Gargulce wskazywały, że miał on kiedyś lata świetności. Powrót inną droga skończył się piwem w mieścinie o tej samej nazwie co zamek - Ucero.



9 lipca

Rano, po partyjce tenisa, ruszyliśmy dalej na północ. Na lunch zjechaliśmy z autostrady do pierwszego lepszego miasteczka obok. Z Trooptera wiedzieliśmy, że warto, ale żeby aż tak? Miasteczko Calatañazor okazało się być średniowieczne i w stanie nienaruszonym od wieków. Domy były dwukondygnacyjne, przyziemia kamienne, a piętra z muru pruskiego. Na dole trzymano zwierzęta, co widać było po drzwiach otwieranych na pół, góra-dół, a nad nimi były części mieszkalne, lepiej zaizolowane, no i grzane od dołu przez żywiznę.


WCHODZIMY W ŚREDNIOWIECZE - CALATAÑAZOR

Naruszony był jedynie zamek, którego ruiny dominowały, i z których widok na okolicę i miasteczko był cudny. Zwracały uwagę niespotykane nigdzie stożkowe kominy, dodające miejscu niesamowitości przez inną niż przyzwyczajone oko wizję tego dachowego kształtu.


STOŻKOWE KOMINY? A TO CI DOPIERO!

Okazało się przy okazji lunchu, że jemy go w karczmie, która serwuje posiłki w tym samym miejscu od średniowiecza oraz że jesteśmy w jednym z najładniejszych małych miasteczek Hiszpanii.   


PIĘKNIE I SMACZNIE

Kontynuacja drogi na północ stała się nagle skomplikowana, z powodu jakieś fiesty na campingu koło Pampeluny zażądano 73€ za noc! Pokazaliśmy kółko na czole i pojechaliśmy dalej. Było już późno kiedy dotarliśmy na miejski camping w Saint-Jean-Pied-de-Port już we Francji. Camping był przepełniony, a że nie było już nikogo z obsługi, to sami w jakiś ekwilibrystyczny sposób znaleźliśmy miejsce.

10 lipiec

Rano zapłaciliśmy 18€!

Miejscowość okazała się warta spaceru zbyt długiego, mimo wizji basenu Arcachon i ostryg na lunch, wyjechaliśmy więc późno.


SAINT-JEAN-PIED-DE-PORT

Mieliśmy jednak szczęście, zasiedliśmy w barze ostrygowym w Gujan-Mestras, gdzie dwie panie pod nieobecność pracujących panów serwowały ostrygi już po godzinach lunchu. Byliśmy sami, jedliśmy ostrygi popijając różowym winem, przegryzając co jakiś czas morskim ślimakiem (bulot - trąbik zwyczajny, po polsku) - żyć nie umierać!

Deserowy czekoladowy naleśnik towarzyszył Moanie w spacerze umożliwionym przez odpływ. Bajkowe miejsce, lekko tylko zalatujące rybką.


NARESZCIE OSTRYGI

Wieczorem konsternacja: Moana dostała bardzo dziwną wiadomość z życzeniami śmierci, innymi groźbami i brzydkimi określeniami jej osoby. Szybko rozesłaliśmy numer do jej przyjaciół i od razu wyszło od kogo był tekst. Był to uczeń ze szkoły sprzed roku, którego nawet dobrze nie znała. Po naradzie postanowiliśmy zagrać sprytnie i napisać do dyrektora szkoły i zadać mu pytanie, czy mamy zawiadomić Policję?

Następnego dnia otrzymaliśmy od niego wiadomość, że matka jest w szoku, że prosi aby nie zawiadamiać Policji, że to się nigdy nie powtórzy i temu podobne. Moana dostała od chłopaka wiadomość z wielkimi przeprosinami.

Piszę o tym, ponieważ we Francji jest właśnie skandal: do klasy weszło trzech policjantów, założyło czternastoletniemu chłopcu kajdanki i wyprowadziło ze szkoły. Za to samo.

A skandal jest o to czy musieli robić to w klasie przy wszystkich, że mogli poczekać. Tłumaczyli, że nie mogli ponieważ ktoś mógł zauważyć ich obecność i chłopak mógł wykasować z telefonu dowody. I nikt w durnej telewizorni nie powiedział, że właśnie powinni byli zrobić to w klasie przy wszystkich, żeby młodzi ludzie zrozumieli, że to nie są tylko nic nie warte puste słowa. Ile już było samobójstw z powodu bullyingu? Ciągle o jakimś słyszymy.

12 lipiec 

Tym razem jedziemy na dobre. Pierwszą noc spędziliśmy na znów przepełnionym campingu w okolicach Angoulème, a drugą nad jeziorkiem koło Montluçon, Są to tylko noclegi techniczne, ale gdzie się da chodzimy na spacery, a na tym drugim udało się nawet popływać.  Za to dwa lunche w drodze były zabawne. Pierwszy przy stole en face zamku La Rochefoucault.


ZAMEK BŁYSKAWICZNY

Siedzieliśmy obok siebie jak w kinie i jedząc oglądaliśmy zamek w szczegółach komentując to i owo.  Na drugi lunch zatrzymaliśmy się w jakimś miłym miasteczku, gdzie przy kościele en face merostwa, były czyściutkie toalety publiczne, a obok duży stół. Było kompletnie pusto, rozłożyliśmy się więc z jedzeniem, susząc też mokre ręczniki i ścierki. Jak to na wakacjach - są wtedy Luzy.


ALE LUZY

Na campingu zostawiłem przypadkowo koła mocno skręcone. Wracam i nie wierzę własnym oczom, od wewnątrz opony są zupełnie łyse. Nowe opony! Oj, trzeba wymienić natychmiast lub przynajmniej dać je na tył. Nie było to jednak możliwe w połowie lipca we Francji. Połowa personelu jest na wakacjach, spotkania trzeba brać na kilka dni do przodu, a my w drodze przecież. I tak od miasta do miasta wydzwanialiśmy po warsztatach, ale gdzie tam, byliśmy bez szans. Co więcej ścigał nas Tours de France, który wybrał tę samą trasę co my, musieliśmy więc ciągle uciekać, aby gdzieś nie wpaść na kilka godzin przymusowego postoju.

W końcu w Besançon udało się zmienić opony, ale nie mieli przyrządu do ustawiania geometrii kół. Mieli go za to w Strasburgu w Norauto, ale mi odmówili, mówiąc, że nie podejmą się regulacji w aucie, które ma automatyczne rozpoznawanie drogi i dwie kamery, a i trzecią, o tu! To nie kamera, to czujnik deszczu tłumaczyłem, ale nie pomogło i odszedłem z kwitkiem. Wylądowałem w końcu 30 km od miasta w serwisie Subaru, tyle że aut Subaru widać tam nie było, za to wszystkie modele Porsche. Zrobili, ale za cenę jak w Porsche. Ale to było już w Strasburgu, a my w opowieści nawet nie dojechaliśmy jeszcze do Wogezów.   

Na iście cudny camping miejski w Le Thillot dotarliśmy po 20h30. Z braku obsługi zainstalowaliśmy się na miejscu bez tabliczki "Zarezerwowane". Miała to być nasza baza wypadowa (15€/noc) na chodzenie po Wogezach, masywie górskim, którego żadne z nas nie znało. Jak się okazało, na dwie noce tylko, bo choć Wogezy nie są jakimś wielkim pasmem, to bardzo kręte drogi spowodowały, że z pierwszego dnia wycieczek wracaliśmy na camping samochodem ponad godzinę. Na trzecią więc noc przenieśliśmy się odważnie do Munster. Odważnie? Czy ktoś otworzył kiedyś lodówkę z dobrze dojrzałym serem Munster? My nasz kupiony na targu ser trzymaliśmy w szczelnym plastikowym pojemniku, a i tak nikt z nas nie chciał wsiąść do samochodu.

Wogezy to niezbyt wysokie góry, najwyższy szczyt, Le Grand Ballon, ma 1.464 metry, dzielą się na dwa pasma, południowe i północne. Jak się okazało są też mocno zagospodarowane. Choć Wogezy są podobne w jakieś formie do Bieszczad, posiadają jednak i części skalisto przepaściste.

Pierwszego dnia pojechaliśmy na Grand Ballon, wiadomo, najwyższy szczyt więc i widok miał być dookolny. I był, z wielkiego balonu-radaru. Alp widać nie było, za to wyraźnie góry Szwarcwaldu za doliną Renu.  


RZECZYWIŚCIE DUŻY BALLON

Wycieczka była ciekawa, jednak okolica jak na nasz gust była zbyt ucywilizowana. Przeszliśmy kawał graniami jak po bieszczadzkich połoninach obserwując śmiesznie zabarwione łaciate krowy.


BORSUKI?

Na koniec dnia pojechaliśmy do wodospadu, który okazał się więcej niż popierdółką, taką, że nawet zdjęcia nie warto zamieszczać.

Tego dnia przyszedł do CLS paszport Moany z roczną amerykańską wizą. Po naradach i konsultacjach uznaliśmy, że odbierzemy go w Kopenhadze u mojej przyjaciółki sprzed lat, Katriny. Tak też to zorganizowaliśmy kurierem - za jedyne 45€.

13 lipca

Rano więc zebraliśmy wszystko, aby przenieść się bardziej na północ i nie wracać już taki kawał drogi. Tym razem wybór padł na szlak-pętlę wokół jezior Białego i Czarnego. Trudno było znaleźć miejsce na parkingu, ale się udało.  Bliskość Wogezów od Colmar i Strasburga, jest wielką zaletą dla mieszkańców, a wadą dla takich turystów jak my - lubimy pustkowia i samotność.

Trasa wokół jezior była atrakcyjna widokowo i w miarę wyludniona. Po drodze najedliśmy się jagód, ale i tak smakował nam lunch, który spałaszowaliśmy nad jeziorem Czarnym (Lac Noir).


PO JAGODY NAWET SCHYLAĆ SIĘ NIE TRZEBA

Po nim wspinaczka pozwoliła na zobaczenie jeziora Białego (Lac Blanc) z góry i obejście go schodząc aż do jego poziomu. Przy parkingu zasiedliśmy przy piwie i lodach, aby pod wieczór udać się na wspomniany camping koło Munster.


JEZIORO BIAŁE. BIAŁE?

14 lipca   

Święto narodowe Francji zapowiadało fajerwerki. Meteorolodzy zapowiadali to samo, więc uznaliśmy, że nie będziemy się katować na campingu w trakcie zapowiadanych burz i zarezerwowaliśmy hotel na dwie noce w Strasburgu, aby spokojnie zwiedzić miasto. Jak to zwykle bywa, z powodu meteorologów fajerwerki zrobiono dzień wcześniej, a burze przeszły bokiem. Więc nie widzieliśmy ani jednego, ani drugiego.

Wcześniej lunch zaplanowaliśmy w Colmar, tak więc z campingu zebraliśmy się szybko zahaczając jeszcze o targ w Munster aby kupić śmierdziela.


Z MOANĄ JEMY LA TARTE FLAMBÉE

Colmar i Strasburg mają wspólne cechy. Są to piękne miasta ze starymi kamieniczkami z charakterystycznym dla Alzacji murem pruskim i wszechobecną wodą, w postaci kanałów, mostków, zapór i temu podobnych. Takie Wenecje północy, jak Amsterdam, Gandawa czy nawet Cambridge. Dużo jest w Europie takich miast gdzie wijące się cieki wodne tworzą ich atmosferę.


KOLOROWO

Tak czy siak Colmar było warte snucia się po nim przez cały dzień.

Pod wieczór ruszyliśmy w kierunku Strasburga zahaczając jeszcze o Nowy Jork i Paryż (?).

Tak, to nie pomyłka, to rzeźbiarz z Colmar, Bartoldi, jest autorem rzeźb stojących na wyspach: w Paryżu (małej rzeźby) i Nowym Jorku (dużej), stoi więc też taka na rondzie w Colmar (średnia). Zwiedziliśmy oczywiście jego dom, będący dziś muzeum.


COLMAR CZY NOWY YORK?

15 i 16 lipca

 Jak już pisałem, sobotni poranek stał pod znakiem samochodu, po otwarciu o 8h00 wygnali mnie z Norauto, ale dzięki tak wczesnej pobudce już o 10h00 byłem po Porsche, mogliśmy więc pojechać do starego Strasburga. Są tam wielce atrakcyjne miejsca, uwagę przyciąga trójbasztowy most i zapora, nad którą ufortyfikowane przejście otwiera widok na uliczki starówki i wspomniany most.


STRASBOURG I TRÓJBASZTOWY MOST


WEWNĄTRZ ZAPORY WYJCE

Na lunch postanowiliśmy znaleźć knajpkę gdzie serwować mieli tylko dania kuchni alzackiej. I się udało, "Le Baeckeoffe d'alsace" okazała się strzałem jak należy, tym bardziej, że mimo braku miejsc na tarasie, umieszczono nas z Dudą w typowym wnętrzu.

Było miło i przytulnie. Jak na letni upał, wybraliśmy oczywiście dania ciężkiej kuchni alzackiej. Ja choucroute à l'alsacienne, danie zbliżone do polskiego bigosu, na bazie kapusty kiszonej oczywiście, tyle, że składniki nie są pocięte, a podane na kapuście w całości. Beatka zamówiła danie baeckeoffe czyli nazwę knajpki, co było kociołkiem z ziemniakami, mięsem, warzywami i kapustą na winie, a Moana znów typowe tarte flambée (flammekueche po alzacku czy niemiecku). Ten rodzaj placka na cieniutkim cieście podawany zwykle z cebulą, boczkiem i śmietaną poznaliśmy rok wcześniej w Bernie.


LUNCZYK

Mimo zbytniej treściwości dań wyszliśmy z knajpki bardzo zadowoleni i ruszyliśmy dalej w miasto gdzie główną atrakcją była katedra ze starym wewnętrznym zegarem pokazującym różności.

Muzeum Strasburskie też jest niezłą atrakcją. Podzieliliśmy się więc na grupy, ja z przejedzenia przysypiałem z Dudą w cieniu, Moana zwiedzała muzeum sztuki antycznej, a Beatka dział malarstwa. Ten ostatni okazał się zacny, Rafael, Botticelli, El Greco, Zurbaran, Watteau, Goya, Rubens, Van Dyck, to tylko ci bardziej znani. Był też polski autoportret Falińskiego. Warto było.


FALIŃSKI I EL GRECO. A CZYJ PORTRET JEST PO PRAWEJ NA DOLE?


PO LEWEJ MOANA LISA

Wyjeżdżając już, podjechaliśmy pod Parlament Europejski, sprawdzić czy polska flaga jeszcze wisi. Wisiała.


OJ, COŚ SIĘ TA EUROPA CHWIEJE. JAK MY W HOTELU.

17 lipca

Na noc zatrzymaliśmy się na campingu w Kolonii mającym tę zaletę, że można było dojść z niego do centrum na piechotę. Był nad rzeką i przy terenach zielonych, dzięki czemu wieczorny spacer z Dudą był miły, choć skropiony deszczykiem. Nocą okazało się, że jest jeszcze dodatkowa atrakcja - most hałasujący niemiłosiernie, z bemolem na dylatacjach.

Siedmiomilowe buty pomogły w dotarciu do miasta, w którym dominowała czarna wielgaśna katedra - cel naszej tam podróży.

Wysoki kablowy most na Renie pozwolił podziwiać okolicę z góry, dziwaczne domy mieszkaniowe, starówkę z katedrą, a na rzece przepływające barki. Jedna z nich wiozła powtarzalną chorwacką piosenkę z zakończonej właśnie Eurowizji - "Mama kupiła traktora", wspomnienie prezentu-wygłupu białorusko-rosyjskiego.


MAMA KUPIŁA TRAKTORA

Katedra imponuje tak wysokością wież, jak i brudem swojej fasady. To ostatnie to pozostałość ery smrodu Zagłębia Ruhry. Strzeliste wnętrze aż do nieba z witrażami wzbudza podziw. Aby go jeszcze zwiększyć przed katedrą ustawiono kopię zwieńczenia każdej z wież. Wow!


W KOLONII, PRÓCZ WODY (KOLOŃSKIEJ), KATEDRA NAJWAŻNIEJSZA. PO PRAWEJ KAMYCZEK ZWIEŃCZAJĄCY WIEŻE

Zjedliśmy lunch i odwiedziliśmy jeszcze jeden kościół, tym razem protestancki, więc bez przepychu, za to z prawdą o Beatce:

PRAWDA O BEATCE

Potem ruszyliśmy w kierunku Amsterdamu i kampingu pod miastem (2x50€) skąd metrem można udać się do centrum. Z psem!

Po drodze zrobiliśmy objazd aby zerknąć na zamek De Haar, w miarę nowy, bo XIX wieczny - taki Ludwiś 2, ale nie silnia tym razem, a pierwiastek z tamtego.


LUDZIE MAJĄ JAKIEŚ PARCIE NA ZAMKI

18 i 19 lipca    

Szybko wykalkulowaliśmy, że trzeba najpierw "odbębnić" obowiązkowe, czyli rejon muzealny, znaczy główne muzeum miasta - "Rijks Museum", oraz muzeum Van Gogha. Przy Rijks o dziwo nie było ludzi, więc pognaliśmy do Van Gogha. Dziwnie, bo i tam nie było ludzi, ale próba wejścia skończyła się kółkiem na czole ochroniarza, który tym znakiem dał nam do zrozumienia, że aby wejść trzeba mieć rezerwację zrobioną przynajmniej dwa tygodnie wcześniej. Potwierdziła to aplikacja muzeum proponując pierwszy wolny termin na 28 lipca. Miny nam zrzedły. Wróciliśmy do Rijks, gdzie dziewczyny weszły bez problemu, a ja po zrobieniu kilku kilometrów po okolicy wyłożyłem ciało na trawniku w oczekiwaniu na lepsze czasy. Nastały jednak szybko czasy burczącego brzucha, zasiadłem więc w ogródku budy serwującej hamburgery. Hamburgery? Do Hamburga jechaliśmy dopiero potem...


DZIEWCZYNY ZNIKNĘŁY NA DŁUGO W RIJKS MUSEUM

Tak spacerując, jak i jedząc, co kilka minut odświeżałem aplikację Muzeum Van Gogha z nadzieją. No i jak zwykle! Głupi to ma szczęście - nagle, zwolniły się dwa miejsca na 14h30. Natychmiast je kupiłem. Zacząłem się jednak denerwować, była już 14h00, a Beata 20 minut wcześniej napisała, że już wychodzą. Przyszły wreszcie, ale zrobiła się nagle długa kolejka do budy z hamburgerami. Kupimy poza kolejką mówię do zdziwionych dziewczyn, zamieniam dwa słowa z panią zbierającą talerze, a ta, już zza lady, woła dziewczyny. Zamawiają, płacą i dostają równie szybko. Szybko też zjadają gonione godziną i głodem. Na odchodnym macham do "naszej" pani. I słyszymy: "kocham was Polacy, i dziękuję za waszą pomoc, my Ukraińcy nigdy wam tego nie zapomnimy".

Muzeum Rijks posiada wszystko, ale jest ono głownie zbiorem złotego wieku malarstwa holenderskiego. Były to czasy Rembrandta, Vermeera, Halsa czy Steena. Do muzeum Van Gogha poszliśmy w końcu ja z Beatą, Moana zmęczona przedpołudniem poszła z Dudą leżeć na moje wygrzane na trawniku miejsce. 


KIEDY MY VAN GOGHUJEMY MOANA POLEGUJE   

Trzeba mieć pecha, albo szczęście. W muzeum poświęconemu temu dziwnemu i niebywałemu artyście są setki jego prac. W głowie się kręciło od natłoku wrażeń i informacji i nie sposób było wszystkiego przyswoić, mimo, że większość dzieł i historię życia twórcy dobrze znaliśmy. A tu masz! Otwarta jest dodatkowa ekspozycja, w której pokazano całą resztę dzieł rozrzuconych zwykle po świecie. Nadmiar szczęścia?


SELFIKI

Ułożone chronologicznie obrazy pozwalały obserwować rozwój jego techniki z jednej strony, ale też zmianę sposobu postrzegania świata. Zmiany też w jego szaleństwie. Ostatni obraz jest namalowany w dzień samobójstwa. Patrząc na niego też ma się na to ochotę.


ZWARIOWANE OSTATKI

Nie będę się rozwodził - trafił nam się smakowity kąsek, sam sobie zazdroszczę. Nawet był jeden obraz z Montmartre w deszczu namalowany tuż obok mojego kiedyś tam trzypiętrowego mieszkania. Miło.


"MÓJ" MONTMARTRE

Kiedy wytoczyliśmy się upojeni wrażeniami było późne popołudnie. Ruszyliśmy w miasto nieznane Beacie i Moanie. Miasto specyficzne, pachnące nie żywicą jak Kanada, ale maryśką. Wszędzie nią pachniało, palili wszyscy wokół. Nawet lody były z marihuaną i nią smakowały. Zwariować można było.


LODY Z MARYCHĄ?

Przeszliśmy całe miasto aż do pięknego dworca kolejowego, aby skonani zasiąść przy piwie nad brudnym kanałem. Prócz kanałów, w których pływają wszystkie śmieci świata, było w tym mieście coś gorszego - rowerzyści.

Samo chodzenie po muzeach wykańcza, ale poruszanie się piechotą po rowerowym mieście jest jeszcze trudniejsze i jeszcze bardziej męczące. Rowerzyści to święte krowy, niezważające na nic i nikogo, agresywni i chamscy, rzucający bluzgami na nieuważnych turystów nieprzyzwyczajonych do takiego natężenia rowerowego ruchu. Pieszy nie istnieje, ani na drodze samochodowej, ani na chodniku. Fuj! Bardzo nam się to nie podobało.

Przeszliśmy kilka obowiązkowych miejsc i z przyjemnością, mijając panie idące do swojej wieczornej pracy na witryny pod czerwone latarnie, wsiedliśmy do metra aby znaleźć się w parku, którego część zajmował nasz camping. Uff.


TYPOWY AMSTERMAM

20 lipca

Być w Holandii i nie zobaczyć polderów odwadnianych kanalikami i kanałami poprzez wiatraki byłoby grzechem. Pojechaliśmy więc rano na północ do Zaanse Schans. To bardzo turystyczne miejsce, ale jego zaletą są różnorodne wiatraczne młyny, od tych wyciskających olej, poprzez mielące zboża, do tych wyrabiających sproszkowane farby. Wszystko wśród polderów i małych kanalików wchodzących do większego kanału będącego główną arterią transportową.


GŁÓWNY KANAŁ


ULICA WIATRACZNA

Widoki tam są wielce atrakcyjne, a i zwiedzanie wnętrz wiatraków pouczające. Warto.


RÓŻNE WIATRAKI Z 1672. KONSTRUKCJE DREWNIANE I DZIAŁAJĄCE.

W drodze na północ zatrzymaliśmy się jeszcze na piwie w Alkmaar, miasteczku ładnym jak wszystkie, z kanałami i zwodzonymi mostami.


ALKMAAR I AUTOSTRADA WAŁ

Wieś holenderska jest niebywale zadbana, domy w ludzkiej skali, nawet te socjalne. Jest harmonijna i ładna.

Inna arteria transportowa była szokująca. Po opuszczeniu Alkmaar ruszyliśmy w stronę Morza Północnego. Był tam skrót do Niemiec autostradą biegnącą na nasypie będącym zaporą chroniącą Holandię przed zatopieniem. Była to niebywała konstrukcja mająca ze 30 km, ze śluzami i innymi dziwadłami konstrukcyjnymi. Z jednej strony, tej od morza, był wysoki wał, a od strony kontynentu biegła prosta jak strzała dwupasmowa autostrada.   


MAM NOWE ŁÓŻKO I MATERAC. SMACZEK DLA TYCH CO ZNAJĄ FRANCUSKI

21 lipca

Jadąc w stronę Hamburga zatrzymaliśmy się w Bremie.

Jest tam co zobaczyć, zacna jest starówka z rynkiem, wspaniały ratusz oraz katedra z XI (do XIII) wieku. Warto było przejść się też przez małą dzielnicę Schnoor, z niebywale wąziutkimi uliczkami z domami z muru pruskiego z XV wieku.


PORZĄDNE NIEMIECKIE BUDOWNICTWO W BREMIE


BREMA WARTA ZATRZYMANIA


RATUSZ CUD

Na dwie noce zainstalowaliśmy się na campingu przy jeziorze Grossensee na wschód od Hamburga. Miejsce było wspaniałe, trochę jakby nie po drodze na północ, ale uciekaliśmy przed deszczem i założyliśmy, że w sobotę nie będzie ruchu aby do miasta dojechać, a w niedzielę i tak musimy jechać w stronę Danii co z tego miejsca było łatwe.

22 lipca

Rano skorzystaliśmy z położenia i poszliśmy na spacer z Dudą, po czym pognaliśmy do centrum Hamburga.

Hamburg jest wielkim portowym miastem zniszczonym w czasie wojny i częściowo odbudowanym. Dziś się rozwija, a miasto z wolna zajmuje stare portowe tereny tworząc dzielnice mieszkaniowe, biurowe, usługowe i kulturalne.

Wykorzystano też i stare konstrukcje - wielce charakterystyczny jest Speicherstadt, ponad stuletni największy na świecie kompleks połączonych ze sobą magazynów portowych. Wybudowane z cegły w stylu neogotyckim i wpisane na listę dziedzictwa UNESCO mieszczą dziś muzea, restauracje, sklepy, no i oczywiście hurtownie i magazyny. Interesujące.


SPEICHERSTADT

Zaraz obok, w nowoczesnej dzielnicy wybudowanej w miejscu starych spichlerzy, na jednym z nich, magazynie kakao znajduje się nowa filharmonia. Nie ma pomyłki, nadbudowano spichlerz nowoczesną konstrukcją. Ten niezwykle oryginalny swoją architekturą obiekt jest bardzo wysoki i widoczny zewsząd. Sam pomysł jest ciekawy, obiekt zawiera salę na 2100 osób, restauracje, parking, hotel, no i ogólnie dostępny taras widokowy (z biletami acz darmowy!), na który wjeżdża się najdłuższymi schodami ruchomymi w Europie, które mają zmienny kąt i stają się taśmociągiem. Widok z tarasu na całą okolicę jest ze wszech miar interesujący, widać wymienione magazyny, port i nowe dzielnice mieszkaniowe.

Jak pisałem, pomysł architektoniczny był tak oryginalny, że nie dało się go wycenić. Wstępne szacunki wynosiły 80 mln €. Nie dość, że ogólny koszt wyniósł 10 razy tyle, to jeszcze opóźnienie w uruchomieniu obiektu było wieloletnie.

Nie wiem czy mi się podobał i czy w ogóle ma się podobać, trzeba przyznać jednak, że jest niebywale szokująco inny, tak w środku, jak i na zewnątrz.  I o to może chodzi.


WOKÓŁ FILHARMONII

Kiedy przeczytałem, że  Park Miniatur Wunderland to numer jeden atrakcji w takim mieście jak Hamburg troszkę niedowierzałem. Pójdą dziewczyny same, a ja pochodzę po mieście, pomyślałem. Wtedy okazało się, że nie dość, że można zwiedzić muzeum z psem (!), to że trzeba przewidzieć minimum 3 godziny. Kupiliśmy więc 3 bilety na 16h45 i poszliśmy na lunch.  Dobre niemieckie żarcie: ja: kotlet schabowy panierowany, Moana: hamburger (w końcu w Hamburgu), Beata: ryba (bo port przecież, choć daleko od morza).


U MOANY HAMBURGER W HAMBURGU

Nigdy nie byłem za takimi jasełkami, jednak to miejsce jest niewyobrażalne. Zmieniam zdanie, warto polecieć do Hamburga tylko po to, aby to zobaczyć. I rada, przewidzieć 4 godziny z przerwą w połowie, na piwo i jakieś jedzenie (jest knajpka), aby oderwać wzrok i zmienić fokusowanie.

Nie będę opisywał spędzonego tam czasu. Dodam jedynie, że zapewne pierwszą myślą twórców było stworzenie największego systemu miniaturowych kolei, ale wraz ze wzrostem powierzchni zmieniały się idee i zrobił się z tego świat w miniaturze. Oczywiście poruszające się kolejki i samochody imponują, ale precyzja elementów, pomysłów i dowcip twórców szokują. Tak, dowcip, kiedy się przyjrzeć dogłębniej można zobaczyć bardzo różne zabawne sceny.

Jest tam, na przykład, pełnowymiarowe lotnisko, na którym lądują samoloty, a przed startem wypychane spod rękawa samochodami, jadą i ustawiają się w kolejce do startu aby się rozpędzić i zniknąć w niebie-ścianie. Dopełnieniem jest zobaczenie przez szybę centrum zarządzania, w którym kilka osób non stop monitoruje ruch, a widok z kamer na monitorach łudząco przypomina prawdziwy świat.

Wejście za 20€ jest tanie, i choć tłum jest wściekły, nawet ja wyszedłem zachwycony.




ŚWIAT MINIATUR

W samym mieście też jest kilka obiektów wartych grzechu. Nad wyraz podobał nam się kościół barokowy kościół Św. Michała czy wieża zburzonej katedry. Można z niej porównać ze zdjęć jak wyglądała okolica po wojnie, a jak wygląda dziś, stała się ona pomnikiem ofiar wojny i tyranii. W jej podziemiach zobaczyć można wystawę zdjęć z Warszawy 1945 - dziś. Taki ukłon - my sami sobie jesteśmy winni, ale innym zrobiliśmy duże ziaziu.

Dużą atrakcją jest ratusz i jego okolice, które zobaczyliśmy dzięki posiadaniu parasola.


RATUSZ I WIEŻA KATEDRY

Jeden pełny dzień wystarczył, dotarliśmy resztkami sił do samochodu stojącego za darmo (weekend) tuż przy wielkich magazynach w samym centrum, aby po 30 minutach oddychać leśnym i jeziornym powietrzem campingu sącząc zimne białe wino.

23 lipca

Leje. Korzystając z mżawki składamy obozowisko już po południu i stajemy na kebab po drodze. Był pyszny i z wielką sałatką - dajemy 5*.

Po drodze myślimy stanąć w Kilonii, ale rezygnujemy, ciągle leje. Mijamy granicę Duńską i postanawiamy zainstalować się koło Odense, przed Kopenhagą. Camping za 64€ nas nie zachwycił, cóż, zaczęło się, wjeżdżamy w rewiry dla bogatych, Rozkładamy się w znów w mżawce, za chwile dalej leje. I tak do rana.

24 lipca

Wieje jak w kieleckim, za to pierwsze promienie słońca umilają nam zwiedzanie Odense, toż to miasto Andersena. Dom gdzie się urodził, jego dom, jego muzeum. Takie tam jasełka. My tam pokazywaliśmy nasz dachowy namiot: widzicie, to namiot, w którym Andersen nigdy nie spał.


U ANDERSENA

Jadąc dalej, rozkładamy się na lunch na parkingu susząc wszystko. Jest już piękne słońce.

Później stajemy na zakupy i lody w Nyborg, miły spacer, zerkamy na zamek i piękny most, na który zaraz wjedziemy. Piękny? A jaki ma być za 46€ za przejazd. Zresztą kto bogatemu zabroni? Połowa aut na drogach to Tesle, druga połowa to Volvo. Takie auta dla ludu pracującego - tamtejszego ludu.

Za mostem zjeżdżamy z autostrady. Zaciekawił nas fort wikingów w Trelleborg. Muzeum było zamknięte, jednak dalej był właściwy fort z wolnym wstępem. Miejsce na wyobraźnię z jedną rekonstrukcją chaty, ale urbanistycznie bardzo ciekawe. Długi spacer w słońcu, a na koniec zerkamy na wioskę i zwijających się z wolna uczestników jakiegoś eventu typu bijatyka pijanych Wikingów. Mieliśmy szczęście, że było już po.


WIKINGOWIE

Na camping w Kopenhadze dotarliśmy o 19h00. Było to wielkie trawiaste pole wśród miejskiej zabudowy, z prefabrykowanymi toaletami i łazienkami, 6 kilometrów od syrenki. Miejsce zupełnie ok za 88€ dwie noce.

25 lipca

Po przejściu 6 kilometrów, idąc głównie ulicą usianą sprzedawcami burek, hidżabów, czador i - ma się rozumieć - kebabów, dotarliśmy do centrum. Przez te kebaby jedynie myśl o jedzeniu nami zawładnęła. Moana wyspecjalizowania (nie potrzebuje okularów) w poszukiwaniu knajp wyszukała coś typowo duńskiego. Założyliśmy, że w każdej stolicy idziemy do dobrej, typowej restauracji zjeść dania kraju w jakim jesteśmy.

Udało się wyśmienicie, mimo pewnych oporów wpuszczono nas do restauracji z psem, choć spojrzenia paniuś nie były Dudzie i nam przychylne. Miejsce było eleganckie i bez turystów.    

Lokalne piwo było zacne (12€ za 0,4l) no i wreszcie przyszły zamówione dania, tatar, śledzie, podane... Beata: śledź na ciepło na czarnym chlebie, Moana: tatar na czarnym chlebie, ja: trzy rodzaje śledzie na... czarnym chlebie. Było chlebowo, ale smakowicie. Potem poczęstowano nas jeszcze sznapsem. Z ceną to było tak jak z filharmonią w Hamburgu, ze sklepu mogło być 12,50€, a tu było 10 razy drożej.


DUDA MYŚLI: KAWAŁEK ŚLEDZIA NA CHLEBIE, I TO MA BYĆ JEDZENIE?

Z zaspokojonym głodem (czytaj niedojedzeni) ruszyliśmy w stronę syrenki na kamieniu -symbolu Kopenhagi. Łatwo ją zobaczyć i to nie ze względu na jej wielkość, ale tłumek kłębiący się na brzegu i robiący zdjęcia tej maluteńkiej statuetce. Więcej niż popierdółka, ale cóż, każdy swojego Mannken Pis'a (nomen omen) ma.


WOLĘ MOJE SYRENKI

Po obejściu ciekawej cytadeli ruszyliśmy wzdłuż brzegu morza kiedy to zobaczyliśmy stojący hydroplan. Lataliśmy już helikopterami, różnej maści samolotami, balonami, ale hydroplanem? Nigdy. Lecimy mówię.

Podchodzimy do zamkniętego wejścia do pirsu i pytamy pracownika. Dziś się już nie da, komplet, ale na jutro są miejsca, musicie wejść na naszą stronę w Internecie. A psa weźmiecie? Oczywiście. Od razy kupiliśmy trzy bilety na 11h30.

Kopenhaga jest piękną stolicą, która nie ma męczącej wielkomiejskości ogromnych aglomeracji, jest mniejsza od Krakowa, choć cała aglomeracja większa. Ma swoją historię, zabytki, jest przy morzu, a na dodatek od niedawna jest połączona na stałe ze Szwecją mosto-tunelem. Bardzo dobrze się tam czuliśmy. Snuliśmy się po starówce, gdzie do zobaczenia jest kilka znamienitych miejsc: Nowy port (tam piwo), Okrągła wieża, Amalienborg - plac z czterema identycznymi połączonymi ze sobą pałacami rokokowymi, Kościół Marmurowy - kopia bazyliki św. Piotra w Rzymie ze swoja olbrzymią kopułą, zamek Rosenborg ze swoim ogrodem czy Pałac Christansborg. 


KOPENHAGA DA SIĘ LUBIĆ


JEST TEŻ LEKKO ZAKRĘCONA


NOWY PORT KOLOROWY

I tak idąc na okrętkę, zaczęliśmy z wolna zbliżać się do zachodniego kierunku naszego campingu, dokąd mimo protestów Moany doszliśmy robiąc dodatkowe 5 km. Razem przeszliśmy ponad 20km.

26 lipca

Rano zebraliśmy się pośpiesznie, byliśmy umówieni z Katriną na spacer w lesie koło jej domu. Jej dwa pieski i Duda bawiły się razem, a my nie mogliśmy się nagadać, ostatni raz widzieliśmy się w Barcelonie jakieś 7 lat wcześniej. Odebraliśmy paszport Moany z roczną wizą i skierowani przez Katerinę wstąpiliśmy jeszcze do sklepu z psimi akcesoriami aby kupić nową obrożę i szelki do samochodu, obydwie stare nasza ukochana bestia zerwała.

O 11h00 zaparkowaliśmy w pobliżu hydroplanu korzystając z aplikacji podpiętej do karty kredytowej, która umożliwiała płacenie za parkowanie w całej Skandynawii. Chwilę później już staliśmy gotowi do wejścia na pokład, kiedy nagle drugi pilot poddał w wątpliwość lot z tak dużym psem. Wskoczyłem szybko na wyższe tony: nie kupowaliśmy biletów przez telefon, byliśmy tu z psem i każdy go widział, i to tu powiedziano nam, że nie będzie problemu. Zmieszany pilot poszedł szybko do kapitana i po chwili już nie było problemu, musieliśmy tylko usiąść z tyłu gdzie pies mógł spokojnie się wyłożyć przy drzwiach.

Rzucono cumy i ruszyliśmy. Długo z wolna płynęliśmy przez wewnętrzne wody portu oglądając nabrzeża, tłum przy małej syrence, miasto od wody. W każdym porcie jest ograniczenie prędkości do 5kn, a i musieliśmy oddalić się aby nabrać prędkości. Byliśmy już dobrze poza ostatnim fortem na wyspie strzegącym wejścia do portu kiedy samolot obrócił się pod wiatr i zawyły silniki. Huk był niemiłosierny, włączyliśmy słuchawki nadające kontr częstotliwość i hałas całkowicie zniknął. Biedna była tylko Duda.

Hydroplan rozpędzał się coraz bardziej, rozbryzgująca się woda zmieniła się w pył i nagle unieśliśmy się nad powierzchnię. Zajrzeliśmy do wnętrza mijanego wcześniej fortu, a potem było już tylko rozpoznawanie znanych nam z dnia poprzedniego miejsc. Kilka kółek nad miastem, droga w stronę nowego mostu-tunelu, świat z góry jest atrakcyjny, zwłaszcza kiedy się leci nisko i wolno. Wróciliśmy na chwilę do hamburskiego świata miniatur.


HYDRA

W końcu po ostatnim kółku zaczęliśmy schodzić aby coraz bardziej zbliżać się do powierzchni wody. Lądowanie było gładkie, znów rozbryzgująca się spod pływaków woda i już płynęliśmy wolno ciągnięci śmigłami. Całość trwała godzinę, i dobrze, w tak małych samolotach czuje się każdy podmuch wiatru, więc choroba morska, w tym wypadku można tak przecież powiedzieć, dość szybko się ujawnia.


POWIEDZ SZYBKO: NO CÓŻ, ŻE ZE SZWECJI

Na skręcone flaki dobry jest kebab. Już dzień wcześniej upatrzyliśmy sobie jedną knajpkę i to w niej wylądowaliśmy po locie. Jedzenie było wyśmienite, ale Duda musiała udawać, że nie jest psem, a co najmniej, że leży na zewnątrz lokalu. Udawała jedno i drugie pogwizdując.

Za namową Katriny nie przejechaliśmy mostem do Szwecji, tylko pojechaliśmy na północny cypel wyspy zobaczyć zamek Hamleta w Helsingor, aby stamtąd przepłynąć promem do Helsingborg, już w Szwecji. Tak też się stało, długi spacer wokół zamku był w rozmowie przypomnieniem o co w tym Hamlecie chodziło. Potem po 20 minutach płynięcia byliśmy znów w nowym kraju.


HAMLETUJEMY: TO BE OR NOT TO BE

Helsingborg okazało się być dość atrakcyjnym miastem z dominującą nad nim wieżą zamkową. Moana poszła na wieżę, była w wieku darmowego wejścia, ale wróciła z kwitkiem - tylko w towarzystwie osoby dorosłej, która oczywiście musi zapłacić. Zamiast wieży były lody i kłótnia o te lody, nikt z nas nie wierzył, że lody mogą tyle kosztować. Słono słodki smak lodów nie przyćmił jednak koncertu chóru, którego słuchaliśmy zafascynowani.


W HELSINGBORG ULICZNY CHÓR

Jadąc na północ, w stronę Göteborga, znaleźliśmy w końcu camping. Przepięknie położony, częściowo w lesie i należący do gospodarstwa. Już w Internecie była notka, że płatność tylko gotówką, a my takowej nie mieliśmy. Nie było jednak kogo zapytać, jeden z gości był gdzieś daleko w bankomacie, za to inni powiedzieli, ze właściciel zjawi się rano i można płacić w €. W każdym z tych krajów jest inna waluta, korona wprawdzie, ale duńska, szwedzka, norweska, używaliśmy więc wszędzie karty Revolut, nie widząc nigdy gotówki. 

Zajęliśmy miejsce z dala od nielicznych gości i napawaliśmy się leśnym powietrzem i poszumem... autostrady.

27 lipca

Rzeczywiście, rano pojawił się właściciel, 35€ pobrał nie dając kwitka, co uradowało obie strony, no bo w Szwecji camping za 35€ to taniocha. Już wyjeżdżając Beata pokazała mi Purchawicę Olbrzymią zwaną też Czasznicą. Widzisz jaka wielka! Nie, nie widzę, to lampa. Jaka tam lampa, nie widzisz? No nie widziałem, lampa była już w samochodzie. 


LAMPA

Na lunch zatrzymaliśmy się na parkingu parku morskiej przyrody Hovs Hallar, aby po jego skonsumowaniu udać się na wycieczkę, wreszcie w naturze. Lunch smakował, jedynie Moana skwaśniała kobiecą przypadłością i zawróciła z dobrze zapowiadającej się nadmorskiej trasy. Cóż było robić, poszliśmy sami. Dobrze było upajać się morskim wiatrem przesiąkniętym zapachem alg wyrzuconych na kamienie. 6 km pętla biegła w jedną stronę dołem, przy wodzie, a powrót był górą klifami. Tego nam brakowało i było potrzeba przed Göteborgiem i Oslo.


WRESZCIE NATURA!

Na noc zatrzymaliśmy się w jeszcze dziwniejszym miejscu, też na campingu-gospodarstwie. Cena nas zadziwiła, 18€ i to na fakturę! Było bardzo miło, choć Moana dalej czuła się podle.

28 lipca

W Göteborgu samochód porzuciliśmy na parkingu koło Skansen Kronan, fortecy na wzgórzu górującej nad miastem. Natychmiast skorzystaliśmy z miejsca aby się rozejrzeć i ogarnąć miasto. Zejście przez dzielnicę Haga miało nam zapewnić wybór restauracji na lunch, ale takowy się nie dokonał. Nie przejęliśmy się zbytnio, przed nami była portowa hala targowa, będąca przy okazji zabytkiem pierwszej klasy. Dotarliśmy do niej z nadzieją, którą szybko rozwiało ogrodzenie remontowe.  Gorycz osłodził sklep z luksusowymi używanymi ciuchami gdzie Moana kupiła sobie fantastyczną kurkę deszczową, a Beata prawdziwy skandynawski polar i spodnie jak na nią szyte.


GÖTEBORG

Zasiedliśmy w końcu w knajpce w miarę akceptowalnej, ale po przestudiowaniu menu, odeszliśmy szybko. W końcu Beatka mówi: mam!, restauracja, specjalność: kuchnia szwedzka. Idziemy, i doszliśmy do ... centrum handlowego.  Okazało się jednak, że z psem wolno, więc wjechaliśmy ruchomymi schodami na piętro i zasiedliśmy w dość eleganckim miejscu. Dostaliśmy menu, a kiedy ładna kelnerka przyniosła napoje zagadałem: dobra, pożartowaliśmy, macie napisane na karcie kuchnia szwedzka, to powiedz mi teraz co proponujesz ze specjalności szwedzkich, bo mam kłopoty z kartą i nic takiego w niej nie widzę. Jak to?, odpowiada ładna kelnerka, przecież jest wiener schnitzel i meat balls (klopsiki). Rozumiecie? specjalność kuchni szwedzkiej to wiener schnitzel i klopsiki z Ikei. Porażka.

Tym większa, że ja zamówiłem niejakie klopsiki jako bardziej szwedzkie, a Moana pyszny wiedeński cielęcy sznycel! 

Posnuliśmy się później po Göteborgu, przeszliśmy przez park aby dojść do auta i tyle nas widzieli.

Dojeżdżamy do campingu pod Utne, a tu proszę, polski właściciel, Polacy w obsłudze, na dodatek bardzo mili. Dostajemy świetne miejsce i w ramach bonusu trzy darmowe suszarki po dwóch pralkach prania. To nasz drugi techniczny postój, co dwa tygodnie zmieniamy pościel, pierzemy ręczniki i zgromadzone w worku na brudy ubrania.    

Tego dnia Moana dalej jest słabowita i obolała, nie chce jeść, więc korzystamy z jej niechęci ogólnej do jedzenia, a szczególnej do grzybów i robimy sobie po wielkim i pysznym plastrze purchawicy, do której dodatkiem jest jajecznica z prawdziwkami. Mimo wstępnej niechęci do "lampy", Beacie smakuje i aż się jej uszy trzęsą.    

29 lipca

Pierwsze zderzenie z cenami alkoholu w Norwegii było smutne. Stajemy w państwowym sklepie monopolowym, no bo tylko takie mogą sprzedawać trunki powyżej 3,5%. Kupujemy tanie wino w kartonie 3 litry. Cena? Bagatela, 65€. Z piwem jest śmiesznie, podchodzę i mówię, że wcale nie jest tak drogo, sześciopak jest trochę droższy niż u nas. Nie, proszę pana, ta cena jest za jedną puszkę. Abstynencja? Nigdy!

Po drodze dowiadujemy się, że nasza przyjaciółka Aga miała wypadek samochodowy, jej partner zasnął za kierownicą. Cudem uszła bez większego szwanku, choć zabrali ją helikopterem do szpitala.

A my w Oslo. Tak się dobrze składa, a może to my tak składamy, że wielkie miasta i stolice zwiedzamy w weekendy. Jest wtedy mały ruch i łatwo jest się zaparkować, co więcej często nie płaci się wtedy na parkingi. Jest to dość zasadnicze, w niektórych miastach cena za całodzienny parking może przekroczyć 50€. To próba wyrzucenia samochodów z centrów. Tym razem było podobnie, zaparkowaliśmy się obok cytadeli i nic nie wskazywało na obowiązek płacenia.


W OSLO ZACZYNAMY OD CYTADELI. JEST I SKOCZNIA

Poszliśmy w miasto. Była więc wspomniana cytadela z widokiem na miasto i w oddali skocznię, potem nabrzeże z Centrum Nobla, pałac królewski z ogrodami, promenada, będąca główną arterią miasta przy której stoi teatr narodowy.


KRZYK MUNCH'A

Była też darmowa Coca Cola rozdawana przechodniom z jakieś tam okazji. Było też bardzo dużo żebraków i zbieraczy puszek, o podpalanym wyglądzie wskazującym na jakieś regiony  niezbyt bliskiego wschodu. Obiektem godnym uwagi jest wspaniała nowa opera, muzeum Munka, port.


WOKÓŁ OPERY

Jest też w parku odległym spory kawałek od centrum, ekspozycja rzeźb poświęconych kobietom. Zadziwiająca, ze znanymi nazwiskami typu Renoir, Rodin, Hudson. Inne są mniej znane, ale za to mają ekspresję typu mojej znajomej, znanej dziennikarki, że ch... nie musi być duży, byle był długi i gruby. Wypisz wymaluj rzeźba na zdjęciu.


SEKSOWNY PARCZEK


JEST I BŁYSK MARYLIN 

Kiedy piszę te słowa jest 4 października, siedzę przy biurku z widokiem na ocean. Nad nim rozpościera się smuga dymu. Po tragicznych pożarach, które zmaltretowały "nasze" ukochane lasy, kilka dni temu otwarto część znajdującą się nad nami, część która się uchowała od pożaru. Duda po wejściu do lasu zwariowała, widać było jej szał radości kiedy poczuła swoje rewiry. Podobny stan był u Beaty, po prawie depresyjnych nastrojach zaraz po przyjeździe przyszło częściowe ukojenie.

Dziś w nocy zawiało mocno, zapowiadana Calima, wiatr z Sahary, przywiała niosąc suche jak wiór powietrze o temperaturze 35 stopni. Lasy znów zamknięto, jednak wszystko wskazuje na to, że gdzieś tam jeszcze coś się tliło i wiatr to rozbudził. Strach o te resztki.


NASZA TENERYFA PŁONIE. OJOJ

Oslo podobało nam się, wielkościowo i ilościowo jest większe od Kopenhagi, jednak cała aglomeracja jest dużo mniejsza od tej wokół stolicy Danii. Oba kraje mają też podobną ilość mieszkańców. Dania jednak to mini kraik, a Norwegia jest większa od Polski, przez co jest najmniej zaludnionym krajem naszego kontynentu.

Pod wieczór ruszyliśmy na południe aby oddalić się od stolicy i po godzinie znaleźliśmy camping w lesie nad wodą fiordu.

30 lipca        

Po spacerze na polu golfowym ruszyliśmy w dalszą drogę.

Podejście do lunchu w knajpie nie było udane. Nauczeni szwedzkimi klopsikami, wybraliśmy restaurację, która w nazwie miała danie narodowe Norwegii - Lutefisk. To najczęściej dorsz przygotowywany w zadziwiający sposób, najpierw moczony 5 dni w wodzie, potem 5 w ługu sodowym czyli mydle, potem znów w wodzie. Choć nie brzmi to zachęcająco, spróbować jednak trzeba. Zjechaliśmy specjalnie z autostrady, ale okazało się, że specjały restauracja ma tylko w nazwie, a inne, zwykłe i dobrze nam znane dania kosztują krocie.

Odjechaliśmy i dość szybko usadowiliśmy się przy stole w strefie piknikowej z piramidą do wchodzenia dla dzieci. Zajadając nasze smakołyki, głównie śledziki, których w krajach nordyckich jest do woli i na wszelkie możliwe sposoby, zerkaliśmy z uśmiechem na nieudane próby wdrapania się na szczyt. Moana też spróbowała - ubaw mieliśmy po pachy, ale w końcu weszła.

Po południu zatrzymaliśmy się przy rezerwacie przyrody Tangvald znajdującym się na klifie. Zrobiliśmy niezłą pętlę idąc trochę nadmorskimi kolorowymi skałami, aby w końcu wdrapać się na zalesiony klif i zobaczyć wszystko z góry. Znów znaleźliśmy grzyby.

Jadąc już drogą do Kristiansand, zmieniliśmy kompletnie pomysł jechania wzdłuż morza i skierowaliśmy się na północny zachód, aby pojechać wnętrzem kraju. Prognoza nadmorska była fatalna.

Na noc znaleźliśmy camping w gospodarstwie (33€), duży trawiasty plac, czyste łazienki, prysznic na monetę (dostaje się je przy płaceniu), widok na łany zboża, a dla Moany świetne Wifi.

Wszędzie w Skandynawii prysznice są na monety, wymuszają oszczędność wody i energii do jej podgrzania. A propos wody, w Norwegii wszędzie w kranach woda była lepsza niż w innych krajach mineralna. Mamy taki próbnik, którym w podróży zawsze badamy wodę.

31 lipca

Rano ruszyliśmy inlandem jedząc lunch przy stoliku koło supermarketu, w ciszy i spokoju. Wokół były pustki i było pochmurno, ale nie padało więc i tak uznaliśmy to za sukces. Wszędzie lasy i pustkowia, ale do tych lasów to strach wejść, z każdym postojem na siusiu wynosimy z nich naręcza grzybów.

Zrobiło się wreszcie słonecznie, po drodze minęliśmy camping, ale woleliśmy jechać dalej, tuż za nim dostrzegliśmy trasę wycieczkową do cudnie położonego sporego wodospadu. Z pomocą łańcuchów wspięliśmy się, aby znaleźć się powyżej niego. Tam otworzył się widok na zachwycającą dolinę z rzeką, która właśnie tworzy ten wodospad. Byliśmy zauroczeni.


W NORWEGII WODY W BRÓD

Zrobiło się późno, wróciliśmy więc do mijanego wcześniej campingu. Okazał się miejski, i samoobsługowy, przez co tani. Położony na samym końcu głębokiego fjordu był to nasz pierwszy kontakt z zachodnim wybrzeżem i Morzem Północnym.


TYPOWE DOMY Z TRAWĄ NA DACHU JAKO NATURALNĄ IZOLACJĄ


RANO WIDOK NICZEGO SOBIE,

TO JUŻ BYŁ PIERWSZY SIERPNIA. DALSZY CIĄG PODRÓZY NASTĄPI W DRUGIEJ CZĘŚCI WKRÓTCE. Pozdrawiamy.

 

 

 

 

 

 

 

 

  

             

Komentarze