MARZEC 2023

 


U NAS BYWA TAK

 

Ostatni tekst z wakacji jest jeszcze żywy, a tu następne wakacje są już w drodze. Dopiero co były święta, a tu masz!, dziś są następne. Eh życie, tak szybko płyniesz.

 

Z dziwnych wieści:

Równo rok temu opisywałem na blogu nasz pobyt na Fuerteventurze, a tu nagle kręcono u nas w domu, na tarasie i w ogrodzie hiszpański mini serial o obozie koncentracyjnym na Fuerte właśnie. Było to dla nas nie lada przeżyciem. Oczywiście nie piszę o poznaniu znanych aktorów, tych to już poznałem w życiu wielu i to światowo znanych. Mam na myśli atmosferę filmowej produkcji, w której wnętrzu się znaleźliśmy. Nie jest dane każdemu zobaczyć tworzenie filmu od środka, na dodatek u siebie w domu. Kilkadziesiąt pałętających się osób, tyczkarze z mikrofonami, inni w słuchawkach z mikrofonami tła, kamery i kamerzyści, goście od oświetlenia i od paneli go odbijających, jakieś rozbite namioty z monitorami, stołami mikserskimi, makijażystki zawsze gotowe, garderobiane, dekoratorzy coś tam poprawiający, oczywiście reżyser, jego asystent, goście na ulicy zarządzający ruchem, tam też stał bezszelestny wielki agregat. Cała masa zaangażowanych w to ludzi.

Aktorzy gotowi....Cisza! Cisza! ...Kamera! Klaps!....

Stop! Stop! Co ten pies robi w tle? Przepraszamy za Dudę. Cisza! Cisza! ... Kamera! Klaps!....

Trwa scena powtarzana już piąty raz. Stop! Stop! Wezwij tych z ulicy! Czemu puścili samochód!  Cisza! Cisza! ... Kamera! Klaps!....

Stop! Stop!. Do jasnej cholery, hałas samolotu w tle. O! I jeszcze go widać. Powtarzamy. Stop!, mówię tym razem ja zerkając na Flightradar24, za 5 minut nie będzie startów przez 20 minut. Przerwa na papierosa ogłasza reżyser palacz, a do mnie: dobry pomysł z tym programem.

I tak w kółko przez kilka godzin. Potem zapraszają nas na obiad do parku pod nami - tam przygotowany był nad wyraz smakowity catering. Aktorzy w szlafrokach na ubraniach wyglądali zabawnie, ale cóż, nie mogli uświnić jedzeniem strojów, w których grali. Niezgodność przecież, kiedy pojawia się plama na krawacie, której nie było w poprzedniej scenie.

No i tak kręcili w kółko te same sceny, a to w kuchni, a to w ogrodzie.

Moana była wniebowzięta, wróciła już ze szkoły i mogła porozmawiać ze wszystkimi pomiędzy scenami i popatrzeć na film zza kamery. Przygoda była też finansowa, kilka tysięcy € za jeden dzień. Marudzili mocno nad kwotą, ale negocjując powiedziałem, że to cena nie za udostępnienie miejsca, tylko za moje prawa autorskie, jestem architektem i oddaję im do sfilmowania przeze mnie zrobiony dom i ogród.

Teren pozostawili w stanie nienagannym. Brawo!

Wspomniałem na początku o obozie koncentracyjnym na Fuerte. Cóż, to niekończąca się niechlubna historia Franco, który tam umieścił homoseksualistów i opozycjonistów.

Film właśnie wszedł na ekrany. Jeszcze nie widzieliśmy.


"LAS NOCHES DE TEFIA" W BIAŁY DZIEŃ

Z dziwnych wieści:

Moana przygotowuje wyjazd do USA. Właśnie wypełniamy formularz na roczną wizę i trzeba w nim podać poprzednie pobyty. Przeglądnęliśmy stare paszporty oraz bloga i okazało się, że Moana była w USA... 12 razy!


W 2021 MANGA, W 2022 JUŻ NEW YORK. A TATUŚ IDZIE W TO JAK W DYM

Z dziwnych wieści (Daru realizuje marzenia innych):

Mariusz z Elą mają bar w naszym miasteczku. Zupełnie nieźle im idzie, ale marzeniem Mariusza jest prawdziwa restauracja. Zapewnie zostanie to tylko w sferze marzeń, żyje więc jego namiastką śledząc zawzięcie od lat "Kuchenne Rewolucje". Powiedział mi kiedyś, że jego największym marzeniem, równie nie do spełnienia jak restauracja, jest wizyta Magdy Gessler w ich barze. Ale to niemożliwe, dodał. Kto wie?, odpowiedziałem.

Kiedy umawiałem się z Magdą u nas na kolację, już wiedziałem, że zabiorę ją na chwilę do Mariusza. Tak też się stało. Lubię spełniać marzenia!

Potem była wspólna, z Magdą i jej mężem Waldkiem kolacja, która na parę chwil przywróciła odrobinę naszej niegdysiejszej przyjaźni.



Z dziwnych wieści (dziecko realizuje marzenia rodziców):

Co semestr jest w szkole wywiadówka. Nie taka znana z Polski. Tu rodzice z dzieckiem siadają na przeciw profesorów sam na sam. Obecność obojga rodziców jest obowiązkowa. Otrzymują wtedy informacje o postępach dziecka lub ich braku. Na koniec podpisują, że dostali kwitek, na którym są oceny dziecka z każdego przedmiotu z komentarzem danego nauczyciela. Obok każdej z tych ocen jest średnia klasowa, co pozwala stwierdzić czy dziecko odstaje. Oceny są na 20, znaczy średnia zaliczająca to 10. No i taki kwiatek nam się trafił od Pani z francuskiego: 

"Dans la classe 3e B, j'ai ouvert une huitre, et dedans j'ai trouvé une perle... Merci Moana pour ta présence en classe; un enchantement!"

("W klasie 3-ej B otworzyłam ostrygę, i w środku znalazłam perłę.... Dziękuję Ci Moana za twoją obecność w klasie; istna rozkosz!")

Z dziwnych wieści:

Skończył się karnawał.


NIE WYSŁAŁEM PIOTRA DO TEFTY

Z dziwnych wieści:

Wczoraj były urodziny Beatki, już ostatnie z czwórką z przodu.

W południe, z Moaną i Dudą, pojechaliśmy na lunch do wypatrzonej restauracji w Las Aguas,  27 km od naszego domu. Przy rezerwacji zapytaliśmy czy możemy przyjechać z psem i padła odpowiedź: nawet z hipopotamem, kochamy zwierzęta.

Na to: kochamy zwierzęta, nie zapaliła nam się czerwona lampka, a powinna. Taras był ogromny, stoły pod wielkimi parasolami, fontanna na środku i widok na ocean. Bosko!

Moje panie już siedziały, kiedy ja wchodziłem z Dudą po kilometrowym spacerze od samochodu - nie mogłem nigdzie znaleźć wolnego miejsca. Kiedy więc wchodziłem zobaczyłem kota pijącego z fontanny, a drugiego obok. Aj! Jakoś Dudę przytrzymałem i zasiadłem. Beata złapała Dudę, zakazała gonić koty i dalej sączyła swojego urodzinowego szampana.

Gadaj tu do psa, jeszcze w temacie kotów. W ułamku sekundy Beata jechała po sali na krześle ciągnięta przez Dudę. Pomogła moja masa i towarzystwo wróciło z krzesłem na miejsce. Po zmianie taktyki, Duda została przywiązana do sztachet betonowych żardinier. (ciekawe, nie wiedziałem, że to słowo istnieje po polsku).

Jako że restauracja była pod nazwą spółdzielni rybackiej (Cofradia Las Aguas), karta była wyłącznie morska i wielce obiecująca. Na przed-przystawkę zamówiliśmy muszle św.Jakuba, na przystawkę ja z Moaną po zupie z owoców morza, Beata salpicon z ośmiornicy (to kawałki marynowanej ośmiornicy, papryki i cebuli podawane na zimno w zalewie octowej). Na danie, ja ośmiornicę z pieca, Beatka mątwy z grilla, Moana rybne churros i nuggetsy z dziecięcego menu. Szef sali był przemiłym Włochem o imieniu Giuseppe, który był nadzwyczajnym profesjonalistą, zainteresował się też Dudą i pokazał nam zdjęcia swojego psa, no i, co najważniejsze, oddalił koty.

Kiedy czekaliśmy na dania, dwa stoliki od nas dwóch panów zaczęło zawieszać na parasolu baloniki i inne urodzinowe atrybuty. Kiedy zawiesili balony z napisem 49, Beatka nie miała wątpliwości, że coś uknułem. Ja byłem jednak niewinny, wskazały na to nieznane przychodzące i zasiadające przy stole osoby w liczbie 12. Pojawiła się też jubilatka nie-Beatka.

Po chwili wstałem, podszedłem do nich, wszyscy się obrócili ku mnie zdziwieni, a ja pożyczyłem jubilatce wszystkiego dobrego, a wskazując na Beatę poinformowałem, że moja żona też ma dzisiaj 49-te urodziny. Wszyscy pomachali Beatce miło i z życzeniami.

Zasiadłem i ledwo zamieniliśmy kilka słów, gdy pojawił się nasz miły Guiseppe z trzema kieliszkami szampana - to od tych Państwa, wskazał na urodzinowy stolik. Wstaliśmy i stuknęliśmy się ze wszystkimi kieliszkami. Wszystkiego dobrego! .

Byliśmy już po przystawkach, kiedy podszedł do naszego stolika sprzedawca losów loterii (trzeba wiedzieć, że Hiszpanie dużo grają we wszystkie loteryjne zabawy i sprzedawców wszędzie widać). Postanowiłem więc kupić Beacie urodzinowy los, kupiłem podałem, a do sprzedawcy powiedziałem: proszę jeszcze jeden, ale ten proszę zanieść i dać tej Pani w słonecznych okularach, ma dzisiaj urodziny. Jakież było zdziwienie przy tamtym stoliku!

Do jedzenia więcej niż pysznego, atmosfery miejsca (prócz kotów) i miłego urodzinowego nastroju doszła jeszcze "wisienka na torcie". Okazało się, że "nasz" szef sali, z własnej inicjatywy do deseru Beaty dołożył palącą się świeczkę, a w czasie kiedy szedł z nim przez salę zagrała muzyka i urodzinowa pieśń: "Feliz Cumpleaños" (tutejsze sto lat). Wzruszające.

Już mieliśmy wstawać, kiedy nagle pojawili się panowie z sąsiedztwa z trzema talerzykami z urodzinowym tortem cytrynowym. Podziękowaliśmy i zapakowaliśmy tort w przyniesione kartonowe pudełko, będzie na jutro do kawy - nie mieliśmy już na nic miejsca.

Wyszliśmy i poszliśmy na spacer wzdłuż oceanu znaną nam ukwieconą ścieżką. Po godzinie wracaliśmy uśmiechnięci - wszystko się nad wyraz udało. Sto lat kochana Beatko.

Dopisek po kilku dniach: Beatka na loterii nic nie wygrała, ale podarowany tej Pani los wygrał 15€. To ci frajda!


STO LAT BEATKO!     

Z dziwnych wieści:

Z wiekiem głupieję. Przyjaciółka Moany jest z urodzenia dziewczynką, ale czuje się chłopakiem. Możliwy błąd w sztuce boga lub natury, jak kto woli. Zmieniła imię, ubiera i strzyże się jak chłopak, wszyscy do niej mówią on, nawet w szkole oficjalnie zmienili imię. Czemu nie. Tyle, że Moana zakomunikowałam mi, że On ma chłopaka. Jak to? Ano, ten chłopak jest homoseksualistą.

No mówię, że z wiekiem głupieję.

Z dziwnych wieści:

Zostaliśmy producentami cytryn. Sześć (a może pięć) lat temu posadziłem drzewko cytrynowe. Po latach wolnego wzrostu i pojawieniu się kilku cytryn teraz drzewko zwariowało. W kółko rodzi, a na drzewku jest na oko 200 sztuk. Rozdajemy komu się da.

A propos drzewek. Nasze nispero, drzewko owocowe wcześniej mi nieznane, po złamaniu przez wichurę i zaszczepieniu od nowa, po trzech (a może czterech) latach zaczęło rodzić. Zajadamy się jego dziwnymi owocami o smaku ni to jabłka, ni to śliwki, o smaku nispero zapewne. Lekka kwaskowość spowodowała pomysł zrobienia tarty z ciastem francuskim. No i masz, ja który zawsze mówiłem, że z ciast najbardziej lubię kabanosy, teraz zajadam się tartą, która stała się standardowym dodatkiem do porannej kawy. Wprawdzie owoce właśnie wyszły i dziś była ostatnia tarta, ale drzewko rodzi dwa razy w roku! Do jesieni więc.



Z dziwnych wieści (Daru realizuje marzenia. Jak zwykle.):

Pod choinką 2022, a może obok ze względu na jej małość, leżały wśród innych prezentów cztery podobne paczuszki. Każda z nich miała napis: Beata, z numerem od 1 do 4 i dopiskiem: otwierać po kolei.

W pierwszej Beata znalazła mapkę sieci transportu publicznego miasta Bordeaux. Zgłupiała, nic jej to mówić nie mogło. Szybko więc ruszyła do drugiej paczuszki, gdzie po otwarciu, znalazła rezerwację hotelu w centrum miasta na jedną osobę, na nią właśnie. No to zgłupiała do reszty. O co chodzi?, zapytała. Tylko się uśmiechnąłem. W trzeciej paczuszce był bilet lotniczy Teneryfa-Bordeaux-Teneryfa, na Beatę oczywiście, z wylotem 1-go kwietnia 2023 i powrotem 2-go kwietnia 2023. Aha, to przedwczesny Prima Aprilis?

Czwarta paczuszka wyjaśniła oczywiście wszystko: był w niej bilet na koncert "Starmania" w Bordeaux, 1-go kwietnia o 20h00. Trzeba dodać, że zobaczenie go było marzeniem Beaty, kocha piosenki z tego musicalu od swoich młodzieńczych lat spędzonych we Francji. A tu masz, marzenie się ma spełnić.


PREZENTY 2022. DUDA TEŻ DOSTAŁA.

Po konsultacjach w naszym jacuzzi, popychany jeszcze chęcią pozostania samej w domu przez Moanę, dokupiłem następnego dnia bilet lotniczy dla siebie i przerezerwowałem hotel. Biletu na koncert już nie było, ale nie żałowałem, nie moja to muzyka, wręcz mnie śmieszy "kozi śpiew", ta francuska maniera śpiewania z tamtego okresu.

W primaaprilisowy poranek, nie zrywając się szczególnie, pojechaliśmy na południowe lotnisko (TFS) aby zasiąść w samolocie do Bordeaux. Wszyscy byli gotowi do startu na czas, z wyjątkiem kontrolerów ruchu lotniczego we Francji, Francji strajkującej we wszystkich dziedzinach. We wszystkich, bo tam nikt pracować nie lubi, za to lubi dostawać szybko emeryturę, już od 62 roku życia. Trochę pobledliśmy, co będzie jak lot anulują? Pilot optymista, a każdy pilot musi nim być, poinformował, że na pewno polecimy, tyle, że trzeba czekać. No i w końcu polecieliśmy.

Bordeaux przywitało nas lądowaniem, przy którym optymizm pilota na pewno pomógł. Wichura, ulewa i 9 stopni, nie były lustrzanym odbiciem opuszczonej trzy godziny wcześniej Teneryfy, gdzie rządziło błękitne niebo i 29 stopni.  

Szybko wskoczyliśmy do autobusu aby ruszyć w godzinną podróż do dworca kolejowego Saint Jean, skąd do hotelu były dwa kroki.

W większości współczesnych miast charakterystyką dworców kolejowych są dwa elementy. Pierwszy to ewentualna możliwość udania się w podróż pociągiem, jeśli oczywiście takowy się pojawi, co nie jest pewnikiem - może być przecież strajk kolejarzy, albo opóźnienie, które może ulec zmianie. Drugim elementem, a może i pierwszym, jest niesamowity magnetyzm dworców kolejowych. Dworce przyciągają wszelaki ludzki element: złodziei z kieszonkowcami na czele, kloszardów z żebrakami na czele i ich indywidualnym, acz podobnym zapachem moczu, handlarzy narkotyków z ich młodymi klientami na czele, młodych dziwek z ich alfonsami, tym razem w tle, emigrantów z tymi bez dokumentów na czele. Ach zapomniałem, sporadycznie też podróżników. Ten magnetyzm dworców nie jest jednak ekstremalny, więc towarzystwo rozlewa się na przydworcowe okolice tworząc prawdziwą szemraną, niezbyt bezpieczną, przydworcową aurę.   

Nie inaczej było w Bordeaux. Dodać należy, że ze względu na godzinę koncertu nijak nigdzie nie można było zjeść tego wieczoru, wszystkie restauracje otwierały się zbyt późno, a że koncert kończył się po 23h00, też nie było to możliwe po nim. Z tego powodu wybraliśmy hotel nie w centrum, a w pobliżu hali koncertowej.

Wysiedliśmy z autobusu na dworcu i ruszyliśmy szybkim krokiem (z powodów opisanych powyżej) w kierunku mostu na Garonnie. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić to trefne miejsce. Obok dworca był supermarket gdzie postanowiliśmy zrobić zakupy - coś na przekąskę do hotelu na teraz, oraz sery, bagietkę i wina na po koncercie. Okolice sklepu były jeszcze bardziej zoną, taki dworzec silnia, jak ktoś pamięta co to znaczyło w matematyce. Wiadomo, dworzec plus sklep z alkoholem podnosi siłę przyciągania. Naprawdę nie czuliśmy się tam pewnie, ale zakupiono co trzeba i już gnaliśmy na most.

Cóż, most ma to do siebie, że jest wysoko nad spławną rzeką, więc  nie jest chroniony od wiatru. Na dodatek był długości 500 metrów i cały w robotach. Ledwo przebrnęliśmy przez niego walcząc z wiatrem i zimnem. Po drugiej stronie zeszliśmy jakimiś tymczasowymi schodami i ruszyliśmy w stronę hotelu i hali koncertowej. Przejść się wzdłuż rzeki ścieżką rowerową 1200 metrów przy pięknej słonecznej pogodzie to sama rozkosz. Tu było jednak inaczej, i nie o słonecznej pogodzie myślę. Najpierw minęliśmy oddzielające nas od rzeki zorganizowane wysypisko śmieci, potem był niezagospodarowany teren pełen tym razem niezagospodarowanych śmieci i wszelkiego badziewia, aby w końcu iść już wzdłuż szarej, gliniastej wody i dotrzeć do hotelowej uliczki. Nie wspomnę, że druga strona ulicy była ciągnącą się w nieskończoność wymarłą strefą przemysłową o niezbyt nachalnej urodzie.

Za to w hotelowej recepcji był wściekły tłum, co powinno być zaskoczeniem na tym przemysłowym odludziu, zwłaszcza w sobotni wieczór. Nic mylnego, wiek staruchów wskazywał na to, że wszyscy goście pamiętają koncert "Starmania" z 1979 roku i chcą za wszelką cenę zobaczyć jego nową wersję.

2023 odjąć 1979 daje 46 lat. Zakładając, że byli wtedy piętnastolatkami, mają dziś 61 lat. I to była właśnie średnia wieku na koncercie. Beata odstawała w dół. Po szybkim posiłku odprowadziłem Beatę na koncert, ale z ostatnich dwóch wolnych miejsc za 105€ nie skorzystałem i wróciłem do hotelu.

Po czterech godzinach zajadaliśmy cudne, prawie płynne sery pleśniowe, zagryzając je bagietką i popijając winem, a Beata rozentuzjazmowana i zachwycona opowiadała i opowiadała. Patrzyłem na nią z miłością i szczęściem, ale głównie dumny z siebie - spełniam marzenia!     

Po śniadaniu ruszyliśmy na przystanek, było równie zimno, ale słońce podjęło już walkę z chmurami, a wiatr wywiało. Autobus miał przyjechać za 15 minut, spojrzeliśmy na siebie - eh, co tam, idziemy. Zanim autobus dojechał do przystanku my byliśmy już w połowie mostu.

Ruszyliśmy w stronę starówki. Do wczorajszych wspomnień śmieci i wrażenia generalnego zaniedbania, tego ranka doszedł do nich obraz starych zabytkowych rezydencji, które były porzuconymi ruinami oraz zaniedbanych, a kiedyś pięknych kamienic już na starówce.

Czym bliżej serca miasta było jednak coraz estetyczniej i ładniej. Pod wielką wieżą bazyliki, która nieszczęśliwie cała była w rusztowaniach, odbywał się pchli targ. Tak, do mojego opisu magnetyzmu dworców musiałbym dorzucić jeszcze pchły i wszy. Tam znów zrobiło się niezbyt pewnie, pojawiły się radiowozy, wyskoczyli policjanci, atmosfera się napięła. Szybko odeszliśmy, cóż, nie jesteśmy już przyzwyczajeni do aż takiego kolorytu. Jesteśmy przyzwyczajeni za to do naszego zadbanego i bezpiecznego otoczenia na Teneryfie. Moana od 11-go roku życia wraca sama ze szkoły 20 km, najpierw tramwajem, potem na dworcu autobusowym przesiada się na autobus. Słowo dworzec coś wam mówi? A magnetyzm dworca? No właśnie. Drobna różnica.

Pod ratuszem zobaczyliśmy jeszcze spaloną podczas ostatnich demonstracji zabytkową bramę. Chuligani nie rozumieją, że Państwo to my.

Zaraz potem już jechaliśmy autobusem na lotnisko, aby o 17h00, już na Teneryfie, wsiąść do naszego samochodu i ruszyć autostradą do domu, mając nad sobą bezchmurne niebo, z prawej ocean, z lewej góry, a w powietrzu 27 stopni. Ot, taki to był wyskok.  


U GÓRY OPUSTOSZAŁE I ZRUJNOWANE. CZY WARTO ZAPINAĆ ROWERY?


ŁADNA WIEŻA DZWONNA. STARE I NOWE. STARE SPALONE, NOWE DO SPALENIA.

Z dziwnych wieści:

I niech wam się nie wydaje, po ośmiu latach ciągle zwiedzamy naszą wyspę:


OKOLICE BENIJO


MIEJSCE CZAROWNIC NAD SANTA CRUZ

La Palma

O wyspie La Palma każdy słyszał, a to dzięki wybuchowi wulkanu, który trwał i trwał.



My La Palmę widzimy z domu, nie codziennie oczywiście - jest o 160 km od nas. Przy sprzyjających warunkach widać doskonale jej wysokie góry, a kilka razy w roku nad wyraz wyraźnie. I tak na nią patrząc postanowiliśmy na nią wrócić.

Przyczynki były dwa, Moana poleciała na tydzień do Francji na wymianę dając nam wolność od wożenia jej do szkoły, no i wspomniany wulkan. Zaproponowaliśmy wspólny wyskok Agnieszce z Poznania, która ochoczo przystała.

Z promu zjechaliśmy przed lunchem, zadziwieni, że jest tak wcześnie. Poprzednimi razami płynęliśmy na La Palmę trzy i pół godziny, a tu masz, szybki trimaran i po dwóch i pół byliśmy już na miejscu. Pozwoliło to na przejście przez ładne i ciekawe miasteczko będące stolicą wyspy. Nazywa się oczywiście Santa Cruz, tyle że de la Palma, a nie de Tenerife.


SPACER PO SANTA CRUZ DE LA PALMA


PIESZE ULICZKI ROBIĄ SWOJE

Lunch w knajpce był rozkoszą dla podniebienia, a kelner rozkoszą dla Dudy, zakochany w niej od pierwszego wejrzenia. Po zakupach ruszyliśmy w góry, aby w końcu przebić się tunelem pod przełączą pomiędzy dwoma pasmami gór.

Przejazd na druga stronę szybko pokazał nam ogrom zniszczenia, które zmusiło nas do sporego nadłożenia drogi, aby przejechać na drugą stronę jęzorów zastygłej już lawy. Pod lawą znalazła się tak wielka powierzchnia, że zachodnia część wyspy została przecięta bez żadnej drogi północ-południe. Od czasu wybuchu, blisko oceanu, zbudowano drogę tymczasową, którą jednak szybko przekształcono w projekcie na drogę główną, dwa razy dwa pasy plus ścieżki rowerowe i oświetlenie. Asfaltu jeszcze nie ma, jeździ się po żwirze, a tabliczki zakazują zatrzymywania się, wychodzenia z samochodu, ostrzegają przed gazami toksycznymi i gorącym podłożem. Przy tych ostatnich żwir polewany jest nieustająco wodą aby go schłodzić.


NIEZNANE ZNAKI DROGOWE: "CIEPŁA" STREFA I "LECZNICZE" INHALACJE

Do wynajętego domu dojechaliśmy pod wieczór, jadąc przez ciemną kołdrę popiołów pokrywającą całą okolicę. Spod niej jednak wychynały zielone krzaki, kaktusy i palmy tworząc niesamowity zestaw kolorów będących w opozycji - życie i śmierć.

Achom i ochom w domu nie było końca. Byliśmy zachwyceni urodą i wygodą domu, odludziem i widokiem, z jednej strony na góry, z drugiej na ocean, choć pobliski dymiący wielki "nowy" wulkan nie dodawał miejscu poczucia bezpieczeństwa.


NASZ DOMEK NA TYDZIEŃ (NA LEWO OD SŁUPA)

Zerknęliśmy jeszcze na program Tropter czy czegoś nie ma do zobaczenia w pobliżu. Nie mogło być nic na tym odludziu, nic z wyjątkiem... jakiegoś placyku położonego o kilometr od nas. Słońca zostało jeszcze na pół godziny, wzięliśmy więc Dudę i poszliśmy. Placyk na skrzyżowaniu dróg rozstrzelonej zabudowy był zaskakujący. Zagospodarowane ławki, pergole, jakaś mała scena, fontanny, a wszystko pokryte mozaikami o tematyce miejscowych roślin i ich kwiatów. Zwykle takie wyklejanki są badziewne, tu natomiast tworzyło to bardzo estetyczne i ciekawe kompozycje.


ZADZIWIAJĄCY PLACYK

Pierwszego poranka obudziliśmy się w pokojach z oknami kompletnie pokrytymi skroploną wodą. To typowe dla wysp, nie dość, że aluminium jest bez wkładki termicznej to szyby są często pojedyncze, a jak już są zespolone to chudziutkie. Do tego dochodzi absolutny brak wentylacji, nawet w WC czy łazienkach. Tak więc nasze alkoholowe wyziewy i abstynenckie Dudy, nie licząc naturalnej wielkiej wyspowej wilgotności, przy 9 stopniach na zewnątrz, skraplały się na szybach i aluminium spływając na podłogę.

Było pochmurno i gór widać nie było. Ponieważ prognoza zapowiadała absolutny błękit od dnia następnego wybraliśmy się więc bez żalu w dolne rewiry, nad ocean. Znów przejechaliśmy lawową drogę i zjechaliśmy do turystycznego Puerto de Tazacorte. Jest przy nim taki kilkuset metrowy uskok skalny, na który wiedzie w pionowej skale kręcąca się w nieskończoność ścieżka. Ruszyliśmy do ataku i do lunchu byliśmy już u góry.


"NASZ" USKOK DO ZDOBYCIA W TAZACORTE

Widok był niesamowity, w dole widać było turystyczne miasteczko z promenadą wiodącą aż do portu i mariny. Marina, i owszem, była zagospodarowana i pełna łódek, za to port promowy, wielomilionowa inwestycja, od powstania nie służy niczemu. Ot, takie zrealizowane marzenia za pieniądze podatników.


WSPINAMY SIĘ NA WIDOK. W ODDALI CZARNE SMUGI LAWY

Szczyt klifu był garbem, który dalej wiódł lekko w górę. Zmęczeni, po jakimś czasie zasiedliśmy do pikniku z widokiem na ocean, bo jakiż inny mógł być - toć to wyspa.   

Dotarliśmy do najwyższego punktu, z którego zaczęliśmy schodzić do wielkiego wąwozu. Zapewne wyżłobiło go zsuwające się zbocze wielkiego wulkanu, którego wnętrze jest dzisiaj przepięknym Parkiem Narodowym - "Caldera de Taburiente". To zsunięte zbocze otwiera widok do jego wnętrza właśnie.


Z WOLNA SCHODZIMY DO OCEANU. ZA AGĄ CALDERA DE TABURIENTE.

Będąc już w korycie suchej rzeki trafił nam się jeszcze mini przełom przez skały. 


PRZEŁOM SUCHEJ WODY

W drugi dzień postanowiliśmy wdrapać się w miejsce skąd będzie widać wnętrze nowego wulkanu. Znów objechaliśmy połacie lawy i miast 3 minuty, jechaliśmy 25. Potem już tylko pięliśmy się w górę, aby dotrzeć do "Szlaku Wulkanów" koło El Pilar, który już zaliczyliśmy w czasie poprzedniego pobytu. Dotarliśmy na punkt astronomiczny Llano del Jable, gdzie pozostawiliśmy samochód. Po otrzymaniu wszelakich wskazówek (głównie zakazów) od przewodnika, ruszyliśmy w kierunku miejsca skąd miało być widać wnętrze krateru. Mówił o dwóch kilometrach, które przekształciło się szybko w ponad trzy.


PIERWSZY RAZ WIDZIMY NASZ DOMEK Z GÓRY. TO CZARNE TO "TYLKO" POPIOŁY.


OGROM JĘZORA LAWY (po lewej widać tymczasową drogę)

Rzeczywiście, wreszcie pojawiła się przerwa w lesie i w przecince zobaczyliśmy kolorowe wnętrze dymiącego jeszcze wulkanu. Lornetka pomagała zobaczyć detale.


ZAGLĄDAMY DO WULKANU Z JEDNEJ STRONY (jesteśmy na tej górce poniżej)


A Z DRUGIEJ JEST TAK

Ponieważ południe już minęło zasiedliśmy na górce obok aby spałaszować lunch, zerkając ciągle na niewielkie wulkaniczne dymy i zadając sobie pytanie, jak to wyglądało w czasie wybuchu. Ustaliliśmy też dalszą trasę na resztę popołudnia.

Kiedy doszliśmy pod najwyższy okoliczny wymarły wulkan, Pico Birigoyo, zaczęliśmy schodzić. Obudziła się w nas jednak natura zdobywców i zawróciliśmy. Drapaliśmy się z wolna na mijany wcześniej stożkowy szczyt. Było to jednak złudzenie, szczytem była podkowiasta krawędź krateru, którą obchodziliśmy z wolna zerkając na wyłaniający się w oddali, wprost z morskiej toni, "nasz" wulkan - El Teide na Teneryfie.


PRZYJACÓŁKI! PO LEWEJ TEIDE, PO PRAWEJ LA GOMERA

Zejście było widokowe i bardzo różnorodne, a przede wszystkim kolorowe. Po ostatnich sporych opadach deszczu i wiośnie, która zasiedliła się już na dobre, kwiatostan był nad wyraz bogaty.


JAK SIĘ CHODZI PO ZAKAZANYCH TRASACH TRZEBA UCIEKAĆ AŻ SIĘ KURZY. PO ŚRODKU - Z TYŁU ZDOBYTY SZCZYT.


WIDOK NA PÓŁNOC NA CALDERĘ DE TABURIENTE (widać wnętrze olbrzymiego starego wulkanu, a po lewej zsunięte zbocze)


CIĄGLE DYMIĄCY NOWY WULKAN

W trzeci dzień pojechaliśmy niekończącymi się serpentynami na krawędź wulkanu-parku Caldera de Taburiente, znajdującą się na wysokości ponad 2.000m. Tam pokazaliśmy Agnieszce obserwatorium, po czym ruszyliśmy krawędzią, którą wiódł wyśmienity i wielce widokowy szlak.


NA TEJ WYSOKOŚCI CZYSTOŚĆ POWIETRZA POZWALA ZROBIĆ TELEFONEM (!) ZDJĘCIE ŚNIEGU NA TEIDE (140 km). (No dobra, nie byle jakim, obiektyw Leica) 

Przeszliśmy nim kilka kilometrów, aby po wdrapaniu się na szczyt Pico de la Cruz o wysokości 2.351m, zakończyć spacer na wysokości.


LUNCH I CHĘTNY DO NIEGO. PICO DE LA CRUZ - 2.351 m


ŚNIEG? COŚ PODOBNEGO! PO PRAWEJ U GÓRY TA KRESECZKA, TO JA.

Zjazd do oceanu drugą stroną zbocza wulkanu był jeszcze dłuższy, i kiedy w końcu, znów przez lawę, dotarliśmy do domu, wspólnie zadecydowaliśmy nie ruszać samochodu dnia następnego.  

Dzień traumy. Nie spodziewaliśmy się, że odwiedzając miejsca po wybuchu, będziemy aż tak bardzo wstrząśnięci widokami. Można to było jedynie porównać do odczuć w trakcie oglądania zdjęć z Ukrainy, choć wtedy bardziej boli, bo to robi człowiek człowiekowi, a tu "tylko" natura.

Na początek poszliśmy w górne partie naszego miasteczka. Szliśmy drogą biegnącą w stronę wulkanu i nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że ten wulkan to jest nowa góra. Myśleliśmy, że po prostu wybuchł istniejący wulkan. Droga nagle skończyła się szlabanem, a za nim asfalt zniknął pod lawą. Z budki wyszedł strażnik zakazując dalszego marszu i pokazał nam na Googlach, że nie jest tak jak myślimy. Otóż, wybuch był tak wielki i długotrwały, że wydobywająca się lawa rosła i rosła, tworząc coraz wyższy krater, który dzisiaj ma kilkaset metrów wysokości. Trochę nam poopowiadał o sytuacji, zwłaszcza właścicieli nieruchomości i terenów, które nie znalazły się pod lawą, a przy niej. Teraz idąc porównaliśmy widoczną okolicę ze starymi zdjęciami z Googli. Było to niesamowite.


BYŁO - JEST. NIE BYŁO GÓRY, A JEST.


TO "TYLKO" POPIOŁY

Niesamowity był też widok hali sportowej, zawalonej pod ciężarem popiołów. Cóż, konstruktorzy nie przewidzieli obciążenia "śniegiem".

SALA DO ZAPASÓW

Po powrocie do miasteczka poszliśmy inną drogą znów biegnącą ku lawie. Tu też asfalt skończył się nagle przykryty grubą warstwą lawy, spod której tu i ówdzie zobaczyć można było wystające z niej dachy, kominy, anteny czy zbiorniki na wodę.

Na lunch wróciliśmy do domu i postanowiliśmy trochę odsapnąć  po przeżyciach i pojechać na promenadę nad ocean do pobliskiego Puerto Naos, najlepszego kurortu na wyspie.

Dojeżdżając zamarliśmy: co to? Covid 2? Wszystkie ulice zjeżdżające do oceanu były zamknięte siatkami, za którymi widniało całkowicie wymarłe, nowoczesne i ładne miasto. Zatrzymaliśmy się na pierwszym parkingu zeszliśmy do tablic na siatce: Zakaz wstępu! Trujący CO2 w śmiertelnym stężeniu! I temu podobne.

Zgłupieliśmy, nic nie było zalane lawą odległą o kilometry. W ruch poszły strony Google i już wiedzieliśmy - trzęsienie ziemi towarzyszące wybuchowi wulkanu naruszyło jakieś podziemne warstwy i z grot nad miastem zaczął wydobywać się gaz pokrywając z wolna wszystko. Ewakuowani turyści zostawili swoje rzeczy, które do dziś zalegają w hotelach. Goście w maskach tlenowych co kilka dni sprawdzają stan nasycenia gazem, jest bez zmian już od półtora roku. Sąsiednie nadmorskie miasteczko, La Bombilla, też jest zamknięte.

Dowiedzieliśmy się, że następny kurort jest wolny od gazu i dostępny. Pojechaliśmy więc dalej na południe do El Remo. San Remo to to nie było. Wioska rybacka przekształcona w nadmorskie letnisko, bardziej bohema niż włoski kurort z wszechobecnym zapachem maryśki, wrzeszczącą muzyką i przebierańcami na niekończącej się imprezie. Miejsce dla samochodu znaleźliśmy parkując przy wjeździe, nieświadomi co zobaczymy - dalej każde wolne miejsce zajęte było przez Campery. Atmosfera była jedyna w sobie, pokiwaliśmy się do muzyki przy kontuarze piwnym, przeszliśmy miasteczko wzdłuż (w szerz się nie dało - było oparte o plantacje bananów) i już mijaliśmy bogate wymarłe Puerto Naos.


TRUCIZNĘ I FIESTĘ DZIELI 5km


WYSPA SIĘ POWIĘKSZYŁA, ALE JAKIM KOSZTEM

Traumy mieliśmy za mało. Jadąc już do domu zatrzymaliśmy się przy wjeździe na główną drogę zamkniętą dla ruchu w kierunku lawy. Zaparkowaliśmy i poszliśmy mijając znaki zakazu. Czym dalej było gorzej. Z początku obserwowaliśmy domy tylko lekko uszkodzone końcówką jęzorów lawy. Z każdym krokiem było gorzej. Doszliśmy do końca drogi gdzie widać było próby odkrycia drogi, która pod lawą pozostała. Nie było ani asfaltu, ani podbudowy, płynna lawa zabrała wszystko. Ruszyliśmy w górę wzdłuż jęzora, który robił się coraz wyższy. Na Googlach nie było już zdjęć pokazujących teren sprzed, zapewne zostały zlikwidowane ze względów humanitarnych, ale zdjęcia satelitarne pozostały. W pewnym momencie zobaczyliśmy resztkę białego murku i palmę, szybko znaleźliśmy to miejsce na mapie, zaraz za palmą był piękny dom z basenem i ogrodem. Teraz za palmą była dziesięciometrowa czarna ściana.


PO LEWEJ WIDAĆ OKRĄLY MUREK I PALMĘ - RESZTY NIE

Pomyśleć, że w niektórych miejscach grubość pokrywy lawy sięga kilkudziesięciu metrów, a pod nią temperatura ma jeszcze 400 stopni. Oglądanie tego było nieprzyjemne, tak że zawróciliśmy w kierunku samochodu idąc w ciszy i z wisielczymi humorami. Jedni stracili wszystko, inni mają domy przy czarnej ścianie kompletnie wypalone od gorąca, jeszcze inni zastanawiają się dlaczego im się udało, a miłym sąsiadom nie.


TU DOM JESZCZE WYSTAJE - TA BIAŁA KROPKA TO KOMIN, A DACHU NIE MA


Po powrocie do domu, pozostało nam tylko patrzenie na zachód słońca.



Piąty dzień był równie pogodny i ciepły. Po śniadaniu na tarasie z widokiem ruszyliśmy samochodem na południe. Celem było zobaczenie wulkanu Teneguia, który powstał wybuchem w 1971 roku, solanek i zjedzenie lunchu.

Postanowiliśmy nie iść do centrum turystycznego, z którego wchodzi się na koronę starego wulkanu San Antonio i idzie do punktu widokowego na wulkan Teneguia tylko spacerkiem obejść San Antonio ścieżką, którą Beata pamiętała z poprzedniej wycieczki. No i poszliśmy. Źle się idzie żwirem o spadku 45 stopni, ale dawaliśmy radę i przeszliśmy kawał drogi kiedy to ścieżka nagle zniknęła, zapewne pod osuwiskiem - trzeba było zawrócić. Poszły więc dziewczyny same na płatny punkt widokowy.

Na lunch pojechaliśmy do restauracji La Era, którą zapamiętaliśmy z poprzedniego pobytu jako miłą. Okazała się cudna, stolik w ogrodzie w cieniu drzew dodał smaku potrawom, które były wybitne.


U GÓRY PO LEWEJ - TENEGUIA          

Zjechaliśmy do solanek, skąd Beata z Dudą ruszyły w górę. Beata od zawsze chciała pokonać ten szlak i nareszcie było jej to dane, nie mogła z tego nie skorzystać. Po drodze zajrzała nawet do wnętrza Teneguia. My z Agnieszką nie mieliśmy jakoś takiego parcia na drapanie się, więc spokojnie obeszliśmy solanki czytając o nich ciekawostki. Bez żalu przeszliśmy obok knajpy, w której mieliśmy zjeść lunch, już wcześniej wiedzieliśmy, że nie było miejsc w tym drogim i turystycznym miejscu.


SOLANKI I "ŚNIEŻNA" DROGA


CHOĆ RAZ SUSZA POMAGA

Tak powoli kończył się nasz wypad na La Palmę, jadąc następnego dnia rano na prom chcieliśmy wejść jeszcze na jakiś napotkany przy oceanie wulkanik, ale niezwykle porywisty wiatr na to nie pozwolił i zeszliśmy spod szczytu na czworaka. Przed promem zjedliśmy jeszcze lunch w tej samej restauracji co w dniu przyjazdu. Przy rezerwacji kelner zapewnił: dla Dudy miejsce zawsze się znajdzie - zapamiętał nas sprzed tygodnia.

 

To tyle. La Palma jest jeszcze bardziej atrakcyjną wyspą, ciągle niezwykle zieloną i piękną, dziś daje dodatkowo możliwość zobaczenia "na świeżo" siłę natury i utwierdzenia się w przekonaniu, że nasza Ziemia żyje swoim życiem, nie zważając na człowieka. Zobaczenie tego podszyte jest wprawdzie tragedią ludzką, ale cóż, nie mamy na to wpływu.

Komentarze

  1. no nareszcie, już się martwiłam co tam u Was, proszę pisać częściej, te wpisy to zdaje się jedyna nić trzymająca moje marzenia o podobnym życiu i wyprawach

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz