LATO 2022

 

Biada ludziom podłym,

nikt nie opłakuje ich,

nikt nie kładzie kwiatów na ich grób,

podłością trzeba gardzić,

uczyć się od dziecka już,

ile zło może zdziałać tu,

kto podły jest, ten będzie żył samotnie,

i niech wie, że umrze w końcu sam,

więc się strzeż, bo podłości nie wybacza nigdy świat.

kto podły jest, ten będzie żył samotnie,

i niech wie, że będzie płakał sam,

będąc zły wszystko stracisz

siejąc burzę, zbierzesz wiatr.

 

Moana, po Londynie, dalej kultywuje musicale. Po pełnej szajbie na tle musicalu "Hamilton", teraz co chwilę wynajduje nowe, które, jak się okazuje, są często i w polskiej wersji. Pomaga to językowo - tłumaczenia są wyśmienite, a i śpiewy na wysokim poziomie, zazwyczaj nagrywane przez Studio Accantus. Polecamy. Powyższe motto pochodzi z pierwszego utworu musicalu "Wicked" i jest zaadresowane do każdy wie kogo.

Starość. Słowo samo w sobie jest piękne. Starość wiele znaczy, ale podstawową jego wartością jest sama jego istota. Starość znaczy, że się żyje, znaczy, że nie umarło się na jakąś chorobę, atak serca, na wojnie, czy w wypadku, jak to zrobił mój ojciec, a potem wujek, który nie na długo go zastąpił. Starość to pełnia przeżytego życia.

Od starego niczego już się nie wymaga, swoje zrobił, może więc odcinać kupony radości z obserwacji swoich następców. Jeśli chce. Może też zgorzknieć i mieć pretensje do całego świata o życie, które sam sobie zmajstrował. Stąd to motto.

Ja, już dobrze po sześćdziesiątce, starym się jeszcze nie poczuwam, ale bogactwo mojego minionego życia pozwala mi patrzeć spokojnie na przyszłość i śmierć. Staję się z wolna obserwatorem, mniej uczestnikiem. Nawet obserwatorem własnej córki, choć Moana ma dopiero czternaście lat. Ona już ode mnie odchodzi, w swoje zainteresowania, pomysły, dorosłość. A ja na wszystko się zgadzam i tylko wspomagam, bez żalu - to jej życie, nie moje, nich je żyje pełną gębą.  To moje pierwsze kupony starości-radości.

Wymyśliła semestr we Francji i pojechała. Sama znalazła rodzinę. Teraz jedzie na rok do USA, już wszystko jest w drodze do realizacji jej celu. Cóż, z takim temperamentem dusi się na wyspie, dusi się w swojej klasie, szkole. Chce poznawać. To dowód na to, jak dzieci dziś szybko dojrzewają. 

 

WAKACJE

Kiedy 3 lipca wieczorem wsiadaliśmy na prom, data powrotu do domu, 3 września, wydawała się odległa. A tu masz! Już jesteśmy w domu. Z tą różnicą, że moje wakacje trwały o dwa tygodnie dłużej. Ale po kolei.

Chcąc nie chcąc, ze względu na Dudę, na kontynent płyniemy zawsze promem. Jednak od kiedy linie morskie zorganizowały kabiny, w których można spać ze zwierzęciem, coraz bardziej nam się to podoba. Tak więc jeden dzień i dwie noce mijają szybko bo się głównie śpi i czyta.

Poranne przypłynięcie do Huelvy (przy granicy z Portugalią) też jest pozytywne, ma się cały dzień oby przygotować się do naszego ulubionego cygańskiego stylu życia w drodze. Z miłością wracamy wtedy do czasu "Bubu w drodze".

05/07

Zaczęło się świetnie. Na noc postanowiliśmy zatrzymać się na naszym ulubionym campingu w Cáceres, ale jadąc błysnęła tabliczka: Santa Ollala del Cala i zamek w tle. Szybko odbiliśmy w prawo i już staliśmy pod zamkiem. Bogactwo Hiszpanii zawsze nas zachwycało, mimo że trasę południe-północ przejeżdżaliśmy wielokrotnie, zawsze odkrywamy coś nowego. Zamek z XIII w był potężny z wieżami, obok stary kościół. Przez godzinę obeszliśmy całe wzgórze zamkowe dochodząc do naturalnego źródła, tak kiedyś ważnego dla zamku. Nic więcej w tej malutkiej miejscowości (2 tys.) nie przykuło naszej uwagi i pojechaliśmy dalej.


ZAMEK W SANTA OLLALA DEL CALA I SPACER WOKÓŁ

Kiedy mijaliśmy tabliczkę Zafra, znów dałem po hamulcach, w ostatniej chwili zjechałem w prawo i już jechaliśmy w innym kierunku niż planowano.

W Zafrze jeszcze nie byliśmy, więc uznaliśmy, że to świetna okazja, nigdzie się nie śpieszyliśmy, byliśmy wolni i bez planów. Zafra zaskoczyła nas niewielką warownią znajdującą się w centrum miasteczka (<20tys. mieszkańców) i będącą częścią murów obronnych starówki.


W ZAFRA ZNÓW ZAMECZEK W ŚRODKU MIASTA

Zaparkowaliśmy na wielkim zielonym placu i udaliśmy się na zwiedzanie. Po przejściu starówki i placów Grande i Chica, gdzie znajdowały się resztki mauretańskich budowli zasiedliśmy na lunch w knajpce z widokiem na zamek.

No i tak sobie gadamy, coś tam szukamy w telefonach na temat miasteczka, kiedy ja mówię: ten zamek to Parador de Turismo, czyli hotel. Śpimy w zamku?

A pies?, odpowiedziała na mój durny pomysł Beata. Biorę więc link i już rozmawiam po angielsku pytając czy mają wolny pokój na dzisiejszą noc dla dwóch dorosłych, dziecka i psa. Nawet nie zapytałem czy psy przyjmują. Po chwili słyszę, że jest problem (wiadomo było!), ale tu mówią, że wprawdzie pokój gdzie można spać z psem jest, ale ma tylko jedno łóżko. Duże?, pytam. Olbrzymie. Jeśli tak to proszę o zgodę na spanie z dzieckiem w tym ogromnym łóżku. Po konsultacji poproszono mnie o nazwisko i godzinę przyjazdu. Cud i radość. Na dodatek Moana wyraziła zdziwienie: nie wiedziałam, że ty tak dobrze po angielsku mówisz! Same przyjemności.

Po lunchu zasiedliliśmy pokój i na zmiany poszliśmy na basen, wiadomo, pies na basen wstępu nie ma. Upał był nieziemski więc basen dobrze nam zrobił przed dalszym zwiedzaniem.


ZAMKOWE ŻYCIE

Na aperitif zasiedliśmy w hotelowym patio z białym schłodzonym winem wykorzystując nasz kupon powitalny. Do miasta wyszliśmy po 18h00, było już chłodniej.  Na Plaza Grande też było wino i lody, a na lekką kolację, hiszpańskie sery i szynki, w knajpce w parku. Dzień skończył się jak zwykle o północy.


NA PLACU TARGOWYM NA KOLUMNIE WZÓR MIARY

06/07

Rano przyszedł czas na zwiedzanie hotelu-zamku. Znów na zmiany, najpierw ja z Beatką, potem ja z Moaną. Zajęło nam to dwa razy po półtorej godziny. W jednej z sal była ekspozycja przedstawiająca transformację zamku w hotel, co bardzo nas zaciekawiło.


ZWIEDZAMY HOTEL, TFU, ZAMEK


ZWIEDZAMY ZAMEK I POLSKI ŚLAD - RYCINA WYKONANA PRZEZ KSIĘCIA

Po kąpieli w basenie zebraliśmy się i pognaliśmy w stronę Cáceres.     

Zwykle objeżdżaliśmy Meridę obwodnicą, ale tym razem postanowiliśmy zatrzymać się tam na lunch i zwiedzanie. A było co zwiedzać. Miasto powstało przed naszą erą i było stolicą najbardziej wysuniętej na zachód prowincji imperium rzymskiego. Prócz świetnie zachowanych budowli tego okresu są tam też pozostałości z czasów Wizygotów i arabów. Z okresu rzymskiego jest wszystko co należy, most, teatr i amfiteatr, akwedukt, świątynie, termy. Generalnie zadziwia świetny stan tych starożytnych budowli. Ciekawa jest też Alcazaba, zamek arabski już z czasów późniejszych. Generalnie niespodzianka.


MERIDA WARTA GRZECHU

Do Cáceres dojechaliśmy pod wieczór i zainstalowaliśmy się na dwie noce. W końcu każde stanowisko ma własną łazienkę, czego nie spotkaliśmy nigdzie. No i jest piękny basen.

W nocy gaszono pożar w okolicznych gajach oliwnych, zgaszono, ale smród pozostał.


CAMPINGOWA BIEDA W CACERES

07/07

Tak zwana laba. Rano pływaliśmy długo w basenie, potem graliśmy w tenisa w sąsiednim klubie, po południu poszliśmy do miasta. Starówkę już dobrze znamy, więc snuliśmy się po nowszej części, oczywiście zasiadając na lody i winko.

08/07

W południe ruszyliśmy do Jarandilla de la Vera. No i znów po drodze była zmiana planów. Skręciliśmy do Parku Narodowego Montfragües, który na naszych papierowych mapach jeszcze nim nie był, a na tablicach już tak. W miejscowości Malpartida de Plasencia wszystko było pozamykane z powodu fiesty, ale udało się po przejściu kilometra zjeść lunch, i to zupełnie przyzwoity (Bata mątwy, ja fryturę z ryb, Moana kurczaka).

Po zainstalowaniu się na parkowym campingu zwiedziliśmy świetną ekspozycję w nowym parkowym centrum turystycznym. Na zmiany oczywiście. Przed wieczorem skorzystaliśmy jeszcze z basenu.

09/07

Był to dzień wycieczki 8km, aby zrozumieć ideę nowego parku narodowego (od 2008). Ta rezerwa biosfery UNESCO, to cudne krajobrazy z wijącą się w dole rzeką rozczłonkowaną wieloma odnogami wchodzącymi pomiędzy pagórki, siedliska saren, stad sępów i par orłów, a i ruiny zamku na szczycie w samym centrum są niezwykle atrakcyjne.

Zebraliśmy się rano, po 8h00, co jak na wakacje jest nie lada wyczynem. Cóż strach przed upałem był silniejszy niż lenistwo.

Szlak był cudny do połowy, po drodze widzieliśmy stado saren, z przyjemnością wdrapaliśmy się na punkt widokowy warty wysiłku, ale droga powrotna, choć inną trasą, więc ciekawa, dała nam się mocno we znaki - upał był już nieznośny.


PN Montfragües - zamek na szczycie po lewej

Na lunch wróciliśmy do knajpki obok campingu i po zwinięciu obozu pojechaliśmy, częściowo tą samą drogą, aby zobaczyć zamek na szczycie.

Moana odmówiła 200 stopniom schodów i została w cieniu samochodu z wrośniętą już w rękę komórką, a my oczywiście wdrapaliśmy się najwyższą wieżę aby podziwiać widoki i sępy nad głowami. Ale był upał! 44 stopnie.


NA TEJ SKALISTEJ GÓRCE BYLIŚMY RANO (zdjęcie u góry i ten garb)

Dalej pojechaliśmy piękną drogą krajobrazową na camping Jaranda przy Jarandilla de la Vera. Zadziwił nas tłum na campingu i wokół. Okazało się, że są tam naturalne baseny zrobione na rzece. Camping był fatalny, atmosfera niemiła, a woda w basenach niezwykle zimna. Na szczęście poszliśmy popływać (krótko!) wcześnie rano i byliśmy sami. Uciekliśmy z campingu zaraz potem.

10/07

Poranek, jeszcze na tym campingu, był pod znakiem bólu gardła i ciała Moany (Covid?). Pojechaliśmy do Jarandilla de la Vera, zacnego miasteczka z Hotelem Paradorem w zamku i małą świątynią templariuszy, które zwiedziliśmy. Kotleciki z młodej koźliny zjedliśmy w restauracji na Plaza Major z widokiem na świątynię.


PARADOR I ŚWIĄTYNIA TEMPLARIUSZY ZAMIENIONA NA KOŚCIÓŁ (u góry po lewej) W JARANDILLA DE LA VERA


UFF, TROCHĘ CHŁODNIEJ

Jadąc dalej minęliśmy Monasterio de San Jeronimo de Yuste. Znów było nieprzewidziane mocne hamowanie i już byliśmy w środku. Na dodatek zdarzył się cud (jak to w monastyrze), tego popołudnia zwiedzanie było darmowe. Miejsce było warte grzechu, naprawdę piękna architektura, wszystko w świetnym stanie, zadbane, no i kawał historii. To tu król Karol I Hiszpanii i V Germanów, mający dość tej durnej dualnej funkcji, osiedlił się na stałe po abdykacji i tu dokonał żywota swego, amen. Całość zwiedziliśmy z Beatką, Moana została z Dudą w samochodzie z powodu choroby czy telefonu.


MONASTYR PEŁNĄ GĘBĄ


SAN JERONIMO DE JUSTE

Dojechaliśmy do Gargantas de Infierno (Piekielny Przełom?), miejscu przy potoku, ale było już późno więc odłożyliśmy zwiedzanie na dzień następy, zastępując potok campingowym basenem. Camping Valle del Jerte rozłożony pod olbrzymimi klonami był piękny i przestronny.

11/07

Rano poszliśmy z Beatą na wycieczkę 8km, sami, Moana była jeszcze za słaba i spała. Wykąpaliśmy się na końcu w zimnej górskiej wodzie, wokół było pysznie i pięknie, a Duda w istnym szale cały czas brodziła w wodzie. Wróciliśmy inną drogą na okrętkę i jeszcze  przed południem ruszyliśmy dalej w wysokie góry, na planowaną od kilku dni wycieczkę.


KRÓTKA WIZYTA W PIEKLE

Lunch w knajpce "Napoleon" chyba się nam nie udał, Moana, była jeszcze nie w formie i coś tam poskubała, Beata po pstrągu słabo się czuła.

Swoją drogą, co za idiotyzm nazwać knajpę "Napoleon". Przecież ten francuski imperator wymordował, z wielką pomocą polskich bandyckich legionów Dąbrowskiego, setki tysięcy Hiszpanów. Ci ostatni walczyli o swoją wolność od tyranii i okupacji. Zresztą wstyd wspominać Somosierrę, a tym bardziej mieć w ogóle w narodowym hymnie wspomnienie o tych legionach, które robiły to samo we Włoszech. Mordowały wszelką opozycję francuskiej okupacji. To byli ci sami Polacy, którzy sami żyli pod okupacją i walczyli w powstaniach o wyzwolenie swojego kraju spod tyranii rozbiorów. Ironia historii! Po niejasnych obietnicach Napoleona, sami byli okupantami i mordowali w jego imieniu zabijając wszelkie próby wyzwolenia właśnie we Włoszech i Hiszpanii.       

Po drodze zobaczyliśmy jeszcze zamek w El Barco de Avila upstrzony gniazdami bocianów i zainstalowaliśmy się na campingu o sprytnej nazwie El Camping de Gredos, jako że góry wokół nazywały się Sierra de Gredos.


ZAMEK W EL BARCO DE AVILA - siedlisko bocianów

Pod wieczór przeszła szybka burza co pozwoliło wszystkim zająć się swoimi zaległościami.

12/07

Rano zwinęliśmy obozowisko i po kąpieli ruszyliśmy samochodem w głąb gór. Po opłaceniu rogatek dojechaliśmy na darmowy już parking i ruszyliśmy w trasę. Moana marudziła, mimo, że już czuła się dobrze - bolał ją rozwalony palec u nogi. No bo jak się chodzi patrząc w telefon... A palec i główka to...

Góry były piękne, widoki coraz ciekawsze czym dalej w ich głąb wchodziliśmy. Doszliśmy do przełęczy skąd był zachwycający widok na półkolisty koniec doliny otoczony skalistymi zębami niedostępnych szczytów i lagunę w dole - cel naszej wycieczki. Zasiedliśmy na pikniku odpędzając natarczywe kozice domagające się haraczu - byliśmy w końcu na ich terenie.


DALEKO W DOLE LAGUNA ZE SCHRONISKIEM

Kiedy już mieliśmy schodzić do Laguny poważnie zagrzmiało. Czarne chmury z wolna nachodziły z boku doliny. Hm, decyzja była jedna, wracamy. Chmury nie naszły, burza ucichła, wymoczyliśmy jeszcze nogi w strumyku i po zrobieniu 9 km ruszyliśmy do Madrytu.


KOZICE SĄ TAM MAŁO PŁOCHLIWE, WIĘC DUDA BYŁA NA SMYCZY


UCIEKAMY

Boczne drogi były bardzo krajobrazowe, ale przejechanie nimi 200 km zajęło nam dużo czasu - na drogi i syfiaty camping w Madrycie dotarliśmy już po 20h00. Ale nie z tego powodu popiliśmy - to była nasza rocznica.

13/07

W konsulacie Francji sprawy załatwiliśmy sprawnie, paszport Moany dotrze do nas już bezpośrednio na Teneryfę za miesiąc.

Po zostawieniu samochodu koło muzeum Prado, które znamy dobrze, wybraliśmy się na długi spacer po mieście i lunch na Plaza Mayor. Lubimy Madryt, to miasto pełną gębą ze wszystkimi wadami i zaletami aglomeracji, ale jest przestrzenne i wybudowane z rozmachem. Ma wiele zachwycających miejsc.


ŻYCIE JAK W MADRYCIE, TYLKO TROCHĘ ZA CIEPŁO

O 18h00 byliśmy już w Sorii. Skleroza górą, będąc już rozłożeni na campingu przypomnieliśmy sobie, że już na nim spaliśmy 4 lata wcześniej, na dodatek na tym samym miejscu.


SORIA, ŁADNIE.   

Po drodze zarezerwowaliśmy termin na wymianę filtra i oleju. Kiedy Moana pluskała się w basenie, my poszliśmy na spacer i piwo do centrum, na wzgórze zamkowe i pod hotel Parador. Duda była zachwycona trawą, nie dziwota, w porównaniu z rozżarzonymi chodnikami Madrytu...

14/07

Rano jak zwykle, składanie obozu, kąpiel w basenie, później wymiana oleju.

Po godzinie ruszyliśmy, wstępując jeszcze zobaczyć archeologiczną ciekawostkę - Numację, fundamenty miasta, które w 134 r.pne na zakończenie wojny Numantyjskiej właśnie zostało zrównane z ziemią. Odmówiono nam zwiedzenia fundamentów z psem, tak więc nie zarobili na nas. Ale i tak prospekt dostaliśmy i mogliśmy poczytać. Za to w dzisiejszej malutkiej Numancji trafiliśmy na świetną restaurację, z południowym menu.  Beatka dostała całą rybę i sałatkę farmerską, ja gazpacho i kotlet wołowy z jakoś specjalnie krojonej części, Moana wielki antrykot, do tego chleb, butelkę wina, sok, desery, kawę i butelkę wody na drogę. Wszystko było w cenie menu i pyszne.


W HISZPANI TANIE MENU NA LUNCH TO STANDARD

Zatrzymaliśmy się jeszcze na lody w Logroño, aby przed wieczorem dotrzeć na camping w Parku Urbasa. Camping był fajny i nie fajny. Chodzące luzem krowy, a zwłaszcza osły są atrakcją na pierwszy rzut oka. Potem okazuje się, że osły próbują wydobyć od człowieka smakołyki, a w nocy drą się w niebogłosy. Krowy też się snują cały czas, hałasując dzwonkami jak do niekończącej się mszy. Noc nie była miła.


ŻYWIZNA

15/07

Rano opuściliśmy z rozkoszą camping i po cofnięciu się 8 km zaparkowaliśmy pod budką z bardzo miłą i serdeczną strażniczką parku. Za jej radą ruszyliśmy stamtąd w 15 km pętlę z widokiem na cyrk Urbasa. Piękny spacer, w czasie którego trafiliśmy na farmę, gdzie kupiliśmy owczy ser po uprzedniej degustacji. Bardzo miły rolnik zaopatrzył nas też w lodowatą wodę.


CIRCUS URBASA


TATUŚ Z CÓRECZKĄ

Mocno po południu ruszyliśmy w kierunku San Sebastian. Byliśmy już w hiszpańskiej części kraju Basków.

Na znanym nam campingu koło Orio zmienił się tylko właściciel. Został nim Polak ożeniony z Baskijką. Miły, choć podziurawiony tu i ówdzie. Wszystkie inne campingi były pełne. Ten był daleko od morza więc z wolnymi miejscami choć cena 44€ za noc nie należała do najniższych, a 88 € za dwie to już była przesada.

Moana sama rozbijała obóz, kiedy my pojechaliśmy na zakupy do Orio. Ładne miasteczko z którego uciekaliśmy. Otóż zaparkowałem w pobliżu sklepu i czekałem na Beatę. Jakoś nie zauważyłem, że ruch się zmniejszył, więc kiedy Beata wróciła pojechałem kawałek dalej aby zawrócić i okazało się, że droga na której stałem jest zamknięta dla ruchu. Nie znaleźliśmy na mapie innego wyjazdu, programy kierowały nas w tę jedyną, zamkniętą drogę. Wkurzyłem się, podjechałem do bariery wyskoczyłem szybko, odsunąłem i jazda. Wrzasku ludzie wokół narobili, a ja gaz i już mnie nie było. Bez problemu minąłem miejsce gdzie czekałem na Beatę i jadąc dalej zatrzymałem się bo parkował się (!) jakiś samochód. Dogonił mnie wtedy młody rowerzysta, że jak ja mogę, że przecież była bariera. Machnąłem na niego ręką, przyśpieszyłem, skręciłem  i stanąłem na światłach. A za mną... samochód Policji.

No to klops, mówię. Światła się szybko zmieniły, no to jadę, a oni za mną. Nie było gdzie stanąć, ani wyprzedzić, myślałem więc, ze czekają na sposobność. I tak jechali za mną przez całe miasteczko, most, a potem... skręcili w inną stronę.

A Moana sama postawiła namiot-kuchnię, który zwykle stawiamy w trójkę. Brawo!  

16/07

Co za pomysł! Głupi pomysł! Środek wakacji i weekend, a my pojechaliśmy na wybrzeże. Kiedy jakoś dojechaliśmy do Getarii zwanej geriatrią, znalezienie parkingu graniczyło z cudem, mimo, że wszystkie służby były na nogach i wszystkie portowe nabrzeża przeznaczone na parkingi. Jakoś się udało. Zwiedziliśmy w tłumie skądinąd ładne portowe miasteczko, gdzie ceny restauracji wskazywały na to gdzie jesteśmy i w jakim czasie. Przeszliśmy całość i ruszyliśmy dalej licząc na jakąś mniej turystyczną knajpkę. Na parkingu okazało się, że był płatny, do dziś mandatu jednak nie dostaliśmy.  


GETARIA

Do Zumaia wjechaliśmy od strony pól i zaparkowaliśmy bez problemu, kawałek od centrum, przy miejskim cmentarzu. Dobra to była opcja. Znaleźliśmy też niezwykle atrakcyjną knajpkę gdzie potrawy były palce lizać. Na przykład małże!

Zadowoleni ruszyliśmy na wycieczkę 8 km zobaczyć twory natury, będące specjalnością miasteczka. Rzeczywiście kolorowe pasiaste skały wypłukane wiatrem i wodą robiły wrażenie.


WYBRZEŻE PRZY ZUMAIA


SKALISTOŚĆ

Na koniec Moana jeszcze potaplała się w oceanie i już jechaliśmy na klify koło San Sebastian. Miało być cudnie, a było tak sobie. 6km chodzenia lasem, klifów jak na lekarstwo i marudzenie Moany non stop. Na camping wróciliśmy po 21h00 jeszcze myląc drogę.

17/07 - 18/07

Przed nami była droga do Francji. Postanowiliśmy przenocować w Masseube, tam gdzie Moana miała przez lata kolonie cyrkowe. Bardzo mile je wspominała, ale zniknęły z internetu, a i numer telefonu nie odpowiadał.

Camping jest tam cudny, podobnie jak basen i korty tenisowe. Postanowiliśmy zrobić przerwę techniczną, zostać dwie noce, wyprać co trzeba i porządnie pograć w tenisa, korzystając kilkakrotnie z basenu. Tak też zrobiliśmy. No i oczywiście najeść się ostryg!

19/07

Wyjeżdżając rano, zagraliśmy jeszcze w tenisa i popływaliśmy w basenie aby lunch zjeść już na parkingu przy autostradzie z widokiem na cudne Carcassonne.


CARCASSONNE KAŻDY ZNA, CHOĆBY Z GRY

Moana poprosiła o przejazd przez Hyères, miejsce w którym spędziła rok wcześniej semestr szkoły. Chciała spędzić dzień z ówczesnymi kolegami. Oczywiście przychyliliśmy się ku temu instalując się na tym samym campingu co wtedy.

20/07

Moana spędziła cały dzień z kolegami, a my wróciliśmy na półwysep Giens robiąc tym razem wspólnie pętlę wokół niego i zaliczając po drodze cudną nagą kąpiel w samotnej zatoczce, jak przystało na nieustająco zakochaną w sobie parę. Pełnia szczęścia.


W HYERES PÓŁWYSEP GIENS I KUCHNIA LIBAŃSKA

Po południu wróciliśmy do miasta aby odwiedzić jeszcze rodzinę zastępczą Moany z roku ubiegłego. Szli potem na plażę, więc zabrali Moanę i mieli ją odwieźć wieczorem na camping.

Było już dobrze po 23h00, a po Moanie ani śladu. Pojawił się nagle właściciel naszego campingu i pyta czy nie zgubiliśmy dziecka? No... nie, jest z rodziną. No chyba nie, bo dzwonili z campingu obok, że ktoś się pałętał po nocy na ich campingu, więc w ramach ochrony zaczęli go gonić i okazało się, że jest to płaczące dziecko, które się zgubiło. Nic nie zrozumieli, bąkała coś o Hiszpanii, Polsce, że rodzice są na campingu, ale po nocy nie może znaleźć miejsca. Zadzwonili więc po właściciela, który trochę zły zrozumiał jednak o co chodzi i zadzwonił do właściciela campingu obok, odległego o 200m. No i nas znaleźli. Okazało się, że mój telefon był rozładowany, a Beaty wyciszony nie wiadomo czemu. Karin z mężem zostawili Moanę przed campingiem, tyle że nie tym, co trzeba. Było trochę łez, ale "tout est bien, qui finit bien".

21/07

Rano ruszyliśmy na północ, w stronę Alp. Mineliśmy Draguignian, gdzie w Decathlonie zrobiliśmy ostatnie zakupy przed koloniami Moany. Zatrzymaliśmy się też w Castellane, aby wdrapać się drogą krzyżową na ukoronowany kapliczką szczyt górujący nad miasteczkiem, obok niego były też ruiny wczesnośredniowiecznego miasta. 4 km trasa i 200metrów przewyższenia pozwoliły na zasłużone piwo i lody w miasteczku będącym następcą tego powyżej.


O! KOŚCIÓŁEK NA SKALE. IDZIEMY?


NASZA DROGA KRZYŻOWA. PO DRODZE MATKA BOSKA W PÓŁ WNIEBOWZIĘTA


CASTELLANE - STARE I NOWE

Camping w Saint Julien du Verdon znajdował się nad sztucznym jeziorem. Obok naszego stanowiska usytuowane były kolonie młodzieżowe, więc Moana natychmiast się zintegrowała z grupą i nawet poszła z nią popływać po zmroku.

22/07

Właściciel campingu zgodził się abyśmy zostali do 15h00 więc po śniadaniu ruszyliśmy na piękną wycieczkę na okoliczny szczyt górujący nad okolicą, Pidanoux.

Po powrocie okazało się, że kolonie obok też się zwijają, a że nie mieli jak zabrać jedzenia, dali nam ryż, szynki, taboulé i inne specjały, które wystarczyły nam jeszcze na długo. Po lunchu przeszliśmy przez miasteczko, żeby popływać w jeziorze.


A NA MEROSTWIE - PRANIE.

Wieczór był już na następnym campingu "Les pommiers" w Colmar les Alpes, a noc w kompletnej ciszy sadu jabłkowego.

23/07       

Dzień był pod znakiem Parku Narodowego Mercantour, więc bez psa (niestety we Francji każdy Park Narodowy zakazuje wprowadzania psów, nawet na smyczy). Moanie to grało, jest w wieku, kiedy to nie lubi się gór, bo zasłaniają widok. Mieliśmy szczęście od samego początku. Wyczytałem, że jeśli ma się rezerwację (choćby na lunch) w schronisku przy jeziorze d'Allos, to parkowcy wpuszczają samochód i można dojechać do górnego parkingu. Moana została na campingu z Dudą, a my po śniadaniu pojechaliśmy.

Rzeczywiście, byliśmy na liście gości (na lunch) więc bez problemów przejechaliśmy płatne rogatki parkowe. No i zaczęło się. Achy i ochy, no bo jak już jest toto Parkiem Narodowym, jeszcze w takim kraju jak Francja, to musi to być nadprzyrodzone.

Doszliśmy do jeziora, które obeszliśmy, zaniepokojeni, zapewne jak wszyscy, niskim stanem wody. Zachwycały nas kwiaty, wszechobecne świstaki, no i widoki oczywiście.


ŚWISTA POD DOSTATKIEM


WIDOKI!

W schronisku było tylko jedno menu, czyli: przystawka (sałatka z ciastem pizzowym do zagryzania), danie (gulasz z polentą), desery do wyboru. Kiedy weszliśmy, zobaczyliśmy przy oknie nakryty stolik, z naklejonym moim imieniem i dopiskiem król. Kelner znał historię. Zdecydowaliśmy się od razu na różowe wino, toż to specjalność Prowansji. Pół litra wydawało się za mało, zdecydowaliśmy się na litr. A kelner na to przez całą salę: Litr wina dla Króla! Cała sala się na nas obejrzała, a ja na to głośno: to dla żony, ja nie piję. Był niezły ubaw, no i super atmosfera, kiedy to kelner ciągle mówił do mnie: wasza królewska mość. No i jak na Francję 51€ to prawie za darmo.

Nad nami wisiała też tabliczka, którą się dzielimy:


NASZ ZAKŁAD JEST DUMNY BĘDĄC NIEPOLECANYM PRZEZ TRIPADVISOR (TRIPDONOSICIEL)

Do domu wróciliśmy po południu, aby jeszcze wyciągnąć Dudę i Moanę na spacer wokół miasteczka, które było niezwykle atrakcyjne. Kiedyś, w średniowieczu, było graniczne i zamykało dolinę pomiędzy Sabaudią i Francją więc są w nim dwa forty z dwóch jego stron. Trasa pętla prowadziła nad miasteczkiem i można było zobaczyć je z góry z różnych kątów. Oczywiście w nagrodę były lody i zimne piwa.


COLMAR LES ALPES - ŁADNE. NA DOLE PRZEBITE MURY OBRONNE.

23/07

Pakując się przygotowaliśmy Moanie walizkę - miała nas opuścić na tydzień. Amerykańskie kolonie polegające na pracy językowej pół dnia i zajęciach na rwącej wodzie (rafting, canyoning, kajaki) drugie pół, były przewidziane od dawna, co dla nas oznaczało: góry, góry, góry!

Odwieźliśmy Moanę do Chateauroux Les Alpes, do ośrodka UCPA i pognaliśmy w górę do Ceillac. Na campingu miejskim miejsc nie było. ale dalej w górę na prywatnym (czytaj droższym) już tak, na trzy noce. Poszliśmy z niego do miasteczka na zakupy, gdzie zarezerwowaliśmy też knajpkę na dzień następny (małże do woli!), ot był to taki spacer dla Dudy, 5 km.

24/07

Ale zmarzliśmy! Mimo naszej puchowej kołdry, a na niej drugiej, Moany, nocne 9 stopni dało się nam we znaki. Było po prostu zimno w głowę.

Po śniadaniu podjechaliśmy samochodem na parking na końcu naszej doliny, skąd trasa 4km, ciągle w górę, wiodła do jeziora Sainte Anne. Było przepięknie, a na sam koniec kąpiel w lodowatej, kryształowej wodzie, wśród gór, dopełniła uczucia rozkoszy.


JEZIORO SAINTE ANNE LODOWATE

Dla nas 8 km to mało, postanowiliśmy wrócić na okrętkę. Trasa wieźć miała przez dwa inne jeziorka. Aplikacja Maps.me prowadziła nas świetnie, aż... trasa zniknęła. Szliśmy na przełaj osuwiskami, piargami i nie obyło się nawet bez płaczu Beaty. Z Dudą też był kłopot, pognała raz za młodymi zagubionymi owcami i baliśmy się, że jeśli zbliży się do stada to po niej, chronią je wielkie psy pasterskie patou, będące również niebezpieczne dla ludzi. W końcu zobaczyliśmy jeziorko, a z niego już biegł dalej oznakowany szlak. Przy nim zjedliśmy piknik w towarzystwie pieska, miłego patou, będącego zaprzeczeniem tego o czym pisałem wyżej. Jedząc oglądaliśmy naszą drogę i zrozumieliśmy, że nasz szlak został po prostu zasypany przez olbrzymią kamienną lawinę.


BEATKA NA PIARGACH ZE ŁZAMI W OCZACH

Nabraliśmy pewności siebie i znów mogliśmy napawać się pięknem otoczenia. Jeziorko było prawie suche, drugie (Lac Miroir) za to nie, tyle, że bardzo zarośnięte. Jedno i drugie to pewnie efekt ocieplenia. Ledwo doczłapaliśmy do samochodu mając 18 km w nogach.


LANSZAFCIK

Po prysznicach ruszyliśmy samochodem do miasteczka, nikt nie chciał już iść. Usadowiliśmy się w słońcu na tarasie, ale zanim przynieśli napoje, lunęło, przywiało i wszyscy schowali się do środka, ratując jeszcze latające parasole.

W knajpce było miło i wesoło, trzaskał ogień w piecu do pizzy, nas jednak interesowały małże. Głód ma wielkie oczy, Beatka zjadła tylko dwie porcje, ja trzy.

25/07

Znów zmarzliśmy, a mamy piankowy gruby materac, dwie kołdry i namiot z grubego brezentu wysoko nad ziemią.

Miał to być dzień odpoczynku. Po śniadaniu  poszliśmy spacerkiem do miasteczka na godzinną partyjkę tenisa. Po powrocie zjedliśmy lunch i postanowiliśmy pojechać na koniec sąsiedniej doliny. Znów jechaliśmy mocno w górę, aż do końca drogi. Stamtąd wyruszał szlak do jeziora Clausis. Było przepięknie i nikogo. Do jeziora było 4 km cały czas w górę. Uff, poszliśmy 20 metrów i zawróciliśmy. To chyba za dużo po wczorajszym! Zawahaliśmy się jeszcze raz, eee, idziemy. No i poszliśmy. Widoki jak to w górach, czym wyżej to piękniejsze, no i ta samotność w ciszy, którą zakłócały tylko gwizdy świstaków i nasze przyśpieszone oddechy. Jeziorko było malutkie i urocze. Znaczy miało być, tatuś z dwójką dzieci i... dronem zakłócili nam idyllę.

Wróciliśmy inną drogą co jeszcze zwiększyło atrakcyjność tego nieplanowanego, wypadu. O 20h00 byliśmy na campingu, mieliśmy w nogach nowe 9 km po stromych górach, plus 5 km rano, plus godzina tenisa. Rzeczywiście, był to dzień nic nie robienia.


CAMPING WŚRÓD MODRZEWII I DROGA DO JEZIORA CLAUSIS


WRACAMY

26/07

Późnym rankiem wyruszyliśmy w stronę śnieżnych szczytów PN Les Ecrins. Postanowiliśmy spać niżej i nie marznąć w nocy. Po drodze, w Argentiere la Bessee, zjedliśmy wspaniały lunch z owoców morza: ryby, kalmary, krewetki, muszle św. Jakuba, z sałatą i winem.

Zainstalowaliśmy się na campingu miejskim w Vallouise, przyciągnięci obecnością kortów. Na kortach jednak stało zimowe miasteczko igloo. Nasze miejsce było jednak daleko od wszystkich, blisko łazienek tuż obok tipi na wynajem, co złagodziło naszą złość na brak kortów. Na piwo poszliśmy do miasteczka w dole, wzdłuż bardzo rwącej białej rzeki. Był tam też camping Huttopia, sieciówka z tych takich co to nie lubimy, z animacjami, i szykowny, za to z kortem. Cena? 57€. Za camping? To jakaś utopia!

Wróciliśmy drugą stroną rzeki, bardziej dziką.


PRZENOSIMY SIĘ DO LES ECRINS

27/07

Jedząc śniadanie przygotowywaliśmy piknik. Nie mogąc iść do Parku z psem postanowiliśmy wejść jak najwyżej na góry naprzeciw masywu Ecrins. Dobra to była idea, widoki z każdym metrem w górę były wspanialsze.

Wspinając się dotarliśmy do szałasu Chouvet. Nie było nikogo, tylko źródło górskiej wody. W szałasie była książka dla gości, koza do grzania drewnem, świeczki,  zapałki, patelnie garnki i wszystko co potrzebne do spędzenia nocy. Jedynie materace na pięterku były trochę pogryzione. Wyczytaliśmy we wpisach gości, że zainstalowała się tam rodzina łasic czy czegoś podobnego i nie daje spać, bo żyje nocą.

Wynieśliśmy stół, krzesła i rozłożyliśmy piknik. Było bajecznie i dziko. Kiedy już wnosiliśmy stół do środka, przyszła objuczona sprzętem para. Chwilę porozmawialiśmy, bardzo się ucieszyli z informacji o źródle i już ich nie było. Gnali na szczyt z noclegiem pod nim, bo jutro pogoda miała się załamać.

Po chwili i my szliśmy już w górę wychodząc z lasu na wolne przestrzenie, dzięki czemu widoki były ciągłe, a nie tylko czasami. No i szliśmy tak zmieniając z wolna kąt patrzenia na góry będące naprzeciw, jak i na nowe białe szczyty wyłaniające się zza nich. Lodowce topnieją, w dole wskazywała na to rwąca rzeka.


LES ECRINS ZJAWISKOWE

Wycieczka była bardzo różnorodna, 13 km z przewyższeniem 400m, więc nie jakoś szczególnie wyczerpująca. Wieczorem nagroda, żołądki kacze z endywiami i francuskie sery. Wino, ma się rozumieć. Ogrywam też Beatkę w Scrabble, któryś raz z rzędu (jak się okaże później, ostatni).

28/07          

Beatka z Dudą poszły rano jeszcze pod wyciągi, był to bowiem ośrodek narciarski, ja płacąc  ustaliłem, że możemy zwolnić miejsce po lunchu. Deszcz wisiał nad nami, ale w końcu nie spadł. Po lunchu zwinęliśmy się i przenieśli na camping w pobliżu kolonii Moany w Saint Crepin. Trochę padało w końcu, ale przestało więc poszliśmy na korty. Kort okazał się asfaltowy, na tyle popękany, że przypominał miejscami Wimbledon. Dało się jednak jakoś grać, mieliśmy nawet nieletnich kibiców.

Zamawiam w campingowym barze piwo: o!, mają belgijskie, to poproszę. Przynoszą, należy się 10€. Co?!


WIMBLEDON I PIWO ZA 10€ - CENA JAK Z BAJKI

30/07

Rano, po śniadaniu znów poszliśmy na tenis, trzeba było korzystać z trawy. Na basen też, na zmiany ze względu na Dudę. W południe odbieraliśmy Moanę. Wielkie pożegnania, wymiany numerów, obiecanki, które nigdy się nie spełnią. Wszyscy wydawali się bardzo zadowoleni, a opinia, że Moana brylowała w angielskim bardzo nas ucieszyła. Żegnajcie koledzy jednego tygodnia.


AMERYKAŃSKIE KOLONIE I JUŻ PO.

Na lunch zatrzymaliśmy się w tej samej rewelacyjnej knajpce w Argentière la Bessée. Beatka dobrze zrobiła biorąc znów talerz owoców morza, ja gorzej biorąc mięso, ale Moana była zadowolona ze swojej kury po sabaucku.

Ruszyliśmy w stronę Briançon gdzie zainstalowaliśmy się na wspaniałym, położonym w lesie, campingu Bois des Alberts. Tam sprawdziliśmy pogodę i zaplanowaliśmy dalszą trasę.

31/07

Ideą było jechać przez góry, a nie tunelami, postanowiliśmy więc pojechać przez Włochy do jeziora Lac du Mont Cenis we Francji. Tak też się stało.


SZTUCZNE JEZIORO I ZAPORA MONT CENIS

Zaparkowaliśmy przy jeziorze na całe popołudnie. Po lunchu, bez Moany (sprawy kobiece + internet) poszliśmy na spory spacer do fortu widzianego w górze. Fort był ciekawy, podobnie jak jego historia. Wybudowany przez Włochów aby bronić przełęczy przed Francuzami, po II wojnie światowej znalazł się po stronie francuskiej. Szło się do niego tamą, dzięki której powstało jezioro.


PIKNIK I FORT PRZY JEZIORZE

Wdrapaliśmy się na jedną przełęcz aby przejechać z Francji do Włoch, następnie wdrapaliśmy się na drugą aby znów wrócić do Francji. Na niej właśnie jest to sztuczne jezioro.


MOJE PANIE. 


DLA TEJ OSTATNIEJ NOCE W TYCH GÓRACH SĄ ZA ZIMNE

Zjechaliśmy znów do Francji, na camping Balmasses w Lanslebourg-Mont-Cenis. Przed nami była następna przełęcz, jeszcze wyższa, Col d'Isère na 3.000m i moje ukochane Val d'Isère za nią.

01/08

Tyle razy stałem na nartach w tym miejscu zimą nie wiedząc nawet, że stoję na drodze. W czasie zimy przełęcz nie jest przejezdna, podobnie jak drogi do niej. Działają jedynie wyciągi dochodzące w tym miejscu do 3.300m. To właśnie tam u góry, jedząc lunch, tupnąłem nogą o skałę aby zrzucić lód. Lód nie spadł, za to narciarski but rozsypał się na drobne kawałki. No i musiałem zjechać na sam dół na jednej narcie. I zjechałem!

Ileż to razy byłem na nartach w Val d'Isère-Tignes? 10? Dwa razy z Beatką. To dla mnie najlepsze narciarskie miejsce w Europie, gdzie na dodatek można pojeździć poza trasami. Wiem co mówię, jeździłem na nartach w 11 krajach. Tym razem, po raz pierwszy, byliśmy tu latem.


PO DRODZE ŁADNIE POŁOŻONE MIASTECZKA I LODOWE WIDOKI

Na przełęczy rozłożyliśmy stół i zjedliśmy lunch napawając się widokami i wspomnieniami. Jak to wszystko było inne bez śniegu. Zobaczyliśmy w górze przełęcz pomiędzy dwoma szczytami i od razu postanowiliśmy do niej podejść, aby zobaczyć co jest z drugiej strony. Miał to być niby spacerek z niewielkim przewyższeniem. Złudny okazał się skrót perspektywy, co więcej rozrzedzone powietrze wcale nam nie pomagało, dysząc dotarliśmy w końcu do przełęczy z przepaścią za nią. Doszliśmy nawet do poziomu śniegu. Piękne były widoki wokół, na ośnieżoną lodowcową Grande Motte w oddali i w dół na parking z Moaną w aucie.


ZA MNĄ LODOWIEC NA GRANDE MOTTE 3656m

Po powrocie ruszyliśmy w dół aby po chwili zobaczyć panoramę Val d'Isère:


VAL D'ISERE W CAŁEJ KRASIE

Zainstalowaliśmy się na tanim, miejskim  campingu w dolnej części Tignes. Miało to swoją zaletę, byliśmy poniżej 1700 m więc nocne chłody nie dawały się tak we znaki.

Na następny dzień przygotowaliśmy całodniową wycieczkę do Dziurawej Igły czyli Aiguille Percée.

2/08

Wreszcie nie zmarzliśmy mimo podziału kołder. Po śniadaniu i przygotowaniu pikniku pojechaliśmy darmowym busem (z psem!) spod campingu w górę, a po przesiadce dalej do Tignes. To nowoczesna stacja narciarska, niezbyt urodziwa, ale jezioro w jej centrum robi swoje.


GÓRNE TIGNES I UCHO - NASZ CEL , O CZŁONKU NIE WSPOMNĘ

Postanowiliśmy podzielić się na grupy, ja z Moaną wjechaliśmy krzesełkami na początek zaplanowanej trasy, a Beata z Dudą poszły piechotą.

Spotkaliśmy się po niedługim czasie z kompletnie zgłupiałym psem, który nie mógł pojąć jak to się stało. To była nasza pierwsza wycieczka w relatywnym tłumie. Okazało się, że pomysł wejścia pod to znane miejsce mieliśmy nie tylko my, a i możliwość wjechania części drogi krzesłami zwiększała ilość chętnych. Drapaliśmy się z 40 minut bardzo stroną i śliską ścieżką aż pod sam łuk. Tam zadziałał mój lęk przestrzeni i aż nie mogłem się nadziwić, że kiedyś siedzieliśmy w tym łuku z Beatą w butach narciarskich popijając piwo i jedząc kanapki. Co więcej, ja przecież z tego miejsca zjechałem na nartach!


ALE PODEJŚCIE

Widoki były imponujące, na lodowiec Grande Motte, na Tignes w dole, na kamienne palce wokół. Nie wracaliśmy do wyciągu, mieliśmy zamiar dojść stamtąd aż do naszego campingu. Przeszliśmy więc za ucho i nagle tłumek zniknął. Byliśmy sami, zasiedliśmy więc do pikniku w widokiem.


MOANA W ŁUKU I PIKNIK Z WIDOKIEM

Zejście było długie, najpierw graniami potem, łąkami i trasami narciarskimi, na koniec lasem. Zerkaliśmy na Mont Blanc odsłaniający się co jakiś czas zza chmur, pokazując swoje zbocza od włoskiej strony.


SCHODZIMY


SCHODZIMY TRASAMI NARCIARSKIMI I ZERKAMY NA MASYW MONT BLANC

Kiedy zasiedliśmy pod wieczór na piwie w campingowej knajpce byliśmy przyjemnie zmęczeni 12km trasą, a obrazy z niej zapisały się w pamięci na długo.

Doszliśmy też do wniosku, że po takim wysiłku, możemy spokojnie jechać dalej i nie będzie żalu, że tracimy czas siedząc w samochodzie.

Ponieważ pozwolono nam zostać na campingu do późnego popołudnia, zwinęliśmy się dopiero po powrocie i zjechaliśmy do Bourg Saint Maurice. Tam na campingu nie było miejsca, ale kiedy jednak się znalazło, bliskość drogi nas przeraziła i pojechaliśmy dalej.

Nie lubimy nie wiedzieć gdzie śpimy, wieczorem to się pije, a nie szuka noclegu. Jechaliśmy więc w naszym kierunku, a Beata wydzwaniała do wszystkich campingów pytając o wolne miejsca. W końcu wylądowaliśmy na dziwnym i nabitym campingu w ogrodzie jakiegoś domu w miasteczku Landry, gdzie jeszcze nas dołożono do niezbyt zadowolonych sąsiadów.

Nam jest to obojętne, jesteśmy w drodze i traktujemy campingi jako nocleg, toaletę i miejsce kąpieli. Jeśli jest basen to i lepiej. Nie możemy się jednak nadziwić ludziom przebywających wakacyjnie w podobnych do tego miejscach, że chce im się tak spędzać czas, w tłumie obcych ludzi, zaglądających sobie do talerzy. No może jedynie dzieci się dobrze bawią, bo w grupach szaleją po campingach. Trzeba lubić dzieci.

Na dodatek, na dzień dobry, użądliła mnie osa. Tym razem jednak, nie wiedzieć czemu, nic mi nie było.

3/08

Po śniadaniu z przyjemnością opuściliśmy Landry i pojechaliśmy w kierunku Chamonix jedząc po drodze lunch na przydrożnym polu piknikowym. Chamonix każdy zna, my też, więc szybko przejechaliśmy przez miasto zerkając jedynie na nieustająco biały Mont Blanc górujący nad miastem. Pomyśleć, że widoczny na zdjęciu na dole lodowiec był w mieście kiedy byłem w Chamonix po raz pierwszy. A teraz?


MONT BLANC WIECZNIE BIAŁY. CZY WIECZNIE?

W drodze do Szwajcarii zatrzymaliśmy się w Argentière. To tam jeździliśmy na nartach, korzystając z uprzejmości i domku kumpli. Poszliśmy na 6km spacer lasem no i znaleźliśmy też domek. Z kłopotami, wtedy tego lasu w ogóle nie było, jedynie łąki przez które chodziliśmy do kolejki na szczyt. Starej kolejki też nie było, za to obok były nowe wagoniki. Cóż, 20 lat minęło jak jeden dzień. Dobrze, że nie 40.

Tam też lodowiec ledwo było z dołu widać.


ARGENTIERE, LODOWIEC TEŻ ZNIKA   

Mając swoje wychodzone, mogliśmy ze spokojnym sumieniem ruszyć w miejską część naszej podróży. Przed nami była Szwajcaria. Ktoś zaraz pomyśli o bzdurach, które tu wypisuję, przecież Szwajcaria to same góry. Otóż nie. Kiedy tylko zjechaliśmy z wysokich Alp zrobiło się płasko. Od Genewy, przez Lozannę, Berno, aż po Zurich i Konstancę biegnie lekko tylko pofałdowany płaskowyż i dopiero na południe od niego znajdują się Alpy. Gdzieś przecież te fioletowe krowy Milka muszą się żywić, skał przecież nie jedzą .

Przejechaliśmy przez piękne Montreux imponujące swoimi rezydencjami, widokiem Alp przez jezioro Lemańskie, oraz festiwalem francuskojęzycznych komików.

Przed Lozanną znaleźliśmy camping, pięknie położony i nad wyraz czysty i o dziwo nawet nie drogi (30€).

4/08

Lozanna. Przeszliśmy to niewielkie miasto wzdłuż i w szerz. Dziewczyny nawet poszły na wystawę do muzeum kiedy to ja czytałem pilnując Dudy. Zoologiczna (i darmowa) wystawa bardzo się podobała, tak bardzo, że przeciągnęły strunę - od 14h00 knajpiane kuchnie się zamykają. Pognaliśmy więc kawał drogi do restauracji, która miała dobre oceny i niezbyt wygórowane ceny. Jedzenie okazało się takie sobie, wybór niewielki, Beata zjadła tatara z sandacza, ja typowe szwajcarskie fondue, Moana antrykota, sok, piwo i wino do tego za jedyne 125€. Szwajcaria!

Schodząc do jeziora przeszliśmy przez centrum olimpijskie ze statuami znanych historycznie sportowców. Miły spacer nad wodą zakończył zwiedzanie, zostawiliśmy Moanę w knajpce, a sami poszliśmy kawał drogi po samochód. Nie uszliśmy wiele, kiedy to zadzwoniła Moana, Hej! Zostawiliście mi tylko 4 Franki (5€), a woda kosztuje 5 (6€). Masz ci los! Szwajcaria, czy co? U nas piwo kosztuje 1,5€, a wodę dają za darmo.

Kiedy jadąc w stronę Berna znaleźliśmy w końcu camping z wolnym miejscem nasza radość ograniczona została ceną: 58€. Cóż było robić, kiedy za litr ropy płaci się  2€40, a na granicy wcale nie było tabliczki Szwajcaria wita i zaprasza.


LOZANNA Z ALPAMI W TLE

5/08

Berno to starówka cud. Na niej jest też pierwsze miejsce zamieszkania Einsteina po ślubie. Warto było wejść i podreperować sobie ego, nie był z niego wcale taki cud. Żonkę i dzieci zaniedbywał, karierę robił i zdradzał, w końcu się rozwiódł. Na plus jest to, że się potem ożenił z kochanką. Tak jak ja.


DOM I MIESZKANIE EINSTEINA

Podejrzana w Bernie była też inna rzecz. Choć pięknie świeciło słońce, a Moana taplała się w fontannie, całe miasto posiadało arkady. Można nimi chodzić nie narażając się na deszcz,  śnieg czy słońce, a kiedyś też na wylewane z okien pomyje. Pomyje i końskie odchody na drogach, a pod arkadami czyściutko i przyjemnie. Praktyczny narodek ci Szwajcarzy.


BERNO

Miasteczko jest tym bardziej urocze, że płynąca przez nie rzeka jest kryształowa, więc ludzie spływają nią z jednej części miasta do drugiej. Jak darmowy autobus, rozbiera się taki dziadek do majtek, rzeczy wkłada do szczelnej beczułki, spływa, wychodzi, wyciera się, ubiera i idzie do biura. Wraca na piechotę, pod prąd się nie da. 

W knajpce Kramer (kontra kto?) zjedliśmy specjalność z Alzacji. Tarte flambée, to cieniuteńkie i kruche ciasto, na które nakłada się smakołyki i zapieka. Coś na kształt pizzy, tyle, bardzo lekkie i chrupiące. Mniam.     


W BERNIE MOŻNA POWIEDZIEĆ KOMUŚ SPŁYWAJ I SIĘ NIE OBRAŻA.

Dojechaliśmy na uroczy camping pod Zurychem, rozbiliśmy się i lunęło, z gradem i wichurą włącznie - udało nam się w ostatniej chwili. Szkoda nam było tego załamania pogody, byliśmy nad samą rzeką z piaszczystą plażą. Cóż, tu arkad nie było.

6/08

Zurych był pod kątem bardzo miłego spotkania z Ireną. Mieszka w nim od lat i radzi sobie będąc nauczycielem angielskiego. Była świetnym przewodnikiem, a w spacerze po mieście nie przeszkodziła nam dość chłodna i pochmurna pogoda, słońce też się pojawiło, ale nie na tyle, żeby pokazać nam imponującą panoramę Alp za jeziorem. Poszliśmy na lunch do starej zbrojowni, ja zjadłem cielęcinę z grzybami, zurychską specjalność, Beata pstrąga, Moana nieustająco kurczaka, a Irena pół metra kiełbasy. Do tego piwo świetnie pasowało. Kuchnia szwajcarska do wybrednych nie należy, nie było jednak co marudzić, przed nami była jeszcze Bawaria i Czechy.

Dowiedziałem się też wszystkiego o zurychskich znajomych sprzed lat, kto umarł, kto się rozwiódł i tego typu zabawne nowinki.

Moanie najbardziej podobała się ulica Bahnhoffstrasse - tam na wystawie sklepu Gucci leżała torebka za jedyne 15.000 €. Apogeum była jednak lalunia na wysokim obcasie idąca z wysoko podniesioną brodą i taką właśnie torebką. Lalka Barbie w ludzkiej skali.

Zobaczyliśmy też kostkowy dom znanego Szwajcara, francuskiego architekta  Le Corbusier. Mało kto wie, że był Szwajcarem z Zurychu.


DOM SZWAJCARA, FRANCUSKIEGO ARCHITEKTA LE CORBUSIER

Mało kto też wie, że w Zurychu jest krakowska opera. Zaprojektowana przez znane biuro dla Krakowa i za krakowskie pieniądze, projekt nie został jednak zrealizowany ze względu na cenę obiektu, za to w Zurychu owszem tak. W Krakowie powstała inna tania realizacja, dziś jest to teatr Słowackiego.


KRAKOWSKA OPERA W ZURYCHU.

Na noc zatrzymaliśmy się nad ni to rzeką Renem ni nad dolnym jeziorem Bodeńskim, w miejscu skąd ta wielka później rzeka wypływa z jeziora.

Wieczorny spacer z Dudą był miły, zobaczyliśmy na płyciźnie wpływającego strumienia trące się łososie. Widzieliśmy to drugi raz w życiu, wcześniej w Kanadzie.

7/08

Z przyjemnością wróciliśmy do strefy Euro. Jadąc wzdłuż północnego brzegu olbrzymiego jeziora Bodeńskiego zakorkowaną autostradą, a potem pokrętnymi drogami, zadziwiły nas biegnącymi przy każdej z nich ścieżki rowerowe. 

Kierunek był jedynie słuszny: zamki Bawarii - jeden z celów naszej podróży.

Kiedy, zainstalowani na campingu nad jeziorem Bannwaldsee, kilka kilometrów od zamku szalonego Ludwisia II, Neuschwanstein, i zamku jego ojca Maksymiliana II, Hochenschwangau, zobaczyliśmy, że rezerwacje na zwiedzanie trzeba robić z miesięcznym wyprzedzeniem, miny nam trochę zrzedły.

Mnie mina zrzedła najbardziej, ponieważ umówiłem się potajemnie z Eugenem, niemieckim sąsiadem z Teneryfy, że kiedy będziemy w pobliżu, zrobimy wspólny lot nad zamkami czteroosobową awionetką. On mieszka na stałe w pobliżu, jest nadzorcą mechaników aeroklubu i pilotem, ja miałbym okazję znów pilotować, a wszyscy zobaczyć zamki z góry. Kiedy jednak zadzwoniłem, okazało się, że Eugen z żoną są w Hamburgu i do domu na południu na razie nie wracają. Z przykrością wyznałem prawdę dziewczynom.

A propos zwiedzania zamków, w recepcji campingu poinformowano nas, że nie jest tak źle. Biletów na następny dzień wprawdzie nie sprzedają, ale należy pojawić się przy kasach wcześnie rano, codziennie jest pula biletów sprzedawanych na dzień bieżący.

8/08

Zerwaliśmy się i świcie i pognaliśmy pod kasę. Beatka wyskoczyła z samochodu i stanęła w niezbyt długiej kolejce. Kasy otwierały się o 8h00. Kiedy szukając miejsca na zaparkowanie, (takiego znaleźć się nie dało, wszędzie były parkingi z jednorazowym wjazdem za 10€), przejeżdżałem pod kasą, kolejka była już cztery razy dłuższa. Wróciłem więc na camping.


ŚWIT


DRUGI ZAMEK, JUŻ W SŁOŃCU

Po konsultacjach telefonicznych Beatce udało się kupić wszystkie bilety co nie było łatwe - zwiedzania są na godziny i zawsze z przewodnikiem. Trzeba było nie dość, że kupić zwiedzania angielskojęzyczne, to jeszcze po podziale na grupy ze względu na Dudę, nie było łatwe zmieszczenie się w czasie jednego dnia. Sprytnie i szczęśliwie się udało, dzięki też przemiłej i pomocnej kasjerce, która zrozumiała nasz psi kłopot.

Odebrałem Beatkę spod kasy i po śniadaniu wróciliśmy pod zamki.

Na pierwszy ogień poszedł Schloos  Hohenschwangau, zamek jak się okazało jest własnością fundacji, z najwyższym piętrem niedostępnym do zwiedzania, bo zamieszkałym przez rodzinę kiedyś króla.


HOHENSCHWANGAU

Nasłuchaliśmy się o ojcu Maxie 2, przyjacielu Wagnera, który zamek w dość skromnej i wiernej formie odbudował z ruiny. Wagner miał w nim swój pokój, instrument, tuż obok pokoju króla, więc jego relacje z królem dają do myślenia. Żona króla, mająca swój pokój na wyższym piętrze, mieszkała w zamku aż do śmierci.

Zwiedzanie było arcyciekawe, sale pięknie udekorowane, a przewodniczka dowcipna. W tym czasie Beata z Dudą poszły na zalesioną górę obok, na którą później poszedłem ja z Moaną. Była z niej perspektywa na oba zamki. Jak wszędzie, punk widokowy był zarośnięty, jest to światową tradycją, że zagospodarowuje się punkt widokowy, robi platformy, tabliczki, szlaki do niego, po czym po latach nic z niego nie widać, nie przycina się krzaków, a drzewa rosną przecież szybko. Widzieliśmy to na wszystkich kontynentach.            

Synalek zmarłego Maxa, Ludwiś 2 dostał spory spadek po ojcu, a że był dość mocno walnięty i miał przerost ambicji nad treścią, zrodziło się u niego wielkie parcie na zamki. Między innymi wybudował jeden obok zamku rodziców, zamek Neuschwanstein. Taki wprost dla studia Disneya. Szalony gościu, rękami architektów i swoją chorą psychiką zaprojektował w nowoczesnych czasach wielki średniowieczny zamek.


ZAMEK WALNIĘTEGO LUDWISIA

Mimo walnięcia, Ludwiś był sprytny, mieszkając w zamku u matki, mógł obserwować budowę drugiego z okna. Ale że przerost ambicji i chorej wyobraźni miał większe od rozsądku, szybko wydał przewidziane fundusze i kontynuował na kredyt. Dość szybko doprowadził się do niewypłacalności, więc go królowania pozbawiono i z nieukończonego zamku usunięto, zaraz potem umarł - mieszkał na budowie w zamku pół roku. Zamek stał się własnością Bawarii.

Budowę zamku ukończono dzięki wpuszczeniu do niego zwiedzających, co absolutnie nie było zamiarem byłego króla, długi spłacono i dziś jest jednym z najbardziej zwiedzanych obiektów w Niemczech i, co więcej, na ósmym miejscu listy cudów nowoczesnego świata. Ot, Ludwiś wariat, ale...


LUDWIŚ ZWEI

Znów na zmiany zwiedziliśmy "disneyowski" zamek, dużo większy jak ten w Disneylandzie w Orlando na Florydzie. Niespotykany z wewnątrz, wewnątrz był gdzieś tam rozczarowujący, zbyt surowy, ze śladami niedokończenia i wariactwa Ludwisia. Tak czy siak, poszliśmy na most nad żlebem powyżej aby na niego spojrzeć z góry, a Beatka wdrapała się jeszcze wyżej, na jakąś Sokolicę a la w Pieninach. Cały dzień nam zszedł.


OBA ZAMKI, ZDJĘCIE Z "SOKOLICY" BEATKI

Odjeżdżając na nasz camping odwróciliśmy się jeszcze na chwilę:


ZDECYDOWANIE ŁADNA OKOLICA

9/08

Tytuł filmu "Dîner des cons", czyli po polsku "Kolacja dla głupca", każdy zna. Jest inne określenie po francusku: "Atrappe couillons", czyli w polskim tłumaczeniu to "Pułapka na głupca". Takich miejsc w świecie turystyki jest wiele, no załapaliśmy się i my, i to mimo kategorycznego sprzeciwu Beatki.

Wcześnie dojechaliśmy do Garmisch-Partenkirchen, a tam jest najwyższa góra Niemiec. Była i jest, mimo prób A.Hitlera dołączenia Austrii do wielkiego Reichu, bo wtedy by to się zmieniło. Nazwa góry wiele mówi: Zugspitze. Co znaczy w języku polskim mieć zug każdy wie: mieć pociąg... do alkoholu, kobiet... W tym wypadku był to pociąg do szpiców, po prostu na ten szczyt wjeżdża pociąg. Tunelem. Takież to dziwadło. Oczywiście teraz wjeżdża tam i kolejka linowa, nawet od niedawna nowa. Dla Beaty jednak każde nie wejście w górach nie jest zdobyciem, więc kategorycznie odmawiała takich wygłupów i to na dodatek za chore pieniądze. Ja i Moana nalegaliśmy jednak, no wiesz... jak już tu jesteśmy. Kupiliśmy w końcu bilety i wjechaliśmy kolejką linową na szczyt. Tunelowym pociągiem nie było to możliwe, trzeba było posiadać wcześniejszą rezerwację. No i była to pułapka na głupców.


ŻE ZUGSPITZE KAŻDY WIDZI

To tak jakby wjechać do hipermarketu kolejką linową. Szczyt był cały zabudowany, jakieś knajpy, sklepy, tarasy widokowe, na szczęście też wagoniki w dół, na drugą stronę. Tam na łopacie kończącej żleb, też była knajpa. Zasiedliśmy aby zjeść wurst z frytkami, takie góralskie żarcie z piwem oczywiście. Po napchaniu brzuchów poszliśmy na największą atrakcję miejsca -  lodowiec, znaczy jego resztki. Jak wszędzie, znikał i ten.


WURST I LODOWCZYK


DWUMETROWE ROZPADLINY - TEŻ CI LODOWIEC

Jeśli ktoś myśli, że lodowiec to taka biała masa z pęknięciami to się grubo myli. Takich jest już niewiele, te które widzieliśmy w Kanadzie, Nowej Zelandii czy w USA to zwykle kupa kamieni i kamyków wtopionych w lód, raczej wygląda to brudno. Ten wymagał jeszcze większej wyobraźni, aby w nim lodowiec zobaczyć. Poszliśmy jednak na sam czubek jęzora (czubki co się złapały na pułapkę dla głupca poszły na czubek). Była to rzeczywiście topniejąca mieszanka lodu i kamieni o bliżej nieokreślonej grubości do kilku metrów. Pod Mont Blanc lodowce są wprawdzie skrócone, ale jeszcze grube i białe z rozpadlinami. Tu to nie była nawet popierdółka. Cóż zleźliśmy na dół wygłupiając się tu i ówdzie i wjechaliśmy jeszcze raz na szczyt, na tarasy widokowe bo i chmur zrobiło się jakby mniej. Na koniec zjechaliśmy znów do lodowego kotła, bo to stamtąd zjeżdżał na dół słynny tunelowy pociąg.

Stary pociąg przyjechał, samo to było frajdą. Zasiedliśmy w pierwszym rzędzie aby patrzeć w tunel. No i tak siedzieliśmy jak ci głupi na kolacji. Były jakieś ruchy, chodzili kolejarze, włączali i wyłączali światło, klimatyzację, coś tam sapało, bełkotało, drgało. W końcu po 40 minutach kazali wysiadać - zug ist kaputt. Na szczęście nie w drodze na dół!

Przyjechał po chwili inny, nowszy. Znów zasiedliśmy na przedzie, ale ten model nie posiadał już wglądu do przodu, kabina maszynisty zasłaniała wszystko. Po chwili ruszyliśmy. Najpierw powoli jak żółw ociężale, ruszyła maszyna po szynach ospale, szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem, i kręci się kręci koło za kołem, i biegu przyspiesza i gna coraz prędzej, i dudni i stuka, łomoce i pędzi. No właśnie nie! Nie pędzi.

Łomoce i stuka i ciągle ospale

jak walec na drodze w asfaltu upale

dreszcz strachu już w kościach,

zacz wszystko w ciemnościach 

trze o zębatkę, jej końca nie widać,

gdy pęknie, na trumnę musi się wydać,

i choćby przyszło tysiąc poetów,     

i każdy pisałby tysiąc wersetów,

Nie zatrzymają - taki to ciężar.

Tak, ta godzina to był ciężar braku rytmu jak w wierszyku powyżej. Wysiedliśmy w końcu na stacji koło parkingu i samochodu. Uff.


ZUG

Być w Garmisch i nie być na skoczni, to tak jak by być w Paryżu i nie zobaczyć... katakumb. (Są!). Pojechaliśmy więc pod skocznię. Była to wreszcie okazja do spaceru. Na szczyt wejść się nie da, nie jest to skocznia naturalna. Doszliśmy w górę ile się dało, co i tak pobudzało wyobraźnię i wzmogło podziw dla skoczków. Ładne i imponujące miejsce.


NOWY MISTRZ SKOKÓW W BOK

Po powrocie ruszyliśmy dalej, nach Berlin. Tfu, nach Munchen! Zatrzymaliśmy się na noc w Rottenbuch, małym miasteczku z dużym ośrodkiem sportowym. Miasteczko zwiedziliśmy, a i w tenisa zagraliśmy.

10/08

Rano nie spieszyliśmy się, jeszcze w Rottenbuch zjedliśmy lunch w doskonałej greckiej knajpce i ruszyliśmy w stronę Monachium zatrzymując się i zwiedzając kościoły i stare miasteczka. Było tego sporo.


CIEKAWE KOŚCIOŁY I ICH HISTORIE

Uwagę przykuł Landsberg, ładne stare miasto z wijącą się w nim odnogą rzeki, która go opływała. Na wjeździe zobaczyliśmy ładny dom, jakby mieszkalny. Wcale nim nie był, a jeśli, to mieszkania były w nim niezwykle małe, takie jak cele. To tu Adolfik napisał swoją słynną książkę "Moja walka".   


JADĄC NA CAMPING W MONACHIUM ZATRZYMALIŚMY SIĘ W LANDSBERG PRZY NIBY DOMU. TAK, TO BYŁO "MIESZKANIE" ADOLFIKA GDZIE OPISAŁ SWOJĄ WALKĘ

Sam Landsberg bardzo nam się podobał, starówka częściowo była otoczona murem, posiadała kilka różnorodnych bram, trójkątny rynek.

BARDZO ŁADNE MIASTECZKO - LANDSBERG

Zabawne były też współczesne apartamenty z balkonami nad odnogą rzeki, a zrobione na rzece progi z białą wodą dodawały miastu atrakcji.



PROGI W LANDSBERG NIEZWYKLE ATRAKCYJNE  


PO LEWEJ BALKONY NAD WODĄ

11/10

Camping w Monachium położony jest na południu miasta, ok 8 km od głównego placu. Było to zadziwiające miejsce, lekko brudnawe, bałagan nie do opisania, żadnej kontroli, można przyjechać, podłączyć się do prądu i sobie mieszkać. Nie policzyli nam prądu ani psa choć mówiliśmy - zupełnie nie tak, jak w zazwyczaj dobrze zorganizowanych Niemczech. Camping położony był wyśmienicie, przy rozbitej na kanały i nurty rzece, co zapobiega zapewne powodziom. Pomiędzy tymi kanałami i nurtami są oczywiście wały zarośnięte zielenią, będące wielokilometrowymi ścieżkami dla rowerzystów, biegaczy i pieszych. Na zakrętach rzeki znajdują się kamienne plaże, na których wylegują się mieszkańcy i bawią dzieci, a na groblach jeżdżą deskarze. Wszystko połączone jest różnego rodzaju mostkami i przejściami pod drogami samochodowymi. Idąc pieszo z campingu na główny rynek, tylko ostatnie 1000 m przeszliśmy ulicami miasta, całą resztę zielenią.


W MONACHIUM RZEKA KRYSZTAŁ I RYBY    

Monachium nam się dość podobało. Jak w wielu miastach i tu na rynku są turystyczne jasełka. W jednym mieście w kościele mariackim gra żywy trąbkarz, w innych są kuranty, w jeszcze innych wychodzące kukiełki. Tu były te dwa ostatnie przypadki, z tym, że to plac nazywał się mariacki. Zaraz, zaraz, atrappe couillon, mówi wam to coś?

Luncz zjedliśmy przy znanym targu, Viktualienmarkt - wiktuały były głównie niemieckie. Spacerując wszędzie pytałem: wo ist Adolf Hitler platz?, ale nikt nie chciał mi wskazać. Cóż, mój niemiecki jest chyba za słaby.

Oczywiście obeszliśmy całe miasto, od piwka do piwka, w sumie przeszliśmy 24km. Wszędzie towarzyszyły nam prace nad atletycznymi mistrzostwami Europy, a idąc główną arterią ze zmontowanymi już trybunami, nie wiedzieliśmy, że kilka dni później Polka zdobędzie na niej złoty medal. Były też pomniki, nawet jeden przerobiony przez fanów na pomnik Michela Jacksona - dobrze, że osoba na pomniku nie żyje, byłaby trochę zażenowana. Wieczorem padliśmy, wszyscy, łącznie z Dudą.


MOANACHIJSKIE ZABAWY

12-13/08

Już od dawna chodziło mi po głowie zobaczenie południa Czech i Moraw. Choć mieszkałem kiedyś tuż obok, w Wiedniu, i to przez półtora roku, to wtedy inny kierunek mnie interesował - Jugosławia, ze względu na przemyt kawy i Rumunia, ze względu ma przemyt złota. Długo by opowiadać.

Kiedyś w dzienniku francuskiej telewizji pokazali z zachwytem Czeski Krumlow (Český Krumlov), zapamiętałem i stał się on celem naszej drogi z Monachium.

Po drodze na lunch stanęliśmy w niemieckim jeszcze Landshut, mieście trzech hełmów (w herbie). Po lunchu przy stole w parku, gdzie o dziwo bawiły się prawie wyłącznie rosyjskojęzyczne (ukraińskie?) dzieci, poszliśmy zwiedzić miasteczko. Te dzieci z parku zastąpiły emigrantów z ziem polskich, jest tam spora polonia. Ta polonia sięga dawnych lat, to w tym mieście w 1475 roku, tamtejszy książę poślubił Jadwigę Jagiellonkę, córkę Kazimierza Jagiellończyka. W tych starych czasach miasto było potężne i bogate, czego dowodem jest najwyższa ceglana wieża świata (130,6 m).


LANDSHUT


NIESPODZIEWANIE ŁADNIE I ZABYTKOWO

Camping na dwie noce znaleźliśmy 3km spaceru od Krumlowa.


CZESKI KRUMLOW - ZACHWYT

Rano ruszyliśmy w stronę miasteczka, które jak się okazało spełniło z nawiązką wszystkie zapowiedzi. Przede wszystkim jest tam wielki XIII wieczny, położony w zakolu Wełtawy zamek, drugi co do wielkości po praskich Hradczanach. Miasteczko u jego podnóża zachowało swój dawny charakter, przez co jest wpisane na listę dziedzictwa UNESCO. Wisienką na torcie był zamkowy teatr, zachowany w stanie nienaruszonym od 1766 roku. Niesamowite! - z oryginalną kurtyną, kostiumami, oświetleniem i kulisowymi urządzeniami. I wszystko to działa!


STARY TEATR, SALA BALOWA I W KNAJPCE NAD WEŁTAWĄ

Zamek z przewodnikami zwiedzaliśmy jak zwykle w podgrupach. Pyszny lunch zjedliśmy nad rzeką, którą ciągle spływali ludzie w różnorakich pływających obiektach. Towarzyszyła temu kupa śmiechu.


WSZYSTO CO PŁYWA, PŁYWA

W dziurze pomiędzy murami obronnymi żyły niedźwiedzie - to czeska średniowieczna tradycja podtrzymywana do dzisiaj. Względna to przyjemność, choć frajda dla dzieci. Cóż, zoo ciągle przecież istnieją.


SĄ TEŻ OGRODY, DO KTÓRYCH Z ZAMKU IDZIE SIĘ PRZEZ KRYTY MOST

14/08

Po śniadaniu, miast na wschód ruszyliśmy na północ, do Czeskich Budziejowic. Każdy miasto zna, przecież piwo Budweiser, kredki Koh-i-Noor czy Hardtmuth, każdy używał. I na tym. Wprawdzie miasto było pełną gębą, przestrzenne, z placami i arteriami, ale nic nas w nim na kolana nie powaliło.


BUDWEISER

Po lunchu, w lesie przy drodze, jechaliśmy sobie podrzędną drogą i gdyby nie wcześniejsze zdobycie wiedzy, przejechalibyśmy przez wiochę nie zwracając na nią uwagi. Oczywiście każdy zadałby sobie pytanie po co takiej wiosce wielki parking i to na dodatek płatny. Ano warto się na nim zatrzymać. Idzie się z niego nic nie zapowiadającą uliczką i wychodzi na... przepiękny trójkątny, długi rynek zwieńczony zamkiem i wieżą. Był to XIV wieczny Telcz.

Kolorowe kamieniczki robią wrażenie, i choć miasto zostało zdemolowane przez Szwedów, czuć w nim ciągle rękę włoskich architektów. Nie dziwota, że i ono jest wpisane na listę światowego dziedzictwa. Oczywiście weszliśmy na wieżę aby zobaczyć z niej rynek oraz zamkowe wodne ogrody - zamek sam w sobie był w remoncie.


UROCZY TELCZ


DZIWY W TELCZU

Po tej architektonicznej niespodziance ruszyliśmy dalej na południowy wschód, odbijając pod austriacką granicę. Po drodze było Znojmo, miasto z XI wieku, świetnie położone, więc wielokrotnie demolowane. Ostatni w nim mecz mieli francuski Napoleon kontra austriacki Cesarz - skończył się wynikiem 2:9. W tysiącach zabitych.

Bardzo dużo jest do zobaczenia w Znojmie, mimo że zamek został częściowo przerobiony na browar. Ja to popieram, zamki nikomu nie są potrzebne, ale szkoda, że zrobiono to na modłę komunistycznej estetyki. Wewnątrz tego bowaro-zamku znajduje się jednak diament - XII wieczna rotunda z malowidłami z 1134 roku, ewenement! Pozostałych zabytków z XII do XIV wieku jest cała masa, kościołów, kaplic, domów mieszkalnych. Są też stare czterokondygnacyjne podziemia.


ZNOJMO - ROTUNDA Z XII w. I WSPÓŁCZASNY TRAWIASTY DOM

Na noc jednak wybraliśmy znajdujący się kilka kilometrów od granicy Mikulov. Był tam nowy camping z widokiem na zamek, w którym pomieszkiwał wspomniany Napoleon i gdzie pokojowo rozmawiał z pokonanymi Austriakami po bitwie pod Austerlitz.

Szybko zainstalowaliśmy się i poszliśmy do niezbyt odległego miasteczka na kolację. Wszystko tam robiło wrażenie, wielki i piękny zamek na skale, starówka jak z bajki, i jakieś budynki sakralne na wzgórzu nad miastem oświetlone zachodzącym słońcem. Cuda.

Cudna też była kolacja, po poszukiwaniach restauracji z tarasem, znaleźliśmy w końcu elegancki hotel z patio, gdzie miła obsługa jakoś namówiła pijących klientów aby zwolnili stolik, abyśmy my mogli się przy nim zainstalować z psem. Było i miło i pysznie i ... drogo.

Nocny powrót na camping odbył się bez problemów, a po nocy już szliśmy szlakiem na szczyt wzgórza widzianego wieczorem.


MIKULOV

15/08

Trasa wiodła najpierw przez dzielnicę willową, potem przez las, aż do łysego szczytu z którego był wspaniały widok na miasto i okolicę w świetle wschodzącego słońca. Były na nim różne sakralne zabudowania i koniec drogi krzyżowej. Ruszyliśmy nią w odwrotnym kierunku aby w miasteczku kupić pyszne rogaliki, w sam raz na śniadanie przebudzonej właśnie Moany. Była 9h00, a my mieliśmy już 5km w nogach.

Droga do Brna była szybka, tak że zdążyliśmy obejść miasto jeszcze przed pysznym lunchem. Moana zjadła New York stek, wiadomo!


BRNO

Na "po lunchu" pozostawiliśmy sobie zamek w którym natknęliśmy się na polską tablicę, to w nim więziono polskich jeńców, któregoś tam nieudanego powstania. W końcu żadne się nie udało.


ŻE BRNO KAŻDY WIDZI

O 19h00 zatrzymaliśmy się na campingu automobilklubu w Hranicach. Było tanio, komunistycznie, ale czysto. Samotne miejsce mieliśmy w górnej jego części z widokiem na biegnące w oddali tory, po których z hukiem pomykały pociągi, ale czym dalej w noc, ruch na nich zanikał. Noc była świetna.

16/08

Poranek był smutny, Beatka z nostalgią spacerowała wśród traw, żałując, że to ostatnie już zwijanie obozowiska, ostatnie śniadanie i koniec naszej podróży. Przed nami była Polska, w której pobytu jakoś dziwnie nie zaliczaliśmy do wakacji.

Wyjeżdżając z Hranic, chcieliśmy jeszcze zobaczyć jedną z niewielu ocalałych synagog. Była jednak zamknięta.

Od jakiegoś czasu zaczęliśmy używać chyba polskiej podróżniczej aplikacji o nazwie Tropter. Polecamy. Jest to mapa, na której widać wszystkie ciekawe obiekty znajdujące się w okolicy, a kiedy jest ich więcej to można wybrać listę ustaloną według ocen i atrakcyjności obiektu. Klikając natomiast na sam obiekt uzyskuje się o nim wszelkie informacje. Działa to bardzo sprawnie i jest niezwykle pomocne w podróży.

Tak więc przejeżdżając któryś tam raz w życiu obok Ostrawy, okazało się, że jest to nie tylko komunistyczne blokowisko, obraz którego zaległ na wieki w naszej pamięci. Aplikacja wskazywała na atrakcyjne miejsca, skręciliśmy więc z tranzytowego blokowiska w kierunku centrum. No i dobrze, wbrew naszej wizji była tam starówka i kilka miejsc niczego sobie.

Jeszcze przed lunchem wjechaliśmy do Polski.


JESZCZE OSTRAWA, ALE LUNCH JUŻ W POLSCE

Potem były już atrakcje rodzinnego typu, powitania, opowieści, grille, świętowanie. 


STĘSKNIENIA!

18/09

Jadąc nową drogą z Krakowa przez Warszawę do nas na wieś, dla rozprostowania kości znów użyliśmy Troptera.

Raz aby zobaczyć pałac Mirów w Książu Wielkim (to nie ten Książ na Dolnym Śląsku), w którym, jak się okazało, jest teraz zespół szkół rolniczych, a podczas wakacji schronisko młodzieżowe zamieszkałe przez ukraińskie dzieci. Całość była zaniedbana, pachniało komuną i brakiem pieniędzy. Cóż, czasy świetności, kiedy pałac był własnością znamienitych rodów, miał za sobą, a dzisiejsza władza nie wydaje pieniędzy na nie spektakularne inwestycje, takie głosów wyborców nie dodają. Nie pomogło mu nawet nazwisko włoskiego architekta, choć wystarczyłaby jedna torebka z Zurychskiej  Bahnhofstrasse aby podreperować jego finanse, architekt nazywał się Gucci.


PAŁAC MIRÓW - Z DALEKA ZADBANY

Drugi raz zatrzymaliśmy się przy gotycko-renesansowym zamku w Szydłowcu. Ponieważ jest w centrum miasteczka, a nie w polu, i mieszczą się w nim Centrum Kultury i Sportu oraz muzeum ludowych instrumentów, restauracja i sala kinowa, a na dodatek jest otoczony fosą z kaczkami i ogólnodostępnym parkiem, jest przez to niezwykle zadbany. Szkoda tylko, że wszystko to było w nim zamknięte. Obeszliśmy więc park i tyle nas widzieli.


SZYDŁOWIEC

W Warszawie odwiedziliśmy Ukrainkę mieszkającą w naszym mieszkaniu, aby nocą dotrzeć do naszego wiejskiego domu.

Spędziliśmy w nim dwa tygodnie, przyjmując odwiedzających nas przyjaciół, rodzinę i znajomych. Sami też odwiedzaliśmy okolicznych. Szybko to zeszło.

03/09

W sobotnie rano pognaliśmy na lotnisko, Beata z Moaną w towarzystwie Bartka i jego dziewczyny Olgi, lecieli do domu, na Teneryfę - Moana w poniedziałek zaczynała szkołę.


NO TO PA, A DLA MNIE WIECZORY PRZY KOMINKU Z DUDĄ I U PRZYJACIÓŁ W DOMU MOJEGO PROJEKTU

Ja zostałem jeszcze tydzień dłużej. Wiadomo, aby pracować, choć Beata do wyjazdu dała dużo z siebie i tak nie zdążyliśmy zrobić wszystkiego.


Moja podróż z Dudą przez całą Europę, te ponad 3,5 tys. kilometrów, była bardzo miła. Całą drogę słuchałem audioksiążki, którą  skończyłem akurat wjeżdżając na prom.

Po drodze zatrzymałem się w Poznaniu u Agnieszki. Kolacja była pyszna, no i zobaczyłem jej nowe mieszkanie. Dzięki temu niewielkiemu na początek przeskokowi, mogłem przejechać Niemcy w weekend, więc bez korków. 

Drugim przystankiem był dom mojego najlepszego kumpla z liceum, a potem z początku studiów, Piotrka. Jest architektem co to całe życie jakoś żłobił, a teraz na stare lata, tuż przed emeryturą, dostał fantastyczne zlecenia na budowę dużych domów starców. Nie pamiętałem, że żonę poznał na półmetku, na którym też i ja byłem. Mają już wnuki, które przybyły na wiadomość, że jadę z psem. Wszyscy bardzo polubili Dudę, a wieczór był długi.

Po śniadaniu poszliśmy z Piotrkiem do lasu obok którego mieszkają. Powspominaliśmy stare czasy, opowiedział mi o jego początkach w Niemczech, pokazał mi mieszkanie, w którym mieszkali zanim wybudowali aktualny dom. Byłem blisko Kolonii, była niedziela, więc niezbyt się śpieszyłem.

Przez Belgię przemknąłem szybciutko, nigdzie nie było ruchu, ot kilka samochodów jadących, a później wracających z niedzielnych rosołów u teściów czy rodziców.

Na camping w Soissons dotarłem dość wcześnie. Był miejski, więc tani jak barszcz (10,20€) i położony w samym centrum w parku. Poszedłem więc powłóczyć się po nim, Duda miała tego dnia dwa długie spacery.

Mimo, że  byłem u siebie pod Paryżem, spałem na campingu. Pechowo mojego przyjaciela co ma dom mojego projektu akurat nie było, a do innych do centrum jechać nie chciałem ze względu na wypchany samochód, którego lepiej na ulicy w takim mieście na noc nie zostawiać (oczywiście jeśli parkingowe miejsce w ogóle się znajdzie).

Następnego dnia w południe spotkałem się w Paryżu z naszą przyjaciółką Małgosią. Zjedliśmy razem długi lunch, rozmawiając o wszystkim. Było bardzo miło, zrobiła mi też ładne zdjęcie.



I HAVE NOTHING IN MY... HEAD? POCKED? HEART?

Pod wieczór dojechałem do campingu, którego już nie było. Ruszyłem więc dalej dojeżdżając do następnego odległego o 100 km. Miejsce zająłem już po zmroku.

Na następny dzień umówiony byłem z kumplami w Tarbes, na wieczór, ale jako, że zostało mi tylko 300 km drogi, do miasta dotarłem wcześniej. Zrobiłem im niespodziankę pojawiając się w ich kwiaciarni. Było super, pomogłem im likwidować zewnętrzne prezentuary popijając darmowe piwo, które nam zaproponował właściciel sąsiedniej knajpki. Szybko wszedłem w ich tamtejsze życie i środowisko.

Kiedy rano zwlokłem się z łóżka szukając nie ognistej wody, oni byli już gotowi do wyjścia. Po kawie i prysznicu poszedłem z Dudą na spacer. Niesamowicie mieszkają. Tuż obok płynie rzeczka, wzdłuż której biegną spacerowe drogi. Słuchając mojej książki niespodziewanie przeszedłem 8 km. Wracając przez cały czas towarzyszył mi widok niezbyt odległych Pirenejów. W południe umówieni byliśmy na lunch obok kwiaciarni. Miałem świetny pomysł dodając sobie do podróży dzień zapasu, nie musiałem się nigdzie spieszyć. Lunch był w zaprzyjaźnionej knajpce, świetny, z wesołą właścicielką, koleżanką Christopha i Delphine. Oczywiście nie udało mi się zapłacić. Dopiero po trzeciej ruszyłem w stronę Hiszpanii.

Kiedy przekroczyłem granicę poczułem się u siebie. Zabawne, to już trzeci raz w tej podróży. Najpierw na granicy niemiecko-belgijskiej, a później francuskiej też poczułem się podobnie. Cóż, we Francji mieszkałem 20 lat, a w Belgii kilka. Teraz od ośmiu w Hiszpanii. Wszędzie u siebie. Zadziwiające, że najmniej intensywnie to czułem w Polsce.

Zwolniony z ograniczeń telefonicznych i internetowych, których nie ma w naszych abonamentach telefonicznych na terenie Hiszpanii, mogłem długo rozmawiać z Beatką i to ona siedząc przed komputerem znalazła mi pierwszy camping w Hiszpanii, drugą noc spędziłem w naszym ulubionym Cacères. Jadąc na prom wolnym krokiem zatrzymałem się jeszcze na lunch w Monesterio na świńskim piórku. W Huelvie byłem wcześnie, więc usadowiliśmy się z Dudą na plaży czekając na prom, którego jeszcze nie było przy nabrzeżu. Przypłynął spóźniony, już po zachodzie słońca. Ruszyliśmy więc do kolejki i przed północą wjechaliśmy do jego brzucha. Wypłynął podobno przed trzecią rano, ale my z Dudą spaliśmy już smacznie - fantastyczny jest checking przez telefon, dostałem smsem QR kod otwirający drzwi i mogłem wejść do kabiny od razu, po zostawieniu samochodu na którymś z wielu poziomów promu.

Sama podróż była jednym wielkim odpoczynkiem z książką, której czytanie przerywały posiłki. Dudzie też było dobrze, z wyjątkiem moich posiłków, cały dzień spędziła na pokładzie bawiąc się z innymi psami lub podsypiając na słońcu.


"MÓJ" FRED OLSEN

Powrót do domu był wielką radością, zwłaszcza, że Beatka wzięła ogrodników i nie trzeba było od razu odgruzowywać ogrodu, który zwykle był nieziemsko zarośnięty.

To tyle. Dwa i pół miesiąca poza domem upłynęło tak szybko jak upływa życie. Powrót do normalności to codzienne poranne korki w drodze do szkoły Moany. Zbieranie dokumentów na jej roczny wyjazd do USA, a wczoraj grzybów. Idę więc je marynować.

Pozdrawiamy wszystkich już zapewne świątecznie i noworocznie.

Ach, jeszcze na koniec moje urodzinowe zdjęcie:


 

         

  

 

        

       

 

 

 

   

 

 

 

  

 

  

 

       



Komentarze

  1. Cudownie, dziękuję za Twój wpis, tak długo czekałam:) Najlepszości dla Was wszystkich 😘

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło zobaczyć kilka znajomych miejsc z innego punktu widzenia. Pozdrowionka! (ta aplikacja to chyba "TROPTER"?)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Tropter, już poprawiłem. Dzięki i też pozdrowienia.

      Usuń

Prześlij komentarz