MAJ 2022
Mądrości mówią, że nie należy się bać śmierci tylko nudnego życia.
Inne mądrości mówią o życiu w ciekawych czasach. Cóż, niechcący czasy nam się zrobiły bardziej straszne niż ciekawe, na szczęście dla nas tylko jako obserwatorów.
Poza tym wszyscy mamy Covid. Było jasne, że prędzej czy później Moana go ze szkoły przyniesie i przyniosła. Za karę to ona jest najbardziej chora, szkoda tylko, że słabość zepsuła jej ostatnie dwa dni pobytu w Londynie. Od początku jednak.
W połowie grudnia Moana wróciła ze swojego pobytu we Francji. Z radością. To była dla niej dobra szkoła życia, zaczęła doceniać w jakich warunkach z nami mieszka i jak komfortowo żyje. Sama o tym teraz mówi. Dla nas dobrze.
Po nowym roku pojechaliśmy na narty. Tym razem samolotem bezpośrednio do Grenady z lotniska obok nas, więc podróż trwała raptem kilka godzin. Po covidowej przerwie miło było wrócić na stok i spędzić siedem pełnych dni jeżdżąc po okrojonej brakiem śniegu (naszej ulubionej części) stacji Sierra Nevada.
W marcu przyjechała do nas Ala, przyjaciółka z Afryki Południowej, która wróciła do Polski i po latach się odnaleźliśmy. Mogłem wreszcie spłacić poświęcony nam w Cape Town czas. Obwiozłem więc Alę po wyspie, byliśmy w wielu naszych ukochanych miejscach, nie udała się tylko wyprawa na Teide, cały czas nie działała kolejka pod szczyt.
Staraliśmy się też dogodzić Ali kulinarnie.
W dniu wyjazdu Ali były urodziny Beatki. Pomyślałem, że zrobimy je wspólnie w przeddzień. Jaki można zrobić żonie urodzinowy prezent? Ano taki, który będzie dowodem, że człowiek jest uważny i patrzy na drugiego z miłością, że zwraca uwagę na szczegóły. Tak więc w tajemnicy pognałem do sklepu i kupiłem... homary. Kiedyś Beatka powiedziała, że wszystko co morskie już jadła, ale homarów nie. Zapamiętałem.
O mało nie zemdlałem płacąc rachunek, ale warto było. Ugotowane w bulionie i podane z domowym majonezem były zacne. No i Ala się załapała.
Po Ali przyjechała Ola. Na swoje pięćdziesiąte urodziny postanowiła wejść na Teide. Już od dawna mieliśmy wszyscy (wraz z Moaną) zarezerwowane wejściówki. Cóż, nie udało się, śnieg zasypał trasy, więc były zamknięte, a kolejka dalej nie działała.
Pozostał nam więc piknik pod zaczarowanym drzewem, który z szampanem i "sto lat" pozostanie w pamięci.
W międzyczasie przeczytaliśmy książkę Kaspera Bajona "Furete". Powinienem do niego napisać z żądaniem odsetek od praw autorskich, ponieważ namówiłem do jej przeczytania wiele osób. Samo to nie było powodem do wypłaty, raczej usilna namowa by książkę jednak dalej czytać mimo ogólnej niechęci po jej rozpoczęciu. Otóż autor perfekcyjnie zniechęcił czytelników grafomańskim początkiem, przez który nikt z namówionych przeze mnie czytelników nie chciał przebrnąć. Po nim książka robi się arcyciekawa, imponuje wiedzą i jest ważna jeśli chce się mieszkać na Kanarach i zrozumieć tutejsze meandry historyczno-polityczne.
Tak więc po przeczytaniu dzieła do końca, pomyśleliśmy żeby na Furteventurę wrócić i dogłębnie ją zwiedzić. Sprzyjał temu zbliżający się czas ferii zimowych, a na nartach już byliśmy.
Wjechaliśmy więc na prom na Gran Canarię, a po przesiadce tam, wyjechaliśmy z drugiego w Morro Jable, na południu Fureteventury. W Morro Jable staliśmy Bubu w 2007 roku.
Na południową bazę wybraliśmy z przymusu małe studio w Costa Calma. Z przymusu, ponieważ okazało się, że miejsc gdzie przyjmują psy jest niewiele, większość to hotele nastawione na turystów, podobnie jak rezydencje z mieszkaniami na wynajem. Znaleźliśmy się więc w jakimś mało atrakcyjnym ośrodku, gdzie pomieszkiwali na stałe emeryci, z pustym, że niby w remoncie, basenem. Krzaki w nim rosnące wskazywały jednak na to, że remont się przeciąga.
Po całym dniu w podróży pod wieczór poszliśmy na przechadzkę na widoczne w oddali niskie wzniesienia, aby popatrzeć na wyspę widząc ocean z obu jej stron. Było to najwęższe miejsce Fuerty.
Bardzo zaciekawił mnie w książce kościół w Pajara. Udaliśmy się tam następnego ranka więcej niż urokliwą drogą.
Zwykle na proste małomiasteczkowe kościoły patrzy się ze znudzeniem, są do siebie podobne, tak z zewnątrz jak i w środku. Ten był dwunawowy, każda z naw miała swój portyk z wejściem, z tym, że jeden był biały bez ozdób, a drugi bogaty w kamienne rzeźby. Większość turystów przechodzi obok i nie może nawet wejść do środka, zwykle jest on zamknięty. Byliśmy jednak czujnie w godzinie otwarcia i miła starsza niziutka pani zaprosiła nas do środka..., ale pies? Proszę niech też wejdzie, toż to boskie stworzenie. Pierwszy i chyba ostatni raz w życiu byłem w kościele z psem. Bardzo miłe i ciepłe było jego wnętrze z dwoma ołtarzami i ze zdejmowanym Jezusem na krzyżu. Do mycia albo procesji? - co za praktyczny naród. Przykuł naszą uwagę też spory stary obraz.
Wracam jednak do fasady, bo dla niej tam przyjechaliśmy. Po przyjrzeniu się, okazało się że jest kamienna i zupełnie fascynująca. Jej płaskorzeźby były nam znane z... Jukatanu! Wypisz wymaluj, żłobienia Majów. Co robią rzeźby Majów w jakiejś pipidówce na Fuerteventurze? Proste: dawniej statki żeglowne miały przy stępce poukładane kamienie, aby statek był stabilny na fali i z przechyłu wracał do pionu. No chyba, że kamieni poukładali zbyt dużo i dzięki takim działaniom mamy dzisiaj w Sztokholmie nowy-stary żaglowiec "Waza", który zanim popłynął już był na dnie. Tak więc, aby zawieźć więcej miłych prezentów do kraju Majów, czytaj armat, karabinów kul i prochu, kładziono te kule i armaty na dnie a kamienie wyrzucano. Tyle, że taki statek musiał wrócić, a złotego towaru nie było zbyt dużo, układano więc znów kamienie, więc dlaczego nie z rozebranej budowli Majów? I ktoś miał ideę aby je wykorzystać do fasady kościoła! Ładna historyjka, nieprawdaż?
Po lunchu w miejscowości Ajuy (czytaj ahuj), zwiedziliśmy usytuowane obok wielkie groty (w sam raz dla U-bootów, ale o tym poniżej) oraz piece (o tym też poniżej) do wypalania gipsu. Ciekawe.
W dalszej drodze, z Vega de Rio Palmas weszliśmy na Gran Montaña, drugi najwyższy szczyt wyspy - pętla 5km z 460m przewyższenia. Moana już się szykowała do marudzenia, ale okazało się, że na szczycie ukryty jest geocatching. Kto nie wie: to taka zabawa. Jest program w telefonie, który wskazuje miejsca gdzie ktoś założył skrytkę, w której są zwykle ołówek i notesik oraz rzeczy dokładane przez innych, którzy skrytkę znaleźli. W programie określona jest wielkość skrytki (od małej, może to być plastikowy kuchenny pojemniczek z przykrywką, do wielkiej, na przykład ukrytej walizki) oraz stopień trudności jej znalezienia.
Wdrapaliśmy się na szczyt z dookolnym widokiem i ku radości Moany skrytkę znaleźliśmy. Dopisaliśmy się w notesiku, drobiażdżek zostawili i już nas nie było.
Pod wieczór przeszliśmy jeszcze piękną i pustą mini starówkę w Betancurii, która była od XV do XIX wieku stolicą wyspy, aby na kolację wrócić do naszej "rezydencji" z basenem.
Następnego dnia, musieliśmy znów przejechać przez Morro Jable aby zobaczyć legendarny dom Casa Winter czyli Willa Winter. Historia jej jest długa i zawiła, osnuta legendami powiązanymi głównie z Hitlerowcami. Kto chce może poczytać o tym wpisując Willa Winter w wyszukiwarce. Aby zachęcić podaję wklejone poniżej legendy:
* stanowiła mieszkania tymczasowe dla liderów nazistowskich w trakcie ich ewakuacji do krajów Ameryki Południowej pod koniec lub po zakończeniu II wojny światowej.
* stanowiła tajny bunkier dla łodzi podwodnych podczas II wojny światowej, ukrytą bazę dla hitlerowskich U-bootów, wykorzystujących podmorskie, wulkaniczne pieczary, mające dostęp od strony oceanu.
* stanowiła klinikę, w której tuż przed, jak i tuż po zakończeniu wojny, przechodzili operacje plastyczne hitlerowscy, niemieccy zbrodniarze, uciekający do Ameryki Południowej, a przybywający tam na pokładach U-bootów i tajemniczych samolotów, których ruch w tym czasie miał się według świadków znacznie nasilić.
* stanowiła klinikę, w której wykonywano eksperymenty medyczne i pseudomedyczne na więźniach dowożonych na Wyspy Kanaryjskie wspomnianymi już U-bootami, których ciała palone były w tym wielkim piecu który ostał się do dnia dzisiejszego w piwnicy willi.
* w willi prawdopodobnie kilka dni w maju 1945 roku spędzili Adolf Hitler i Ewa Braun „w przerwie” ewakuacji do Argentyny. Podobno Hitler uciekł z Berlina do Tonder w Danii. Następnie udał się do Reus w Hiszpanii, gdzie nadal rządził sprzyjający mu dyktator, dlatego naturalnym kolejnym przystankiem miała być właśnie Fuerteventura, gdzie podobno wódź III Rzeszy wraz ze swoją ukochaną, przeszli operacje plastyczne i udali się na emigrację do Mar Del Plata w Argentynie.
Willa znajduje się w miejscu tak odległym, że nawet diabeł nie mówi tam dobranoc, samo jej położenie jest więc podejrzanie nieuzasadnione. Wygląda też, że położona obok osada Cofete powstała przy willi, a nie odwrotnie. Dziś, pustą i zrujnowaną przez lata willę, zamieszkuje młoda i rzutka para, która zajęła dom twierdząc, że jest na terenie ich rodziny. Potwierdzają to dwa wściekłe psy strzegące własności. Zrobili niby małe muzeum, a jurny biznesmen oprowadza chcących dać datki turystów i podsyca wszystkie wymienione wyżej teorie. Interes się kręci, a wyobraźnia pracuje. Mowa o datkach, ponieważ sprzedaż biletów była by naruszeniem prawa i nielegalną działalnością.
Wizyta była jak dla mnie z lekkim przymrużeniem oka: kiedy była mowa o dwóch U-bootach, które są ciągle w pieczarach pod domem, a są na pewno, po przecież widać je na skanach, zapytałem dlaczego na ścianach nie ma tych skanów, usłyszałem: a bo Hiszpanie nie chcą się kompromitować pomocą nazistom. Łatwe wytłumaczenie. Piec krematoryjny przypomina hiszpański albo do pizzy, znajduje się tuż obok windy podającej dania wprost do serwantki usytuowanej obok jadalni. Ot, takie tam uwagi architekta. Ale ślady pasa startowego widać na Googlach nawet dziś.
Hiszpanie kompromitować się nie chcą, ale nową drogę do willi robią, cóż, biznes ist biznes. To ist, to po niemiecku.
Z Willi udaliśmy się na cypelek Punta de Jandia, gdzie nie udało nam się zjeść lunchu, za to przejechaliśmy przez miasteczko składające się z rozsypujących się przyczep campingowych o względnej urodzie. Po późnym lunchu w Morro Jable, w drodze do nowego lokum pojechaliśmy do Tarajalejo, na plażę. No i szliśmy bez końca (dla Moany to było bez końca) 2km po skałach aby dotrzeć do kamienistej pustej plaży. Szkoda, Fuerte ma najpiękniejsze piaskowe! Tylko, że nigdzie nie można zagościć z czworonożnym przyjacielem.
Pomarudziliśmy wszyscy, ale w końcu na golasa wskoczyliśmy do wody i było bardzo miło.
Objeżdżając Puerto del Rosario zrobiliśmy zakupy i udaliśmy się na nasze odludzie koło La Oliva.
Tam przywitał nas bardzo miły gospodarz, a sam kamienny domek był fantastyczny i stary, ładnie odnowiony. Spory salon, z odgrodzonym parawanem łóżkiem dla Moany, dla nas sypialnia z dużym podwójnym łóżkiem, wygodna łazienka z wanną i kuchnia z dużym stołem. Obok był też drugi domek, oraz pomieszczenia gospodarcze zamienione na mieszkalne. Wszystko estetyczne i na odludziu! Świetnie! No dobra, wietrznym odludziu.
Usadowiliśmy się w kuchni, a po kolacji zagraliśmy jeszcze w szwedzkiego bridge'a.
Przed południem poszliśmy piechotą 2km pustą drogą do Casa de los Coroneles, kiedyś był to dom zarządców wyspy. Wszystko było zamknięte, zwiedziliśmy zabudowania-ruiny wokół i ruszyliśmy w kierunku restauracji odległej o 3km. Moana jak zwykle marudziła: daleko jeszcze? Tak! Daleko.
Restauracja Manduca w Villaverde: Beata ośmiornica w sosie z mango, Moana kurczak po tajsku, ja rybny wok. Deser, do tego piwo i wino - nikt nie prowadził. Było pysznie. Powrót i już mieliśmy 10km w nogach.
Następnego ranka pojawiła się przed nami święta góra Tindaya. Prosi się na nią nie wchodzić. Jedną już zaliczyliśmy, Uluru w Australii. Tym razem jednak postanawiamy iść wokół rodzajem kanału odprowadzającego gdzieś deszczówkę. Kanał się skończył, byliśmy gdzieś w 1/3 wysokości góry, ale ledwo widoczna ścieżka prowadziła nas dalej. W połowie pętli zza załomu zobaczyliśmy duże stado kóz. No nie zdążyliśmy, Duda pognała i rozgoniła całe towarzystwo, to było silniejsze od niej. Ani nasze wrzaski, ani kłucie prądem (bo ma taki patent w tym celu właśnie) nie były w stanie jej powstrzymać. Doszliśmy do położonej w poprzek siatki, myśląc, że może w ten sposób wróci. W tym momencie rozległy się w dole wrzaski gospodarza. Nic nie rozumieliśmy z odległości 700m, ale było widać, że nie jest zachwycony i każe nam zawracać, wskazując ręką na kierunek przeciwny do naszego. Dwa wielkie psy przy nim mówiły to samo. Zawróciliśmy z Dudą już na smyczy. Gospodarz wskoczył do auta i gdzieś pojechał. Pomyśleliśmy, że chyba nam się dostanie za te kozy.
Nie dostało się, a na dodatek, po drodze w starym kamieniołomie, znaleźliśmy znów geocatching, dotarliśmy do auta, odjechaliśmy i tyle było ze świętej góry.
Pojechaliśmy do Corralejo na lunch, miasteczka, w którym mieszka, czy mieszkał, autor wymienionej wcześniej książki. Najlepsza tam knajpka to Niebieska Krowa (Milka?), Vaca Azul. No i była najlepsza, podszedł do nas nawet właściciel Francuz, ale autora nie znał. Beatka zjadła tatar z tuńczyka, Moana antrykot, ja fryturę z owoców morza, piwo, wino i deser też były oczywiście. Podjechaliśmy jeszcze do latarni, skąd Beata wracała na piechotę z Dudą, a my z Moaną udaliśmy się na plażę w celach kąpielowych. Do auta wróciliśmy jednak szybko, woda była lodowata, a piasek mocno bił w gołe ciało, taki był wiatr. Beata też spróbowała, trochę pobrodziła i też szybko uciekła. Wieczór spędziliśmy w domku.
Rano pojechaliśmy na znane na północy wydmy. Wszechobecne znaki o zakazie wchodzenia z psem, no bo to Park Natury Corralejo, szybko nas zniechęciły. Poszliśmy więc na spacer w tym ultra turystycznym mieście o tej samej nazwie. Tam też zjedliśmy lunch.
Po południu weszliśmy na szczyt dominujący okolicę, wulkan Bayuyo (272m.n.p.m), a tak naprawdę dwa wulkany w jednym. Bez marudzenia, bo... geocatching był na szczycie. Ale super pomysł na marudzące nastolatki! Widoki stamtąd były cudne na prywatną już wyspę Lobos (kto przeczyta książkę to zrozumie dlaczego prywatną) no i na Lanzarote.
Następnego dnia prom był o 11h00, a potem pięć godzin na nim. W czasie przesiadki zaliczyliśmy zakupy i dwugodzinny spacer wybrzeżem Gran Canaria i o 21h00 byliśmy już w domu.
Fuerteventura, którą pamiętaliśmy słabo z naszego pobytu na niej za czasów Bubu, wypadła też dość słabo, zwłaszcza w porównaniu z książką, która ją trochę nobilituje. Kilka miłych miejsc, każdy jednak szuka czego innego. Na północy strasznie wiało, stamtąd jest dominanta mocnych wiatrów. Do skate surfingu w sam raz. Jedyna rzecz, która mnie ujęła to otwarcia przestrzeni i bezkresne perspektywy w części północno-wschodniej. Są fantastyczne i nie czuje się w ogóle, że się jest na wyspie. Jeśli nie jest celem leżakowanie na plaży to można wyspę objechać w 3 dni widząc wszystko. Oczywiście jeśli się ma ogień w d... jak my, bo leżakowanie to nie nasza bajka.
Moana przechodzi przez swoje etapy dojrzewania z prędkością światła. Zmiany są we wszystkim. W stylu ubierania - z czerni, potem podartych gaci, dziś jest w pełnej kobiecości. Nawet tej staromodnej. W muzyce jest podobnie.
Nową manią stał się musical "Heathers". Zmusiła mnie do oglądania go w telewizji, na szczęście zasnąłem w połowie. Jeszcze mania na "Wrzosy" (choć to amerykańskie imię żeńskie, no ale jeśli jest Róża i Lila...) nie minęła, a już Moana się zgłasza do mnie:
M: Tatuśku, chciałabym zobaczyć w Londynie musical "Hamilton".
I tu spodziewała się mojej odpowiedzi: Moana! Zwariowałaś? Aleksander Hamilton to historia Stanów Zjednoczonych. Jest wprawdzie na 10-cio dolarowym banknocie, ale nie był nawet prezydentem. Co cię napadło?
A dostała taką: Ok. To lecimy.
No i zaczęło się. Akurat trafił się długi weekend majowy z wolnym wtorkiem, można było więc polecieć aż do środy, nie zarywając zbytnio szkoły (szkoła w środy jest tylko do południa). Wybór czterech musicali nie był łatwy, a ostatniego wieczora przed podróżą dołączył piąty (1k€ za wszystkie dla wszystkich i to z kłopotami, wszystkie sale były pełne). Poszukiwanie hotelu też nie było proste, znalezienie pokoju z soboty na niedzielę w Londynie jest wielce trudne, zwłaszcza dla trzech osób, na dodatek ceny są wtedy podwójne i pachną astronomią. Z tego wszystkiego najtańszy był lot Ryanairem w piątkowy wieczór, już po szkole.
Wylądowaliśmy w Stansted o pierwszej w nocy. Ze względu na porę chciałem zarezerwować pokój w lotniskowym Radissonie, cena nawet była przystępna, ale okazało się, że trzeba to zrobić na minimum dwie noce. Co za bzdura. Pojechaliśmy więc lotniskowym autobusem na odległy długoterminowy parking, skąd było już blisko do Holiday Inn. W łóżkach byliśmy o trzeciej.
Śniadanie w cenie było wyśmienite i obfite, a podróż autobusem do serca Londynu pierwszym kontaktem Moany z tą wielką aglomeracją. Nie chcieliśmy jechać pociągiem i metrem ze względu na widoki, a z Victoria Station mieliśmy 10 minut piechotą do hotelu.
Trudno było nazwać hotelem to w czym mieszkaliśmy, ale mogliśmy wcześniej porzucić trzy plecaki i pognać na pierwszy musical. Znaczy Beata z Moaną, ja nie chciałem znów oglądać "Les Miserables" (Nędznicy), miałem inne plany. Lunch zjedliśmy w Soho w przyzwoitej wietnamskiej knajpce, dziewczyny zostawiłem przed Sondheim Theatre, a sam pojechałem w znane mi rewiry. Byłem ciekaw czy są jeszcze ślady mojej rodziny.
Już w metrze okazało się, że moja wizja Anglii, gdzie byłem 7 razy i spędziłem wiele miesięcy, a którą pamiętałem jako kraj staroświecki, tradycyjny, była błędna. Wszystko jest dziś informatyzowane, gotówki nie używa się prawie nigdzie, wszędzie płaci się wszelkiej maści kartami nie biorąc nawet papierka. Podobnie było w metrze, wchodząc dotyka się kartą słupka i bramka się otwiera. Przy wyjściu podobnie. Całodzienne przemieszczanie jest naliczane i ściągane z karty następnego dnia.
Z metra wysiadłem przy stadionie Wembley, spacerkiem, przy śpiewie ptaków, ruszyłem w dzielnice mieszkaniowe, obserwując moją drogę sprzed lat. Wszystkie domki w Londynie są podobne swoją ogólną charakterystyką, z przodu podjazd, wejście i salon, z tyłu jadalnia kuchnia, na piętrze pokoje, za domem ogródek. W nie tak dawnych czasach z komina milionów takich domków leciał węglowy dym tworząc niewyobrażalny smog. Dziś już się ich tak nie ogrzewa.
Dotarłem do domu mojego kuzyna z przesunięciem, nazwijmy go wujkiem Januszem. Ojciec mojej mamy i jego matka byli rodzeństwem czyli dla mnie jego matka była moją stryjeczną babcią. Żona wujka, Halina, którą kiedyś poznałem, zmarła dawno temu, mieli razem syna Andrzeja. Nie wiedziałem czy żyją, ostatni raz widziałem się z siostrą Janusza, Alą (dla mnie kuzynką z przesunięciem, nazwijmy pokoleniowo ciocią) jakieś 22 lata temu, w eleganckiej rezydencji z opieką, w której mieszkała po sprzedaży domu. Jej mąż, Włodek, były lotnik dywizjonu 308, zmarł już dawno temu. To z nim latałem pierwszy raz w życiu awionetką. Fajny był z niego gość.
Na podjeździe samochodu nie było, a dom wydawał się jakby opuszczony, jednak świeże rabaty dawały jakąś nadzieję. Zadzwoniłem. Po chwili ciszy otworzyły się drzwi sąsiedniego domu bliźniaka (pamiętałem, że też należał do rodziny) skąd wyszedł starszy pan. Wyłuszczyłem po angielsku o co mi chodzi i kiedy powiedziałem o kuzynie Andrzeju, pan powiedział: Andrew to ja.
Nie rzuciliśmy się sobie w ramiona, i to nie dlatego, że oddzielał nas płot, byliśmy sobie obcymi ludźmi, widzieliśmy się raz w życiu, kiedy Andrew miał 14 lat (ja 19) i przyjechał z internatu na ferie. Dostał prawdziwe angielskie wykształcenie, kiedy to chłopcy mieszkają od małego w szkole z internetem, a z rodzicami widzą się od święta i na wakacje. Stąd pewnie potem mają zachwiane zamiłowania.
Rozmowa trwała godzinę. I nie uwierzycie, przez tę godzinę staliśmy po dwóch stronach płotu, jak Kargul z Pawlakiem. Ja rozumiem, że to było niespodziewane najście, ale ...
Dobra, dowiedziałem się, że ciocia zmarła osiem lat temu, że przez ostanie lata on opiekował się ojcem, który miał demencję i umarł dwa lata temu na Covid. Wcześniej sprzedał firmę ojca, która kilka lat później splajtowała. Sam nie założył własnej rodziny (patrz powyżej), ma (mamy) dziś jakieś strzępy rodziny w USA, ale żyje sam i myśli o wyjeździe do Tajlandii.
Opowiedziałem mu o naszym pomyśle z Tajlandią, który właśnie legł w gruzach, jak wiele miast na Ukrainie:
Otóż, jeszcze niedawno mieliśmy w planach wyjazd na rok: mój przejazd do Polski małym camperem typu VW Beach, tam miała dolecieć Beatka z Moaną po zakończeniu roku szkolnego 22/23. Stamtąd przez dwa miesiące mieliśmy podróżować przez kraje bałtyckie, Moskwę, Syberię, przy jeziorze Bajkał przeskoczyć do Mongolii, potem przejechać Chiny, Wietnam, Laos i znaleźć się w Tajlandii, w wynajętym w Pattaya domu, nieopodal francuskiego liceum. Tam mieliśmy spędzić rok szkolny, wyskakując tu i ówdzie w czasie ferii (Japonia, Singapur). Następnie znów przez dwa miesiące mieliśmy podróżować przez Birmę, Chiny, Tybet, Nepal, Kazachstan, Ukrainę (Sic!) do Polski. Po powrocie Beata miała z Moaną polecieć do domu i szkoły, a ja wrócić z wolna samochodem przez Europę. No i nie udało się i się pewnie nie uda - celem była podróż, a nie mieszkanie na siłę w Tajlandii.
Na koniec wymieniliśmy z Andrew telefony i poszedłem przechodząc jeszcze koło domu, który kiedyś był ciotki. Był to taki powrót do moich lat młodzieńczych.
Zabawne, że Londyn pozostawił we mnie aż tyle dobrych wspomnień. Bardzo lubiłem to miasto, jego parki i zakamarki, a idąc spacerem do metra, miałem czas do tamtych czasów wrócić myślami. Jeśli czytelnik jest zainteresowany, na blogu jest opowieść związana z Londynem na początku wpisu LISTOPAD 2008. Gorąco polecam, bo jest na swój sposób zabawna.
Szybko znalazłem się znów pod teatrem, z którego w tłumie wypłynęły moje ukochane i piejące z zachwytu panie. Moanie buzia się nie zamykała, nie zauważyła nawet, kiedy doszliśmy do Victoria's Palace, gdzie zaraz miał być "Hamilton" właśnie.
Już w przerwie, popijając dwie lampki wina za £15, skomentowaliśmy, że nie dajemy rady językowo. Musical śpiewany w większości rapem był zbyt trudny, oczywiście rozumieliśmy fabułę, ale bez smaczków i doznań. Szkoda, że zobaczyliśmy go w TV dopiero wczoraj z francuskimi napisami, co dało pełnię zrozumienia i emocji. Mimo to podobało się nam bardzo.
Już po nocy dotarliśmy do hotelu zakupując po drodze prawdziwy jagnięcy kebab. Pokój w hotelu o dumnej nazwie Carlton miał jedną zaletę, był od podwórka, więc słynne gilotynowe okna nie musiały swoim zwyczajem przepuszczać hałasu z ulicy. Pokój, jak hotel, był byle jaki, świetności swojej nie mógł pamiętać, nigdy jej nie miał. Miał za to podległą mu łazienkę, co nie zawsze jest przypadkiem hoteli w Londynie. Cena? A £170, bez śniadania. Drobnostka. Na szczęście tylko na jedną noc.
To, że Londyn jest bardzo drogim miastem to wiedzą wszyscy, ale napis kredą na pubie: Okazja: ciastko i piwo - tylko £17 (plus 10% za obsługę). £18,7 = 22€ = 103 Pln - to już może przesada, taka okazja.
Rano z plecakami udaliśmy się na pokaz zmiany warty u królowej. Pokaz odwołano. W poszukiwaniu miejsca na lunch przeszliśmy ogród róż Hyde Parku, w którym były głównie tulipany, Saint James's Park, na moście którego zawsze się umawiałem, Trafalgar Square, a po lunchu dotarliśmy pod Others Palace na spektakl "Heathers", o którym też już była mowa.
Spektakl był wyśmienity, dowcipny, świetnie grany i śpiewany, no i dla nas całkowicie zrozumiały. Ubawiliśmy się setnie, nawet ja, który podchodziłem do niego z lekką niechęcią.
W drodze do nowego hotelu wstąpiliśmy na dwie godziny do The National Gallery. To w Londynie jest wspaniałe, że muzea są za darmo. W Galerii Narodowej jest tylko malarstwo, ale jakie! Są wszystkie nazwiska liczące się w tej sztuce. Wzruszył nas Leonardo, Boticelli, Rubens, Vermeer, Velazquez, genialny Turner, no i moi ukochani impresjoniści, Degas, Monet, Seurat, Van Gogh, Renoir, Toulouse-Lautrec, Pissaro, Gaugin czy Cezanne. Niektórzy do łez, że się widzi znany obraz w oryginale. O takich nieznanych nazwiskach jak Rembrandt, Van Dyck, Tycjan, czy Caravaggio nie wspomnę.
Hotel był przy Piccadilly Circus. Kto był w Londynie wie, że jest to prawie niemożliwe. A my już drugi raz mieszkaliśmy w tym samym miejscu. Poprzedniego hotelu już nie ma, ale pojawił się nowy, zadziwiający. To zadziwienie było wielowymiarowe. Przede wszystkim panowała w nim i w pokojach absolutna cisza. Jak to możliwe w najbardziej ruchliwym miejscu miasta? Ano został wybudowany wewnątrz kwartału i nie posiada okien. Dla osób z klaustrofobią słabo, ale dla nas świetnie. Wychodziliśmy rano, wracaliśmy wieczorem, okno jest zbędne. Hotel był ultra nowoczesny i eco, karty magnetyczne były drewniane, pokoje duże i absolutnie ascetyczne, bez mebli. Jedynie dwa podwójne materace na podwyższeniu z drewna, oświetlone ledami, w kontaktach wtyczki USB. Wielki prysznic z przedsionkiem, umywalką, z dziwnymi automatycznymi kranami, WC osobno. Tyle, że te części łazienkowe oddzielone były od siebie i pokoju szklanymi ruchomymi na wszystkie strony matowymi drzwiami, co nie gwarantowało żadnej dźwiękowej intymności. Na szczęście my z nią sobie radzimy i nie stanowiło to problemu. Luksusowo, za, nawet nie jak na Londyn, tanie pieniądze (455€ za 3 noce). 6 szybkich wind poruszało się w przestrzeni 13 pięter z niesamowitą prędkością. Był to swego rodzaju dziw, i to nie natury.
W Soho szukaliśmy i znaleźliśmy jadłodajnię istniejącą od zawsze kiedy pamiętam. Obsługa była równie chamska, jak kiedyś, stoły dalej z ceratą, ale żarcie prawdziwie chińskie, za które trzeba płacić wyłącznie gotówką. Jedyną różnicą było to, że kiedyś karty były wyłącznie po chińsku, a wokół sami Chińczycy. Trzeba się było nagimnastykować, żeby coś zjeść. Dziś karta jest już po angielsku, ale turyści to tylko tacy którzy wiedzą, pozostali to głównie miejscowi.
W poniedziałek spektakl miał być o 14h30, ruszyliśmy więc autobusem w stronę londyńskiej katedry i Tower Bridge. Autobusem, którego nie było, ponieważ całe centrum zamknięto ze względu na maraton. Dla nas dobrze, miasto bez samochodów to super magia. Poszliśmy więc na piechotę. Po drodze Moana zaczęła narzekać, że się źle czuje. Oczywiście dostała ostrą reprymendę, no bo przecież mówiłem poprzedniego dnia, że jest 7 stopni, a ona ubiera się jak Angielki do tego przyzwyczajone. Zamiast iść, pojechała więc dalej rowerem. Dotarliśmy do Leadenhall Market, gdzie kręcono Harry Pottera, przeszliśmy przez finansowe City.
System rowerów w Londynie jest zabójczy. Wszystkim rządzi aplikacja w telefonie, dotyka się kartą kredytową słupka i za £2 dziennie dostaje się nieograniczony dostęp do rowerów. Jeden warunek: można zabrać rower na nie dłużej niż 30 minut. Jeśli się przekroczy ten czas dopłata znów £2. Słusznie, założono, że rower ma służyć wyłącznie przemieszczaniu się, a nie zawłaszczaniu go sobie na jakiś czas. Ilość miejsc z rowerami jest niewyobrażalna, a aplikacja pokazuje ile jest w każdym z nich rowerów, a ile wolnych miejsc aby rower oddać.
Tak więc Moana dojechała do City, a dalej poszliśmy na piechotę do Tower Bridge, zerknęliśmy tam na zamek i udaliśmy się na most i do wież z kładką powyżej. Oglądnęliśmy dawne maszyny parowe, które most podnosiły i już jechaliśmy, tym razem wszyscy, na rowerach na nowy spektakl.
W Adelphi Theatre grali "Powrót do przeszłości" reminiscencję znanego filmu o tym samym tytule. Mimo pytań, jak można zrobić musical z tego filmu, nigdy bym nie pomyślał, żeby się na niego wybrać. Jednak recenzje były tak pochlebne, że zdecydowaliśmy się.
No i nie żałowaliśmy, oj to było wydarzenie, rewelacyjnie zabawna gra aktorów, świetne piosenki, dekoracje i efekty z najwyższej półki dźwiękowej, no i oczywiście technologicznej. A finał, kiedy to latający samochód wylatuje nad widownię, obraca się o 180 stopni pozostawiając aktorów głowami w dół i odlatuje w czasowy kosmos był zdumiewający. Byliśmy spektaklem oczarowani.
Moana, po wzięciu tabletek, przed spektaklem i na nim czuła się dobrze, ale zaraz potem było znów słabo, więc wylądowała w łóżku, a my udaliśmy się na kolację we dwoje, co miało też swoją zaletę.
Wtorek był dniem, kiedy ostatni nasz spektakl na West End był dopiero wieczorem. Podjechaliśmy rano do Buckingham Palace, ale znów zmiana warty była odwołana, choć widniejąca na internecie. Cóż, pewnie wszyscy żołnierze byli na manewrach w Polsce, a królowej broniła tylko policja.
Obiecanym piętrowym autobusem pojechaliśmy więc do Muzeum figur woskowych Madame Tussaud. Moanę chyba jednak najbardziej pociągnęło znajdujące się tam kino 4D.
Ja już sam niedługo będę figurą woskową, więc moje panie poszły same (£100 za 2), a ja udałem się na spacer po Regent's Parku - moim ulubionym. Wypatrzyłem tam knajpkę z pizzą z opalanego drewnem pieca. Tam też się udaliśmy już razem, a potem na przechadzkę po parku. To niesamowite, że dzięki klimatowi, można przez cały rok w Londynie odejść kilka metrów od cywilizacji i naleźć się w miejscu pełnym zieleni i wśród śpiewu ptaków.
Wróciliśmy autobusem do hotelu, Moana znów osłabła, a musiała dojść do siebie przed ostatnim musicalem. My wyskoczyliśmy do pubu na piwo, aby wrócić po nią o 19.00 i zabrać ją do położonego o kilkadziesiąt metrów Her Majesty Theater na "Phantom of The Opera" czyli "Upiór w Operze".
Teatr, podobnie jak i spektakl, w przeciwieństwie do poprzednich, był staroświecki. Posiadał loże, kilka balkonów, z niektórych miejsc widoczność był niepełna. Jak w innych, na każdym piętrze były eleganckie bary serwujące, przed i w przerwie, wszelakie napoje, które można było potem zabrać na widownię (tym razem 2 kieliszki wina aż za £20!).
Nie wiem dlaczego Beata uparła się na Upiora, zgoda, jest to jeden z najbardziej i najdłużej znanych musicali, chciała może pokazać go Moanie. Spektakl był zbyt operowy (no bo upiór był w operze), trochę nas znudził i operowym śpiewem i klasycznymi dekoracjami, a i główny bohater nas jakoś nie przekonał.
Po spektaklu wstąpiliśmy po wino i sery do otwartego do północy Tesco Express, Moana słabo się czuła i postanowiliśmy zakończyć wieczór w bezokiennym hotelu.
W środę przejazd metrem i autobusem do Stansted minął szybko, podobnie jak lot z wiatrem o pół godzinny krótszy niż przewidziano. W domu byliśmy o siódmej aby od razu przekonać się, że Moana ma Covid.
Dzień później okazało się, że mamy go wszyscy. Nie wiem czy rozdaliśmy go wokół, w Anglii nikt już nie nosi maseczek, nawet w metrze, autobusach czy teatrach. Cóż, jeśli to tylko taka przypadłość na jaką cierpimy, czyli kaszel i ogólne osłabienie to nie jest to groźne, no chyba żeby wystąpiły jakieś powikłania...
Podobnie jak mieszkańcy Kaliningradu uprawiamy ziemię:
Z naszego warzywniaka pozdrawiamy czytelników. Napiszemy znów coś po wakacjach.
Super :)
OdpowiedzUsuńCo tam u Was słychać? Cicho tutaj.
OdpowiedzUsuń