Październik 2021 Podróż po Europie i Gran Canaria

 

 


Tak się składa, że już tylko raz w roku zasiadam do pisania bloga aby ten nie przestał żyć i kiedyś dał Moanie radość, a naszym kochanym czytelnikom trochę aktualnych wieści o nas.

Ten rok, choć ciągle osnuty covidowym dziwadłem, był już trochę ciekawszy niż poprzedni. Może mniej ciekawy dla mieszkańców La Palmy, właśnie przeczytałem nasz poprzedni wpis i słowa o tym, że się pod tą La Palmą dzieje. Wykrakałem.

Rok 2021 zaczął się słabo, nie udało nam się pojechać na narty. Mając już wszystko wykupione, znaczy loty, apartament, samochód, wynajem nart i karnety okazało się, że prawdziwy jest administracyjny podział Hiszpanii i każda prowincja rządzi się jak chce - takie Stany Zjednoczone Hiszpanii (USS). Tak więc Andaluzja wprowadziła zakaz wjazdu na swój teren. Aby się tego dowiedzieć wykonaliśmy dziesiątki telefonów do wszelakich władz, co potwierdziło, że ogólny bałagan i brak kompetencji jest ludzką naturą. Dopiero przeczytanie rozporządzeń i ostateczne potwierdzenie uchroniło nas od niepotrzebnego lotu i utraty pieniędzy. Odwołaliśmy więc rezerwacje i otrzymaliśmy natychmiastowy zwrot wszystkich naszych wpłat.

Do czerwca Moana chodziła zamaskowana do swojej nowej szkoły. Dzięki zmianie szkoły odkryła swoją nową pasję, siatkówkę. Od zawsze, grając z nią na basenie w piłkę, mówiłem, że ma naturalny dar układu ciała i uderzenia piłki. Któregoś razu, po lekcjach, koleżanki zabrały ją na trening siatkówki do sąsiedniego miasta, gdzie trenowały od dawna. Jakież było ogólne zdziwienie, kiedy trenerka zaproponowała Moanie uczęszczanie na treningi, co więcej po drugim, grę w reprezentacji, na co koleżanki jeszcze nie zasłużyły. Dostała za darmo strój drużynowy ze swoim nazwiskiem na plecach. Ależ była dumna. My mniej, ponieważ w sobotnie poranki trzeba było gnać na mecze, których z powodu Covidu nie mogliśmy nawet oglądać.

Dziś jesteśmy z Beatą słomianymi rodzicami. Otóż przed latem Moana wpadła znów na nowy pomysł. Oznajmiła nam (12-letnie dziecko!), że wyjeżdża do szkoły do Francji, do rodziny zastępczej, którą już znalazła. Oczywiście dla nas wizja nie jeżdżenia w korkach co rano do szkoły jest bardzo atrakcyjna, ale bez przesady. Po rodzinnych naradach, kontaktach z wybraną rodziną decyzja zapadła - Moana jedzie na semestr do Hyerès, a my ją odwozimy robiąc sobie pięciotygodniowe wakacje w drodze, po cygańsku, tak jak lubimy.

Zanim to nastąpiło mieliśmy już przedsmak "samotności de dwoje". W lipcu Moana poleciała na trzytygodniowe kolonie na Lanzarote. Odbyło się to różnie, były to tygodniowe turnusy dla młodzieży z Europy, a Moana była zawsze najmłodsza. Uparła się, że jedzie mimo, że minimalny wiek wynosił 14 lat, kierownictwo wyrażono zgodę, ale później okazało się, że w tle były i papierosy i alkohol, co naszej córce nie odpowiadało.

Po jej powrocie, starym zwyczajem zapakowaliśmy namiot na dach, lodówkę do samochodu i promem ruszyliśmy do Huelvy.

Cała ta podróż była najdziwniejszą przez kompletny brak jej planowania. Jedna data i jedno miejsce były określone: Hyerès, 2 września. Co do reszty byliśmy wolni i kierowaliśmy się wyłącznie ... pogodą. Codziennie przy kawie otwieraliśmy nasze programy pogodowe na telefonach i naradzaliśmy się jaką wybrać drogę i dokąd jechać. Było więc dużo niespodzianek i dziwnych spotkań.


PODRÓŻ
2021 - 4.418 km samochodem, 171 km piechotą, 3.484 km promami

KOSZT 5 TYGODNI: 1 k€ promy, 1k€ noclegi, 1 k€ jedzenie, 1k€ restauracje, 1k€ paliwo, autostrady i inne.

Na promie wolnych kabin z miejscami dla psa nie było, tak więc Duda wylądowała w klatce, a my w kabinie z widokiem na dziób. Przed nami były dwie śpiące noce i jeden dzień do spędzenia z Dudą na wybiegu, gdzie graliśmy w karty i kości, przerywając czas posiłkami. O dziwo jakość dań promowej garkuchni była więcej niż zadowalająca, po obfitym śniadaniu, lunch i kolacje się nie różniły, zawsze były trzy dania główne do wyboru (różne ryby i mięsa), kilka przystawek i deserów.


KABINA Z WIDOKIEM NA DZIÓB I PROMOWE ŻYCIE

Poranne przypłynięcie do Huelvy pozwoliło nam natychmiast zająć się szczepionką Moany. Kto teraz podróżuje to wie jak ważny jest covidowy paszport. Ja byłem już zaszczepiony dwa razy, Beata szczęśliwie trafiła na Johnsona i też miała swój kod QR, natomiast Moanie akurat na promie minął trzytygodniowy okres między szczepieniami, a przed nim nijak na Teneryfie zaszczepić jej nie chcieli.

Pognaliśmy natychmiast do dużej przychodni i ... znów byliśmy w trefnej Andaluzji. Odmówiono Moanie szczepienia, trzeba być zameldowanym minimum miesiąc w tej prowincji, dopiero wtedy można przenieść siedzibę karty zdrowia i się zaszczepić. Byliśmy źli, wiązało się to z przesunięciem terminu swobodnego poruszania się o trzy tygodnie. Wcześniej przewidująco wzięliśmy przez telefon termin we Francji w Hyerès, gdzie Moanie na podstawie europejskiej hiszpańskiej karty zdrowia zgodzono się dać drugą dawkę. Absurd jakiś.

Ruszyliśmy więc w drogę na północ, wybierając na nocleg nasze ukochane Cáceres. Kiedy mijaliśmy granicę prowincji Estremadura, zapaliło się nam światełko i podjechaliśmy w miejscowości Monesterio do przychodni. Tam moje Panie stanęły w kolejce do szczepienia, a ja z Dudą udałem się na spacer po malutkiej starówce. W przychodni oczywiście nikt niczego nie wiedział i już wydawało się, że jest po wszystkim, kiedy młody lekarz, znawca informatyki, powiedział, że nie ma problemu, przeniesiemy Moanę z jej kasy zdrowia do nas na chwilę, zaszczepimy i ponownie wróci do siebie na Teneryfę. Dla chcącego nic trudnego i po chwili Moana wyszła zaszczepiona i z adnotacją na karcie. Kod QR pojawił się natychmiastowo. Mogliśmy spokojnie jechać dalej.

Hiszpańskie świnie iberyjskie to wielka specjalność, żyją na pół dziko i jedzą żołędzie. Kiedy po szczepieniu udaliśmy się do knajpki jakież było moje zdziwienie, że figuruje w niej danie wieprzowe droższe od polędwicy. Nazwa była dziwna: piórko (pluma). Co jak co, ale świnia z piórkiem ma niewiele wspólnego, ni waga, ni skóra, ptaszka nie przypominają. Ryj też mało wiele, jak mawiają okoliczni naszego polskiego domu. Szybko poszła w ruch wszystkowiedząca Wikipedia i okazało się, że jest to największy rarytas mięsa wieprzowego, malutki 100 gramowy kawałek, mający kształt piórka właśnie. Natychmiast zamówiłem.

Ludzie! Takiego czegoś nie miałem w ustach nigdy, cud smakowy, nawet nie lubiąca wieprzowiny Beata stwierdziła, że mięso jest pyszne. Po ogonie byka to moje drugie odkrycie.

Camping w Cáceres jak zwykle miał miejsca z prywatnymi łazienkami i rano wielki basen do naszej wyłącznej dyspozycji (miejski, darmowy dla gości campingu, zapełnia się dopiero w trakcie dnia).


PIERWSZA WAKACYJNA NOC

Oczywiście znów przeszliśmy cudną starówkę aby zasiąść w knajpce przy głównym placu na lunch.


CACERES

Po lunchu ruszyliśmy na północ, chcąc zobaczyć Valladolid, miasto, które zawsze omijaliśmy.

Na noc zatrzymaliśmy się w Tordesillas. Miasteczku historycznie ważnym, to tu Hiszpanie i Portugalczycy podpisali umowę dzielącą nowy świat. Piękny rzymski most, starówka, no i campingowy basen bardzo nam pasowały.


TORDESILLAS


BASEN DO DYSPOZYCJI

Valladolid okazało się relatywnie atrakcyjne, nie na poziomie innych, zwykle nas zachwycających miast. Za przewodnika mieliśmy telefonicznie siostrę Beaty, która tam studiowała. 


MOANA NAM ROŚNIE I DOM CERVANTESA

Nieuchronnie zbliżaliśmy się do Pirenejów. Tym razem przekroczyliśmy je po raz pierwszy nową drogą, na północ od miejscowości Jaca. Kilka kilometrów w kierunku granicy z Francją zatrzymaliśmy się na dwie noce na campingu, skąd dało się zrobić całodniową wycieczkę po górach będących przedgórzem wysokich Pirenejów. Ku radości Dudy, nas i niekoniecznie Moany. Nie marudziła jednak zbytnio. Wycieczka była atrakcyjna, z widokami na zalesione i mniej zalesione połacie, z ostrymi szczytami w tle, a sarny dopełniły poczucia dzikości, jako, że w czasie całego dnia nie spotkaliśmy ani żywego, ani martwego ducha.


PRZEDGÓRZE PIRENEJÓW KOŁO JACA

Tunel był bez końca i kiedy pojawiło się światełko, byliśmy już we Francji. Jechaliśmy niespodziewanie do Tarbes. Po drodze zatrzymaliśmy się w  miasteczku Oloron Ste Marie na lunch. Zabawne, czym dalej na północ rosły ceny, najpierw na południu Hiszpanii płaciliśmy za lunch 40€, potem 50€, przed Francją 60€, a już we Francji 70€ i więcej. Postanowiliśmy dalej na północ nie jechać.

Do Tarbes pojechaliśmy zobaczyć się z Christophem i Delphine. Stara to historia, Christophe był synem naszej konsjerżki, Thérèse, któremu kiedyś pomogłem w bardzo trudnych dla niego czasach, dzięki czemu rozkręcił z żoną kwiaciarnię pod Paryżem, urodzili dziecko, potem drugie. To było 20 lat temu. Znalazłem go przez internet na południu Francji i po telefonicznej rozmowie, przejazdem postanowiłem zobaczyć jak się mają. Po śmierci jego matki nie mieli już potrzeby tkwić w paryskiej metropolii. Wynieśli się w rodzinne strony Delphine, na południe, do Tarbes właśnie. Tam z jakością i niecodziennymi pomysłami otworzyli kwiaciarnię i ... zrobili klapę. Potrzebowali czasu, aby zrozumieć, że Paryż ma się nijak do prowincjonalnego, 50-cio tysięcznego, miasteczka. Jednak zrządzeniem losu, jakim ja kiedyś dla niech byłem, znów się odbili i dziś mają się świetnie prowadząc kwiaciarnię na miejskim, bardzo eleganckim targu, mającym podziemny garaż i butiki pod dachem. Kupili dom ze sporym ogrodem, dzieci odchowali i wydają się szczęśliwi. Bardzo się tym ucieszyłem. Spędziliśmy u nich całe popołudnie w bardzo serdeczniej atmosferze, popijając to i owo, wspominając stare czasy. Na noc nie zostaliśmy, jedyną sypialnię gościnną zajmował syn, który właśnie przyjechał na kilka dni.


Z DELPHINE I CHRISTOPHEM

Już o zmroku dotarliśmy na camping, którego właściciel, w stanie mocno wskazującym, pojawił się zza zamkniętej bramy, krótko po telefonie, zdziwiony, że jeszcze pojawili się goście. Zabrał mój francuski dowód jako gażę i szybko zniknął. W celach zapewne podniesienia swojego stanu wskazującego. Miejsce za to okazało się zacne i intymne, choć camping sam w sobie był trochę zaniedbany.

Długi przeskok autostradą wzdłuż Pirenejów, a potem morza Śródziemnego zawiódł nas na camping na południe od Camargue. niedaleko Marsylii. Było to celowe, będąc w okolicy postanowiliśmy zobaczyć miejsce kręcenia serialu po tytułem "Camping Paradis".

Faktycznie, przylegający do naszego campingu teren był ogrodzony, z serialową recepcją i innymi filmowymi atrybutami. Serial kręci się poza sezonem, kiedy to niebiedni aktorzy chodzą w letnich strojach, często z lodem w ustach, aby w trakcie mówienia nie leciała im para z ust, co by trochę popsuło wrażenie lazurowego lata.


CAMPING PARADIS

Przed spotkaniem z rodziną zastępczą Moany zainstalowaliśmy się na campingu tuż obok Hyerès. Świetnym, ponieważ pustym po sezonie, wśród tui i dzikich królików - te ostatnie były wielce atrakcyjne dla Dudy.

Daliśmy znać rodzinie, że jesteśmy i Karin z mężem przyjechali na wieczorny poczęstunek i umówić się na dzień następny w celu zainstalowania Moany u nich w domu. Zaczęło się interesująco, okazali się być bardzo ciekawymi ludźmi, znaleźliśmy od razu wspólne tematy. Milvoj jest Serbem, pracującym przy ogromnym projekcie budowy dalekobieżnego tramwaju, ona mieszanką wybuchową, Egipcjanką po ojcu i Francuską po matce, która mieszkała w świecie, w Australii, w RPA, uczyła też w Meksyku. Jest do tego świetną malarką.

To malarstwo obejrzeliśmy następnego dnia, i to z wielkim zainteresowaniem, po czym kontynuowaliśmy wieczór (z kolacją) w towarzystwie ich siedemnastoletniego syna, który jest geniuszem, ze wszystkimi aspektami nim bycia. Dobrze, że Moana od razu złapała z nim kontakt i do dziś świetnie się porozumiewają.


NOWA SZKOŁA, NOWA RODZINA, POKER Z RĘKI. WSZYSTKO MOANY

Co znaczy być geniuszem? Otóż, na przykład, został zaproszony do miasta gdzie są najlepsze organy we Francji. Zasiadł i zagrał, tak, że zadziwił wszystkich. Na pytanie: no i jak organy? Ach, zupełnie niezłe, odpowiedział.  Dla Moany taki kontakt to bomba!

Inny aspekt (z opowieści Moany), On: Mamo daj mi telefon. Po co ci mój telefon? Chcę sprawdzić, która godzina. Moana: sprawdź na swoim. Mam wyłączony. To włącz. Nie lubię kiedy jest włączony.

Moana została w nowej, trochę szalonej, acz mocno intelektualnej rodzinie, my uspokojeni naszą oceną miejsca i gospodarzy ruszyliśmy w drogę.

Na początek zatrzymaliśmy się na cyplu Giens, połączonego z kontynentem dwoma drogami z solankami pomiędzy. W solankach oczywiście taplały się różowe flamingi.

Na campingu wieczorem objedliśmy się ostrygami i innymi francuskimi przysmakami, których nam już brakowało, a rano poszliśmy na wycieczkę wokół cypla-półwyspu. Beata chciała pobiegać, więc pognała w jedną stronę, ja z Dudą poszedłem w drugą i mieliśmy się spotkać za chwilę w połowie, toż pętla miała tylko 8km.


CYPEL GIENS KOŁO HYERES

Żadne z nas nie przewidziało, że prócz kilku kilometrów do spotkania, będzie jeszcze 400m przewyższenia. Nie przypuszczaliśmy też, że nie tylko dech w piesiach będzie nam zapierał wysiłek, ale i wzbudzające zachwyt widoki. Z Beatką spotkaliśmy się prawie po dwóch godzinach i każde kontynuowało swoją pętlę. Tak więc zrobiliśmy wycieczkę osobno. Ja wracając, chcąc sobie skrócić drogę, wlazłem na tereny wojskowe, które musiałem ominąć, a potem leśne osiedle nielegalnych domów, w którym mieszkało jakieś szemrane towarzystwo.

Do Cannes trafiliśmy przypadkiem i nie za bardzo tego chcąc. Znów historia jest długa, sprzed 20 lat. Nagle, kiedyś moi przyjaciele, z którymi drogi się rozeszły (on prezes wielkich spółek, ona malarka (mania jakaś!), zadzwonili do mnie. Po przeniesieniu się ich córki z Londynu na Gran Canaria dowiedzieli się od wspólnych znajomych, że ja mieszkam na Teneryfie, tuż obok ich córki i dostali mój numer telefonu. Mieszkamy w Cannes mówią, jak kiedyś będziecie w okolicy to może się zobaczymy? No będziemy, jesteśmy 80 km od was. To wpadnijcie jutro na lunch. Wpadniemy.

Klucząc po eleganckich przedmieściach stawiliśmy się przed pałacem. Podobnie jak w Tarbes, zabawnym jest zobaczyć znajome twarze po dwudziestu latach. Pierwsze chwile są szokiem postarzenia się, ale potem powoli wracają poprzednie rysy i ma się wrażenie, że w ogóle się nie zmieniliśmy. Fizycznie. Na pewno zmieniliśmy się inaczej.

Zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie i przepysznie, tak kulinarnie jak i winnie, zasiadając na ciut za wąskim balkonie z widokiem na miasto.

Wspomnieniom nie było końca, jak i opowieściom o deweloperze, który pałac z historią, podzielił na 10 mieszkań. Historię poznaliśmy szczegółowo i ze zdjęciami. Dowiedzieliśmy się też wszystkiego o wykonanych polskimi ekipami pracach. Poznaliśmy nawet sąsiadkę, Polkę, która ma dużo większy i wygodny balkon, dowiedzieliśmy się też, że kupiła właśnie za jakąś bajońską sumę małe studio z garażem w rezydencji obok, aby móc korzystać z basenu tej rezydencji. Basenu, który kiedyś, przed rozparcelowaniem, był w ogrodzie pałacu.

Złapał nas wieczór, i musieliśmy umykać, o nocowaniu nie było mowy. Olbrzymie mieszkanie zostało zaprojektowane dla pary, nawet córka, kiedy przyjeżdża z wnukami, śpi z mężem i dziećmi w hotelu. Mamy duży dom w Polsce, tam przyjmujemy gości, tu chcemy mieć spokój. Można i tak.

Kiedy wychodziliśmy z domu na parking nadzialiśmy się na pretensje wyrażone cyrylicą, że pies jest bez smyczy, że w takim miejscu... .

Pomyślałem, że to zapewne sąsiedzi z dołu, którzy w ogrodzie pod balkonem naszych gospodarzy, wystawili największy możliwy basen firmy Syntex, taki bardzo estetyczny, stojący na trawie, podparty na bokach podporami, z wijącymi się wszędzie białymi wężami i hałasującą pompą. Luksus.

Spędziliśmy bardzo miły czas, ale z ulgą odjeżdżaliśmy z tego pachnącego milionami miejsca - nie nasz to styl życia, i w ogóle, z tą częścią Francji, pół francuską, pół rosyjską, a już na pewno mafijną i szpanerską, nie chcemy mieć wiele wspólnego. Odjeżdżaliśmy też z pytaniem, po co w ogóle to spotkanie i ten nikomu nie potrzebny powrót do przeszłości? Coś mieliśmy zobaczyć?


BALKON Z WIDOKIEM: PO CO JA TU JESTEM?

Dzień się jednak nie skończył. Przesiąknięty czerwonym winem, choć od pewnego czasu piłem tylko wodę, nie powinienem był prowadzić. Na szczęście kamping o nazwie Rancho znajdował się o kilkanaście minut jazdy. Nie zatrzymani przez nikogo stanęliśmy ni to na parkingu ni to na miejscu noclegowym - wszędzie były samochody, a z estrady grzmiał głos nieżyjącego od niedawna Johnny'ego Hallyday'a, idola Francuzów.

Rocker w skórze podobny do idola nie był, ale jego głos brzmiał identycznie. Zasiedliśmy przy barze, sącząc piwo i wino dotrwaliśmy do końca fantastycznego koncertu, a zainteresowanie Dudą pozwoliło nam porozmawiać z wieloma, nawet z samym rockerem. Pojawił się nawet ktoś z campingu z hasłem, że rozliczymy się jutro. Jakoś dotarliśmy do samochodu, podnieśliśmy dach namiotu i zalegliśmy zabijając oddechem próbujące się wedrzeć komary.

Rano, przy kawie, okazało się, że z naszych alpejskich planów nici. Pogoda na najbliższe dni miała być fatalna. Co robić? Pojechaliśmy na lunch do Saint-Paul de Vence, naszego historycznego miejsca. Zjedliśmy w tej samej knajpce co prawie dwadzieścia lat wcześniej (podróż powrotów jakaś?), przeszliśmy miasteczko cud, nie znajdując jednak naszego ówczesnego hotelu, za to konia zrobionego z podków tak. Wiadomo, z czego innego może być koń.


POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI. TEGO KONIA NIE UKRADNĄ.

W czasie lunchu doszliśmy do wniosku, że jak nie Alpy to może Apeniny. W Andach już byliśmy, każdy czytał Amicisa. Znaleźliśmy camping już po stronie włoskiej i ruszyliśmy.

Szybko przejechaliśmy ohydne i zabudowane do maksimum Monaco, ale zaraz potem, już we Włoszech, w Ventimiglia aż nami zatrzepało, wszystko było brzydkie, zaniedbane, domy w ruinie. I to ma być włoska riwiera? Do campingu nawet nie wjechaliśmy, tak syfiato wyglądał. Planem B był superluksusowy (z kortami!) camping w San Remo (lub Sanremo, bo i taką pisownię widzieliśmy). Dobrze się składało bo nasi wczorajsi gospodarze mieli przemieścić się tam ich jachtem - zrobimy im niespodziankę.

Jakież było nasze rozczarowanie, kiedy okazało się, że miejsca na luxcampingu wprawdzie są, ale z pieskami gości nie przyjmują. Pojechaliśmy do centrum i poszliśmy ładną promenadą do portu. San Remo prezentowało się dużo lepiej. Kiedy jednak doszliśmy do portu nie mogliśmy nawet skorzystać z zaproszenia na drinka, który już stał przygotowany na pokładzie jachtu - było zbyt późno, a my nie mieliśmy noclegu. Poznaliśmy tylko parę polskich przyjaciół, których usilnie namawiano na zakup równie dużego jachtu. My jesteśmy jednak zwolennikami katamaranów i wspólnego języka nie znaleźliśmy.

Pognaliśmy do samochodu zastanawiając się co robić, już się ściemniało. Jedynym rozwiązaniem był powrót do Francji, tam campingów było w bród. Będąc już na autostradzie Beatka znalazła jednak camping nieopodal, w górach. Krótka rozmowa przez telefon i już czuliśmy się rozluźnieni, a po chwili byliśmy zaparkowani w prześlicznym i intymnym miejscu malutkiego na 6 miejsc campingu. Cudny wieczór w towarzystwie cykad nie był długi. Musieliśmy odespać "zmęczenie" dnia poprzedniego.


PO DRODZE WODNE PARKINGI PRZY MONTE CARLO I NASZ SAMOTNY W GÓRACH. PALI SIĘ TEŻ TU I ÓWDZIE.

Kierunek Apeniny via Genua. Ponieważ włoskie miasta znamy, nie byliśmy nimi zainteresowani. Wybraliśmy więc camping Le Fontanelle w zalesionych górach, który mógł być bazą wypadową dla wycieczek pieszych, które uwielbiamy. Rzeczywiście, miejsce było urocze i puste, a łazienki czyściutkie. Wybraliśmy stanowisko głęboko w lesie.

Było już po południu, szybko się zainstalowaliśmy, dzięki Maps.me znaleźliśmy pętlę, na drodze której było małe miasteczko i ruszyliśmy w drogę. Lasem, potem polami dotarliśmy do knajpki gdzie duże piwo dla mnie i małe dla Beaty smakowały wybornie. Cena? 17€ - no nie jest to Hiszpania. Po zrobieniu zakupów w małym sklepiku wróciliśmy na camping nadziewając się po drodze na stado dzików.

Zapewne te same dziki narobiły nam stracha nocą, próbowały się wedrzeć bo naszej kuchni, ale Duda przestraszyła je ujadając w niebogłosy zamknięta w bagażniku.

Następny dzień był dniem wielkiej pętli i wejścia na okoliczną najwyższą górę, Monte Alfeo 1.615m. Zanim dojechaliśmy do początku trasy, zaczynającej się w małej wiosce, przez kilka kilometrów modliłem się żeby żaden samochód nie pojawił się z naprzeciwka, droga była kręta i makabrycznie wąska.


PO PRAWEJ MONTE ALFEO - NASZ CEL

Góry przypominały nasze Bieszczady, tyle że zupełnie puste. Szło się trochę lasami różnej maści, trochę połoninami. Widoki na góry w oddali były wspaniałe, i to zupełnie inne niż się spodziewaliśmy, wysokie i skaliste. Zajadając lunch nie mogliśmy się nadziwić, że długie pasmo Apeninów ma aż tak wysokie i strome szczyty. Na szczycie, jak przystało, stała figurka kobiety w szatach. Zapewne patronki piorunów.

Zejście było równie ciekawe, jak wejście, na szczęście na okrętkę więc mniej strome.


APENINY W CAŁEJ KRASIE I CAMPING W LESIE


POŁONINY I WIOSKA W GÓRACH

Kiedy zajadaliśmy wieczorem dużą sałatę z przywiezionymi z Francji kurzymi sercami i wątróbkami zdaliśmy sobie sprawę, że nie zrobiliśmy we Francji zapasów rzeczy, które są u nas nie dostępne, na przykład puszek makreli w białym winie. Spojrzeliśmy na siebie: Korsyka? Jedziemy! Nie było nawet cienia wątpliwości. A wiedzieliśmy, że promy są i to z różnych miejscowości. Najbliżej było Livorno. Gnamy.

Zjeżdżając z gór w stronę zachodniego wybrzeża zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpce. Takiej o jakiej marzyliśmy - bez turystów, sami miejscowi, robotnicy zjeżdżający się na lunch i rodziny z okazji. Nie zawiedliśmy się, kuchnia była regionalna i... taka sobie.

Celem Beaty był mentalny "powrót" na cypel Giens przy Hyerès. Wypatrzyła podobny na mapie, szlaki piesze były, więc pojechaliśmy. Cypel okazał się kompletnie zabudowany, a wybrany camping pełny. Wylądowaliśmy w końcu w jakiejś ruinie z basenem o porywająco zielonej wodzie, nad rzeką Magra podobnego koloru. Cóż, poszliśmy polami do miasteczka Romito Magra na zakupy, tak dla rozprostowania kości po długiej górskiej jeździe. 

Snując się po campingu nieustająco rzucały się w oczy odległe białe góry, zupełnie jakby pokryte śniegiem. To musi być Carrara. Sprawdzamy, i rzeczywiście. Najbardziej znane marmury są z Carrary. Jedziemy. Jeszcze rzut oka na trasy, jest jedna z widokiem na te białasy.

Szybko dojechaliśmy do miasteczka, znaleźliśmy parking i poszliśmy w górę niosąc oczywiście piknik w termicznym plecaku. Dość szybko pięliśmy się w górę i po jakimś czasie zobaczyliśmy to co chcieliśmy. Widok był nadprzyrodzony, piękny. Ale! Zabierają góry!   


BIAŁE GÓRY W CARRARZE

Piknik z widokiem, jeszcze droga do któregoś z kolei szczytu, zbyt przepaścistego dla mnie, więc szukamy istniejącej tylko na mapie drogi alternatywnej. Schodzimy pod graniami, jakaś ścieżka niby jest, tu i ówdzie znajdujemy ślady wspinaczy. W końcu docieramy do regularnej drogi i zaczynamy schodzenie podjadając jeżyny, których jest tak wiele, że możemy je jeść z krzaków bez zrywania ręką. Przesuwając się w przestrzeni widzimy coraz to nowe aspekty wielu jakby osobnych kamieniołomów, różniących się sposobem wydobycia wyciętych z nich bloków i ich kolorem.

W dole szumi woda, hałasują piły, pojawiają się składy marmurowych płyt różnej maści i grubości. W końcu do nich docieramy, możemy je dotknąć, zabrać kilka kawałków granitu, śnieżno białego lub kolorowego.


W TYM SĘK, SIĘ RŻNIE... BEATKA ZACHWYCAJĄCA 

Koniec drogi prowadzi już w stronę miasteczka, idziemy drogą w zapachu spalenizny, po drugiej stronie "naszej" góry chyba się pali.

Kiedy opuszczamy Carrarę pali się na dobre, słyszymy syreny, latają helikoptery.


ROBOTNICZE OSIEDLE POD KAMIENIOŁOMEM I POŻAR WIDZIANY W LUSTERKU WSTECZNYM - UCIEKAMY

Jeszcze na poprzednim campingu kupiliśmy bilet na prom Livorno-Korsyka. Wczesna godzina wypłynięcia zmusza nas do noclegu w hotelu. Decydujemy się na centrum miasta, jak już tak, to przynajmniej coś zobaczymy, zjemy w jakiejś miłej knajpce. Z łatwością znaleźliśmy hotel gdzie akceptują psy i oferuja parking z boxem. W drodze do hotelu wstąpiliśmy do portu i biura linii Moby - nasza płatność nie przeszła, a nie możemy się dodzwonić. Z żalem dowiadujemy się, że mogliśmy spać na promie za 80€ (tyle co hotel), nie być budzonym rano i na dodatek mieć do dyspozycji kabinę na czterogodzinny przeskok. Szkoda, że hotel był nieodwołalnie zapłacony, żadne z nas nie przepuszczało, że linie promowe mogą robić takie jasełka. Cóż, nauczka.

Za to wieczór spędziliśmy przemiły. Po długich poszukiwaniach, zwiedzając przy okazji miasto, znaleźliśmy wspaniałą knajpkę z rybami i owocami morza gdzie zaspokoiliśmy nasze apetyty na tego rodzaju jedzenie. Świetnym dopełnieniem wieczoru był koncert na nabrzeżu, popijając piwo słuchaliśmy włoskiej często znanej nam muzyki.


JESZCZE TYLKO KOLACJA CUD I DUDA JUŻ ŚPI NA PROMIE

Na czas stawiliśmy się na promie, gdzie okazało się, że Moby idzie jeszcze dalej w akceptacji zwierząt i jeden z korytarzy restauracji jest wyściełany linoleum, można zająć miejsca ze stołem wraz z psem i sobie spokojnie grać w Scrabble. Podróż minęła szybko, minęliśmy Elbę Napoleona i po chwili pojawiła się Bastia na Korsyce.

W Bastii byliśmy już kiedyś, ale tylko w drodze na prom. Postanowiliśmy zobaczyć trochę miasto i zjeść lunch w porcie. Tak też zrobiliśmy, a po uzupełnieniu zapasów we francuskie smakołyki, ruszyliśmy na północ w miejsca nam nieznane.

Jadąc wzdłuż morza podziwialiśmy widoki, aby w końcu dotrzeć do pustawego campingu, daleko od plaży, na której nam nie zależało. Mieliśmy tylko przespać noc i jechać na północny cypel wyspy aby tam zrobić upatrzoną wcześniej wycieczkę. Poszliśmy jeszcze do porciku na piwo, a potem była pyszna kolacja w namiocie z widokiem na pagórki i pola wolne od ludzkiej obecności. Zachodzące słońce dodawało uroku temu miejscu.

Na najbardziej wysuniętym na północ cyplu wyspy, Cap Corse, wycieczka z piknikiem jak zwykle była pętlą. Weszliśmy na najwyższą górkę, z której roztaczał się wspaniały widok na wschodnie i północne wybrzeże, na południowy-wschód, w oddali, majaczyła Elba.


WIECZÓR NA CAMPINGU I CAP CORSE

Piknik był z widokiem na małą wysepkę z latarnią morską, w dole, przy dużej plaży stały jachty. Patrzyliśmy rozmarzeni na zbliżający się katamaran, identyczny jak nasz.  Kontynuowaliśmy trasę schodząc do jednej z setek obecnych na wyspie wież, a potem dotarliśmy do plaży gdzie oczywiście popływaliśmy patrząc na ujadającą Dudę, dla której każda woda jest jak święcona dla diabła. Idąc piękną i długą plażą dotarliśmy do miasteczka na zimne piwo.


WIDOKI!

Już późnym popołudniem ruszyliśmy w stronę zachodniego wybrzeża cypelka i prawie o zmroku zatrzymaliśmy się na noc na campingu położonym na kamienistej plaży, gdzie samochody kampingowe  stały jeden przy drugim zwrócone w stronę zachodzącego słońca. My znaleźliśmy miejsce w drugiej linii, pod rozłożystym drzewem, które dało nam intymność - zachody słońca nad morzem mamy na co dzień. 

Rano, nie śpiesząc się, po morskiej kąpieli ruszyliśmy w stronę Saint Florent. Dotarliśmy tam przed południem, dzięki czemu mogliśmy wskoczyć na statek i popłynąć na najładniejszą plażę w okolicy. Nie plaża nas jednak interesowała, a powrót piechotą linią brzegową do portu. Jedyne 12 km.

Droga była piękna i różnorodna, znowu wieże, kąpiel, piknik z widokiem na cudna zatokę i wielkie góry za nią, camping, na którym spaliśmy pod nimi. Jednak pod koniec upał dał nam się we znaki i Beatka miała już dość.


WIECZÓR W GAJU OLIWNYM I ZNÓW WYCIECZKA, 12 km W UPALE.

Jakoś dociągnęliśmy się do miasteczka i campingu z nadzieją, że to koniec w tym dniu. Znów jednak odmówiono nam noclegu ze względu na psa. Wielka to rzadkość, ale, jak widać, zdarza się.

Mieliśmy przed sobą ponad 40 kilometrów pustyni Agriates, więc dotarcie do następnego campingu przed nocą wyglądało na nieosiągalne. Próbowaliśmy zatrzymać się po drodze na miejscu campingowym przy gospodarstwie, jednak nie było elektryczności, więc kontynuowaliśmy dalej. Okolica była dzika, mało zamieszkała i kiedy mijaliśmy jakąś knajpkę przy drodze, kątem oka zobaczyliśmy znak campingu. Zawróciliśmy i okazało się, że poniżej knajpki, na tarasach plantacji oliwek znajdują się niby miejsca campingowe, za to z toaletami pierwszorzędnej jakości i czystości. Przemiły podstarzały właściciel umieścił nas przy jakiejś starej przyczepie, której właściciele nie byli obecni. Podłączyliśmy się do słupka elektrycznego i bez rozkładania namiotu zasiedliśmy przy stole. Było cudnie, kojący dźwięk cykad, widoki na góry wokół i zachodzące już słońce. Żyć nie umierać.

Przemierzanie pustyni Agriates przypadło więc na następny dzień. Droga wzdłuż wybrzeża był piękna i karkołomna. Wąska, z milionem zakrętów, widokowo zapierająca dech w piersiach.

Przed południem dotarliśmy do Ile Rousse. Ruda wyspa, bo tak można przetłumaczyć nazwę miasteczka, to już nie wyspa, tylko połączona drogą wypustka z portem, hotelem i latarnią morską na szczycie. Spacer był bardzo miły, widoki zasługiwały na wysiłek wspinania się na mały szczyt.


ILE ROUSSE, A PO DRODZE PUSTYNIA AGRIATES

Całość nie zajęła nam jednak wiele czasu, więc postanowiliśmy pojechać na lunch do Calvi. Jeszcze przed nim zwiedziliśmy cytadelę, po czym zasiedliśmy w marinie na pyszności kuchni korsykańskiej.


CYTADELA W CALVI, WIDOK NA NIĄ I Z NIEJ

Noc zaplanowaliśmy w głębi wyspy, z dala od morza, za lotniskiem Calvi, na puściutkim campingu, gdzie tylko młoda dziewczyna z psem, mieszkanka na stałe, zaglądała do nas dla swojej rozrywki. Przed wieczorem pograliśmy w tenisa na zupełnie przyzwoitym korcie. Nie przemęczaliśmy się jednak zbytnio, następnego dnia czekała nas górska wycieczka.

Rano pojechaliśmy w głąb gór aby zaparkować przy Cirque de Bonifatu, miejscu parkingowym wielce atrakcyjnym z powodu basenów naturalnych, dwóch schodzących się potoków i wielu szlaków stamtąd wychodzących. Ruszając w trasę byliśmy trochę podszyci strachem. Zabierając na campingu śmieci nie zauważyłem w worku osy. Ta przyciśnięta palcem natychmiast mnie użądliła. Po moim szoku anafilaktycznym trzy lata temu, padł na nas strach. Adrenalinę mieliśmy, ale zagrożenie było duże. Odczekaliśmy 15 minut, tym razem jednak reakcja była inna. Palec nie zbielał, ręka zaczęła tylko lekko puchnąć. Eh tam, jedziemy.    

Jedząc piknik popatrywaliśmy na widoki i na moją dłoń, która się powiększała. Innych objawów nie było.


IDZIEMY I PUCHNIEMY

Zrobiliśmy wielką pętlę, którą na koniec Beata "nieznacznie" wydłużyła. Miała to być alternatywa, trochę tylko dłuższa, ale nikt nie mówił, że będzie miała 300m przewyższenia! Nagrodą były dwie wielkie kanie, które schrupaliśmy na kolacyjną przystawkę. Sama wycieczka była urozmaicona, z małym wiszącym mostem, jeżynami,  wspaniałymi widokami na góry. Korsyka to przecież góry, i to jakie - górujący nad wyspą Monte Cinto ma 2.706m wysokości.


MIŁO JEST SCHŁODZIĆ STOPY, A I PRZYSTAWKĘ DO KOLACJI PRZYNIEŚĆ

Było już mocno po południu kiedy ruszyliśmy do nie portugalskiego Porto. Droga była niebywale kręta i wąska, a ruch znaczny - odcinek od Calvi do Porto jest najbardziej atrakcyjnym wybrzeżem wyspy. Oglądaliśmy go przystając co chwilę, zachwyceni widokami podsyconymi kolorami zachodzącego słońca.

Dotarliśmy w pobliże porciku Girolata, dostępnego tylko od wody, w którym staliśmy w maju 2007 roku naszą Bubu z moją mamą, siostrą i szwagrem Beaty. Oglądaliśmy ogrom zrobionej wtedy wycieczki, której trasę będąc po przeciwnej stronie zatoki mieliśmy jak na dłoni. 


TRASA SPRZED LAT

Elegancki i przemysłowy camping w Porto okazał się niewypałem, z trudem znaleźliśmy komfortowe miejsce, a zapowiadany kort był boiskiem wielofunkcyjnym z urwaną siatką. Poodbijaliśmy trochę, ale bez entuzjazmu.

Jadąc następnego dnia rano przez Calanques de Piana, dziwne formacje skalne, żałowaliśmy, że oglądamy je jak zwykli turyści, przystając tylko. Nie było to zupełnie w naszym stylu, śpieszyliśmy się jednak do Ajaccio.


CALANQUES DE PIANA UJMUJĄCE SERCE

Celem tej wizyty był port jachtowy i miejsce, gdzie nasza Bubu spędziła półtora roku i skąd zaczęliśmy naszą siedmioletnią podróż po świecie. Chcieliśmy też spotkać naszych z tego okresu kumpli, Jean-Pierre'a wożącego swoim starym katamaranem turystów i Pierre'a, lekarza o nazwisku brzmiącym jak znany alkohol. Znów powrót do historii sprzed lat.

Do Pierre'a nie mogliśmy się dodzwonić, pojechaliśmy więc pod znaleziony na inetrnecie adres, było po drodze. Okazało się, że stoimy przed bramą miejskiego szpitala. Krótka nostalgiczna opowiastka zadziałała i wpuszczono nas samochodem na teren, mimo, że bez umówionego spotkania. Na poszukiwanie Pierre'a, bez gwarancji, że go znajdę poszedłem sam, Beata została z Dudą. W biurze głównym szpitala wskazano mi oddział geriatrii, gdzie Pierre był szefem. W budynku znów nadziałem się na kontrolę, kod QR miałem, ale obowiązkowej karteczki nie. Znów opowiastka zadziałała. Do windy wsiadłem z młodą dziewczyną, która nacisnęła "moje" piętro. Czy zna Pierre'a? Tak pracuję z nim, zaraz go poproszę, kogo zaanonsować? Nikogo, niespodzianka.

Pierre był akurat na naradzie. Czekałem dłuższą chwilę zanim wyszedł przerywając spotkanie. Radość i żal jednocześnie, dziś wyjeżdża, więc nie możemy się spotkać wieczorem. Trzeba było... . Cóż, miała być niespodzianka.

Ileż można opowiedzieć w 20 minut? Ile się da. Zdzwonimy się, wymieniliśmy telefony, maile. Zdjęliśmy na chwilę maseczki, aby na siebie spojrzeć i już Pierre wrócił do biura ze swoim nazwiskiem na drzwiach.

W marinie zaparkowaliśmy na parkingu obok naszego starego miejsca, zajętego przez inny katamaran. Słupek na którym szlifowałem kotwicę ciągle był. Knajpa też. O! Obok stoi ciągle katamaran Jean-Pierre'a, z reklamą rejsów. Pukamy - cisza. Dzwonimy w końcu, brak odpowiedzi. Dla przypomnienia przechodzimy przez miasto, dość brzydkie, brudne. Jakoś inaczej widzieliśmy je przed piętnastu laty. Niezbyt nam się tym razem podobało, wyjeżdżamy z ulgą.

Dzwoni Jean-Pierre. Już się nie zdążymy spotkać, ale rozmawiamy długo. Po latach kupił katamaran, na którym wcześniej tylko pracował i został panem samego siebie. Przestał na nim mieszkać kilka lat temu, rodzice zmarli i za ich sprzedane mieszkanie dostał ponad pół miliona €. Kupił komfortowe mieszkanie, ale myśli już o emeryturze. Cholera! Przecież był starszy ode mnie. Trochę pieniędzy mu zostało, najwyższa pora zrealizować marzenia, chce ruszyć w nasze ślady. Dziś go na to stać. Ciągle jeździsz motocyklem? (Ileż strachu się najadłem siedząc za nim). Nie, ukradli mi. Teraz jeżdżę elektryczna hulajnogą.

Do zobaczenia Jean-Pierre, jak będziesz przepływał przez Kanary to zapraszamy. Musisz koło nas przepływać, innej drogi nie ma.


PO LEWEJ NIEUSTAJĄCO "KARMA" JEAN-PIERRA I OBOK "NASZE" ZAJĘTE MIEJSCE

Niespodzianki do końca się nie udały. Cóż, życie.

Zmitrężyliśmy czas w Ajaccio robiąc jeszcze nasze francuskie zakupy, na noc zatrzymaliśmy się więc tuż za miastem, na campingu Benista. Dziś nawet nie pamiętamy miejsca. Za to dobrze pamiętamy wycieczkę dnia następnego. Celem było zdobycie Monte San Petru, szczytu z niemiłą historią.

Otóż 1.12.1981 roku, o godzinie 8h52 rano samolot lecący na Korsykę z Jugosławii, wiozący znanych sportowców, dzieci (w tym syna pilota) i inne znane osoby w ilości 174, oraz 6 członków załogi, walcząc z trwającą od 36 godzin zawieruchą zaczął we mgle podchodzenie do lądowania w Ajaccio. I zniknął z wieży kontrolnej. Szybko strażak-leśnik zasygnalizował wybuch w okolicach. Poderwany śmigłowiec odkrył, że pomiędzy 1000 i 1300 metrem na powierzchni około dwóch hektarów znajdują się szczątki samolotu i fragmenty ciał. Miejsce przeszło do historii jako katastrofa Monte San Petru.

Jest to znana trasa, nie tylko ze względu na katastrofę, głównie na niesamowite formy skalne i widoki na okolicę. Po drodze zjedliśmy przygotowany piknik, dotarliśmy do szczątków samolotu złożonych ku pamięci, podobnie jak do postawionej kapliczki i tablicy pamiątkowej.

Kilka metrów wyżej, a losy tylu osób potoczyłyby się inaczej. Smutne to, zawsze jednak nasuwa się wtedy refleksja co do opisu katastrofy: "... walcząc z trwającą od 36 godzin zawieruchą, zaczął we mgle...". Coś mi to przypomina.


W DRODZE NA MONTE SAN PETRU JEŻYN DO WOLI     


MIEJSCE KATASTROFY PRZYGNĘBIA

Ze szczytu widzieliśmy to co chcieliśmy zobaczyć dnia następnego, góry przy Bavella, zwane Igłami Bavelli.


Z MONTE SAN PETRU WIDOK NA JEDNO Z 10 BEST OF CORSICA

Południowa część wyspy też ma swoje atuty. Oczywiście góry, bo jak inaczej, to nie wyspa Bahamów. Dwa obowiązkowe miejsca z listy "Best 10 of Corsica", znajdowały się blisko siebie, co więcej, w pobliżu gminnego campingu (gwarancja niskiej ceny) w  Zonza. Jakież było nasze zdziwienie i radość, kiedy okazało się, że camping usytuowany jest daleko od miasteczka w głębi strzelistego sosnowego lasu o niebywałej urodzie.

Zainstalowaliśmy się i korzystaliśmy z natury wdychając sosnowy zapach i popijając różowe korsykańskie wino.


MIEJSKI CAMPING KOŁO ZONZA

Nocą obudziły nas hałasy. Zerkamy przez okienko i widzimy dwa małe dziki zajadające się karmą Dudy. Cholera, znów zapomnieliśmy schować miskę, nie wolno tego robić, bo zwierzęta się przyzwyczajają i zawsze potem przychodzą. Dobrze, że nie ma tu niedźwiedzi!

Poranna wycieczka z piknikiem była kilkukilometrowym spacerem w miejscu zapierającym dech urodą. Szkoda, że jest aż tak popularne, mimo kilku parkingów trudno znaleźć miejsce, a kolejka oczekujących samochodów bywa długa. Na szczęście mieszkaliśmy tuż obok, dotarliśmy wystarczająco wcześnie by znaleźć miejsce od razu. Z tłumem też problemu nie było, mając nasze mapy i metody, szybko oddaliliśmy się od turystycznego centrum i powędrowaliśmy aby napawać się samotnością i widokami na wspaniałe iglice Bavella.


PRZEŁĘCZ KOŁO BAVELLA ZJAWISKOWA

Po spacerze mieliśmy parę kilometrów do przejechania do kolejnej atrakcji wyspy, a po drodze znaleźliśmy cudowne miejsce na piknik, wśród niebywałych formacji skalnych i oczywiście nikogo poza nami. Na szczęście, bo idąc do miejsca piknikowania Beata zostawiła smycz Dudy i dodatkowo wypadły jej dokumenty. W drodze powrotnej wszystko się znalazło nietknięte.


PIKNIK Z WIDOKIEM NA WCZORAJSZE MONTE SAN PETRU (u góry po lewej)

Popularne turystyczne miejsca są dla niektórych gwarancją spaceru w klapkach. Tak też zapowiadał się spacer do okrzyczanego wodospadu, Cascade de Piscia di Ghjaddu. Klapkowcy mięli się z pyszna już samą odległością, do wodospadu było 2,5km, czyli 5km tam i z powrotem, dość łatwą drogą. Jednak na miejscu okazało się, że aby zobaczyć wodospad trzeba zejść 100m karkołomną, ultra stromą ścieżką. Tak stromą, że wymagała nie lada wysiłku, a dzikie nieregularne stopnie miały często powyżej pół metra. Wodospad, jak wodospad ciurkał z góry w dół oczywiście, ale dopiero wracając można było zrozumieć i docenić urodę miejsca. Płaskowyż, po którym płynęła rzeczka, kończył się dwiema skałami z pęknięciem pośrodku, za tym miejscem 100m poniżej zaczynała się dolina. W szparze rzeczka zamieniała się w wodospad i z płaskowyżu spadała do doliny. Warto było.


WODOSPAD O NAZWIE NIE DO WYMÓWIENIA

Z gór zjechaliśmy do Porto Vecchio. Przeszliśmy przez marinę, aby pójść na małą starówkę usytuowaną na wzgórzu oddalonym od morza. Zrobiliśmy też ostatnie francuskie zakupy. Na noc zatrzymaliśmy się pod Bonifacio, skąd następnego dnia w południe, prom miał nas przewieźć na Sardynię.

Podjechaliśmy na czas na nabrzeże promowe usytuowane w połowie wąskiego fiordu, w którym odbywa się całe morskie życie pięknego miasteczka położonego powyżej, na klifie. Klif oddziela ten głęboki fiord od morza, przez co tworzy bezpieczne i wolne od fal miejsce. Tam też staliśmy kiedyś Bubu zwiedzając wielce atrakcyjne i stare Bonifacio.

Prom był niewielki, z wolna obrócił się w fiordzie i przycumował rufą. Wjechało kilkanaście samochodów, kilka ciężarówek i ruszyliśmy na krótką przeprawę podgryzając piknik. O dziwo, koszt godzinnego rejsu (120€) był droższy od czterogodzinnego z Livorno do Bastii (66€).


DROGA Z KORSYKI NA SARDYNIĘ TO KRÓTKI MYK

W Santa Teresa Gallura szybko opuściliśmy prom i podjechaliśmy na plażowy przesmyk łączący niby wysepkę z lądem. Wszystkie miejsca parkingowe były zajęte, a wysepka częściowo prywatna, więc zawróciliśmy i stanęliśmy w miejscu skąd wychodziły trasy piesze prowadzące na wzniesienie zapowiadające ładne widoki. Wszystko okazało się nijakie, przeszliśmy się więc rozprostowując kości i pojechaliśmy dalej w stronę Porto Torres. Stukilometrowa trasa z ograniczeniem 50km/h wiodła przez Castelsardo, miasteczko z zamkiem na wzgórzu i mariną. Nie było jej wtedy kiedy staliśmy tam Budu. Powtórzyliśmy zdjęcie z tamtego okresu, na którym 12-sto letni Bartek zamienił się w Dudę.


DZIŚ BARTEK MA 26 LAT

W Porto Torres znów wylądowaliśmy w hotelu. Raczej na stancji, w samym centrum. Następnego dnia rano mieliśmy płynąć do Barcelony. Tym razem zadzwoniliśmy do Grimaldi Lines z pytaniem czy można nocować na promie przed wczesnym odpłynięciem. Nie rozumiano  w ogóle o co nam chodzi, przecież prom płynie spod Rzymu, z Civitavecchia. No i płynął, ledwo. Wieczorem dostaliśmy maila, że wypłynięcie się opóźni, i zamiast o 8h00 rano, wypłyniemy o 11h00.

Skorzystaliśmy więc z miasteczka, spacerując tu i tam, długo wahając się przed zasiądnięciem w dobrej knajpce na zewnątrz. W końcu wybraliśmy i zamówiliśmy dania, ja stek z konia, Beatka kalmary. W oczekiwaniu na nasze dania sączyliśmy pyszne sardyńskie piwo, zadowoleni z wyboru - przed knajpką ustawiła się długa kolejka, co gwarantowało jakość potraw.  Wracając nadzialiśmy się znów na przy-knajpiany koncert, zasiedliśmy sącząc to i owo i słuchaliśmy muzyki do późna. Cóż, nie śpieszyło nam się, a prom zamiast o 11h00 odpłynął o 13h00. Przeprosinowy bon na kawę z zagrychą nie polepszył nam humorów - zamiast o 20h00 do Barcelony mieliśmy przybić o 2h00. Wielki to był kłopot, pod Barceloną mieliśmy zapłacony camping, usytuowany przy samej plaży, a wiadomo, o tej godzinie campingi są zamknięte i jest zakaz przemieszczania się. Zadzwoniliśmy aby odwołać nocleg i poprosić o zwrot pieniędzy, zaczęliśmy też szukać hotelu. O dziwo, odpowiedziano nam mile, że w nocy jest ochrona i zostawią jej wiadomość. Kiedy przyjedziemy, zostaniemy wpuszczeni i zaprowadzeni na nasze miejsce.

Prom był olbrzymi. To ten co płynie z Włoch, przez Sardynię i Hiszpanię do Tangeru w Maroku: MS Cruise Roma. Największy włoski prom wycieczkowy, 254 metry długości, 30 szerokości, wyporność 63.000 ton, 3.500 pasażerów i 215 samochodów (Titanic: 268m, 29m, 45.000 ton, 2.435 pasażerów, 0 samochodów). Cóż jednak z tego, kiedy nie mogliśmy z psem wyściubić nosa z jedynego i małego tarasu (na szczęście z barem) gdzie spędziliśmy 12 godzin grając w scrablle i czytając. Tyłki nas na sam koniec bolały, choć próbowaliśmy na zmianę trochę pochodzić. Bez psa oczywiście.


JESZCZE TYLKO STEK Z KONIKA NA BIEGUNACH I PROMOWANIE

Na campingu wylądowaliśmy o 4h00. Rzeczywiście miły ochroniarz nas wpuścił, miejsce pokazał i zalegliśmy w łóżku do ... 6h00. Camping niewątpliwie miał same zalety i jedną wadę. Był blisko Barcelony, z widokiem na morze, przy plaży. Jedyną wadą  było położenie w osi pasa startowego Barcelona El Prat. Walka od 6 rano była nierówna, zwłaszcza, że samoloty starowały co minutę.

Zwlekliśmy się z dachu przed południem i po kawie uznaliśmy, że jedynie kąpiel w morzu może nas uratować. Duda popatrywała na nas baraszkujących w wodzie, ale tym razem obyło się bez awantury z jej strony.

Kierunek Huesca. Nie był to szczególnie kierunek południowy prowadzący nas na prom w Huelvie, ale lubimy to miejsce i postanowiliśmy spędzić tam noc lub dwie i wreszcie zobaczyć stary warowny zamek znajdujący się obok. Na lunch stanęliśmy w Igualada. O dziwo trafiliśmy na japoński bufet o nieograniczonym bogactwie z homarami włącznie. Było bosko!


MENU MADE IN JAPONIA - CENA HISZPAŃSKA, DO WOLI ZA 11,50€ OD OSOBY

Kiedy byliśmy znów w drodze Beata wyczytała, że z niewiadomych przyczyn camping w Huesca pozostaje tymczasowo zamknięty. Duża to była przykrość, ale cóż, znajdziemy coś innego, jedziemy więc tylko do zamku.

No i było jeszcze gorzej. Zaparkowaliśmy na skraju miasta i udaliśmy się przez pola do zamku widocznego w oddali. Kiedy dotarliśmy na drogę prowadzącą na zamkowe wzgórze przywitała nas tabliczka: Zakaz wstępu - zamek w remoncie. No to pech jakiś, tyle lat stał sobie zamek ruina, można było po nim baraszkować, a tu masz, nagle zabytek z XI wieku. Zrobiliśmy więc alternatywną kilkukilometrową pętlę i ruszyliśmy w stronę Saragossy.


CASTILLO DE MONTEARAGÓN   

Na noc Beata znalazła dziwny camping. Z atmosferą trochę jak w filmie "Bagdad Café". Budy wokół placu, my na środku, jak jacyś intruzi. Na sam koniec było bardzo przyjemnie, byliśmy atrakcją dla emerytów żyjących tam stale.

Rano, przy kawie, wypatrzyłem na mapie po drodze stary zamek w Calatayud. Dobrze się składało, zamek zwiedzimy, a przy okazji zjemy lunch. Zamek z IX wieku, czyli z epoki muzułmańskiej na Półwyspie Iberyjskim, właściwie składał się z 5 zamków otoczonych wielokilometrowymi murami o wysokości od 6 do 16 metrów. Całość zajmowała 25 hektarów i była ruiną. Ze względu na wielkość obiektu długi to był spacer, acz niezwykle interesujący.


ZAMEK W CALATAYUD


JAK W KAŻDYM MIASTECZKU STADION DO CORRIDY MUSI BYĆ.

Dolne miasto było nowoczesne, w przeciwieństwie do starych domów podzamcza schowanych częściowo w grotach.

Na lunch zasiedliśmy w knajpce przy głównej arterii. Dwa menu po 9€: do wyboru przystawki, dania główne, desery, piwo lub wino w cenie. Kiedy kelner przyniósł wybrane przystawki i postawił butelkę wina zapytałem: Ile możemy wypić, po kieliszku? Nie, do dwóch menu cała butelka jest wasza. Jak to możliwe?

Tego dnia mail zmienił nasze plany. Beata po miesiącach prób wzięcia spotkania w Konsulacie Francji w Madrycie, napisała do vice konsula, że będziemy przejeżdżali przez Madryt i czy można będzie w końcu złożyć wnioski o paszport i dowód. Odpowiedź przyszła natychmiast, a za nią telefon od pracownicy: proszę się stawić jutro o 9h00.

Po zwiedzeniu Calatayud, mieliśmy jechać w stronę Madrytu, w góry usytuowane na zachodzie od stolicy. Jednak zamiast  objeżdżać miasto od zachodu wjechaliśmy do ścisłego centrum. Kilka minut w drodze z telefonem w ręce, aplikacją booking i już jechaliśmy do hotelu, w którym przyjmowali psy, odległego o 15 min spacerem od konsulatu.

Dwa oblicza miasta. Wieczorem wściekły tłum, zwłaszcza młodzieży, marycha w powietrzu, kurewki tu i ówdzie, syf na chodnikach i temu podobne. Znaleźliśmy knajpkę, do której nas wpuścili z psem, niewiele było lokali z tarasami. Ta była turecka. Jakiś kebab, falafel, wino i sałatka turecka. Znacie? Ot pomidory, ogórki, cebula, ser feta i oliwki. Coś jakby taka sama jak grecka? Ogólnie jednak było słabo.

Za to rano - inne miasto. Cisza, chodniki i uliczki wysprzątane, wszyscy zajęci swoimi sprawami, paniusie na obcasach przemykające do biur, budowlańcy kontynuujący swoje remonty, listonosze, kurierzy, otwierające się z wolna butiki. Śladu po nocnym rozgardiaszu. No może z wyjątkiem bram i drzwi, popisanych znakami współczesnej młodej zygzakowatej sztuki.

Kiedy Beatka wróciła z konsulatu już o 10h00, leżałem w wannie. Co robimy? Uciekamy? No jasne!

Jechaliśmy na południe w stronę Kordoby uciekając przed deszczem. O górach mowy już nie było, tam lało na całego. Może znajdziemy coś na słonecznym południu. Lunch tym razem był na parkingu przy betonowym stole, mieliśmy ze sobą lodówkę i różne smakołyki.

Na noc dotarliśmy na camping w Villafranca de Cordoba. Wydał nam się jakiś taki znajomy. W końcu okazało się, że byliśmy już tam z Moaną zaraz po odebraniu malutkiej Dudy w 2017 roku, w recepcji był wtedy pokaz marionetek dla dzieci, a Moanka trafiła na francuskie towarzystwo w swoim wieku.

Na kolację zrobiliśmy krążki z kalmarów ze szparagami i winem, nie chciało nam się już nigdzie chodzić.

Rano Beatka pobiegła na swój jogging zmuszona zegarkiem wymagającym przejścia 10.000 kroków dziennie. Ja z wolna spakowałem obóz i pojechaliśmy na lunch do Kordoby.         

Kordoba jest cudem świata, każdy to wie. Znamy ją dobrze, więc chcieliśmy sobie tylko pospacerować, nasycić jej atmosferą i zjeść lunch. Trafiliśmy świetnie, znów menu, ale już z wyższej półki, tak cenowej jak i smakowej. I tym razem też dostaliśmy całą butelkę wina zawartą w menu. Pomyśleć, jeszcze kilka dni temu, we Włoszech czy Francji, najtańsze wino w knajpie kosztowało tyle, ile tu menu z winem. I to w tak turystycznym miejscu z widokiem na Mezquitę!    


CORDOBĘ LUBIMY


NASZ HOTELIK SPRZED LAT

Po lunchu jeszcze obeszliśmy miasto i ruszyliśmy dalej w drogę na zachód, próbując przeciąć w poprzek deszczowy front. Śledząc mapę satelitarną, minęliśmy w deszczu Sewillę i zaraz za nią ukazało się słońce. Zainstalowaliśmy się na leśnym campingu wiedząc, że następny dzień mamy w pełni wolny, jesteśmy obok Huelvy, a prom mamy dopiero o północy.

Rano, zaopatrzeni w piknik, ruszyliśmy w kierunku dzikiego, lekko górzystego regionu, na północ od Palma del Condado. Znaleźliśmy trasę pętlę i zostawiliśmy samochód z całym dobytkiem na przydrożnym parkingu w dziczy, przy nowiutkiej ścieżce rowerowej zrobionej w miejsce torów kolejowych kiedyś tam funkcjonujących kopalni. Byliśmy sami. I tak miało zostać do końca naszej 15-sto kilometrowej wycieczki, która dała się nam mocno we znaki.

Był to nadludzki wysiłek na własną prośbę. Raz zawiodła nas mapa i stanęliśmy przed skarpą o niebywałym kącie. Ledwo się na nią wdrapaliśmy. I zamiast ruszyć drogą postanowiliśmy pójść łagodnymi graniami. Łagodność była tylko do pierwszej widocznej góry. Za nią pojawiło się bardzo strome zejście, a później podobne podejście. I tak w kółko. Ledwo żeśmy ducha nie wyzionęli.


RZEKA TINTO I LUNCH NA PUSTYM PARKINGU, KTÓRY CAŁY DZIEŃ TAKIM POZOSTAŁ

Widoki i przestrzeń warte były wysiłku. Powoli sosny odbierają tam swoje miejsce - posadzone kiedyś i opanowujące wszystko eukaliptusy są wycinane. Podobnie jak na Teneryfie, plantacje szybko rosnących  eukaliptusów okazały się niewypałem. Bardzo wodno zaborcze, wysysają wilgoć z całej okolicy niszcząc inną roślinność. W czasach braku wody, w Hiszpanii wszystkie plantacje eukaliptusów na drewno są likwidowane, ponieważ rolnicy mają już limitowany dostęp do wody. W miejsce wracają więc rodzime sosny i inne gatunki (na Teneryfie drzewa laurowe).

Pod koniec wyprawy w dole pokazała się rzeka Tinto (czerwona) oraz niespotykane kuliste sosny.


DZIWACZNE SOSNY

Do samochodu dotarliśmy późno, ale postanowiliśmy podjechać jeszcze do miasteczka widocznego z wycieczki. Wjechaliśmy naszą kobyłą w wąziutkie uliczki, miejsce się jednak znalazło i zasiedliśmy, podobnie jak mieszkańcy, na ławeczce przy knajpie. Wypiliśmy po zimnym piwie rozmawiając z miejscowymi o psach oczywiście. Duda swoją urodą i nietypowością otwiera wszelkie kontakty z ludźmi.

Knajpę w Huelvie wybraliśmy z internetu. Miała to być ostatnia kolacja naszej pięciotygodniowej włóczęgi, więc chcieliśmy dobrze zjeść, aby to uczcić. Knajpa jednak była zamknięta, pojechaliśmy więc do centrum, gdzie z trudem porzuciliśmy samochód krążąc bez końca. No i dobrze trafiliśmy. W El Rey del Barril padliśmy w ramiona ośmiornicy, między szczypce krabów, wąsy langust, ciemności mątw, a małe boquerones zalaliśmy białym winem. Było radośnie i smutno. Jak to po wakacjach, kiedy trzeba już wracać do domu.

Na promie sprytna Beatka zaczęła od załatwiania kabiny, w której moglibyśmy spać z Dudą. Duży to komfort nie myśleć o wyjącym, zamkniętym w klatce psie, zwłaszcza kiedy się ma podgląd przez kamerę i się to widzi. Dodatkowo rejs w tę stronę jest o sześć godzin dłuższy z powodu zawijania do portu na Gran Canaria.

Siedzimy sobie i czekamy cierpliwie na wiadomość, czy się uda taką kabinę dostać, kiedy to pan z recepcji powiedział, że jest jedna kabina wolna, ale wyłączona z użytku, no bo telewizor nie działa. Panie! Dawaj, nam telewizor nie jest potrzebny - i tak dostaliśmy kabinę, w której zainstalowaliśmy się z Dudą.

Dwie noce i dwa dni upłynęły miło. Duda nauczyła się w czasie naszych posiłków zostawać w kabinie sama i nie szczekać, za co dostawała po naszym powrocie małe "mniam mniam". Resztę czasu czytaliśmy, chodziliśmy na wybieg, graliśmy. Ot nuda.

Kiedy na horyzoncie pojawiła się Teide, byliśmy w domu. W domu i w ogrodzie, gdzie ogrom pracy nas oczywiście nie uradował. Było ewidentnie po wakacjach! 


JUŻ W DOMU, WIDAĆ NIEBIESKI YACHT CLUB MOANY

 

GRAN CANARIA

Nie był to jednak ich koniec. Niedługo potem przyleciała Agnieszka. Postanowiły z Beatą pojechać na inną wyspę w celach wycieczkowych. Z wolna zaczęły i mnie namawiać. Ja chciałem płynąć na La Palmę - zobaczyć z bliska wybuch wulkanu i płynącą do oceanu lawę, to nie lada gratka przecież. Kobity są jednak strachliwe i stanęło na Gran Canaria.

Wynajęliśmy za niewielkie pieniądze domek w sercu wyspy, trzy sypialnie, dwie łazienki, kuchnio-jadalnia i taras. Mały, ale dla nas luksusowy. Oczywiście, jak to w takich domach, prócz właścicieli przywitały nas różnego rodzaju jasełka - a to wystawka krasnali, a to rowerek z CD, czy typowe dla tutejszych kuchni zasłonki zamiast drzwiczek.


KRASNOLAND

Nie będę opisywał szczegółowo wycieczek i pobytu, kilka słów w skrócie i zdjęć, które oddadzą niebywały urok tej wyspy.

Pierwszego dnia obeszliśmy okolicę, rano był spacer z fantastycznym lunchem w uroczym miasteczku Santa Lucia de Tirajana, po południu przeciwne zbocze górskie z kanionem, domami bezdomnych (?), znaczy ludzi żyjących na dziko, bez dojazdu, mających domy z czego się da i elektryczność z kilku paneli słonecznych. Ciekawostką był tam słoneczny rożen - czego to człowiek nie wymyśli. W kontraście do może szczęśliwej biedy, były tam też piękne wille wśród winnic, a w oddali nawet zalew.


WOKÓŁ DOMU CIEKAWE WYCIECZKI


SANTA LUCIA DE TIRAJANA ATRAKCYJNA


NAPOWIETRZNA WIOSKA I SŁONECZNY GRILL 


W DOLINIE WINNICE I BOGATO

Drugiego dnia wybraliśmy się na Pico de la Nieves, najwyższy szczyt wyspy z kulą wojskowego radaru i odchodzącą od niego skałą. Można wjechać na niego samochodem, ale to nie dla nas. Weszliśmy dzielnie pnąc się cały czas do góry sosnowym lasem.


PICO DE LA NIEVES Z RADAREM

Zejście było na okrętkę z widokiem na znaną już nam skałę Nublo, widzianą z różnych kątów. Wcześniej, po drodze na najwyższy szczyt, zatrzymaliśmy się, aby wejść na Roque Nublo właśnie - pocztówkową skałę, obowiązkową do zaliczenia.


ROQUE NUBLO I PIELGRZYM OLBRZYM. W TLE ROQUE NUBLO WIDZIANE Z PICO DE LAS NIEVES

Nie piszę tego sarkastycznie, miejsce jest nieprawdopodobne, olbrzymia skała stoi samotnie, a przed nią znajduje się naturalna olbrzymia skalna platforma gdzie można, na przykład, zjeść piknik, jak to było w naszym przypadku.


PIKNIK Z WIDOKIEM

Widok z platformy jest zjawiskowy, na doliny z tarasowymi uprawami, wijące się drogi, lasy, Teide w oddali. Skała ma jeszcze jedną zaletę, nie jest przy drodze i zmusza turystów do ruszenia z samochodu czterech liter.


W ODDALI TENERYFA I TEIDE W ROLI GŁÓWNEJ


PODSUMOWANIE

Trzeciego dnia zjechaliśmy do oceanu przez miasteczko Fataga. Urokliwie, na wzgórku położone domki, stary wodny młyn w pobliżu.


FATAGA


SPIRALNY STARY MŁYN

Jednak celem wycieczki był lunch w porciku Puerto de Mogan. Miejsce już znaliśmy, ale warto było pokazać Agnieszce połączenie mariny i osiedla zrobione w sposób mistrzowsko estetyczny.


PUERTO MOGAN

Potem były słynne wydmy w Maspalomas. Słynne z wielu powodów. Po pierwsze są chronione jako miejsce troski o naturę. Faunę, florę i naturę ludzką w szczególności. Jest to główna siedziba męskich homoseksualistów, i to siedziba do tego stopnia, że panowie przechadzają się wszędzie z narządami wystawionymi na pokaz w celach szybkich relacji, którym okoliczne krzaki wielce sprzyjają. Zrozumiałe się stało dla nas, dlaczego po wydmach nie można chodzić z psami, pies to lubi złapać wiszący kawałek mięsa.

Zakaz złamaliśmy i przeszliśmy wydmy z Dudą, jednak znudzeni monotonią krzaków i odgłosów z nich dochodzących ruszyliśmy ku plaży. Plaża była nudystyczna, jednak przewaga starych, obleśnych, z wiszącymi po kolana genitaliami facetów była zasadnicza. Na kobietach oka zahaczyć się nie dało, z powodu zbyt małej ich ilości i niskiej jakości. Zresztą, wydmowe zaplecze (krzaki), sprzyjało relacjom męskim, kobiety biorą za to pieniądze.

Beata wpadła w panikę, czy w rodzaj popłochu widokiem setek wtyczek i szybkim krokiem ruszyła w odległe, wolne od ciał miejsca. Tam jednak doszliśmy do wniosku, że aż nie przystoi nie wykąpać się w oceanie, a i głupio jest w tej sytuacji moczyć kostiumy. Patrząc jak dziewczyny biegną do wody, wreszcie mogłem zahaczyć oko na pięknie płci odmiennej. Pobiegłem za nimi.

Od strony miasta wydmy są wielka atrakcją, zwłaszcza przy zachodzie słońca. Daleko im wprawdzie od pustyni Namib, ale namiastka jest piękna.


WYDMY BEZ KRZAKÓW

Czwartego dnia pojechaliśmy do Kanionu Guayadeque. Po drodze zobaczyliśmy o mikro kanionik - Tobas de colores. Taki wytarty wodą w skale tor saneczkowy, tyle że krótki na 50m.

Kto nie był w USA to musi mu to wystarczyć, a kolory wyszły głównie na zdjęciach, bo w realu były mniej wyraziste.


KANIONIK WYRYTY WODĄ

O Kanionie Guajadeque wiedzieliśmy tyle, że jest warty grzechu. Więcej informacji nie szukaliśmy, na wjeździe miało być muzeum, więc i świetny punk informacyjny. Muzeum było jednak zamknięte na cztery spusty i zapyziałe, znaczy znów miliony ktoś wyrzucił w błoto. Jedyny samochód na parkingu, nasz,  kłuł w oczy. Beata jednak w fazie nadmiaru energii zarządziła: tu jest szlak, idziemy!

Szliśmy w górę, a ja zły cały czas marudziłem: na parkingu nie ma aut. Co za szlak? Jak byłby wart czegoś, to na dole umieścili by drogowskaz. Idziemy po nic, dla chodzenia, tam na górze nic nie ma, widać to po poziomnicach. Atmosfera zrobiła się ciężka. Wdrapaliśmy się w końcu na krawędź wąwozu i ...na górze nie było nic. Zawróciliśmy.

Pojechaliśmy w głąb wąwozu, który robił się coraz bardziej niesamowity. Głodni, znaleźliśmy puste miejsce piknikowe ze stołami. Kiedy je opuszczaliśmy było pełno i czekali już nowi przyjezdni. Ruszyliśmy i dojechaliśmy do końca kanionu z jakąś centralną skałą. Okazała się dziwnym tworem urbanistycznym - wokół niej biegł chodnik, z którego z jednej strony było zbocze lub tarasowe poletka, a z drugiej domki częściowo wbite w skałę, takie rozbudowane na zewnątrz groty. Było to ciekawe, jednak zbyt turystyczne.


KANION GUAYADEQUE

Aby spełnić zapotrzebowanie Beaty na marsz, zaproponowałem, aby dziewczyny z psem poszły w górę do turystycznie znanego krateru - Caldera de los Marteles, a ja tam pojadę samochodem.

Zapanowała ogólna radość. Duda, odchodząc, oglądała się za mną, zapięta przewidująco na smyczy i tak rozstaliśmy się na ponad dwie godziny.

Moja droga była kręta i widokowa. Dotarłem na miejsce, zszedłem w stronę dziewczyn i stanąłem na kamieniu. Dzięki wzajemnej pozycji z whats'appa wiedzieliśmy, że już za chwilę się spotykamy. Zamarłem na kamieniu, one wyszły zza węgła i Duda zdębiała. Dziewczyny szły dalej i mnie minęły. Duda została w dole, kompletnie zdezorientowana. Obracała głowę w dół, próbując zrozumieć czy to ja, czy nie. Przecież zostałem tam, w dole. Co się dzieje? Nie mogła się przełamać i ruszyć w górę. Stała i patrzyła, a ja się nie ruszałem. Trwało to dłuższą chwilę. Nie ruszyła się, aby pójść za Beatą i Agą. Stała i nie widziała czy uwierzyć w nie ruszającego się ja. W końcu się odezwałem i zaczął się bieg i radość bez hamulców. Zadziwiające!

Malutki krater z uprawami był ciekawostką. Tyle.


W CALDERA DE LOS MARTELES UPRAWY

Zjechaliśmy daleko w dół, mając w pamięci zabawną nazwę miejscowości: Teror. Pamięć odmówiła nam posłuszeństwa, rzeczywiście byliśmy tam kiedyś, ale wydawało nam się , że jest to w innej części wyspy. Teror jest ładnym miasteczkiem, zwłaszcza kiedy się siedzi na głównym placyku i pije piwo.  Do domu wróciliśmy już po zmierzchu.


TEROR


DROGA DO DOMU

Nastał ostatni dzień i trzeba było ruszyć w kierunku wieczornego promu, co dawało cały dzień na poznawanie nowej części wyspy. Na początek była znów samotnie stojąca, inna skała - Roque Bentayga. Było wcześnie, więc spacer do niej odbył się w ciszy, bez tłumów i dał szansę na odkrycie tego warownego siedliska pierwotnych tubylców.


DOJEŻDŻAMY

Podchodząc do tego geologicznego dziwadła miało się wrażenie, że to wielka, wypływająca spod wody, łódź podwodna.


ŁÓDŹ PODWODNA I MIESZKANIA TUBYLCÓW

Droga w dół do Playa de Aldea była jedną wielką katastrofą. Wielokilometrowa droga, wąska na ledwo jeden samochód, z jednej strony przepaść, z drugiej wystające skały, ciągnęła się w nieskończoność. Podobnie jak modlitwa do nieistniejącego boga kierowców: oby nikt nie jechał z naprzeciwka! I jechał - staliśmy wtedy na punkcie widokowym. Bóg kierowców jednak istnieje!

Jadąc i wycierając spocone ze strachu ręce, już na samym dole trafiłem na zablokowaną niemożliwą sytuacją drogową kobietę. Z wielkim trudem jakoś się minęliśmy. Jej przerażone oczy i blada z przerażenia twarz trochę nas ubawiła. Biedna nie wiedziała, że to tylko zajawka tego, co jest powyżej i jej zabawa dopiero zaczyna. Pewnie tam gdzieś stoi do teraz.    

Z kamienistej plaży nie skorzystaliśmy, ale z restauracji jak najbardziej.


PYSZNY MUREK

Droga do Agaete, pół nową autostradą, pół starą wściekle krętą drogą doprowadziła nas do promu. Przed nim jeszcze było małe wejście na szczyt nad miasteczkiem i już płynęliśmy do domu.

Niebywała jest Gran Canaria, niby podobna w charakterze do Teneryfy, ale jednak zupełnie inna. Geologicznie zwłaszcza.

I to by było na tyle.

Dziś święto zmarłych, więc nie nasze. Życzę zmarłym spokoju duchacha. Haha.

        

  

   

 

 

 

 

 

 

 

 

        

                         

 

  

     

                 


Komentarze

  1. Darku i Beatko, z jaką radością odkryłam Waszego bloga Gratuluję Wam przede wszystkim cudownej istoty Moany - tyle się o Was dowiedziałam czytając z zapartym tchem o Waszych przygodach podróżniczych. To niesamowite jak pięknie razem żyjecie w spełnieniu i blisko natury. Ile lat się nie widzieliśmy? Szkoda, ze wcześniej nie trafiłam na Waszego bloga, bo jestem miłośniczką Teneryfy i kilka razy już ją odwiedziłam. Gdybyście byli w Polsce, to bardzo serdecznie Was zapraszam. Tymczasem ściskam Was mocno, Małgosia N

    OdpowiedzUsuń
  2. Co jakiś czas Was nawiedzam, cieszę się z małego update'u :) Czytając wpis zaskoczył mnie wiek Bartka, przecież dopiero co przeżywałam z Wami jego maturę hehe! Do usłyszenia - wierna czytelniczka!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz