LIPIEC, SIERPIEŃ 2019 - MAROKO I DALEJ
Nasze zwiedzanie Portugalii, potem znowu Hiszpanii, mimo, że czasami
nie są to nowe miejsca, budują u mnie uczucie podniecenia, niecierpliwości,
łaknienia nowych wrażeń. Tak też było i tym razem. Chłonęłam widoki, zabytki i
wszystko, co oko złapało po drodze jadąc samochodem, nie mogąc się nadziwić
ileż to jest miejsc do zobaczenia w naszej małej Europie. Dusza była jeszcze
spokojna, wszak przed nami całe długie dwa tygodnie kolonii Moany, mamy czas na
wiele przyjemności.
Podświadomie
jednak, prawdę mówiąc, coś, co poczułam już wcześniej, ściskało mi czasami
żołądek. Każdy mijający dzień zbliżał nas do wielkiej nieznanej. To znaczy mnie
i Moanę, Daru, to co mnie tak przerażało, zdążył już wcześniej poznać w swoim
życiu. Podróżowaliśmy razem już wiele lat, jak wiadomo, ale nigdy nie odczułam
tego typu stresu, co tym razem. Wkroczenie w inną kulturę i religię.
Owszem,
byliśmy w Egipcie, ale to była wycieczka zorganizowana przez biuro podróży, nie
wiązało się tak naprawdę z bezpośrednim kontaktem z ludnością i jej życiem
wewnętrznym. Bywaliśmy też w krajach zaliczających się do trzeciego świata, ale
jednak o podobnej kulturze i religii jak nasza.
Myśl o tym
wierciła mi dziurę w brzuchu i na szczęście cudowne dwa tygodnie, podczas
których Moana była na koloniach, spędzone w kanionach rzeki Verdun i w górach
południowej Francji odsuwały niepokój na później.
Odebraliśmy
Moanę 19 lipca i przespaliśmy noc na lokalnym kempingu. Daru bardzo forsował
szybkie przemieszczenie się na południe, żeby dotrzeć prawie natychmiast do
Algeciras. Po drodze były jeszcze w miarę spokojne dwa dni w Huesca i cudowna
wycieczka w Riglos - gigantyczne monlityczne skały tak wielkie, że aż nie do
wiary. 38 stopni Celsjusza, ale daliśmy radę.
Potem już
tylko "przedmieście" czyhających na nas nowych wrażeń - Gibraltar.
GIBRALTARSKA
SKAŁA. WRAZ ZE WZGÓRZEM W CEUCIE TO
BRAMA DO MORZA ŚRÓDZIEMNEGO
Mega
rozczarowanie. Ciasno, duszno, niezbyt estetycznie. Wszystkich nas nęciła znana
góra gibraltarska, ale szybko okazało się, że z powodu licznej ilości małp
zamieszkujących wzgórze, nie ma mowy o pójściu tam na spacer z Dudą. W ogóle
nie było opcji "spaceru", trzeba było kupić drogie wejście do parku.
W związku z późną już godziną, Daru z Moaną wjechali sami kolejką, a ja
spędziłam 2-3 godziny spacerując w mieście po prawie nieistniejących
chodnikach. Parki były, ale przy wejściu do każdego z nich widniała ogromna tabliczka
zakazująca wprowadzania psów. Co za pomysł! Jak tam można żyć na co dzień? (dla
tych, którzy psy posiadają, a takowych mijałam często w wąskich uliczkach bez
śladu trawnika, gdzie zwierzęta załatwiały swoje potrzeby między samochodami).
DZIW NATURY
I HISTORIA
ZNANY POLAKOM
PAS STARTOWY PRZECINA DROGA SAMACHODOWA
Niczego nie
warte miejsce. Stanowczo odradzam tym, których piękna nazwa Gibraltar łechce.
Bull shit, potwierdzony również przez resztę rodzinki, która po zejściu z góry
też nie była zachwycona, ewentualnie tylko małpami (Moanka).
Z MAŁPAMI
DUŻO RADOŚCI. I TYLKO Z NIMI.
Jedyny
kemping w pobliżu Algeciras nie przyjmował psów (to jakaś mania w tej okolicy!),
oddaliliśmy się więc o jakieś 10 km do
kempingu "La Casita". Może celowo, ale pewnie nie, klimat tam
panujący wprowadził nas w Maroko. Tak brudnego kempingu w Hiszpanii jeszcze nie
widzieliśmy. Było tyle śmieci na parceli, że nie daliśmy rady wszystkich
wyzbierać, żeby się lepiej poczuć, a w toaletach były wyłączone bezpieczniki,
za to cena była iście hiszpańska, czyli drogo.
VERY BRITISH
Mój węzeł
żołądkowy się powiększał. To już jutro.
Oprócz nowych
wrażeń, czekały mnie jeszcze formalności związane z Dudą. Trzeba było znaleźć w
Algeciras weterynarza, który wystawiłby jej odpowiedni certyfikat zdrowia. Za
trzecim podejściem się udało. 50 Euro. Potem odwiedzić celników, żeby zamienić
ów certyfikat na odpowiednik celny w razie kontroli (co się nie zdarza, ale jak
by się zdarzyło, to sk... mogą nas z psem nie wpuścić, więc lepiej się
zabezpieczyć). Potem chwila odpoczynku -
prom do Ceuty, na którym spożyliśmy pyszny lunch z własnego prowiantu.
Ceuta welcome
to. Kolejny próg przekroczony. A ja się czuję jakbym była w momencie wejścia na
salę egzaminacyjną bez możliwości wycofania się. Trzeba brnąć.
Ceuta mnie
zaskoczyła. Spędziliśmy tam kilka dni na Bubu w roku 2007 i wydawało mi się
wtedy, że niczego tam nie było, a tu miasto pełną gębą, nowoczesne i raczej
przyjemne, szczególnie w porównaniu z Algeciras. Daru zaliczył Decathlon w celu
zakupienia Moanie zastępczego materaca, jako, że jej był po koloniach lekko
dziurawy, i mimo załatania rano obudziła się prawie na ziemi. Były też ostatnie
zakupy w glanc nowej, super nowoczesnej Mercadoni, tak, żeby jakoś przetrwać
pierwsze dni w "dziczy".
I zaczęło
się.
ŻEGNAJ
EUROPO, WITAJ MAROKO (W KOLEJCE)
Dojeżdżając
do przejścia granicznego skierowano nas na parking zbiorczy. Nie czułam się
dobrze, trochę jak bydło. Odkąd podróżuję w ramach Unii Europejskiej, granice
przejeżdża się prawie bez ich zauważenia. Tutaj traktowanie jest odmienne,
musisz swoje odstać, a im bardziej jesteś ziomkiem arabskim, tym dłużej (aby
ukarać tych "wolnych" i handlarzy). Z szacunku do zwyczajów, a może
ze strachu, zamieniłam moją spódniczką mini na długą bawełnianą (aczkolwiek
przewiewną) i poszłam na rozeznanie z Dudą. Dziwnie na nią patrzono, ale bez
niezrównoważonych zachowań. Najbardziej zdziwione spojrzenia spotkałam przy
kranach, gdzie Muzułmanie myli sobie nogi, a ja raczyłam napoić psa. Fuj!
Czekając te
2-3 godziny wyłączyliśmy silnik, ekologia, niezależnie od miejsca, jest
najważniejsza. Wielu było jednak takich, dla których klima był ważniejsza i
staliśmy wśród smrodu spalin.
Jakoś
doczekaliśmy się. Wjazd, kontrola nr 1 - samochód. Dość sprawnie dostaliśmy
odpowiednią karteczkę zezwalającą na czasowy import samochodu, była ona
potrzebna też do innych kontroli. Kontrola osobowa. Bez problemów. Psa zauważyli.
Powiedziałam, że mam wszystkie niezbędne dokumenty, a Oni na to - to świetnie,
dalej jazda.
Kontrola celna,
czyli zawartości samochodu. Otwarty bagażnik, przeszukanie naszych szpejów, kazali
też otworzyć dachowy namiot i sprawdzili jego zawartość, na pytanie o alkohol
powiedzieliśmy, że mamy dwa wina. Jak to? Znaczy dwa kartony? Nie nie, dwie
butelki, o, są tutaj, rzucił żartem Daru jak zwykle przebiegle, i mimo
oczywistego zakazu 15-cie litrów francuskiego wina w kartonach pod lodówką
samochodową przejechało niezauważone, nie mówiąc o dwóch zgrzewkach piwa. Na
szczęście!
Uff,
znaleźliśmy się już na ulicach marokańskich, tłumy kłębiących się żebraków i
wyciągających niezliczone dłonie. Węzeł w żołądku aż mnie mdlił, było coraz
gorzej, w zasadzie już chciałam wracać.
Nagle, oddalając
się od przejścia granicznego, jakby magiczną pałeczką dotknięte, zapchlone
ulice zamieniły się szerokie aleje dwupasmowe z pięknymi trawnikami pomiędzy,
wszędzie powiewały ogromne czerwone sztandary z gwiazdą, przy każdym rondzie stała
grupa policjantów. Wszystko czyściutkie, zadbane, nie wierzę własnym oczom....
I tak jechaliśmy
w zadziwieniu jakieś 40 km nadmorską drogą zastanawiając się o co chodzi. Czy
to walka z bezrobociem, czy aż tak jest źle z przestrzeganiem zasad ruchu
drogowego. Policjanci machali rękami, dmuchali w gwizdki tak przejęci swoją
pracą, że uznaliśmy, że chyba coś tu Król musi mieć z tym do czynienia.
Oczywiście okazało się, że jakoś podobnie czasowo też miał tamtędy przejeżdżać.
Następnego dnia było już normalnie. Ale chwila, przed następnym dniem czekało
dla nas jeszcze wiele wrażeń.
Nadmorska
wielopasmowa aleja była wzdłuż zabudowana nowoczesnymi budynkami w miarę
wykończonymi i w miarę zamieszkanymi. Mój strach, trochę stępiony już, zamienił
się w zadziwienie. Daru też stwierdził, że trzydzieści lat temu nie było tak,
widocznie nowa średnia klasa znacznie się wzbogaciła w tym czasie. Nastawiłam
się więc bardziej pozytywnie i zbliżając się do pierwszego kempingu, górę nad
strachem przejęła u mnie ciekawość. Wjechaliśmy w uliczki kolejnego na naszej
drodze nadmorskiego kurortu Martil, szukając naszego docelowego miejsca
noclegowego - kempingu Al Boustane. Znalazł się wśród nowego niezamieszkanego
budownictwa, gdzie nic nie wskazywało na to, że kiedyś zostanie zamieszkane.
KURORT PRAWIE,
TYLKO FRONT MORZA PEŁNĄ GĘBĄ, TYŁY GORZEJ
Obsługa była
dość miła, francuski był w użytku, co wcale nie jest tak częste, jakby się
mogło wydawać. Mogliśmy wybrać miejsce. Tyle, że... miejsca były tak malutkie i
tak rozmieszczone między lokalnymi użytkownikami, że wyboru za wielkiego nie
mieliśmy. Brudny piach jako podkład, znaleźliśmy kawałek parceli, gdzie Duda
miałaby 5 metrów ruchu. Wokół nas zakudłane kobiety, które nad wyraz nas
obserwowały... albo to było moje poczucie inwigilacji. Rozbiliśmy obóz, Daru
otworzył piwo i miałam wrażenie, że na dźwięk otwieranej puszki zareagowali
wszyscy, i że siedzimy oskarżeni o picie alkoholu. Oj nie lubię takich
niejasnych sytuacji. Poszłam więc na spacer z Dudą, pierwszy raz sama, bo myślałam,
że wszystko będzie ok. Po 20 metrach w głąb ulicy nowych nie do końca
wykończonych budowli, gdzie musiałam Dudę trzymać przy nodze, tyle było
wyrzuconych resztek jedzenia, kości, wymiotów, przybliżył się do mnie
podejrzany jegomość, biedak, który jednak miał mi do zaproponowania coś
mocniejszego do palenia... odwróciłam się, ale on z tą wyciągniętą ręką szedł
za mną. To był pierwszy i ostatni samotny spacer z Dudą.
Kolację
zjedliśmy odpierając uprzejmie spojrzenia przechodzących, po czym zdobyliśmy
się na czyn bohaterski i zostawiliśmy Moankę samą w obozowisku udając się na
ostatni wieczorny spacer ulicami miasta razem z Dudą. Wychodząc Duda miała
odruch wyrywczy: miaaaał mówił kempingowy kot.
Ulice o
godzinie 22.30 były pełne. Masa ludzi szła i wracała, jeszcze większa siedziała
w knajpach. Było kolorowo i przyjemnie.
Przypomniał
mi się głupi dowcip z najmłodszych lat:
Wchodzi
Święty Piotr na kontrolę do piekła, a tam imprezka na całego, niektórzy faceci
piją alkohol z butelek, a inni zabawiają się z pięknymi dziewczynami!!! Co jest,
mówi Święty Piotr, tu miało być nieprzyjemnie... Spoko, mówi Diabeł, butelki
mają dziury, a dziewczyny nie...
Tak też tam
było. Masa ludzi w knajpach, kolorowe światełka, żyć nie umierać, a przed nimi
wyłącznie małe buteleczki... wody mineralnej... nie do wiary!
Muzułmanie
nie mają prawa pić alkoholu. Oczywiście w wielkich miastach to robią, ale
złapani in flagranti ryzykują wręcz wolnością osobistą. W związku z tym
zdecydowana większość nie pije, szczególnie w miejscach publicznych i
szczególnie, bo w miejscach publicznych nie sprzedaje się alkoholu. O zgrozo,
iść do pubu na wodę!!! Jest to obraz, który zostanie mi wryty w pamięci, czegoś
aż tak niespotykanego jeszcze nie widziałam nigdzie.
Wróciliśmy
grzecznie, i pod wrażeniem doznań ze spaceru, równie grzecznie poszliśmy spać.
Próbowaliśmy
spokojnie spać, ale wokół nas były ciągle szmery i gadanie, tak jakby zmrok
obudził w lokalnych ludziach chęć do życia. Co chwilę budziły mnie rozmowy i
pałętanie się po kempingu. Miałam jednoznaczne wrażenie: oni są jak karaluchy,
wychodzą w nocy ze swoich dziennych kryjówek. To wrażenie towarzyszyło mi do
końca podróży. Ich nocne życie najczęściej zakończone było czymś, co nas
niestety regularnie budziło codziennie o +/- 5h00 rano:
AAAAAAAAALLLLLLAAAAAH
AAAAGGGGBBBBAAARRRRR
Jeżeli miało
się szczęście być usytuowanym w miejscu, gdzie krzyżowały się dwa, trzy, albo
cztery meczety, to sprawiało wrażenie kanonu i trwało dość długo, na tyle
długo, że nie sposób było się przyzwoicie wyspać. Potem zalegała cisza.
Karaluchy szły nareszcie na spoczynek.
Nad ranem mój
węzeł w żołądku był w formie zanikającej, organizm znalazł sposób, żeby się
zacząć przystosowywać. Uległam urokowi tureckich ubikacji, choć do wyboru były
też europejskie, tyle, że z kranikiem obok, co wiązało się z notorycznym
brodzeniem w nie wiadomo w jakiej cieczy. Prysznice były letnie, ale to akurat
nie przeszkadzało, biorąc pod uwagę temperaturę otoczenia. Było brudno, ale
prawdę powiedziawszy nie dałoby się utrzymać czystości w tak kurzowo-piaskowym
otoczeniu. Jakoś dało się to znieść.
Gdy wracałam
z toalety porannej, zaraz obok naszej działki rozciągał mięśnie dość przystojny
mężczyzna. Niebawem nawiązaliśmy kontakt. Imienia nie pamiętam. Podróżował z
żoną i z córką wygodnym kamperem, z pochodzenia tinerfeno (czyli teneryfczyk),
co ułatwiło nam porozumienie. Wszystko normalnie, tyle, że córa, dorosła już,
miała niedotlenienie mózgu. Kolejne nasze otarcie się o takie przypadłości
losu, które dotykają niektóre osoby. I kolejne takie osoby, które potrafiły
mimo codziennego zmagania się z problemem znaleźć sobie sposób na życie
niebanalny. Chapeau bas, widząc tą córkę, skóra cierpła i tylko można było mieć
niezwykły szacunek do ludzi, którzy umieją przezwyciężyć aż tak wielkie przeciwności
losu. Wymieniliśmy parę uwag na temat Maroka i podróżowania po nim, po czym
wyjechaliśmy.
Poczyniliśmy
pierwsze kroki, żeby wymienić choć garść pieniędzy, żeby mieć na drobne opłaty
(parkingi na przykład. Czytaj: w każdym miejscu, gdzie się można zaparkować
jest bardziej lub mniej szemrany cieć, najczęściej samozwańczy pilnowacz,
dawniej w białym fartuchu, dziś w żółtej kamizelce. Jest rzeczą nie do
uniknięcia, że należy mu zapłacić na "odchodne" za pilnowanie auta.
Czasami jest to taryfa ustalona z góry, najczęściej jednak "co
łaska").
Drugie kroki,
żeby skorzystać z faktu, że jesteśmy w nadmorskim kurorcie, i mając na uwadze,
że więcej takich sytuacji w naszym pobycie w Maroku prawdopodobnie nie będzie,
skierowaliśmy na plażę, na krótką kąpiółkę. Sprawiła ona wszystkim wiele
radości. Moana skakała na falach z Darem, a ja popływałam pysznie już za linią
załamywania się fal. Duda dzielnie czekała leżąc jak sfinks na piachu w cieniu.
Na szczęście w tym miejscu nie było (jeszcze) kotów...
PODRÓŻ PO
MAROKU
Nasz parkur
był następujący:
Ceuta - Martil -Tetouan-
Chefchaouen- Volubilis - Meknes - Fez - Azrou - Khenifra - Imilchil - Rich
-Erfoud - Mrzouga (noc na pustyni) -Tineghir - przełom rzeki Todra - dolina
Dades -Skoura -Ouazarzate - Ait Benhaddou - dolina Ourika - Marrakech - Imlil -
Essaouira - Oualidia - Al Jadida - Casablanca- Rabat - Kenitra - Asilah -
Tanger- Ceuta. Jak Daru pisał 2.800 km.
NASZE 2.800 km
Wjechaliśmy do Maroka 24 lipca,
wróciliśmy do Hiszpanii 19 sierpnia, czyli nasz pobyt na miejscu trwał 26 dni,
o 3-4 dni krócej niż zamierzaliśmy. Podróż się udała bardzo, czyli: wykonaliśmy
kompletny, założony przez Dara, plan podróży, nie zostaliśmy okradzieni, nie
byliśmy chorzy (oprócz małoznacznych rozwolnień), nie mieliśmy choćby najmniejszego
wypadku samochodowego (jedno zahaczenie o krawężnik), pies wrócił w całości do
"kraju".
Od czego
zacząć, co jest najważniejszym elementem w podróży?
LUDZIE
Wjazd do
Maroka przez Ceutę przez pierwsze 5 minut był tragiczny. Jak już pisałam
tysiące rąk i dwa razy mniej błagających o pomoc, po czym nastała niepewność.
Od pierwszych godzin wiedzieliśmy (wiedzieliśmy też już wcześniej), że jest to
kraj bardzo policyjny, policji jest wszędzie dużo więc turyści są pod opieką i
raczej mogą czuć się bezpiecznie, na dodatek każdy z tych pilnowaczy samochodów
jest szpiclem. Jednak jakaś nieokreślona podświadomość powodowała, że od
początku, do samego końca (kiedy już naprawdę mogłam wiedzieć, czego się
spodziewać) nie czułam się komfortowo i miałam kłopoty wewnętrzne, żeby oddalić
się od mojej rodziny w pojedynkę choćby o metr.
Religia - to
jest słowo klucz. Gdybym była muzułmanką, pewnie poczułabym się zupełnie
inaczej. Jako nie-muzułmanka (też nie-katoliczka, bo przecież niewierząca)
ważące spojrzenia są ciężkie, przynajmniej ja to brzemię odczuwałam dość
znacznie i mimo gwarantowanego bezpieczeństwa na ulicach brak było dającego
kompletne rozluźnienie poczucia akceptacji.
Takie
wrażenie miewałam głównie w miastach, na zaludnionych ulicach.
Kolejny element,
którego bardzo nie lubię - i nigdy nie lubiłam podczas niektórych naszych
podróży na Bubu - to świadomość, że żadna uprzejmość nigdy nie jest
bezinteresowna, każda wskazówka, pomoc, porada jest tylko po to, żeby
natychmiast wyciągnąć rękę po napiwek lub naciągnąć na jakiś zakup. Już nawet
podczas przekraczania granicy zdumieliśmy się bardzo, gdy dziwni mężczyźni
chodzili od samochodu do samochodu niby tłumacząc procedury, po czym prosili o
małe co nieco, aż dziw bierze, że "prawdziwi" urzędnicy im na to
pozwalają. Pewnie dostają odstępne.
Takie
działania zupełnie nas zniechęciły do przypadkowych kontaktów i każde
zaczepienie zbywaliśmy szybko , w miarę grzecznie i skutecznie (niewątpliwie
Duda nam w tym bardzo pomagała).
W
restauracjach obsługa była najczęściej niezwykle gościnna, miła, profesjonalna
i nie nachalna. Codzienna pora obiadowa, a w południe jedliśmy w knajpach
codziennie, liczyła się jako ponad godzina przyjemności i odpoczynku, nie
mówiąc już o smakołykach, ale o tym później.
Równie miłe i
profesjonalne były osoby pracujące w recepcjach kempingów, choć czasami
obserwowali nas w dziwny sposób, tak jakby potem musieli gdzieś złożyć
raport...
Nie mniej
jednak mieliśmy też i spotkania niebywale przyjacielskie, wręcz czułe.
Najpiękniejszym z nich było z Maliką, kobietą w bliżej nieokreślonym wieku
(55-75 lat), właścicielką oberży na pustkowiu przy jeziorze Tilsit. W przeciągu
jednej doby wytworzyła się taka więź i porozumienie, że smutno było się
rozstawać mimo prośby o pozostanie za darmo - cóż, plany pchały nas do
przodu. Nie aż tak intensywnie, lecz
podobnie, było w przypadku Dahli i jej dzieci, która użyczyła nam podwórka na
rozbicie kempingu w górach Atlas, czy młodej dziewczyny, córki właścicielki
kempingu "Małpie stopy" w przełomach Dadesu, której, nota bene, Daru
uratował życie, no i naszych przewodników na wycieczce po wydmach pustynnych
Sahary.
W Maroku
przeważają dwie grupy etniczne: Arabowie (większość) i Berberowie (około 33%).
Ci ostatni zamieszkują terytoria bardziej górzyste, mniej zaludnione, w
większości na południu Maroka. I o dziwo te wszystkie najmilsze spotkania były
z Berberami.
Należy tutaj
również wspomnieć o higienie, jak już pisałam wcześniej, czystość - głównie w
łazienkach i toaletach - z jaką mieliśmy styczność na początku naszego pobytu
była bardziej niż względna. Im dalej na południe, czyli wśród Berberów, warunki
te zmieniły się diametralnie, dosięgając wręcz czasami czystości takiej, jaką
mamy na co dzień na kempingach hiszpańskich czy francuskich.
Zdecydowanie
więc nasze serca pod każdym względem zostały bardziej podbite przez ludy
berberskie.
JĘZYK
Planując
podróż po Maroku byliśmy nastawieni na łatwe porozumienie, gdyż byliśmy
przekonani, że wszędzie można będzie rozmawiać po francusku. Ależ skądże! Po
francusku rozmawiają nieliczni, ci lepiej wykształceni, a na północy dominuje
wręcz język hiszpański. O dziwo, nawet w niektórych miejscach turystycznych
urzędnicy, zwłaszcza młodzi, woleli mówić po angielsku.
Języki
urzędowe są dwa: arabski i berberski, czyli "amazigh". Na szczęście
francuski jest "jeszcze" uznawany i napisy też występują w tym języku, ponieważ kłaczki arabskie i
berberskie geometryczne hieroglify nie są do zrozumienia.
KŁACZKI I
GEOMETRYCZNE BERBERSKIE ZNAKI. TEN ZNAK DROGOWY BARDZO NAM POMÓGŁ.
SZATY
No cóż,
myślę, że większość ma pełny obraz tego jak wygląda przeciętny Muzułmanin lub
Muzułmanka. Mniej więcej większość spotykanej ludności w Maroku właśnie tak
wygląda, czyli nosi albo kaftan: dwuczęściowa suknia z pasem - dla kobiet lub
djellaba - długa tunika z długimi rękawami i kapturem, może być dla mężczyzn i
dla kobiet. Jakkolwiek kobiety są prawie wszystkie ubrane w stroje
tradycjonalne (wyjątkiem są duże nowoczesne miasta, takie jak Casablanca,
Rabat, Tanger, gdzie panuje większa tolerancja i nowoczesność i gdzie
europejskość jest częściej spotykana), tak mężczyźni mają swobodę wyboru i
ubierają się jak chcą. Kobiety na dodatek noszą hijab, czyli chusty zakrywające
głowę, uszy i szyję, wiele z nich także ma zakrytą całą twarz, tylko oczy są
widoczne. Jest to obowiązek względem wiary, oznacza skromność i poddanie. Na
szczęście obowiązek ten nie tyczy się małych dziewczynek - do pewnego wieku
(15?) - te nie różnią się od "naszych" pociech.
Najbardziej
zaskakujące jest to, że stroje te (u kobiet) obowiązują również podczas kąpieli
publicznych - czyli w basenach czy w morzu. Wydaje mi się to naprawdę
niewygodne i niebezpieczne, przecież nasączona tkanina jest jak kamień u nogi,
łatwiej idzie się na dno. Dlatego chyba większość brodzi, a nie pływa sensu stricte.
NA PLAŻY, JAK
I WSZĘDZIE, MĘŻCZYŹNI UBIERAJĄ SIĘ JAK CHCĄ, KOBIETY MUSZĄ (TU MY W MARTIL)
Ja na
początku byłam strasznie zestresowana informacjami, jakie uzyskałam, że
najlepiej szanować te lokalne tradycje, ubierałam się więc w długie spódnice
lub luźne spodnie, na bluzki zakładałam szale zakrywające kształty - i tak
"występowałam" wszędzie. Po jakimś czasie jednak, na kempingach
zrzucałam te kajdany i nosiłam normalne szorty. Moana już pierwszego dnia
zażyczyła sobie djellabę - i ją kupiła, nosiła ją tak często jak tylko mogła,
było to dla niej egzotyczne, ale myślę, że głównie zabawowe.
JEDZENIE
Głównym
elementem kuchni marokańskiej jest gliniana misa z czubatą stożkową przykrywką
zwana "tajine” (tażin). W nich przygotowuje się wszelkie wariacje dań od
mięsnych do rybnych, a prawie wszystkie bogato pokryte warzywami. Był to nasz
podstawowy element obiadowy przez większość podróży. Trzeba przyznać, że zadowalało nas to smakowo i ilościowo, choć
jak się można spodziewać, po jakimś czasie trochę nam się znudziło. Poza tym
daniem nie jedliśmy nic, co byłoby niespotykane w innych, znanych nam
miejscach.
Tajine (tagine, tadjine - wymowa tażin) przygotowuje się w sposób następujący - na spodzie naczynia podsmaża się na
oliwie i cebuli kawałki mięsa (najczęściej jagnięciny lub wołowiny) przez 10-15
minut lub dłużej jeśli wymaga tego mięso z takimi przyprawami jak kolendra,
pietruszka, imbir, .. no i oczywiście sól i pieprz. W tym czasie przygotowuje
się warzywa – może być to, co się ma pod ręką, cukinia, marchewka, ziemniaki
lub bataty, dynia, seler,… wszystko pokrojone w spore kawałki, wymieszane w z
oliwą i tymi samymi przyprawami, co mięso. Po przesmażeniu mięsa układa się te
wszystkie warzywa w kształt stożka zwieńczając plastrami soczystych pomidorów.
Wystarczy przykryć pokrywą, która poślubi kształt ułożonych warzyw i zostawić
na ogniu – może być zwykły palnik na zwykłej kuchence, lub jak w większości
przypadków u miejscowych na statywie z węglem drzewnym - na około 1 godziny lub
dłużej. Palce lizać, wymieszane smaki i zapachy składników i przypraw
przysparzają niespotykanych wartości smakowych, których nie uzyskamy przy
żadnym innym sposobie pieczenia.
Oczywiście
nabyliśmy taką tajine i już wielokrotnie robiliśmy w niej dania w domu – z
jagnięciny, kurczaka, ryby. Wychodzi cudnie. Zapraszamy!
Poza tym
jadaliśmy szaszłyki, steki, a ryby i krewetki oraz inne owoce morza wyłącznie
nad oceanem, zawsze coś smakowitego się znalazło i to najczęściej w bardziej
niż przyzwoitych cenach (20-30 euro za naszą trójkę). Najbardziej nas przy tym
jednak bolało popijanie…wodą. Na szczęście zasmakowała nam serwowana prawie
wszędzie tradycyjna herbata z miętą i
cukrem.
Nikt z nas w
Maroku nie przytył.
RUCH DROGOWY
Oprócz
pierwszych doświadczeń z policjantami na każdym rondzie, przygoda jaką jest
jazda po drogach Maroka jest niesamowita. Codzienna dawka dreszczy, okrzyków,
nerwów i zdziwień. Jak już pisałam udało nam się wyjść z tego bez szwanku, ale
chyba tylko dlatego, że na początku umówiliśmy się z Darem, że to on będzie
głównym, a w zasadzie jedynym kierowcą.
Ludzie
wchodzą na ulicę gdzie chcą i jak chcą, nikt się nawet nie ogląda. Wynika to
chyba z tego, że i tak nie ma po co, bo nikt się nie zatrzymuje specjalnie,
żeby przepuścić przechodnia, nawet na pasach. Kolosalna jest ilość motorowerów,
takich normalnych czy trójkołowych do przewozu wszystkiego, które jeżdżą jak
chcą, często pod prąd. Tam prawie nikt nie używa kierunkowskazów, aż dziw
bierze, że przestrzegane są światła, bo pasy na jezdni nie zawsze, często widzi
się pojazdy jadące z linią rozdzielającą pasy dokładnie między kołami. Na
rondach też panuje wielka niewiadoma, kto ma pierwszeństwo – ten najbardziej
zdecydowany chyba.
Ciekawa jest
też jazda poprzez targowiska – wśród owiec, kogutów, ogólnego hałasu, tłumu i
bałaganu. Często na drogach widuje się mocno objuczone muły, a na nich
właściciela rozmawiającego przez komórkę.
Oczywiście są
miejsca bardziej cywilizowane (nie mówię o autostradach, które są całkiem
normalne, no może jednak nie - bo będąc płatnymi - zupełnie puste), miasta
takie jak na przykład Ouazarzate z szerokimi osiami ulic gdzie panuje względny
porządek, jednakowoż ogólne wspomnienie jest takie jak opisane powyżej – ruch
drogowy w Maroku jest raczej dla wykwalifikowanych bardzo przewidujących
kierowców, lub dla tych, którzy tam żyją i się przyzwyczaili i przystosowali.
Ci co się nie przystosowali lub próbują jeździć nocą już nie żyją. To kraj z
największą śmiertelnością na drogach.
Okej,
zaczynamy, proszę zapiąć pasy!
Na razie
jesteśmy jeszcze w Martil i korzystamy z kąpieli morskiej, jedynej podczas
naszej podróży, podziwiając jednocześnie kobiety w długich szatach i spowite
chustami, falujące przy brzegu niczym meduzy, raczej za daleko nie odpływające.
Pora opuścić
kemping, więc zbieramy sprawnie obozowisko i koło południa wyruszamy dalej.
Kierunek Tetouan, bardzo polecane w przewodnikach miasto. To znaczy w naszym
przewodniku. Posługiwaliśmy się Le Guide du Routard, edycja 2019, co jak się
wielokrotnie okazało, nie gwarantowało informacji pierwszej świeżości.
Najbardziej przydał nam się jako przewodnik po knajpach, ponieważ faktycznie
idąc za jego wskazaniami trafialiśmy z reguły na gastronomię naprawdę wartą
polecenia.
TETOUAN I
PIERWSZE TAJINE
Pierwszym
takim przypadkiem była knajpka „La Restinga” w Tetouan, tanio, ale jakościowo
bardzo dobrze i smacznie o czym świadczyły nadciągające tłumy lokalnych
mieszkańców. No i było piwo!
Pełni sił
udaliśmy się do miasta, do mediny. Dla mnie ten pierwszy kontakt ze starówkami
Marokańskimi wymagał wiele wysiłku. Pierwsze zmagania się z wąskimi uliczkami
pełnymi kotów, tak, że przejście z Dudą wymagało niezwykłej fizycznej siły i
cierpliwości. Stragany, stragany, stragany, ale nie takie jakie można by sobie
wyobrazić: pełne kolorowych owoców, oliwek, czy przypraw, tylko z dominującymi wyrobami
chińskimi, takimi samymi jak u nas w każdym chińskim bazarze. Daru był bardzo
zawiedziony tak małą ilością prawdziwych wyrobników, wszędzie, jak mówił,
warszawski stadion dziesięciolecia.
KU OGÓLNEJ
RADOŚCI TRAFIŁ SIĘ MŁODY MISTRZ SZTUKATERII
Do medin
otoczonych zawsze murami, wchodzi się różnymi wejściami od różnych stron
miasta, z reguły są to bramy, tak zwane Bab, bardzo piękne, charakterystyczne
dla kultury muzułmańskiej. To, w moim uznaniu najciekawsze obiekty do
oglądania, obok meczetów, do których nie-Muzułmanie absolutnie nie mają wstępu
oraz niektórych (ale naprawdę tylko niektórych) wąskich uliczek pełnych
ciekawych fasad, bram wejściowych czy okien.
Zwiedzanie
mediny w Tetouan, która, pomimo wysokiej oceny przewodnika, wywarła na nas bardzo
średnie wrażenie, zostało zwieńczone zakupem djellaby (dżelaby) dla Moany. Sporo
przepłaconej jak sądzę (15 euro) i niezbyt przewiewnej, ale bardzo
uszczęśliwiło to naszą córeczkę.
SZCZĘŚLIWA
MOANA W DJELABIE
Kolejny cel –
okrzyczane niebieskie miasteczko Chefchaouen i aby je zwiedzić lokujemy się na
kempingu Azilan w najbliższej okolicy. W zasadzie można było z niego na
piechotę iść do miasteczka, ale my byliśmy już po dniu pełnym wrażeń trochę
zmęczeni, no i było już dość późno, odłożyliśmy więc zwiedzanie na dzień
następny.
Kemping
Azilan, trochę droższy od poprzedniego (15 euro) zadziwił nas swoimi
stanowiskami – na półkach tarasowych, bez prądu, raczej dla namiotów jak dla
samochodów, nie mówiąc o kemping-carach. Okazało się, że żeby mieć prąd trzeba
stanąć na placu ogólnym, a na nim chodziły kucyki, koguty, kury, koty – istny
raj dla Dudy, która chciała wyrwać hak samochodu wraz z swoim sznurkiem, który
z trudem ją utrzymywał (zapomniałam nadmienić, że specjalnie na podróż po
Maroku kupiliśmy jej kolczatkę – na szczęście!). W końcu przywykła do sytuacji
i zachowywała się spokojniej.
Jeszcze
bardziej zadziwił nas fakt, że obok kempingu była prywatna posiadłość, gdzie
był ogólnodostępny płatny basen i….płatne korty! Nie omieszkaliśmy skorzystać
rano z tej niesamowitej szansy i po wypoceniu siódmych potów podczas gry w
tenisa w upale, zrelaksowaliśmy się w niezbyt przejrzystej wodzie basenowej.
Więcej kortów tenisowych na naszej marokańskiej drodze nie mieliśmy
przyjemności spotkać.
Chefchaouen,
to było miłe zaskoczenie. Rzeczywiście, błękit murów w pajęczynie uliczek był
urzekający, kolor rzekomo odpychający muchy i inne niechciane owady. Dużo
czyściej niż w Tetouan, ludzie mniej nachalni, ciekawsze towary na straganach,
choć i tak wiele takich samych rzeczy jak u nas na Teneryfie, z tym, że
droższych. Tutaj dotarło do mnie, że mamy dużo szczęścia, że wybraliśmy okres
letni do zwiedzania Maroka – z powodu upałów (których akurat za wielkich nie
było, w każdym razie było chłodniej niż na południu Hiszpanii) nie jest to
sezon zbyt turystyczny i dzięki temu panuje tu większy spokój. Tak było w
Chefchaouen: spokojnie, sielankowo, schludnie. Zjedliśmy pyszne tajine w małej
rodzinnej restauracyjce (o dziwo bez kotów!), zwiedziliśmy Casbah, gdzie nawet
Dudę wpuszczono bez zastrzeżeń. Było nam tam miło szlajać się po zakątkach
mediny, to naprawdę ładne i ciekawe miejsce.
ZIELONO MI... TFU, NIEBIESKO. W CHEFCHAOUEN NAM SIĘ
PODOBAŁO
Jeszcze tego
samego dnia przesunęliśmy się w okolice Meknes, na kemping Zahroon. Zezowaty,
mówiący po francusku pracownik wpuścił nas, oprowadził i pozwolił wybrać sobie
miejsce. Kemping był duży, przestronny, choć niesamowicie zaniedbany - widać,
że podupada.
W związku z
mało turystycznym sezonem był prawie pusty, mieliśmy więc możliwość rozbić obóz
na dużym poletku bez żadnego sąsiedztwa. Jedynie to na tym kempingu było bardzo
wygodne, gorzej z łazienkami i ubikacjami, które były chyba najgorsze z tych z
jakimi mieliśmy do czynienia: zimna woda, brak wody w toalecie, niedziałające w
ogóle prysznice i umywalki w damskich łazienkach, smród taki, że trzeba było
korzystać z miejsca na bezdechu, no ale cóż, zaczęliśmy się przyzwyczajać.
Nazajutrz
rano po pysznym śniadanku i mniej pysznym prysznicu wybraliśmy się do miejsca,
które nas zachwyciło – wykopaliska Volubilis. Niesamowite starożytne rzymskie
pozostałości miasta z resztkami przedsionków, fontann, kolumn, łuków
triumfalnych, arterii, łaźni, warsztatów, sklepików, domów biednych i
rezydencji bogatych. Wyobraźnia szalała podczas spacerów wśród tych ruin, gdzie
można było do wszystkiego podejść, wszystkiego dotknąć, nawet starych jak świat
mozaiek, co w naszych europejskich realiach byłoby surowo wzbronione. Niesamowite,
że w Hiszpanii zwiedzamy cuda pozostałe po Maurach, a tu europejskie. Wspaniałe
przedpołudnie pełene ciekawych odkryć, po którym skierowaliśmy się do Meknes.
RZYMSKIE VOLUBILIS - WYDARZENIE!
PÓŁ DNIA NA ZWIEDZANIE I DOTYKANIE STAROŻYTNIŚCI
MOZAJKI ZAPEWNE Z POWODU KLIMATU ZACHOWANE
WYŚMIENICIE
WYOBRAŹNIA WSPOMAGANA KOMPUTEROWO
NIESAMOWITE, RZYMIANIE BYLI WSZĘDZIE. VOLUBILIS
ZUPEŁNIE NA PERYFERIACH
Już mniej
więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać, mediny tych wszystkich
marokańskich miast są do siebie bardzo podobne: labirynty uliczek mniej lub
bardziej wąskich, mniej lub bardziej brudnych, szeregi kolorowych straganów,
dużej ilości pokiereszowanych i agresywnych kotów, specyficznych zapachów –
czasami bardzo przyjemnych, a czasami przyprawiających o mdłości, ślepych
zaułków wzbudzających dreszczyk strachu, tłumu i ogromnej ilości głośnych,
lawirujących motorowerów i ich spalin.
W MEKNES SZUKAMY ATRAKCJI
Takie też
było Meknes, lecz oprócz dość ciekawej bramy wejściowej do miasta brakowało mu
w naszym uznaniu jakiegokolwiek uroku, a stragany były w 90% wystawką
chińszczyzny. Brud i smród również dominowały. Było dużo gorzej niż w Tetouan.
Już obiad w tym mieście po raz pierwszy nas nie zadowolił, polecana przez
przewodnik knajpka w „nowej” części miasta zmieniła ponoć właściciela i z pewnością nie jest już godna rekomendacji.
Zaliczyliśmy
więc zwiedzanie mediny na ile daliśmy radę i po zakupach w dobrze zaopatrzonym,
również w alkohol, Carrefourze, wróciliśmy na ten sam zaniedbany, lecz obszerny
kemping, żeby wszyscy razem zaśpiewać urodzinowe sto lat mojej siostrzyczce i
wypić za jej zdrowie cavę – ostatnią małą buteleczkę jaka została nam jeszcze z
Hiszpanii.
Kolejny
dzień, kolejne miasto – Fez – tym razem miła niespodzianka. Dużo bardziej
estetycznie, sklepiki wszystkie wykończone podobnie drewnianymi framugami,
drzwiami i daszkami, dużo ciekawsze artykuły na stoiskach – tym razem widać
pracę lokalnych wyrobników, którzy są tylko umiarkowanie nachalni, więc nie aż
tak męczący.
W FEZ ATRAKCYJNIE PEŁNĄ GĘBĄ
Za namową
naszego papierowego przewodnika trafiamy też, z trudem, gdyż GPS’y się gubią w
tych wąskich zadaszonych przejściach, do najlepszej chyba restauracji w jakiej
udało nam się znaleźć w tym kraju, oczywiście w kwestii kuchni marokańskiej. W
prywatnym domu nie było zwykłych restauracyjnych stołów i krzeseł, tylko alkowy
z kanapami i niskie stoliczki – istnie marokański styl. Zasiedliśmy jak
królowie na tych wygodnych sofach, niektórzy wręcz pokusili się o wyłożenie na
nich całego ciała, i jak królowie zostaliśmy obsłużeni: kuskus royal,
przepyszne tajine, różne ciekawe dodatki w stylu pieczonych gruszek, na deser
owoce oraz zestaw typowych marokańskich przesłodkich wypieków. Wszystko to
podane przez samego właściciela lokalu, wszak był to interes rodzinny, który
niezwykle dobrze posługiwał się językiem francuskim. Spędziliśmy tam sporo
czasu, ciężko było po tak obfitym posiłku po prostu wstać i wyjść, trzeba było
sokom żołądkowym pozwolić trochę popracować. Cała ta wyżerka z napitkami i
deserami kosztowała raptem 30 euro, co jak za taką wystawność wydało nam się
bardziej niż rozsądne. Duda, jak zwykle po naszym posiłku, dostała hojną michę
resztek.
TRAFILIŚMY CUDNIE, SMACZNIE I KOMFORTOWO, TAKICH
POZYCJI W EUROPEJSKICH RESTAURACJACH NIE NALEŻY PRZYJMOWAĆ.
Dokończyliśmy
zwiedzania Fezu wchodząc i wychodząc z mediny przez różne bramy, obejrzeniem
zza murów lokalnego zamku królewskiego, oraz wspięciem się na pagórek
dominujący miasto, do punktu widokowego. Z góry miasto wyglądało trochę
chaotycznie, architekturze tej daleko do harmonii i do ogólnie pojętej
estetyki.
FEZ. NA DOLE JEDEN
Z PAŁACÓW KRÓLA (ZAKAZ FOTOGRAFOWANIA POWAŻNYCH ŻOŁNIERZY) I BIAŁE CMENTARZE
NAD
Musieliśmy
ruszać dalej, znów czekał nas spory kawałek drogi, jadąc w kierunku Azrou,
gdzie mieliśmy spędzić noc, mijaliśmy niespotykane pejzaże erozyjne. Przywitał
nas niespotykany kemping. Już nazwa była zadziwiająca: Emirates Tourist Center.
Wjazd odbywał się przez ogromną bramę stylizowaną na jakąś starożytną egipską a
budowlę, wszystko było przerysowane, pompatyczne, kiczowate, ale...czyste i
zadbane. Wyglądało, że oprócz nas nikogo nie ma ani w super eleganckich
bungalowach, ani w stylizowanym jak powyżej hotelisku, ani na kempingu, obiekt
jednak działał, zostaliśmy milo przyjęci przez pilnowacza, który mieszkał w
jednym z domków z całą swoją rodziną i rozłożyliśmy się na wybranym przez nas
stanowisku. Udostępniono nam też odpłatnie pralkę – na szczęście, już nie
miałyśmy z Moanką w czym chodzić. Pralka miała jak się okazało bardzo długie
programy, nasze prania trwały prawie do północy, a i tak musieliśmy wymusić zakończenie
cyklu, bo pilnowacz już coraz bardziej nerwowo przychodził sprawdzać, czy
wszystko w porządku. W ogóle był bardzo nadgorliwy, przez cały wieczór
przechodził koło nas i czułam, że nas bacznie obserwuje. Ciekawe w jakim celu…
CAMPING I
HOTEL DZIWOLAG! PRALNIA PIENIĘDZY?
Kemping był
pusty, ale nie mogliśmy naszej Dudy spuścić ze smyczy, gdyż tym razem żywą
przypadłością miejsca były duże stada królików, co za pech!
Rano dość
wcześniej opuszczamy ten kemping-niespodziankę, na dodatek jeden z tańszych (10
euro za noc! czy to pralnia pieniędzy?), ponieważ zaplanowana trasa wygląda na
niełatwą i bardzo daleką. Nasz cel tym razem to już nie miasto (uff), dzisiaj
wjeżdżamy w naturę, czyli w sam środek gór Atlas. Zanim jednak udało nam się
uciec od cywilizacji, zaliczyliśmy po drodze różne ciekawostki. Na przykład,
przejeżdżaliśmy przez miasteczko Ifrane, tak jakbyśmy się chwilowo przenieśli w
przestrzeni do typowego miasteczka w Szwajcarii – taka sama szwajcarska
architektura, płoty, trawniki, czystość, niesamowite! Niedługo potem
natknęliśmy się na specyficzny kawałek lasu, gdzie mieszkały stada makaków pod
ochroną, żeby następnie przejechać przez dziwne, jakby sztuczne, militarne
rozłożyste miasto Khenifra, gdzie zjedliśmy lunch - kiepskie i drogie pstrągi,
oraz dokonaliśmy odpowiedniego zaopatrzenia żywnościowo-napojowego.
MAKAKI
CO TA TURYSTKA
POWIEDZIAŁA? ŻE SIĘ ZIEMIA KRĘCI? EEE.
Potem była
droga przez góry, przepiękna i zadziwiająco w dobrym stanie, do pewnego
momentu, po którym zaczęła zanikać, czyli w dużej części stała się całkiem
szutrowa, lub miała, tu i ówdzie, pozostałości asfaltu.
WJAZD W ATLAS
NIEBYWAŁY
Tego dnia po
raz pierwszy byliśmy niepewni, gdzie spędzimy noc. Tam, gdzie jechaliśmy, czyli
w Ilmchlil niby był kemping, ale nie mogłam znaleźć na jego temat koherentnej
informacji. Dotarliśmy do miejsca, gdzie miał się znajdować, czyli nad jeziorem
Tislit, i zastaliśmy jakąś budowlę wyglądającą jakby na opuszczoną, nikogo nie
było, uznaliśmy, że to pomyłka i pojechaliśmy dalej do miasteczka. Tam też
niczego nie znaleźliśmy i nerwy zaczęły brać górę. Poszukałam jeszcze danych w
internecie, ale jedyne zdjęcia jakie się pojawiały pod hasłem „camping Tilsit”
odpowiadały temu zrujnowanemu budynkowi, który widzieliśmy nad jeziorem. Ale
gdzie tam kemping? Postanowiliśmy wrócić i zbadać sprawę. Tym razem
zauważyliśmy mężczyznę, więc wysiedliśmy i podeszliśmy do niego: - tak, mówi,
tu jest kemping. Ale okazało się, że nie ma prądu. Budynek, który wydawał nam
się opuszczony okazał się oberżą, zresztą dobrze notowaną przez internautów,
funkcjonującą czasami na agregacie.
I wtedy
pojawiła się Malika, właścicielka, niezwykle miła kobieta, która natychmiast
zaczęła pragmatycznie szukać dla nas jakiegoś rozwiązania. Była tak
przekonująca, że powinniśmy zostać u niej, że całą sobą uwierzyłam, że coś
wykombinujemy. Zaproponowała nam pokój lub duży, prawdziwy namiot berberski nad
samym brzegiem jeziora, w którym nie było prądu. Mnie bardziej porywał pomysł
namiotu, byłoby to dość nietypowe, ale brak prądu i przewidywania zimnej nocy
troszkę mnie studziły. Tu wkroczył Daru ze swoją pomysłowością złotej rączki:
przecież możemy przez jakiś czas używać prądu z akumulatora samochodu,
wystarczy puścić przez przetwornicę, powiedział. Brawo!
Zadowoleni
zainstalowaliśmy się, dostaliśmy od Maliki materace i ciepłe koce, Daru
zmajstrował światło, było cudnie i jak na razie wcale nie za zimno. Byliśmy na
dużej wysokości – około 2 tys. m.n.p.m, więc chłód nocny był raczej normalny, a
często i silny wiatr, ale my, jak zwykle, mieliśmy szczęście i nie zaznaliśmy
tam ani jednego, ani drugiego. Przed kolacją poszliśmy jeszcze do Maliki na
miętową herbatę i poznaliśmy całą jej rodzinę. Było bardzo miło, choć Duda
wzbudzała odrobinę strachu. Po powrocie do namiotu i zjedzeniu kolacji jeszcze
udało się przy świetle taśmy LED zagrać w karty, po czym poszliśmy wyjątkowo
wcześnie spać. No i dobrze, ponieważ nazajutrz czekała nas długa wycieczka,
czego już od paru dni nie mogłam się doczekać, jako że miałam ewidentny nadmiar
miejskich doznań.
U MALIKI NA HERBACIE I NOC W BERBERSKIM NAMIOCIE
Rano Malika
przyniosła nam do kawy dwa pyszne i jeszcze ciepłe bochenki marokańskiego
chleba – rodzaj macy, a my zaczęliśmy szykować piknik.
O wycieczce
tej wyczytaliśmy w internecie, ludzie o niej pisali w zachwycie, więc
uznaliśmy, że nie możemy obok tego przejść. Chodziło o długi, bo 10-cio
kilometrowy szlak w jedną stronę, łączący dwa duże jeziora górskie o
zachwycającym błękicie wody – jezioro Tislit i jezioro Isli. Nazwy te po
berbersku oznaczają Żona i Mąż, lokalna legenda podaje, że powstały z łez
nieszczęśliwej, rozdzielonej przez rodziny parę, coś w stylu "Romeo i Julia".
Pełni werwy
wyruszyliśmy po 10h00, po skorzystaniu z prysznica w pokoju, który udostępniła
nam Malika i całkowitego złożenia wszystkich naszych rzeczy do samochodu, tak
żeby nie blokować berberskiego namiotu. Szło się po płaskim, więc nie było to
męczące. Stało się natomiast nużące, kiedy po obejściu jeziora szlak stał się
zwykłą szutrową drogą, którą na dodatek przejeżdżały czasami samochody. Poza
tym wiał silny wiatr, czasami wręcz aż tak silny, że formowały się mini tornada,
które nas owiewały pyłem i piachem. Widoki były ładne, z tym że przez całą
drogę nie bardzo się zmieniały. Przechodziliśmy, przez biedne osady pasterskie,
gdzie ludzie żyją chyba z przyzwyczajenia, tu i ówdzie dał się zauważyć ktoś
kroczący w oddali lub stado chudych krów lub kóz. Pod koniec byliśmy już dość
niecierpliwi, żeby dojść do celu, głównie dlatego, że dręczył nas głód. Do
jeziora doszliśmy, jednak zmęczenie i wiatr schłodził nasze docenienie tego, co
ujrzeliśmy, nic nas specjalnie nie powaliło na kolana. Na dodatek piknik nam
się nie udał, wiatr zawiewał nam piach w jedzenie i nie było odpowiedniego
miejsca, aby się przed nim schronić i wygodnie zjeść.
JEZIORO ISLI I W DRODZE DO NIEGO
Byliśmy zmęczeni
drogą i wiatrem, myśl, że czeka nas powrót tą samą trasą trochę nas przerażała.
Jak zwykle mieliśmy szczęście, wszak drogą jechał samochód w naszym kierunku i
zatrzymał się na autostopowy gest Dara, jechali do jeziora Tislit. Nie
wchodziło jednak w rachubę zabranie na pokład psa, zrobiliśmy więc szybką
naradę rodzinną i wysłannikiem po samochód został Daru, a my z Moanką i
suczunią dzielnie szłyśmy dalej czekając na "powrót taty". Trwało to
długo, ale w końcu - gdzieś tak w połowie drogi -ujrzałyśmy smugę kurzu na
horyzoncie, a zaraz potem biała Maggiolina na dachu nie pozostawiła
wątpliwości, że to nasze autko.
Daru
opowiedział nam jak wyglądało jego pożegnanie z Maliką kiedy przybył tam po
samochód, jaka była dla niego ciepła i miła, dała dla Moanki i dla mnie wody
różane (lokalna specjalność). Nie mogliśmy tak po prostu sobie pojechać,
musiałyśmy i my z Moanką podjechać pod oberżę, żeby się osobiście pożegnać.
Kolejne uściski i prośby, żebyśmy zostali jeszcze na jedną noc, choćby za darmo.
Niestety nasze plany na to nie pozwalały. Dostaliśmy więc na drogę kilogramy
jabłek i pomidorów i błogosławieństwo. My w zamian daliśmy jedyną czekoladę z
orzechami jaką mieliśmy.
MALIKA, SPOTKANIE I WSPOMNIENIE Z ŁEZKĄ W OKU
Dalsza droga
przez góry Atlas w kierunku miasta Rich była naprawdę w złym stanie, jechaliśmy
więc powoli i uważnie dalej podziwiając piękne, aczkolwiek już odrobinę
monotonne, krajobrazy. Na kemping "Jurassic", 20 km za Rich,
dotarliśmy w miarę wcześnie, byliśmy sami, więc w miarę czyste toalety i
łazienki były tylko dla nas. Co za luksus.
NOTORYCZNA KURZAWA I PUSTYNNIE
JAK ZA KOMUNY - NA DROGI PIENIĘDZY NIE MA, ALE NA
FLAGI ZAWSZE SĄ. U GÓRY WILLA NA Z(U)BOCZU, HEHE
Następnego
dnia, pomimo przypadłości egzotycznych podróży, która mnie akurat dopadła,
sprawnie i szybko zebraliśmy obóz, korzystając nawet z dostępu do wody aby umyć
samochód. Kierunek Rissani. Po drodze przejeżdżamy przez Errachidia, miasto
nietypowe, szerokie arteria, przestrzenne i czyste. Głównie zabudowane
wojskowymi budynkami o różnym przeznaczeniu. Kiedyś, za francuskiego panowania
istniał tu fort legii cudzoziemskiej, wojskowe przeznaczenie i klimat nie uległ
zmianie do dziś.
Na lunch
dojeżdżamy do Erfoud, gdzie bez zastanowienia zasiadamy w polecanej przez
Routard knajpce "Des dunes" na patio zacienionym i pięknie
udekorowanym. Mimo lekkiej niedyspozycji udaje mi się docenić pyszność
zaserwowanych potraw - jak zwykle tajine.
Przed
dojechaniem do Rissani znajdujemy kemping "Tifina", który nam się
podoba, postanawiamy się na nim zatrzymać. Niespotykane do tej pory łazienki
wykończone drogocennymi materiałami -
marmurem ze skamieniałościami, czysto i znów jesteśmy sami. Upał daje się we
znaki, temperatura przekracza 40 stopni, ale że jest jeszcze daleko do wieczora
postanawiamy udać się na wycieczkę objazdową do palmiarni, która została
zaklasyfikowana jako atrakcja turystyczna - Palmeraie de Tafilalet.
ZWIDZAMY PALMERAIE DE TAFILALET. KIEDYŚ PIĘKNE I
BOGATE MIEJSCE ZABITE CHYBIONĄ ZAPORĄ NA RZECE
20
kilometrowa pętla obiecuje niezwykłe doznania związane z tym miejscem. Olbrzymia palmiarnia, a w jej
sercu kilkanaście ciekawych do zobaczenia ksarów. Ksary to osady ufortyfikowane
charakterystyczne dla Berberów, zbudowane z gliny i słomy (nie przetrwa to tak
długo jak budowle starożytnego Rzymu), kryjące w obrębie murów mieszkania,
uliczki, meczety. Niektóre ksary są odnowione, niektóre nie - więc są w
rozsypce erozyjnej, część z nich jest nawet, mimo ruiny, dalej zamieszkała.
Szkoda tylko,
że palmy, które miały być takie niesamowite, okazały się być zupełnie suche.
Jak się okazało na rzece niegdyś nawadniającej terytorium powstała zapora i o
tej pory wolnym krokiem w oazie zmniejsza się cień, który kiedyś był
gwarantowany przez rozłożyste liście palmowe.
Upał skracał
nasze eksploracje co ciekawszych ksarów, miło było wrócić do klimatyzowanego
samochodu. Duda, biedna, też to doceniała
ODNOWIONY KSAR. PRODUKT Z GLINY I SŁOMY.
Wieczór na
kempingu był bardzo miły. Dojechała jakaś młoda hiszpańska para i zajęła drugie
z 200 dostępnych stanowisk. Spotkaliśmy ich na basenie, do którego miło było
się wślizgnąć po upalnym dniu. Basen był duży i czysty, jednak konstrukcja była
popękana, ach wszędzie te niedociągnięcia... I
JAK W TAKIM KLIMACIE ZMIERZYĆ
TEMPERATURTĘ CIAŁA?
Z tym basenem
wiąże się też specyficzne dla nas przeżycie.
Dzień
wcześniej poznaliśmy właściciela kempingu, młodego, prężnego i bardzo
europejskiego marokańskiego przedsiębiorcę. Przyjemnie się z nim rozmawiało, to
on zdradził nam tajemnicę chybionej decyzji tamy - powodu zdychających palm.
Jako, że był miły i miał handlowy gest, zgodził się, żebyśmy następnego dnia
nie opuścili kempingu przed 12.00 jak to wszędzie jest w zwyczaju, tylko
zostali sobie dłużej i zjedli tam lunch. Zastrzegł jednak, że niestety nie
będziemy mogli korzystać z basenu (ojej, o to głównie nam chodziło!).
Tradycyjna muzułmańska rodzina wynajęła basen na cały dzień i nie życzy sobie
żeby jacyś brudni innowiercy im wodę
mącili. Takie spotkanie z rasizmem religijno-kulturowym nas dość zdziwiło, i
zabolało, a może bardziej poparzyło, bo już rano było 42 stopnie w cieniu.
Jeszcze
bardziej zdziwił nas (tym razem pozytywnie) kolejny handlowy gest naszego
młodego właściciela. Potajemnie wprowadził nas i Hiszpanów na basen na pół
godziny tłumacząc tamtym, że muszą się wynieść na ten czas, ponieważ basen
będzie czyszczony. Brawo.
Nie zostało
to jednak niezauważone i w powietrzu wisiała awantura sądząc po twardych
słowach (przynajmniej w wymowie) jakie kobieta w czerni rzucała przez woalkę do
właściciela kempingu. A basen był naprawdę w tym czasie czyszczony.
Kolejny etap
naszej podróży zarysowywał się bardzo ciekawie - atrakcja, na którą Moana
najbardziej czekała.
SAHARA BLISKO
Jedną z
największych atrakcji dla turystów w Maroku jest spędzenie nocy na pustyni, do
którego dociera się na grzbietach dromaderów. Głównym miejscem do realizacji
takiego przedsięwzięcia jest miasteczko Merzouga, które od Algierii dzieli już
tylko piach.
Czytaliśmy
cuda na ten temat, szukaliśmy recenzji o najlepszych lokalnych organizatorach
takich wypraw (a było ich wielu!), staraliśmy się jak najlepiej przygotować,
żeby wszystko wyszło dobrze i bez niespodzianek. Jakież było nasze przerażenie,
jak kilka dni przed naszą wyprawą wyczytałam na forach, że wyprawy do serca
pustyni zostały zakazane z uwagi na bezpieczeństwo (ta Algieria obok), i że
teraz można sobie tylko pojeździć na dromaderze przy brzegu pustyni, a potem
wrócić do hotelu na noc. No nie! Tyle radości i wyobraźni Moany pójdzie na
marne, co za szkoda! Gdzieś tam jednak, między internetowymi liniami
odszyfrowałam wiadomość, że podobno ci organizatorzy, którzy do tej pory mieli
same najwyższe oceny na Tripadvisor, dalej nieformalnie mają prawo do
oferowania turystom nocnych wypraw. Szybko namierzyłam jedną taką firmę, same
ochy i achy uczestników. Jedziemy! Do Desert Berbere Fire Camp.
Trudno nam
było znaleźć lokalizację organizatora. Po przemierzeniu Merzougi wzdłuż i
wszerz piaszczystymi drogami, na których nasz napęd na cztery koła sprawdzał
się wielokrotnie, dotarliśmy do niewielkiej typowo marokańskiej budowli typu
mikro ksar-riad, gdzie zostaliśmy miło przywitani przez kędzierzawego niejakiego
Youssefa. Była też już na miejscu czwórka innych uczestników. Szybko zostaliśmy
zapisani na wycieczkę i wysłani na kamping nieopodal, gdzie mogliśmy w
oczekiwaniu na wyruszenie chłodzić ciała w basenie. Mieliśmy rozpocząć wędrówkę
późnym popołudniem, kiedy to słońce już tak nie parzy, a temperatury spadają
poniżej 40 stopni. Generalnie wycieczka odbywała się następująco: w jedną
stronę jeepem, w drugą na dromaderach - lub na odwrót, noc w berberskich
namiotach w środku pustyni, tyle że w naszym przypadku było odstępstwo od
reguły - Moana jechała w tą i z powrotem na dromaderze, ja z powrotem szłam na
piechotę, tylko Daru z Dudą według standardu.
Tego dnia to
ja z Moaną dromaderowałyśmy przez 2 godziny w towarzystwie jeszcze jednej pary,
Daru z psem i inną parą pojechał na miejsce Jeepem. Zostałyśmy uposażone w
zamrożone butelki wody mineralnej i jazda! Najśmieszniejszy jest moment, kiedy
dromader się podnosi, albo siada. Prostuje lub ugina kolana w sposób tak
raptowny, z takim szarpnięciem, że każdemu wydaje się za pierwszym razem, że
natychmiast spadnie. Ale nikt nie spada. Utrzymanie się w siodle też nie jest
bardzo trudne, jednakowoż po dwóch godzinach bardzo bolą mięśnie, których na co
dzień się nie używa. Dotarliśmy do obozowiska o zmroku, na pobliskiej górce
czekał już Daru z resztą ekipy, Duda szalała w piachu z lokalnym czarnym
wilczurkiem. Wdrapałyśmy się na tę górkę i my, żeby wspólnie podziwiać zachód
słońca. Daru z zachwytu nawet wyżłopał piwko, które dyskretnie przemycił w
plecaku.
Przed
totalnym zmrokiem przeszliśmy do obozu. Kilka mniejszych lub większych
berberskich namiotów
DROMADER DOBRY NA WSZYSTKO
WYPRAWA
NASZ NAMIOT I NOCNE MUZYKOWANIE
Wszyscy
"biali" uczestnicy wyprawy zasiedli przy niskim stole i próbowali
zabawić się konwersacją o Maroku, o wspólnej wycieczce, o swoich życiach...,
tymczasem w kuchni, w namiocie obok, w oparach uwijali się nasi gospodarze i
wkrótce wymaszerowali niosąc, jedno za drugim, dania: zupę na przystawkę,
ogromne półmiski świeżych warzyw, po czym dwa rodzaje tagine: mięsne i
wegetariańskie, a na koniec talerze obfitujące w rozmaite owoce pokrojone na
kawałki. Uczta była przednia, wszystko pyszne, popijane wodą i herbatą miętową.
Zmrok już
zapadł, po zniesieniu naczyń do kuchni zaproponowano nam udanie się na
spoczynek na przygotowane obok leżanki. W ciszy i w skupieniu, leżąc,
obserwowaliśmy spadające gwiazdy - toż to przecież był już sierpień.
Temperatura stała się idealna, było bezwietrznie, bardzo przyjemnie. Z daleka,
z innych obozowisk dochodziły odgłosu bębnów i muzyki, oj jak się cieszyłam, że
nasi organizatorzy są bardziej medytacyjnie nastawieni do świata, kiedy to....
zapalono ognisko, zgaszono gwiazdy i zaczęto również prezentować nam lokalne
muzyki grane na lokalnych instrumentach, do których oczywiście musieliśmy
wszyscy "tańczyć". No dobra, niech i tak będzie.
Na szczęście
nie trwało to długo, przed 24h00 rozeszliśmy się do namiotów na nocny
spoczynek. Łóżka były twarde, ale spało się dobrze na pustynnym powietrzu,
chociaż krótko, pobudka była już o 5 rano.
WSCHÓD SŁOŃCA NA PUSTYNI - JESZCZE CHŁODNO
Wyruszyliśmy
z obozu jeszcze przed wschodem słońca. Tym razem na "moim" dromaderze
jechał Daru, Moanka na swoim, a ja z Dudą na smyczy szłam obok zachowując na
tyle dystansu, żeby dromadery nie płoszyły się przez psa. Po drodze był
przystanek w celu podziwiania wschodu słońca - prawdziwe przeżycie, dookoła
tylko wydmy zmieniające powoli kolorystykę.
Doszliśmy do
punktu wyjścia ok 8h00, gdzie czekało już na nas obfite śniadanie, istnie
królewskie. Napełniwszy brzuchy mieliśmy prawo do prysznica, przebrania się i
ciepłego pożegnania. Odjeżdżaliśmy z obietnicą w sercu, że wystawimy chłopakom
super opinię na TripAdvisor, naprawdę na to zasłużyli. Desert Berber Fire Camp
- zainteresowanym wolno szukać w internecie informacji.
NIEZAPOMNIANE WIDOKI
Gotowi na
nowe wyzwania ruszyliśmy w stronę Tinghir znajdującego się nieopodal
wychwalanego wąwozu Todra. Po drodze zatrzymujemy się w tymże mieście na lunch.
Już wychodząc z samochodu zostaliśmy zaczepieni przez dziwnego jegomościa w
czapeczce, twierdzącego, że całe życie mieszkał we Francji, ale teraz wrócił do
swoich korzeni i do swojej mamy, bez której nie mógł dużej żyć, pomimo
posiadania własnej rodziny. Trochę się gubił w zeznaniach, niektóre informacje
powtarzał ze zmianami, tak czy siak tak nas zakręcił, że zgodziliśmy się (co
jest w ogóle do nas nie podobne), żeby nas zaprowadził do polecanego przez
niego miejsca na lunch. Ucieszył nas lokalny kadr - stragan przy targowisku,
jednak mało wyrafinowane smażone kawałki kurczaka i jagnięciny z przypaloną
cebulą, już mniej. Zjedliśmy pośpiesznie i bez zachwytu, fakt, że zapłaciliśmy
niewiele - ok 13 euro na naszą trójkę, ale jakości nie było. Równie pośpiesznie
pożegnaliśmy Pana i ruszyliśmy w drogę wąwozu.
Po drodze
zatrzymywaliśmy się na punktach widokowych. Na jednym z nich, gdzie poniżej
tkwił stary, ale zamieszkały nadal ksar, zauważamy chłopca, który w momencie
naszego wyjścia z samochodu ruszył sprintem pod górę w naszą stronę. Turyści!
Może coś się uda dostać! Zadziwieni aż takim poświęceniem daliśmy mu długopis
wiedząc, że jest to bardzo pożądany obiekt przez dzieci.
Już 4 km za
miastem trafiliśmy na bardzo atrakcyjny kemping, jak się potem okaże -
najlepszy pod każdym względem podczas naszej marokańskiej podróży.
NAJLEPSZE CAMPINGI NA POŁUDNIU
Camping
"Atlas" był cudownie zlokalizowany wśród pięknej roślinności, nikogo
oprócz nas nie było, miejsce było rozległe i wygodne i przede wszystkim było
nieskazitelnie czysto, zarówno na terenie jak i w sanitariatach. Po
dotychczasowych przeżyciach w tym temacie, lepszych lub gorszych, było to
naprawdę kontrastem. No i był piękny, duży i oświetlony nocą basen. Aż się sama
dziwię, że nie zostaliśmy tam na dwie noce.
ROZPADAJĄCY SIĘ KSAR I ZIELONA PALMERAIE Z
NAWODNIENIAMI
Następnego
dnia wybraliśmy się po śniadanku na krótką wycieczkę po okolicy. Zespół
opuszczonych ruin starych ksarów, palmiarnie, kasby, wszystko to tworzyło
niesamowitą atmosferę, której urokowi nie dało się nie ulec. Zastanawiające, że
tyle energii włożono w tak piękne budowle, wykwintnie przyozdobione gzymsami,
po to, aby tak szybko pozwolić im na rozsypkę. Cóż, choć wokół kamieni do woli,
materiały użyte nie są zbyt trwałe - to glina i słoma - dobrze, że nie takich
użyto do budowy piramid egipskich.
Koło południa
zebraliśmy nasze obozowisko, opuściliśmy piękny kemping i ruszyliśmy w górę
wąwozu. W najciekawszym miejscu ściany wąwozu strzelały całkiem pionowo w górę
na wysokość 100 metrów, a dole płynęła rzeka. Oczywiście miejsce nie było
puste, wrzało od tłumów, ludzie całymi rodzinami przesiadywali w rzece jedząc
pikniki, masa turystów przechadzała się w tą i z powrotem tym największym
przewężeniem, lokalni handlarze robili biznes, więc stragany uginały się od
pamiątek wątpliwej jakości. Mimo wątpienia daliśmy się skusić na dwa małe
dywaniki wykonane teoretycznie z wełny dromadera. Taka pamiątka, na którą za
często nie patrzymy, wszak leżą w pokoiku gościnnym.
TURYSTYCZNY PRZEŁOM TODRA TŁUMNY
Dalsza jazda
w górę okazała się zbyteczna, brudne miasteczka i nic specjalnego widokowo,
zawróciliśmy więc i zjechaliśmy do głównej drogi, żeby tym razem zagłębić się w
dolinę Dades.
Miała tu być
opisana w przewodniku dość słabo oceniona wycieczka wzdłuż formacji skalnych
nazwanych "małpimi łapami".
MAŁPIE PALUCHY
Dosłownie
przy miejscu, gdzie wycieczka miała się zaczynać znajdował się mały, rodzinny
kemping do kempingu niepodobny, chociaż napis na bramie był jasny. Po prostu
podwórko przed prywatnym domem, ale udało się załatwić prąd i dostęp do
osobnych sanitariatów.
Moana
przesiadywała w bliskich okolicach domu, żeby mieć internet, ja i Daru
zajmowaliśmy się planowaniem wycieczki w namiocie i zaczynaliśmy szykować
kolację, było dość upalnie, ale bliskość wieczora już powodowała lekką ulgę.
Nagle Moana przybiegła przejęta: Tato chodź ratować dziewczynę! Zemdlała i cała
rodzina szaleje!
Daru
oczywiście natychmiast zerwał się na równe nogi i ruszył w roli ratownika.
Sytuacja nie wyglądała najlepiej, omdlenie trwało już długo, świadomość nie
chciała wrócić, były drgawki, mruganie powiekami, bardzo szybkie tętno -
niebezpieczeństwo utraty życia bez fachowej pomocy medycznej. Daru odgonił
członków rodziny, którzy wisieli na szyi leżącej i błagali Allaha, żeby wróciła
do siebie, a tym samym zabierali jej resztki powietrza. Mierzył jej puls,
obłożył leżącą lodem i robił , co mógł, żeby ją ocucić.
Bardzo pomógł
telefon do Danusi, naszej przyjaciółki, lekarki z Leźna, która na odległość
pomogła Darowi w ratowaniu dziewczyny. Trzeba było położyć jej nogi na
podwyższeniu aby krew chłodziła mózg i bić po policzkach aby jednak ją
wybudzić, a przede wszystkim dać zastrzyk. Udało się, puls spadł odrobinę, ale
pełna świadomość nie została odzyskana. Ojciec chorej chciał ją władować do
samochodu i wieźć na pogotowie, ale Daru stanowczo mu tego zakazał. Udało się
załatwić, żeby przyjechała karetka. Jechała bardzo długo, sytuacja była bardzo
napięta, dużo strachu, stresu, płaczu, zawodzenia. Gdy w końcu dotarła okazało
się, że przyjechał tylko kierowca, nie było z nim żadnego lekarza. Wszyscy
zebrali się więc, żeby przenieść bezwiedne ciało do karetki, mając nadzieję, że
na pogotowiu znajdzie się pomoc medyczna.
Moana była w
szoku, lekko w traumie, ja też, dzielnego Darunia też bardzo przejęła ta
historia, jedliśmy kolację ze ściśniętymi żołądkami.
Po 22.00
nagle ktoś radośnie zaszczebiotał obok namiotu: - serdecznie dziękuję za
uratowanie mi życia! - powiedziała dziewczyna, która wróciła już do domu po
zastrzyku w szpitalu, wyglądała jak gdyby nic się nie stało. Wylała z siebie
całą masę serdeczności, uściskaliśmy się i daliśmy jej tabliczkę czekolady na
wzmocnienie, bo była mocno wychudzona, a cukier na takie przejścia jest dobry.
Daru jak
zwykle poradził sobie z sytuacją, jestem z niego bardzo dumna i zachwycona
faktem, że można na niego liczyć w każdej sprawie. No i oczywiście: Dziękujemy
Danusiu!
CEGŁY SIĘ SUSZĄ I RUSZAMY W GŁĄB KANIONU
Wyspani, z
lekką duszą, że wszystko skończyło się dobrze, ruszyliśmy w miarę wcześnie rano
do kanionu "Małpich paluchów" planując, że na lunch wrócimy bez
problemu po trzech godzinach, czyli najpóźniej w okolicach 12.00. Pogoda była
cudna, brak zagrożenia deszczami, podczas których wizyta w kanionie jest
odradzana, a wręcz zakazana, tak wąskie jest jego koryto. Formacje skalne,
kolorystyka, misterne przejścia i poziom wrażeń tym wzbudzonych sprawiły, że
byliśmy zachwyceni, szliśmy mówiąc, że nareszcie trafiliśmy w Maroku na coś, co
nam zapiera dech w piersiach.
NIZIUTKO. PRZECHODŹ DUDA, JA TRZYMAM. OCH, SĄ I FIGI.
DARU! WYCIĄGNIJ NAS STĄD! A CO Z DUDĄ!
Maps.me trasę
widziało, podążaliśmy więc ciągle jej śladem ciesząc się, że jest to pętla i
nie trzeba będzie wracać tą samą drogą. Ściany zwężały się coraz bardziej, ale
my wierząc ślepo aplikacji brnęliśmy dalej beztrosko do przodu tkwiąc w naszym
zachwycie: - ach patrz jak się trzeba przeciskać! co za ciekawa wycieczka!
W końcu
jednak dotarliśmy do miejsca, gdzie już przecisnąć się nie dało - przed nami
był kilkumetrowy suchy wodospad otoczony pionowymi ścianami. Weszliśmy więc w
boczną wąziutką szczelinę, która dawała szansę na wdrapanie się o poziom wyżej.
Zapierając się nogami o jedną ścianę, a plecami o drugą, Daru wdrapał się o 4
metry wyżej i stwierdził, że faktycznie trasa idzie dalej górą. Problem tkwił w
tym, że trzeba było się wspiąć dość wysoko, co dla mnie było już trudne, nie
mówiąc o Moance. No dobra, ale co z Dudą?! Karkołomne próby wciągnięcia jej na
półkę skalną, które po pierwszym dość groźnie wyglądającym upadku już miały
spełznąć na niczym zakończyły się jednak sukcesem, obdartym łokciem i kolanem.
To niesamowite, że pies zrozumiał, że musi nam zaufać i dać sobie pomóc we
wciąganiu na górę, zaakceptował to i współpracował. Duda drapała o pionową
skałę pazurami, Daru pchał jej pupę w górę, a ja siedząc już u góry ciągnęłam
za obrożę. No i udało się.
Trasa
ewidentnie ciągnęła się dalej, więc przekonani, że żadna przeszkoda nas nie
zatrzyma szliśmy dalej, aż doszliśmy do samej góry kanionu. Widok był naprawdę
cudowny, można było sobie wyobrazić jak się warstwowo drążył i pogłębiał.
Niebawem byliśmy już na szczycie i podziwialiśmy to cudo natury odpoczywając po
wspinaczce.
GEOLOGICZNE CUDO
Stąd mieliśmy
kontynuować naszą pętlę idąc już tylko w dół. Upał już wyraźnie się wzmógł,
doszliśmy do suchego koryta rzeki, którym mieliśmy podążać kilka kilometrów.
Moana już zaczęła narzekać, bo już nie było tak ciekawie jak na początku.
Dotarliśmy do różnych gospodarstw po drodze i niebawem do palmiarni, gdzie
pogubiliśmy drogę i dołożyliśmy sobie jeszcze trochę trasy.
SUCHO. "RZEKA" JAKICH TU WIELE
Z trzech
założonych godzin zrobiło się ponad cztery, na kemping wróciliśmy dopiero o
14.00, głodni i spragnieni. Zjedliśmy szybko lunch, po czym w podzięce za pomoc
poprzedniego wieczoru zostaliśmy poczęstowani przez gospodarzy herbatą miętową
i dostaliśmy dwa bochenki chleba i ręcznie robione naszyjniki. Po raz kolejny
zaproponowano nam, żebyśmy zostali jeszcze jedną noc, nawet za darmo, ale my po
raz kolejny odmówiliśmy i ruszyliśmy w dalsze przygody. Dotarliśmy prawie do
samej góry przełomu rzeki Dades, pejzaże były z początku bardzo ciekawe, ale im
dalej tym coraz bardziej pospolite, zawróciliśmy więc na kilometrze 60 w dość
przerażającym brudnym miasteczku.
JADĄC WYŻEJ W GÓRY JUŻ PUSTO I PIĘKNIE
KAŻDE WIGOTNE MIEJSCE JEST WYKORZYSTANE
Mieliśmy
przed sobą zaplanowaną dość długą drogę aż do Doliny Róż, słynącej z produkcji
słynnej na całym świecie wody różanej (która jak dla mnie ma zapach mdlący i
mało przyjemny), a była już 16.00.
Niestety nie
udało nam się znaleźć żadnego kempingu w tej okolicy, wszystkie sugestie
internetowe okazały się wydmuszkami, campingi albo już nie istniały, albo były
opuszczone od wielu lat. Postanawiamy odpuścić sobie zwiedzanie Doliny Róż,
szczególnie, że otoczenie nie wyglądało zbyt zachęcająco, i gnać prosto do
Skoury, gdzie ponoć miał być kemping....miejski.
Docieramy o
zmroku i mamy kłopot ze znalezieniem kempingu, ale w końcu udaje się, dostajemy
miejsce przy sanitariatach, no i oczywiście znów jesteśmy sami. Uff, ten dzień
był szczególnie wyczerpujący: fizycznie wycieczką w kanionie i psychicznie
szaloną jazdą niezbyt bezpiecznymi drogami i przez zatłoczone miasta z
zagrożeniem, że nie zdążymy przed nocą.
W SKOURA CAMPING JAK SIĘ PATRZY
Wyspani,
dopiero rano mogliśmy docenić miejsce, do którego trafiliśmy. Kemping był
częścią zespołu hotelowego, rodzaj niewielkich riadów położonych wokół basenu,
z którego, rzecz jasna, nie omieszkaliśmy skorzystać.
Przed
opuszczeniem Skoury skorzystaliśmy z rady zarządcy kempingu i zwiedziliśmy
położoną zaraz obok odrestaurowaną kasbę Amridil. Ciekawy kompleks
uzmysławiający jak mniej więcej wyglądało życie między jego murami za czasów
ich świetności. Uwaga! Są dwa wejścia do dwóch osobnych zespołów zabudowań i
każde wejście płaci się osobno, co niestety pozostawia niesmak i poczucie, że
znowu ktoś tu kogoś...
OBOK CAMPINGU ODRESTAUROWANA KASBA PODZIELONA NA
PÓŁ. DWA WEJŚCIA, DWA BILETY, A NAD KAŻYM NAPIS: TO WEJŚCIE JEST GŁÓWNE.
KASBA W SKOURA IMPONUJĄCA
Kolejny etap:
Ouazarzate, miasto będące marokańskim centrum filmowym. To tu znajdują się
największe studia, gdzie nakręcono wiele scen do wielu bardzo znanych filmów.
Ale najpierw
kilka słów o samym mieście. W mojej ocenie jest to jedno z najprzyjemniejszych
miast w Maroku. Przestrzennie, czysto, ulice i budynki wyjątkowo zadbane,
spokojnie, nie ma tłumów na ulicach, tak jak w większości innych, jednym słowem
zupełnie odmienne miasto od lokalnych standardów. Na lunch trafiamy do
przyjemnej knajpki przy głównym (równie estetycznym) placu handlowym, gdzie
właściciel pozwala nam na konsumpcję piwa zakupionego w sklepie obok,
nadkładając tym samym głowy, gdyż takie praktyki są karalne. Dla niepoznaki puszki
zawija w serwetki, choć w szklankach i tak widać, co z nich nalewamy... Tagine
i Couscous Royal były wprost królewskie, wręcz nie do przejedzenia, na czym
skorzystała Duda.
Czas na
zwiedzanie filmowych oaz. Najpierw muzeum filmowe, następnie Studio Atlas: poszczególne
scenerie, rekwizyty, a wszystko można było dotykać, wszędzie siadać, robić co
się chce.
W KINIE JAK W KOMUNIE, Z PRZODU FOTEL IŚCIE
KRÓLEWSKI, A TYŁY...
MY CEZAR BEATUS MOANUS DARIUS SKAZUJEMY WAS NA
LOCHY I SZLOCHY
DOBRE SPANIE, A POTEM JAZDA NA RYDWANIE
DOWOLNE KLIMATY. PO LEWEJ, ZA MOANĄ, FILMOWY DOMEK
STOLARZA JÓZEFA
A WSZYSTKO Z PAPIEROWEJ PAPKI
I JEST ILUZJA
KAŻDY MOŻE SIĘ POCZUĆ FARAONEM
LUB CHIŃSKIM IMPERATOREM
Z bardziej
znanych filmów nakręcono tu sceny do "Gladiatora" i "Królestwa
niebieskiego" Ridleya Scotta, "Asterix i Obelix misja
Kleopatra", "W obliczu śmierci" z serii James Bond, "Książę
Persji: Piaski Czasu", "Ostatnie kuszenie Chrystusa" Martina
Scorsese, "Aleksander" Olivera Stone'a, "Mumia",
"Lawrence z Arabii", "Babel" oraz wiele, wiele innych
większych czy mniejszych produkcji.
Część scen do
"Gladiatora" oraz do "Gry o tron" kręcono również w Ait Ben
Haddou, przepięknym ksarze położonym 30 kilometrów na północny zachód od
Oarzazate, który miał być kolejnym przystankiem na naszej marokańskiej trasie.
Zanim jednak
dotarliśmy do niego spędziliśmy nockę w zadziwiającym miejscu. Niestety
negatywnie zadziwiającym. Camp Defat Casbah. Miał to być bardziej niż
przyzwoity kemping, jak wynikało z opisów interetowych, ale było to chyba dawno
i nieprawda. Pole było totalnie zapuszczone, zaniedbane, leżący tu i ówdzie
gruz, kolonie ogromnych mrówek, brak elektryki (kombinowanie ponad godzinę z
wielometrowymi kablami, żeby dociągnąć prąd z recepcji), brak światła w
toalecie, wyrwany prysznic, a wszystko to zwieńczone tak brudnym deszczem, że
samochód, namiot oraz wszystkie przedmioty pozostawione na zewnątrz były
brunatne. Kemping ten leżał, jak to się często zdarzało, przy niewielkim
kompleksie hotelowym, był więc też dostęp do małego basenu. Nie kąpaliśmy się
za długo: woda była mętna i nieprzyjemna, basen tu i ówdzie był bardzo
popękany, a leżaki i parasole pozostawione do dyspozycji klientów całkowicie
zdemolowane. Aż dziw bierze, że właśnie w takim miejscu spędzała stacjonarnie
wakacje duża hiszpańska rodzina, na dodatek wszyscy wyglądali na bardzo
zadowolonych z warunków. My nie jesteśmy przecież zbyt wymagający, ale odrobina
zadbania i estetyki bardziej nam pasuje. Jedyny plus: 8 Euro za nocleg.
OBOK OUARZAZATE AIT BEN HADDOU WARTY OBJAZDU, I
PRAWDZIWY.
Ait Ben
Haddou polecam gorąco, miejsce zionie autentycznością. Piękny ksar położony na
wzgórzu, bardzo dobrze zachowany i posiadający do dziś stałych mieszkańców. Jeden
z nich zaprosił nas do siebie i oprowadził po całym domu i było bardzo
miło....do czasu kiedy próbował sprzedać nam na siłę jeden z wyprodukowanych
przez "siebie" dywanów za dwieście euro!, a widząc, że nie gustujemy
w dywanach poprosił o jałmużnę, mówiąc, że dzięki zwiedzaniu przez turystów
może żyć. Dostał kilka Euro i jakież było nasze zdziwienie kiedy po chwili
okazało się, że jest właścicielem dużego sklepu z biżuterią, do którego nas
natychmiast zaciągnął. Udało się nie kupić dywanu, ale jeden naszyjnik został w
mojej ręce po ostrych negocjacjach. Jednakowoż kolejny raz przekonaliśmy się,
że na bezinteresowność nie ma co liczyć.
Przeszliśmy
wszystkie malownicze uliczki, weszliśmy też na przeciwległe wzgórze, z którego
rozciągał się piękny widok na całą osadę, po czym zasiedliśmy w małej
przytulnej knajpce na posiłek, tym razem nie czując się naciągniętymi.
Pełni wrażeń
i piersi kurczaka wyruszyliśmy w stronę Marrakeszu. Mieliśmy tam wynajęty
apartament z miejscem parkingowym, wprawdzie dopiero od 10-tego do 12-tego
sierpnia, ale udało się załatwić z bardzo miłym, francuskojęzycznym,
właścicielem przyśpieszenie tego terminu o dwa dni.
Pozostały nam
jednak dwa wieczory do zagospodarowania. Moje poszukiwania wykazały, że
niedaleko od Marrakeszu istnieje dobrze oceniany (oby na pewno!) kemping
międzynarodowy: Ourika Camp. Po bardzo trudnej i żmudnej drodze w poprzek pasma
Atlasu, na dodatek drodze rozgrzebanej na całej długości robotami, po obfitych
zakupach spożywczo-alkoholowych w Carrefourze, dotarliśmy do kempingu i
stwierdziliśmy, ku naszemu wielkiemu zadowoleniu, że opinie były tym razem
niekłamane. Organizacja na skalę europejską, czysto, zadbane trawniki, miejsca
obszerne i dogodne. Tym razem nie byliśmy sami na kempingu. Zainstalowaliśmy
się odczuwając pewną ulgę, że czekają nas dwie noce w tym samym, dość
komfortowym miejscu.
Natychmiast w
ruch poszedł "nieoceniony" przewodnik: co tu ciekawego można by
zobaczyć w okolicy? Przecież nie będziemy cały dzień siedzieć na kempingu.
Wpadła mi w oko propozycja zobaczenia bardzo znanego wodospadu na końcu doliny
Ourika, a po drodze też bardzo polecana restauracja. Ok! Następny dzień mamy
zaplanowany.
Po dość
hałaśliwej nocy (jednak bliskość drogi o natężonym ruchu dała się we znaki) i
po skorzystaniu z basenu wyruszyliśmy ok. 11.00 w głąb doliny, w stronę
ostatniego miasteczka Setti Fatma. Droga była w opłakanym stanie, jechaliśmy
powoli uważając, żeby nie stracić opon. Zaliczyliśmy proponowaną restaurację
Auberge du Maquis. Byliśmy jedynymi klientami (?), za to czekaliśmy bardzo
długo na dania, pewnie kuchnia z powodu braku zamówień była całkiem uśpiona.
Jakość dań - tagine na słodko, ja z gruszkami, Daru ze śliwkami, a Moana jak
zwykle szaszłyki - nie powalała, choć faktycznie było to dość ciekawe połączenie
smaków. Rachunek za to powalił nas całkiem, cóż, wnętrze było eleganckie, a za
to się płaci. Uznaliśmy jednak, że jesteśmy zadowoleni i pojechaliśmy dalej.
Widoki po
drodze były ciekawe, wkraczaliśmy znowu, tym razem od innej strony, w podnóża
Atlasu. Dominowały czerwonawe barwy, ziemia tutaj ma właśnie taki kolor i na
drodze też było czerwone błoto. Im dalej w głąb doliny ściany zawężają się i
stają się coraz bardziej strome. A pośrodku płynie rzeka Ourika, która kilka
lat temu wezbrała i ponoć zmiotła okrutnie wiele domostw, było też wiele ofiar
śmiertelnych. Na przestrzeni kilkunastu kilometrów przed Setti Fatma rzeka ta
jest pełna.... stolików i krzeseł. Lokalne knajpki rozciągają się wzdłuż jej
brzegów i są pełne ludzi. Trochę żałowaliśmy naszego wygłupu jako samotni
klienci w nadymanej restauracji po drodze - tutaj z pewnością byłoby smaczniej,
taniej, oryginalniej i przede wszystkim weselej.
NA DRODZE KROWY TRANSPORTOWANE NA DACHU I
KLIMATYZOWANE STOŁY W RESTAURACJI
Jechaliśmy
bardzo powoli, stan dróg, tłumy samochodów z różnym ładunkiem, tysiące
naganiaczy bardzo spowalniało ruch drogowy. Zaparkowaliśmy się przy wejściu do
sławnych wodospadów i ruszyliśmy trasę zaopatrzeni w stosowne, górskie obuwie.
"Wycieczka"
też posuwała się wolno, szliśmy bowiem w dzikim tłumie ludzi, głównie
Marokańczyków, dla których ewidentnie było to ulubione miejsce na rodzinne
wypady. Trasa wiodła wzdłuż stoisk z pamiątkami i innych obiektów, w większości
gastronomicznych. I tak, krok za krokiem, gęsiego, dotarliśmy po 30 minutach do
wodospadu. Jak widać na zdjęciu nie muszę nadmieniać, że nie zrobił na nas
żadnego wrażenia, był wręcz śmieszny w porównaniu z wieloma innymi, które
mieliśmy szczęście zobaczyć podczas naszych licznych podróży. No i nie udało
nam się choćby na chwilę obcować z naturą w ciszy. Dla innych natomiast nie
lada atrakcją była Duda, wielu się zatrzymywało, podziwiało psa, robiono sobie
z nią zdjęcia (nie pobieraliśmy opłat).
Dla mnie też
Duda stała się główną atrakcją tego dnia, podczas gdy siedząc w jednej z
knajpek przy stoliku z nogami w wodzie próbowaliśmy napić się herbaty, Duda zobaczyła
kota i szarpnęła stołem tak, że wszystko z niego spadło do wody, włącznie z
moją komórką.
Komórka
została uratowana - znów przez Dara. W drodze powrotnej kupił worek grubej soli
(którą o dziwo mieli w głębi gór) i wsadził do niej komórkę, żeby sól
wyciągnęła całą wilgoć. Po dwóch dniach okazało się, że telefon i wszystkie
jego funkcje działają bez zarzutu i tak jest do dzisiaj. Dziękuję Daruniu!
Nie byliśmy
zachwyceni tym dniem - brakowało nam pozytywnych wrażeń, postanowiliśmy więc
zwiedzić ogrody, które zobaczyliśmy na mapie blisko Marrakeszu.
Objechaliśmy
mury dookoła, ale do "ogrodów" nie było nigdzie wejścia, za to
wracając wąskimi drogami na skróty, uszkodziliśmy lekko plastikowe nadproże
naszego Subaru zahaczając o nadmiernie wysoki krawężnik. Cóż, są takie dni...
Następnego
dnia, po zrobieniu prania, zmianie pościeli i, jak co dzień, umyciu samochodu,
zbieraliśmy obozowisko gdy pojawił się człowiek z limonkami w rękach. Dzień dobry,
jak się macie? - zapytał. Był to ten sam Teneryfczyk, podróżujący kamperem z
żoną i niepełnosprawną córką, którego spotkaliśmy na pierwszym kempingu nad
morzem. Co za niespodzianka! Wymieniliśmy parę uwag na temat przebiegu naszych
podróży i musieliśmy się pożegnać, gdyż tego dnia już czekał na nas apartament
w Marrakeszu.
Po drodze do
miasta zaopatrzyliśmy się znów porządnie w Carrefourze i już o 14.00
odbieraliśmy klucze z rąk przemiłego, francuskojęzycznego Zachary'ego - właściciela
mieszkania.
Sam budynek,
położony w obrębie murów mediny, w sercu Marakeszu, był bardzo estetyczny,
dysponował miejscem parkingowym, a okolica była cicha i spokojna. Mieszkanie
było wspaniałe, gustownie udekorowane, funkcjonalne i bardzo wygodne - szczególnie
sypialnie, które były jedyną, za to fantastyczną, odskocznią od naszego namiotu
podczas całych wakacji. Dysponowaliśmy też ogromnym i umeblowanym tarasem na
dachu, z widokiem 360 stopni na miasto i na jego okolice. Miejsce trafione
bezbłędnie!
Rozgościliśmy
się, odpoczęliśmy i gdy po południu temperatury miały się już ku lekkiemu
spadkowi, wyszliśmy na miasto. Cel: Jardin des Majorelles - bardzo znany ogród,
nieopodal którego znajdował się dom Yves Saint Laurent.
Negatywna
niespodzianka - nie możemy wejść do ogrodu z psem. Daru zostaje więc z Dudą i ,
jako że już kiedyś zwiedził to miejsce, daje mi i Moanie priorytet.
Ogród w
kształcie kwadratu około 50 na 50 metrów, z alejkami dookoła i po przekątnej.
Chodzimy z Moaną i nadziwić się nie możemy - 75% gatunków roślin tłumnie
fotografowanych, tworzących dumę owego ogrodu odpowiada roślinom, które znajdują
się w... naszym przydomowym ogrodzie na Teneryfie. Trudno, kolejne
rozczarowanie, ale rozumiemy, że dla innych może to być atrakcyjne.
W drodze powrotnej
postanowiliśmy jeszcze "zaliczyć" najbardziej znany plac w Marrakeszu
- Jemaa el-Fna. No proszę! O to chodziło! Lokalne smaczki, stoiska z kolorowymi
przyprawami, gwarnie i barwnie, tańczące kobry, skaczące małpki, zachęcające
knajpki - mamy już plan na lunch następnego dnia. Wszystko zachęcające i
spełniające nareszcie moje oczekiwania co do marokańskich klimatów. Ulegając
zmęczeniu wracamy do domu, zostawiając sobie bardziej dogłębną wizytę na
nazajutrz.
Kolację -
tagine rybną, pierwszy raz własnej roboty - mieliśmy zjeść na dachu, na
tarasie. Niestety grzmoty i deszcz przegonił nas z niego do nie mniej
przyjemnego wnętrza.
NIEKTÓRE WGLĘDNE ATRAKCJE MARAKESZU
Wypoczęci
rozpoczęliśmy przedpołudnie od wizyty w kolejnym klejnocie Marrakeszu - Pałacu
Bahia. Rzecz jasna, znowu musieliśmy podzielić się na grupy z powodu Dudy.
Pierwszy tym razem poszedł Daru z Moaną, a po odczekaniu godziny przy wejściu
przyszła kolej na mnie.
Pochodzący z
XIX wieku pałac sułtański imponował swoją architekturą, rozkładem pomieszczeń
(aż 160 pokojów!), wewnętrznymi patio, 3-hektarowymi ogrodami. Ale najbardziej
uwagę przykuwały sufity. Co jeden to piękniejszy. Niebywałe mozaiki kunsztownie
ułożone z niezwykłą precyzją, szyja aż bolała od ciągłego patrzenia się w górę
PAŁAC BAHIA IMPONUJĄCY.
Detale
dekoracyjno-wykończeniowe zaskakiwały, istnie koronkowa robota, aż niemożliwe
wydawało się, że jeszcze tak niedawno temu potrafiono tak dbać o szczegóły. Nie
dziwi więc fakt, że obiekt ten został wpisany na światową listę dziedzictwa
UNESCO.
Poza murami
jednak nie zachowało się wyposażenie wnętrz, w większości skradzione po śmierci
ostatniego z właścicieli. Nieaktywna była już też cała część
"hydrauliczna".
SZKODA TYLKO, ŻE STO LAT WCZEŚNIEJ W FONTANNACH
BYŁA WODA
Zachwyceni
wizytą pognaliśmy jak najszybciej, wszak głód wzywał, na plac Jemaa el-Fna, do
upatrzonej dnia poprzedniego knajpki, Darowi aż ślinka ciekła na myśl o
upragnionych, prawdziwych merguez'ach. A tu niespodzianka. Zastaliśmy cały plac
otoczony prowizorycznym ogrodzeniem i zakaz wstępu - właśnie kręcą tu film,
poinformowano nas.
Dobrze, że
poprzedniego dnia zdążyliśmy zobaczyć jak naprawdę wygląda tu życie, bez tego
uznalibyśmy pewnie to miejsce również jako przereklamowane. Ale co z jedzeniem?
Przeszliśmy dookoła cały plac dwa razy i nic nam się nie podobało, wszystko
było bardzo turystyczne, brak autentyczności kulinarnej, fast food'y i w końcu,
z braku laku zasiedliśmy w miejscu ostatecznie zaakceptowanym. Było ok, ale po
prostu ok, a nie cudownie, tak jak miało być.
NA "NASZYM DACHU" W MEDINIE I UBRANIA
MOICH PAŃ W MARAKESZU
Nasyciwszy
się udaliśmy się na zwiedzanie handlowo-produkcyjnej części mediny. Tym razem
należy przyznać pewną estetykę temu miejscu - większość butików była wykończona
w identyczny sposób - z drzwiami i daszkami drewnianymi, proponowane towary
kusiły różnorodnością i wielobarwnością, ludzie nie byli zbyt natarczywi. Przeszkadzały jednak
ciągle przeciskające się przez tłumy szybkie, głośne i smrodzące niemiłosiernie
motorowery oraz koty, które kłębiły się tutaj w takiej ilości, że wręcz
miejscami nie udawało nam się przejść z Dudą i musieliśmy zawracać.
PRÓCZ CHIŃSZCZYZNY SĄ TEŻ KLIMATY REGIONALNE, ALE
TRZEBA ICH SZUKAĆ.
Ze
schodzonymi nogami, zmęczeni lądujemy w naszym apartamencie około 18.00, tak,
żeby jeszcze nacieszyć się dogodnymi wnętrzami. Bardzo miło nam się tu
mieszkało, ale myśl, że jutro opuszczamy miasto i jedziemy w góry jest dla mnie
jeszcze milsza.
Rano mamy
spokojnie czas do południa aby się spakować reorganizując i czyszcząc trochę
wnętrze samochodu, zadbać trochę o własne ciała i skorzystać do woli z wygodnej
łazienki. Wszystko zakończyłoby się pięknie gdyby nie kradzież...naszej kratki
do lodówki samochodowej. Takie niewielkie coś, co oddziela artykuły spożywcze
od ścianek lodówki, co Daru na chwilkę wyjął, żeby wysuszyć wnętrze i ani się
obejrzał jak zniknęło. Szkoda, bez tego lodówka może przymrażać jedzenie. Ktoś
za to pewnie będzie miał skrzynkę do roweru. Niesmak pozostał.
Niesmak ten
jednak nie przeszkodził nam delektowaniem się morskimi pysznościami w Nowym Mieście
Marrakeszu. Jedno z niewielu, jeśli nie jedyne miejsce w Maroku, gdzie posiłek
nasz był spokojny i relaksujący, gdyż nie był zaburzony wyskokami Dudy w stronę
wszędobylskich kotów, tam ich nie było w
ogóle. Za to niektórzy przechodnie szli z psami na smyczy, obraz bardzo rzadko
spotykany w tym kraju - tylko w tych największych i najbardziej nowoczesnych
miastach.
Jeszcze tylko
zakupy i już jesteśmy na drodze do Imlil.
Imlil -
miasteczko usytuowane ok. 60 km na południe od Marrakeszu znajduje się już w
sercu wysokiego Atlasu. jest to baza wypadowa dla górskich piechurów, a w
szczególności dla zdobywców najwyższego szczytu Maroka - Djebel Toubkal (4167 m
n.p.m.). Chętnie bym do takich zdobywców należała, ale było to zbyt
skomplikowane - wycieczki były zorganizowane, z przewodnikami i trwały 2-3 dni.
Dla nas wchodziły w rachubę tylko wycieczki jednodniowe i najlepiej bez
przewodnika, zbyt lubimy niezależność.
Dojeżdżaliśmy
do celu już późnym popołudniem nie mając do końca pewności, gdzie będziemy
spać, a do tego pogoda była niepewna, a wiadomo, że w górach potrafi być bardzo
zmienna i kapryśna. W samym centrum Imlil jest masa możliwości noclegowych, ale
nie takich jakich my szukamy, czyli kempingów. Wyczytałam, że owszem jeden
"hotel" proponuje też opcję kempingową w następnym miasteczku Armoud,
4 kilometry dalej, położonym już prawie na 2000 m n.p.m. Postanowiliśmy się tam
udać, choć droga dojazdowa za miastem zrobiła się niebezpieczna, wąska i kręta.
Trapił nas lekki niepokój, szczególnie na widok zbierających się gęstych chmur.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy w połowie drogi dostrzegliśmy wjazd na
podwórko z napisem "CAMPING". Oczywiście natychmiast podeszliśmy
wypytać się o szczegóły. W obiekcie, który był też małym hotelikiem, była tylko
jedna kobieta, której jedynie oczy można było zobaczyć, tak szczelnie była
odziana. Nie mówiła ani po francusku, ani po angielsku, ale potwierdziła, że
kemping jest, jak najbardziej wskazując na wybetonowane małe podwórko. Była to
jakaś opcja, szczególnie, że oczy miłej Berberki zionęły dobrem i gościnnością.
Chcieliśmy jednak zobaczyć nasz niedoszły cel, porównać warunki i podjąć
decyzję, podjechaliśmy więc szybko do Armoud i zobaczywszy tamtejszy kemping
wśród błota i gratów samochodowych, równie szybko wróciliśmy do
"naszego" Gite Tizi Milik.
W GÓRACH CAMPING NA PODWÓRKU
Był już
obecny syn szanownej Berberki, który władał troszeczkę angielskim. Pomógł nam
się rozbić pod dachem winorośli, zorganizować prąd, przyniósł smaczną i niebywale
aromatyczną herbatę miętową, sprawił, że poczuliśmy się bezpiecznie i
komfortowo. Miejsce do polecenia dla tych, którzy podróżują w podobny do
naszego sposób.
Wszystko już
było przygotowane, zdążyłam jeszcze pójść z Dudą na krótki spacer, kiedy zaraz
po moim powrocie rozpętała się wietrzna i siermiężna ulewa. Co za szczęście!
Wieczór był
długi i miły - poznaliśmy Polkę ze swoim angielskim mężem i koleżanką, którzy
już podczas ulewy znaleźli tutaj nocleg w hoteliku, długo rozmawialiśmy na
tarasie domu, podczas gdy Moana bawiła się, korzystając z translatora google, z
całą gromadką pozostałej latorośli rodziny gospodarzy.
Poranek
następnego dnia przywitał nas piękną pogodą. Wycieczka górska! Hurra!
Z plecakiem
pełnym pyszności na piknik wyruszyliśmy w trasę po 9.00. Przygotowaliśmy
wyprawę na przełęcz licząc na to, że z tego miejsca zobaczymy chociaż szczyt
Toubkal. Wycieczka była cudowna, ciekawa, wznosiliśmy się wyżej i wyżej aż do
przełączy pokonując 600 metrów przewyższenia i mając ciągle dookoła wysokie
szczyty Atlasu, Toubkala jednak nie
zobaczyliśmy.
WYCIECZKA W ATLAS JEST BEZPIECZNA - TO TU OBCIĘTO
GŁOWY DWÓM SZWEDZKIM TURYSKOM
Po zjedzeniu
lunchu na przełęczy, napawaniu się widokami i rozmowie z lokalnym
przewodnikiem, który akurat prowadził dwóch Hiszpanów, ruszyliśmy w dół
wiedząc, że w tym regionie istnieje 100- procentowa pewność, że po 12.00
zacznie padać . I tak też było, co nas nie urządzało, ponieważ chcąc zejść inną
drogą, którą widzieliśmy na maps.me, zgubiliśmy się. Biegliśmy więc w strugach
nie wiedząc gdzie zmierzamy. Całkiem zmoczeni pożegnaliśmy się z przemiłymi
gospodarzami, wsiedliśmy do przygotowanego już wcześniej samochodu i
opuściliśmy kamping. W brzuchach burczało, liczyliśmy więc na dobrą i tanią
knajpkę w centrum Imlil.
Jak to po
deszczu, wszystko jest mokre. Bywa to niebezpieczne, szczególnie gdy kafle
użyte do pokrycia schodów są całkiem gładkie. Nie do końca zrozumiałam co się
stało, zdążyłam tylko zauważyć jak schodzący przede mną Daru i Moana, w tym
samym czasie wywinęli kozła z nogami do góry i znaleźli się na samym dole
schodów. Nie wiedziałam, co myśleć: szpital, pogotowie, żyją, są połamani,
wstrząs... Moana płakała w niebogłosy, krzycząc coś o kręgosłupie, Daru był
bardziej opanowany, podniósł się i tylko dłoń mi pokazał. Wybił sobie u ręki palec z łoża,
ale tak, że wychodził mu pod skórą koło zegarka. Dzielnie, lub też w szoku pourazowym,
mocno chwycił palec i wstawił go "na miejsce". Moanka była
potłuczona, ale też się podniosła. Poobijała sobie żebra, ale bez żadnych
złamań, ani przemieszczeń. Drżeliśmy wszyscy będąc trochę w szoku po tym co
zaszło, zapomnieliśmy tymczasowo o głodzie i postanowiliśmy natychmiast stamtąd
uciekać. O dziwo palec Dara tkwił na miejscu, ale bolało go to bardzo,
ewidentnie ścięgna zostały naderwane. Do dziś (a minęło już 5 miesięcy), pomimo
profesjonalnej kuracji, odczuwa jeszcze efekty tego upadku.
SPOTKANIA NA DROGACH I BUDYNEK STOWARZYSZENIA DO
SPRAW ROZWOJU (ASSOCIATION POUR LE DEVELOPPEMENT)
Jadąc i
podziwiając nietypowe dla nas zdarzenia na drogach szukaliśmy jednocześnie
czegoś do wrzucenia do żołądka i dopiero po 15.00 w jakimś przydrożnym barze
dostaliśmy na szybko kurczaka z frytkami. Co za uczta!
Do celu
zostało nam jeszcze wiele kilometrów, znów pojawiło się zagrożenie, że nie
dojedziemy przed zmrokiem, GPS pokazywał 20.00 - co już było na granicy. A
celem było nadmorskie miasto Essaouira, a konkretniej pobliski kemping
prowadzony przez francuską parę - Esprit Nature. Znów mieliśmy szczęście, gdy
dojechaliśmy dokładnie o porze wskazanej przez GPS, właściciel kempingu
Patrice, wywieszał właśnie tabliczkę na bramie - "Camping nieczynny".
Gdybyśmy dojechali raptem 5 minut później spotkalibyśmy się nos w nos z tą
właśnie tabliczką i załamani szukalibyśmy pewnie w panice alternatywnego
rozwiązania. A chodziło o to, że właściciele kempingu wyjeżdżali na dwa dni, i
jako że nikogo na nim nie było, postanowili po prostu zamknąć na ten czas
teren. Oczywiście zostaliśmy przyjęci, wybraliśmy sobie dogodne miejsce obok
sanitariatów i zostało nam powierzone zaufanie Francuzów jako jedynym
kempingowym gościom. Mając tak komfortowe warunki postanowiliśmy spędzić tam aż
dwie noce.
Essaouira to
miasto, o którym chyba najwięcej słyszeliśmy dobrego, szczególnie od naszych
poszczególnych kolegów żeglarzy. Ponoć miasto niezwykle przyjazne, kolorowe,
niespotykany niebieski port rybacki, gdzie między kutry wpychają się czasami
żaglówki obcokrajowców. Wyspani, ruszyliśmy więc przed południem na zdobycie
tego nadmorskiego cudeńka.
Zaczęliśmy od
portu. Faktycznie obraz odpowiada wyobrażeniom, choć panujący w nim fetor był w
zasadzie nie do wyobrażenia. Szczątki ryb tu i ówdzie, a co za tym idzie -
bynajmniej nie szczątkowe ilości kotów. Blisko portu postanowiliśmy poszukać
knajpki ze świeżymi darami morza, ale wszechobecność ogromnej ilości
wspomnianych powyżej zwierzątek uczyniła to niemożliwym. Już w jednej prawie
się udało, Duda została przywiązana do drzewa - nie wyrwie przecież drzewa,
pocieszamy się. Zerwała smycz.
Zrezygnowaliśmy
z portu i gdzieś w zakamarkach znaleźliśmy miłą i przytulną restaurację.
DWA OBLICZA ESSAOUIRA
Zwiedzanie
miasta było katorgą, Trafiliśmy właśnie na dzień świąteczny. A konkretniej
pisząc - na największe święto muzułmańskie w tym kraju - Aid el Kabir, czyli
Święto Barana. W tym roku wypadło 12 sierpnia.
Już od paru
dni obserwowaliśmy tu i ówdzie jak ludność kupuje, lub zdobywa w inny sposób
barany, wszędzie były prowadzone, przewożone nawet pomiędzy pasażerami
motorowerów. W dniu święta składa się ofiarę Allachowi zabijając barany poprzez
poderżnięcie im gardła. Mięso przyrządza się następnie w typowy marokański
sposób (mechoui). Natomiast resztki baranów, takie jak poroża, czy skóra, pali
się na ulicach.
ŚWIĘTO BARANA... TRUCHŁA, SMRÓD i BRUD. CÓŻ, TAKA
TRADYCJA.
I my właśnie
na to trafiliśmy w Essaouira. Wszędzie krew, cieknące porzucone zdarte baranie
skóry, ogniska z palonymi resztkami na środkach dróg i chodników, obok których
nie dało się przejść, tak toksycznie zawiewał wiatr. Nie dało się oddychać,
głowa bolała od dymu, wszędzie było bardzo brudno i krwawo, że mieliśmy tylko
jedną ochotę - jak najszybciej wyjechać z tego miejsca.
NAD OCEANEM PORTUGALSKA I HISZPAŃSKA FORTECZNA
ARCHITEKTURA.
Chwilę
odpoczynku od tego całego zgiełku znaleźliśmy na ufortyfikowanych murach, gdzie
z resztą spotkaliśmy dwie Polki, które podobnie jak my chciały stamtąd zwiewać
i w ogóle z Maroka, tak źle się w nim czuły. My jeszcze wyszliśmy poza stare
miasto i po kilku krokach znaleźliśmy się w normalnej cywilizacji. Nadmorski
pasaż, zadbany, czysta plaża (zakaz wstępu z psem) i europejskie knajpki z
ludźmi mającymi przed sobą kieliszki bynajmniej nie wody. Poczuliśmy się jak w
jakimkolwiek nadmorskim europejskim kurorcie. No dobra, o to też nam nie
chodziło. Stwierdziliśmy, że najmilej nam będzie wrócić na nasz samotny kemping
i zająć się grami karcianymi, co niezwłocznie uczyniliśmy, z przyjemnością chowając się przed mocnym
wiatrem w namiocie.
CAMPING U FRANCUZÓW. DROGO I NIKOGO, ZA TO CZYSTO.
Następnego
dnia, gospodarze już byli na miejscu. Płacąc za nasz pobyt, wdaliśmy się z nimi
w rozmowę i dostaliśmy parę wskazówek na dalszą drogę. Dowiedzieliśmy się, że
nadmorska droga, którą mieliśmy jechać jest tak dziurawa, że lepiej nie
ryzykować i pojechać drogą oddaloną od morzą, ale przejezdną. Że miasta, które
mieliśmy zaplanowane po drodze, takie jak na przykład Safi, są absolutnie do
ominięcia jako centra przemysłowe. A jeśli lubimy ryby i owoce morza - musimy
koniecznie pojechać do Oualidia.
SKALISTE WYBRZEŻE OCEANU W OUALIDIA
Nie wahaliśmy
się ani chwili, pognaliśmy jak najszybciej omijając przemysłowe dymiące smoki i
to prosto do restauracji z ogromnym wyborem owoców morza. Na naszych talerzach
zawitały ostrygi, jeżowce, kraby, rybne dania, rybne zupy... A w kieliszkach
pojawiło się piwo i pyszne winko. A z portfela zniknęło 100 Euro. Cóż, drogo,
ale warto było zapełnić żołądki tak długo już nie jedzonymi rarytasami.
A W LAGUNIE OSTRYGI I INNE MORSKIE CUDA. WOW. NO TO
ZACZYNAM. OCH, JUŻ KONIEC...SZKODA
Po posiłku
poszliśmy na krótki spacer, po czym zaczęliśmy szukać noclegu. Okazało się, że
w Oualidii jest duży nowoczesny kemping "Laguna Park". Bardzo
rozmowny i "obyty" właściciel, bardzo dobrze mówiący po francusku,
dużo nam opowiadał o sobie i o swojej rodzinie. Okazało się, że jego córka była
na wymianie szkolnej na Teneryfie w.... szkole Moany. I że z pewnością Moana za
dwa lata również będzie miała taką wymianę szkolną i przyjedzie zapewne do
Oualidii. Co za zbieg okoliczności!
Przed
zachodem słońca wybraliśmy się na dość długi spacer na okoliczne wydmy i byłoby
sielankowo, gdyby Duda nie potargała niechcący Darowi jego ulubionej koszuli z
Karaibów. Będziemy przez to tym bardziej pamiętać to miejsce.
Następnego
dnia, po popływaniu w basenie z muzułmańską rodziną właściciela, którego żona
pływała w pełnym zestawie ubrań, zebraliśmy mokry od niesamowitej nocnej
wilgoci namiot i udaliśmy się na powtórkę pyszności w restauracji przy
wewnętrznej Lagunie. Było równie pyszne i równie drogie. Mieliśmy widok na
pobliską plażę, z której kursowały stateczki na mierzeję oraz na kąpiące się w
morzu rodziny.
PRZYPŁYW, TRZEBA SIĘ RATOWA
Ć I UCIEKAĆ Z TEJ
PIASKOWEJ ŁACHY, ALE MI STRÓJ PŁYWACKI PRZESZKADZA.
Żeby dostać
się na mierzeję, która nas przez cały posiłek kusiła i chcieliśmy na niej odbyć
długi spacer, nie było innej rady jak wsiąść, za ustaloną kwotę, w jedną z
takich morskich taksówek i pognać z rozwianym włosem na przeciwległy brzeg.
PŁYNIEMY NA MIERZEJĘ
Spacer był
bardzo przyjemny, Duda mogła ganiać wolna. Szliśmy grzbietem przechodząc obok
rozlewisk, przez niewielkie osady i wzdłuż dużych i starannie ogrodzonych
plantacji...pomidorów, co nas dość zdziwiło, jako że słone powietrze z reguły
nie służy uprawom. Tutaj jakaś specyfika powodowała, że miejsce było świetnie
trafione, a dorodne pomidory rosły gęsto na krzaczkach. Wróciliśmy plażą tak,
żeby zdążyć na nasz umówiony stateczek na godzinę 18.00.
I SPACER PO NIEJ
Opuściliśmy
Oualidię i jadąc wybrzeżem dotarliśmy jeszcze tego wieczoru do Al Jadida. Przed
samym zmrokiem rozbiliśmy się na ohydnym kempingu "International",
gdzie nawet nie było jednej "normalnej" ubikacji, same tureckie,
czego ja osobiście nie cierpię, i ani kropli ciepłej wody. O czystości nie
wspomnę.
Pozytywnym
punktem kempingu był fakt, że znajdował się on względnie blisko centrum Al
Jadidy, dzięki czemu po porannych niedogodnych toaletach zostawiliśmy samochód
bezpiecznie na kempingowym parkingu i poszliśmy do miasta na piechotę.
KONRASTY PO DRODZE, TU NIKT O EKOLOGIĘ NIE DBA. W
AL JADIDA PIĘKNA ALEJA, HOTEL RUINA I BRUDNY PARK.
Szliśmy
nadmorską promenadą, gdzie tętniło plażowe życie, tłumy na piasku i podobnie w
wodzie. Pasaż był architektonicznie nieźle zaplanowany, ale oczywiście, jak
wszędzie, niedoróbki lub śmieci kłuły w oczy. W centrum zasiedliśmy w pierwszej
kolejności w przyjemnej knajpce z zewnętrznym tarasem, gdzie Duda nie była
denerwowana innymi stworzonkami, a my mogliśmy w pełnym spokoju spałaszować
ogromne porcje świeżo upieczonych ryb i smażonych owoców morza. Spokój nasz
zakłócił jedynie pewien kierowca, który przejeżdżając dość znacznie zahaczył o
zaparkowany samochód i nieźle go porysował. Daru miał refleks zapisać szybko
tyle ile zapamiętał z numeru rejestracyjnego (cyferki, arabskie przecież, plus
kłaczki, też arabskie) i przydało się - okazało się, że poszkodowany samochód
należy do właściciela "naszej" restauracji.
Po lunchu
odbył się spacer po medinie otoczonej murami obronnymi. Miasto Al Jadida
należało niegdyś do Portugalii, więc fortyfikacje i niektóre zachowane jeszcze
budynki wewnątrz murów zostały wybudowane przez Portugalczyków
W AL JADIDA ZNÓW EUROPEJSKIE FORTYFIKACJE Z MEDINĄ
WEWNĄTRZ. NAD OCEANEM SĄ RYBY!
Spacer był
dość miły, ale krótki - Moana ciągnęła nas do powrotu nabrzeżem, idąc w
odwrotną stronę obiecaliśmy jej, że będzie mogła skorzystać z plaży i wykąpać
się w morzu. My nie dotrzymaliśmy jej towarzystwa, nie mogliśmy z powodu zakazu
wprowadzania na nią piesków.
Tuż przed
16.00 zabraliśmy nasz samochód z parkingu i wyruszyliśmy w stronę Casablanki.
Internet podawał różne możliwości kempingowe, ale nasze nadzieje stopniowo
malały. Jeden kemping okazał się służyć jedynie bungalowami, drugi był
zamknięty na cztery spusty i już nieźle zniszczony, trzeci zaś był dopiero po
przeciwnej stronie miasta i to 30 km na północ - prawie w połowie drogi między
Casablanką a Rabatem. Zaczęliśmy rozważać opcję spania w mieście w hotelu, ale
jednak nasza preferencja do kempingowania przeważyła i uznaliśmy, że nadłożymy
parokrotnie te 30 km.
Dojechaliśmy
do miasta portowego Mohammedia - to tam miał być cel naszej podróży. Ale
dojechawszy do miejsca wskazanego przez GPS zastaliśmy bramę też całkowicie i
jakby definitywnie zamkniętą. No nie, tego już za wiele, a na dodatek zostało
pół godziny do zmroku, co tu robić? Nie wydawało nam się prawdopodobne, żeby
tego kempingu nie było, przecież czytaliśmy o nim opinie w internecie sprzed
kilku dni. Objechaliśmy więc dookoła niezbyt wykończone i z pozoru
niezamieszkałe osiedle i z drugiej strony dotarliśmy do muru, a wyjrzawszy zza
którego zobaczyliśmy w dole namioty, przyczepy, kampery i przygotowane stanowiska.
Uff, jest, ale jak tam wjechać? Pomógł nam przechodzący właśnie kempingową alejką mężczyzna i wytłumaczył, odkrzykując uprzejmie na nasze
wołanie, jak znaleźć właściwe wejście.
Udało się.
Wybraliśmy
sobie dogodne miejsce i choć panowała w tym miejscu brudna kurzawa, byliśmy
zadowoleni. Prowadzący kemping chętnie i dużo z nami rozmawiał, wypytywał o
naszą podróż, etapy, wrażenia, opinie. Typowy szpicel, rzekł Daru. Ale i tak
postanowiliśmy zostać tam na dwie noce i zrobić postój techniczny, czyli pranie
- nieczęsto trafiał się nam dostęp do pralek.
Najważniejszym
obiektem do zobaczenia w Casablance stanowił meczet Hassana II. Po porannym
zrobieniu i rozwieszeniu dookoła naszego stanowiska wielkiego prania,
wyruszyliśmy o 11.00 do miasta. Zwiedzanie rozpoczęliśmy, rzecz jasna od lunchu
w polecanej przez przewodnik restauracji - "La Taverne du Dauphin":
sepie, ostrygi, małże, ośmiornica, czyli to co tygrysy lubią najbardziej,
doskonałe i w dość przystępnych cenach. Obsługa fachowa i niezwykle miła. Faktycznie,
ten punkt gastronomiczny zasługuje na rekomendację i na jak najlepsze oceny.
Troszkę zasiedzieliśmy się przy stole, na spacer po medinie nie zostało więc
zbyt dużo czasu. Szybka pętla i musieliśmy pospieszyć w stronę Meczetu po
bilety.
Meczet Hassana
II jest największy w Maroku oraz jest jednym z największym meczetów na świecie,
drugi lub trzeci po meczecie w Mekce. Jego minaret natomiast mając 210 metrów
wysokości jest najwyższym minaretem na świecie oraz najwyższą budowlą w Maroku.
No cóż, możnowładcy lubią wszystko, co naj. Szkoda tylko, że za państwowe
pieniądze - budowa kosztowała ponoć około 700 milionów euro czyli miliard
dolarów. Daru przebywał w Maroku wielokrotnie w czasach, kiedy meczet był w budowie,
a ponieważ budowę, prowadzoną przez francuską firmę Buyges, zwiedził, był więc niezmiernie ciekawy efektu.
W CASABLANCE MILIARD DOLARÓW
Jak się można
było spodziewać psy miały zakaz nie tylko wstępu do środka, ale też na plac
zewnętrzny, w zasadzie nie miały prawa nawet spojrzeć na tą budowlę, musieliśmy
się więc znów podzielić na podgrupy.
Tym razem
pierwszeństwo zwiedzania padło na mnie i Moanę. Wyruszyłyśmy na ponad godzinną
przygodę z francuskojęzycznym przewodnikiem. Wraz z wejściem do meczetu same cisną
się na usta okrzyki: "wow", "och", "ach" i tym
podobne. Faktyczna przestrzeń - ogromna główna sala 100X200 metrów, wysokość,
blask i ... czystość onieśmielają, całość robi niesamowite wrażenie. Szczegóły
detalu, pieczołowita praca wykończeniowa, otwierany mechanicznie dach, wszystko
było naprawdę na najwyższym poziomie. Wrażenia potęgował dodatkowo fakt, że
było pusto, echo obijało się o ściany. Pomyśleć, że może się tu spotkać ponad
5000 wiernych na raz!
Wizyta minęła
nam szybko i ciekawie, trafiłyśmy na bardzo zabawnego przewodnika umiejącego
suche fakty zabarwić żartami i anegdotami. Moana została do końca wizyty, ja
musiałam wyjść odrobinę wcześniej, żeby zastąpić Dara przy Dudzie, tak, żeby
zdążył kupić sobie bilet.
WYDANYCH PRZEZ HASSANA II NA SWOJĄ PAMIĄTKĘ. BRAMY
Z TYTANU PO KILKADZIESIĄT TON KAŻDA.
Daru czekał
na mnie nerwowy, zewsząd go wyrzucano z powodu psa mówiąc, że nigdzie nie wolno
z psem chodzić. Wkurzony sytuacją pognał na zwiedzanie, a ja czekałam
zaniepokojona na Moanę, nie miałam jak jej przekazać, gdzie się znajduję.
Łaskawie pomogła mi ochrona obiektu i dowieźli mi Moanę meleksem.
Spacerując po
pobliskiej, ładnie zagospodarowanej okolicy - w miejscach, które były bagnami
podczas budowy meczetu, doczekałyśmy się w końcu na Dara. Wracając do samochodu
szliśmy bardzo zabawną ulicą. Wzdłuż trotuaru w regularnych odstępach ciągnęły
się ślady jakby po.. wymiotach, w każdym razie kolorystyka i rozbryzg na to
wskazywał. Nie widzieliśmy jeszcze nigdy jednego miejsca, gdzie by ta
przypadłość się ludziom trafiała równie często. I Gęsto. Oto, co prócz meczetu
Hassana II, najbardziej utkwiło mi w pamięci z Casablanki, nie jest to zbyt
ciekawe miasto. Żeby dopełnić obrazu zrobiliśmy jeszcze rundkę po
poszczególnych dzielnicach, głównie Quartier des Habous, ale tylko samochodem i
wróciliśmy na nasz kemping w Mohammedii.
Mohammedia,
jak już pisałam, miasto portowe, ewidentnie przyciągnęła wielu bogatszych Marokańczyków.
Znajduje się w niej nad morzem nieskończona ilość osiedli, które ciągną się
kilometrami. Ale tylko niektóre są wykończone i zamieszkałe. Zdecydowana
większość pozostała w fazie stanu surowego otwartego i tak stoi do dziś.
Takiego skupiska niedokończonych budowli jeszcze nie spotkaliśmy. A co się
stało z inwestorami? Pranie pieniędzy?
A WOKÓŁ CASABLANKI NIGDY NIE SKOŃCZONE INWESTYCJE W
PRZERAŻAJĄCEJ ILOŚCI.
Ostatnie
nasze dni w Maroku zostały poświęcone na zwiedzanie dużych miast. Przyszła
kolej na Rabat, stolicę Maroka. Zaczęło się źle.
Zatrzymaliśmy
się w pobliżu Mauzoleum Mohammeda V, tuż obok wejścia na przylegający doń
ogromny plac pełen niedokończonych kolumn. Przy wejściu na białych koniach
siedzieli strażnicy i pilnowali bramy, ale, jako że nie mogą oni nawet mrugnąć
okiem, kaszlnąć czy uśmiechnąć się - podobnie jak brytyjscy strażnicy Królowej,
nie uprzedzili nas oni, że robimy duży błąd wchodząc na ów plac z psem.
Większego znieważenia chyba być nie mogło, po kilku chwilach dorwał nas tajny
ochroniarz, rodem z "Men in black", i grożąc, brutalnie nas wyrzucił
nakazując zlikwidować wszystkie zdjęcia
ujawniające, że jakiś brudny pies pojawił się tak blisko Mauzoleum. No
cóż, mimo ochoty Dara do bójki z cywilem (kto ty jesteś? pokaż dokumenty!), pod
groźbą wezwania policji wycofaliśmy się z miejsca pogardliwie na nie patrząc. Kątem
oczu zerknęliśmy jeszcze na pobliską wieżę Hassana, która miała być minaretem
meczetu, który nigdy nie powstał (stąd te niedokończone kolumny) i do której
też nie mogliśmy się zbliżyć.
W RABACIE MAUZOLEUM MOHAMMEDA V, TEŻ KRÓLA. Z PSEM
NIE WPUŚCILI.
Oddaliliśmy
się od miejsca w poszukiwaniu napełniacza pustych brzuchów. Tym razem trafiliśmy
na małe koguciki przepysznie przygotowane w knajpce "Coq magique".
Potem standardowo: medina, Casbah, dość przyjemny spacer po w miarę zadbanych
miejscach z widokiem na pobliskie plaże, a że była to sobota, kłębiły się na
nich tłumy.
ŁADNE RABATY W RABACIE. STOLICA PANIE! U GÓRY PO
LEWEJ MAUZOLEUM MOHAMEDA V
Do samochodu
wróciliśmy pasażem nadmorskim i pojechaliśmy jeszcze w miejsce rozsławionej
nekropolii Chellah, położonej na wzgórzu przy głównej rzece miasta i łączącej w
sobie rzymskie ruiny oraz grobowce sułtańskie.
NECROPOL DE CHELLAH - ZADBANE, ŁADNE MIEJSCE
OTOCZONE MUREM I TRAWNIKAMI
Okolica była
przepiękna, zadbane i pięknie przystrzyżone, tryskające zielenią, trawniki
wręcz prosiły, żeby się po nich turlać. Dookolny ząbczasty mur pilnie chronił
ciekawych zawartości nekropolii, a strażnicy i bileterzy w bramie wejściowej
strzegli przed wpuszczaniem do środka piesków... ojoj, cóż za niedola dla tych
biednych zwierzaków, a dla ich właścicieli jeszcze większa. Znów musieliśmy
zwiedzać na raty. Podczas gdy Daru z Moaną plądrowali gruzy odczytując ich
dawne przeznaczenie, ja obeszłam z Dudą mury, po czym zbiegłyśmy miękkim
trawnikiem. Nawet nie zauważyłam przemijającego czasu, a już przyszła moja
kolej zwiedzania. Wizyta była ciekawa, jak w każdym miejscu pokazującym i uzmysławiającym życie (i śmierć)
zaprzeszłych cywilizacji.
A W ŚRODKU RZYMSKIE RUINY I ŁADNE DZIEWCZYNY. I
KOTY, BRR...DUDY NIE WPUŚCILI
Tego
wieczoru, po zaopatrzeniu żywnościowo - alkoholowym w stołecznym Carrefourze,
wylądowaliśmy w mieście Kenitra, na najdziwniejszym "kempingu" na
jakim byliśmy. Nie mieliśmy wyboru - był on jedynym osiągalnym czasowo i odległościowo. Być może
kiedyś miał swoje lata świetności, teraz był zapuszczony, brudny, pełen
odchodów wchodzących tam bezdomnych psów. Pośrodku stały budynki basenu, do
którego kiedyś było wejście dla gości kempingu, teraz trzeba było dodatkowo
słono zapłacić. Towarzyszyli nam szwendający się dziwni cicho-ciemni mężczyźni w
tunikach, którzy spali w nocy na ziemi przed dawnymi bungalowami, które
wyglądały na opuszczone, zresztą podobnie jak sanitariaty. Było to miejsce na szybki
postój z konieczności, które przyczyniło się ewidentnie do rosnącej we mnie
euforii, że już za dwa dni wrócimy do cywilizacji, takiej jaką sobie trochę
bardziej cenimy, i w której czujemy się dużo swobodniej.
Przed nami
jeszcze Tanger. Opuszczamy więc z ulgą o poranku Kenitrę i tniemy autostradą,
która niczym nie odbiega od standardów europejskich, oprócz tego, że jest dużo
tańsza (w przypadku płatnych autostrad) i mniej zatłoczona. Po drodze
przystanek na lunch w uroczym miasteczku Asilah.
W ASILAH ŁADNA STARÓWKA I CZYSTA!
Niewielka
nadmorska miejscowość, położona na południe od Tangeru, zachwyciła nas (sic!)
swoją mediną z jej niebiesko-białą kolorystyką, niczym na greckich wysepkach,
czystością, i ogólną estetyką. W ciasnych uliczkach przygrywały zespoły, czuło
się wesołą i bezpieczną atmosferę. Nawet sklepiki dla turystów proponowały
mniej badziewne suweniry. Bardzo pozytywny akcent na koniec naszej podróży po
Maroku.
BIAŁONIEBIESKA ASILAH
Po obejściu
całego miasteczka musieliśmy pospieszyć do samochodu, chcieliśmy do Tangeru
dojechać w miarę wczesnym popołudniem, żeby jeszcze były miejsca na jedynym
kampingu usytuowanym bardzo blisko centrum miasta.
Camping
Miramonte jest rozchwytywany przez obcokrajowców i lokalnych podróżnych, a że
jest niewielki (większa część tylko dla piechurów z namiotami) i że nie ma
opcji rezerwacji telefonicznej, nasza decyzja o wcześniejszym pojawieniu się na
nim była bardziej niż słuszna - zajęliśmy ostatnie wolne dla samochodu miejsce.
Mimo bogatego zainteresowania turystów, kempingu tego nie można zaliczyć do
cywilizowanych. Miejsca w ogóle nie są odgrodzone, jeden drugiemu zagląda do
namiotu, brak ciepłej wody (dodatkowo płatna i to bardzo ograniczona), a z
braku miejsca kuchennego lokalne kobiety w łazienkach czyściły ryby do kolacji
i odsączały spaghetti, którego połowa została w umywalce. No ale nie
przybyliśmy aby tam sterczeć, tylko spędzić jakoś noc, więc nie było
się co skarżyć, tylko po szybkiej instalacji obozu wyruszyliśmy na piechotę na
podbój Tangeru.
TANGER - WBREW PRZEWODNIKOWI, TO MIŁA NIESPODZIANKA,
NO I JUŻ EUROPĘ WIDAĆ.
Długą
wycieczkę rozpoczęliśmy punktem widokowym na port i nadmorską aleję, będący jednocześnie
miejscem zamieszkanym kiedyś przez starożytne cywilizacje, wskazywały na to
charakterystyczne wydrążenia w skałkach. Przeszliśmy całą medinę i Kasbah i
zeszliśmy w dół do morza postanawiając wracać na kemping "na okrętkę",
nadmorską aleją, którą wcześniej widzieliśmy z góry.
Tanger,
podobnie jak inne duże miasta Maroka, takie jak Rabat, czy Casablanca, jest
bardzo nowoczesnym miastem. Momentami przebywając w ich nowoczesnych centrach,
z dala od medin, zapominało się przez chwilę o różnicy kultur i religii. Tam
wiele kobiet nosi europejskie emancypowane ubrania, spotyka się ludzi z psami,
jest dość nowoczesna architektura. Tanger oprócz tego okazał się być
najschludniejszym z tych miast. Kolidowało to z wyobrażeniem jakie sobie
zdążyłam sobie, dzięki przewodnikowi, o tym mieście wyrobić. Kiedy szykowaliśmy
się będąc na Bubu, na przepłynięcie cieśniny gibraltarskiej, wiedzieliśmy, że w
miejscu, gdzie jest już blisko do Tangeru spotyka się często handlarzy
narkotyków i jakoś tak utkwiło mi w głowie, że jest to miasto nieczyste, pełne
przestępców i ćpunów. Nic z tego, było czysto i bezpiecznie. Przy nadmorskiej
alei była też ścieżka dla biegaczy i rowerów, na cudnie utrzymanych trawnikach
wylegiwały się rodziny, czuć było rozluźnienie i dobre samopoczucie. W zasadzie
żałowałam, że tak mało czasu przewidzieliśmy na Tanger, jedyne duże miasto,
które aż tak nam się podobało, ale i tak zdążyliśmy obejrzeć je dość dokładnie.
Ostatnim
smaczkiem były... ślimaki. Na ulicy stał kolorowy samochód - obwoźny kucharz
ślimaków. Nie omieszkaliśmy spróbować i były naprawdę pyszne, nawet Moanie uszy
się trzęsły.
ŚLIMAKI PALCE LIZAĆ. ZDJĘCIE KRÓLA NAWET W WOZIE
ŚLIMAKA.
Na nocleg wróciliśmy o zmroku, ale bardzo zadowoleni z naszego ostatniego dnia w Maroku.
Byliśmy też,
mimo wszystko, bardzo zadowoleni właśnie z faktu, że był to ostatni dzień.
Po bardzo źle
spędzonej nocy z powodu hałasów do rana, wstaliśmy bardzo wcześnie i już przed
10 byliśmy gotowi do drogi na prom z Ceuty. Prawie dwugodzinna droga wiodła
przez góry, a z niej roztaczały się przepiękne widoki. Rozkoszowaliśmy się nimi
i ładowaliśmy pozytywną energię przygotowując się na długą kolejkę graniczną. W
tę stronę obyło się jednak bez większych problemów i szybko udało się przebrnąć
przez kontrole. O 13.00 wjechaliśmy do Ceuty, czyli formalnie już do Hiszpanii.
Mieliśmy
szczęście, niedługo potem dowiedziałam się, że parę dni po naszym przejechaniu
granicy, w Ceucie doszło do ataku emigrantów, którzy forsując przejście
taranowali wszystkie stojące w kolejce samochody strzelając na ślepo. Ofiar
śmiertelnych nie było, nie mniej jednak niechętnie stałabym się świadkiem
takiej sceny. Dobrze, że o takich przypadkach, których jest oczywiście wiele,
nie wiedziałam wcześniej i w tej błogiej nieświadomości wszystko odbyło się dla
nas bezstresowo.
OPUSZCZAMY DZIWNY CAMPING W TANGERZE I JUŻ GRANICA.
JAKOŚ W TĘ STRONĘ KONTROLA NA SZYBKO, PRÓCZ NARKOTYKÓW NICZEGO SIĘ STĄD NIE
WYWOZI.
Już pisałam,
że Ceutę pamiętaliśmy z czasów Bubu jako miasto pustawe, mało rozwinięte, dość
biedne. Teraz jednak wydała nam się kolorowa, rozbudowana, ciekawa. Po
zakupieniu biletów na prom na godzinę 16.00 uznaliśmy, że dysponujemy spokojnie
czasem. Wjechaliśmy więc na wzgórze, z którego roztaczał się piękny widok na
całe miasto i na Gibraltar po drugiej stronie cieśniny. Mimo szargającego
wiatru zjedliśmy tam lunch opierając się o maskę samochodu, i cieszyliśmy się
jak dzieci, że już jesteśmy w Hiszpanii.
GOŁE RAMIONA I MINI = EUROPA! GIBRALTAR JUŻ WIDAĆ.
Powrót promem
przebiegł błyskawiczne, woda cięta przez szybki prom i jego śruby zostawiała za
sobą białą pierzastą smugę, a uśmiechy na twarzach kwitły. Zamiast męczyć się
jeszcze w Maroku 4 dni, tak jak zakładaliśmy wyjściowo, czekało na nas
odkrywanie nowych zakątków ukochanej Andaluzji.
Już tego
samego wieczoru wylądowaliśmy na bardzo sympatycznym kempingu przy miasteczku
Vejer de la Frontera, obok którego były miłe leśne piaszczyste ścieżki
spacerowe lub joggingowe, i nie wierzyliśmy własnemu szczęściu, że wszystko
jest takie... no nie wiem jak to ująć, ale najbardziej pcha mi się słowo -
normalne.
Wiem, że być
może wygląda to na przesadę, ta nasza egzaltacja powrotem, ale prawdą jest, że
naprawdę wówczas nasze odczucia względem Maroka były dość negatywne, mimo
oczywiście kilku cudownych miejsc, cudów natury, ludzi,... Dzisiaj te złe
wspomnienia już trochę wyblakły, na szczęście ludzki organizm najczęściej
wypiera z pamięci niedogodności, a zostawia samą śmietankę. Po kilku miesiącach
od powrotu już bardziej świadomie patrzę na tę podróż i z perspektywy czasu
cieszę się, że ją odbyliśmy, była przecież bardzo interesująca wielowymiarowo.
Jednakowoż zdania w naszej rodzinie nie są podzielone, wszyscy mówimy to samo:
na pewno nie ma potrzeby, żeby kiedykolwiek tam wrócić.
TERAZ TROCHĘ PONARZEKAM JA
W zasadzie można powiedzieć, że z Maroka uciekliśmy
przedwcześnie.
Po Namibii, był to znów powrót do podróży moich młodzieńczych
lat. Tam daleko, mogłem zobaczyć konsekwencje zmiany systemu z apartheidu, i
dominacji białego człowieka, na niby demokratyczny, nazwijmy go demokracją
black style. Tu, tak blisko Europy, zmienił się tylko król, z ojca na syna.
Czym dłużej myślę o Maroku, tym bardziej nie lubię
Polaków, a to dzięki ich stosunkowi do Zjednoczonej Europy. Jak to możliwe?
Otóż trzydzieści lat temu zostawiłem Maroko na
poziomie Polski tamtych lat. Dziś wracam i widzę kraj, który próbuje się od
tych trzydziestu lat podnieść, unowocześnić , nawet zdemokratyzować w pewnym
sensie, i nic z tego mu się nie udaje. Ludzie żyją niby szczęśliwie, głodu nie
widać, a jednak notorycznie ktoś taranuje przejście w Ceucie aby stamtąd uciec.
Maroko nie może się podnieść, bo nie ma tego co dostała Polska od Europy. Po
prostu, kupę pieniędzy, technologii, i wielomiliardowych inwestycji. Polska
jest po tych trzydziestu latach krajem nowoczesnym, z przyzwoitą już siecią
dróg, w miarę szybką koleją, krajem zadbanym i rozwiniętym, którego obywatele
mogą poruszać się po Europie z dowodem osobistym, żyć i pracować gdzie chcą. Kto
tego nie docenia ten kiep i powinien odwiedzić Maroko, będące nieustająco
zamkniętym trzecim światem, jakim była Polska 30 lat temu.
Przede wszystkim, prócz Polski tamtego czasu, Maroko
przypomina mi Rumunię Caucescu. Kraj niezwykle policyjny, z kultem jednostki.
Portret króla i jego rodziny jest wszechobecny, w każdym domu, sklepie,
zakładzie, w samochodach itp. Nie myślę, że to wyłącznie miłość do monarchy. Podobnie
jak w Rumunii, w ogólnym syfie, okolice pałaców królewskich (stojące w wielu
miastach, zwanych też królewskimi) są niezwykle zadbane, a drogi, którymi król
ma przejechać są dekorowane i sprzątane. Znamy to wszystko z komuny.
Choć klasa średnia powstała, wszystko posiadają i
wszystkim rządzą, świetnie wykształcone w najlepszych światowych uczelniach, elity
zbliżone do pałacu. To oni mają dostęp do pieniędzy i bogactw tego kraju.
Podobnie jak Caucescu swój złoty pałac w Bukareszcie, ojciec dzisiejszego króla
Hassan II, wybudował za miliard dolarów największy w Afryce meczet. Na swoją
cześć, i dziś meczet ten nosi jego imię.
Przejazd przez Marko był dla mnie szokujący, na
każdym kroku widać było rozpoczęte inwestycje i od wielu lat porzucone. Były to
setki tysięcy domów indywidualnych, osiedla od małych do wielkich, na których
straszą zardzewiałe dźwigi. Tyle trudu na marne, aż serce się kraje. Polacy plujący na Unię nie rozumieją, że na
przykład kryzysowi roku 2008 Europa w dużej mierze oparła się, bo była zjednoczona.
Maroko było samotne w walce z kryzysem, a gdy jeszcze dołożyć do tego, że
głównym napędem marokańskich inwestycji był narkopieniądz, to wszystko będzie
jasne. Niektórzy z tych deweloperów to kryminaliści, których ścigają listy
gończe Interpolu, ale cóż, Maroko nie ma umowy o ekstradycji np. z Francją,
gdzie ci bandyci prali pieniądze. Wszechobecna policja króla jakoś w ich
wypadku milczy i przymyka oko, a może mają ochronę władcy?
Jednak kryzys dotknął nie tylko prywatne
budownictwo, dotknął też infrastrukturę całego kraju. Na każdym kroku widać rozpoczęte
i zatrzymane od lat prace. Rozbabrane krawężniki, jakieś nie schowane kable,
brakujące płyty i asfalt, wszędzie widać brak pieniędzy właśnie.
MAROKAŃSKIE STANDARDY
Bardzo jestem Marokiem rozczarowany. Jadąc tam myślałem
sobie, że miło by było mieć tak blisko nas kraj, do którego można by w każdej
chwili wyskoczyć na wakacje, coś zobaczyć. Nie przełamałem się jednak przez
ohydztwo toalet*, przez notoryczne nagabywanie i traktowanie wszędzie białego
człowieka jako dojnej krowy. Cóż z tego,
że owoce smakują jak nigdzie, kiedy wszechobecny brud (i tak mniejszy niż
kiedyś) jest trudny do zniesienia. Przyzwyczailiśmy się do innego życia i nie
ma szczególnych powodów aby z niego rezygnować, nawet dla finansowej
atrakcyjności miejsca. A i ta była relatywna, średnia wydatków podróży wyniosła
103€ dziennie śpiąc na bardzo tanich campingach i przy tanim paliwie (0,80€/L).
*Trzydzieści lat temu wyjaśniono mi w Maroku, że my
Europejczycy jesteśmy brudasami, bo sobie gówno rozcieramy papierem na dupie, a
oni, czyściochy, myją sobie tyłki wodą. Fakt, papieru w klozetach nie
uświadczysz, za to jest kran, nisko z boku na ścianie, możesz sobie więc tyłek
umyć, tyle że gówniane pomyje spływają na podłogę i rozlewają się wszędzie. Było
tak nawet w eleganckich restauracjach. Brawo czyściochy!
Religia nie przeszkadzała mi szczególnie, owszem,
drące się o piątej rano złej jakości głośniki oznajmiające światu, że Allach
jest największy, atrakcją nie są, ale i u nas dzwon kościoła też wali o siódmej
nawołując wiernych do mszy. Nawet było to zabawne, codziennie zakładaliśmy się
z Beatą czy to dźwięk modlitwy czy wyjący skuter jadący pod górkę. Raz był
skuter.
A stroje? Cóż w dzisiejszym świecie, kiedy w nowych
spodniach robi się dziury przed sprzedażą… Drażniąca jest jedynie nierówność,
kobiety muszą się zasłaniać i ubierać zgodnie z nakazem religii, a mężczyźni
jak chcą.
WYBORY MISS MAROKA
Ja wiem, że nam się po tylu podróżach w głowach
poprzewracało, ale Maroko generalnie niezbyt mnie zachwyciło, również swoimi atrakcjami
turystycznymi.
Mediny z nielicznymi wyjątkami są wszędzie
jednakowe, głównie z chińskim badziewiem, zniknęły bowiem produkty lokalnego wyrobu i warsztaty, których
tyle kiedyś widziałem.
Od lat opowiadałem Beatce o Marrakeszu, dziś byłem
nim więcej niż rozczarowany. Opowiadałem o oliwkach o tysiącu smakach, o
wiszących kolorowych tkaninach, właśnie farbowanych i schnących na wietrze,
dziś nie znaleźliśmy nigdzie stoiska z oliwkami, a najlepsze były w
Carrefourze. W Carrefourze były też sklepy z alkoholem tak odrzucanym przez
religię, ukryte z boku, z innym wejściem. Zawsze był w nich tłum podpitych i
młodzieży, syf i brud, a atmosfera niezbyt pewna, z zaczepiającymi, proszącymi
o pieniądze, pijakami. W tych sklepach, i ich okolicach, jakoś wszechobecne służby
króla zawodziły.
Generalnie zabytki też były słabe. Pałac Bahia w
Marrakeszu, jedno z najbardziej turystycznych miejsc, z niebywałymi sufitami,
ma suche fontanny. Sto lat temu zachwycały, tworząc niebywałą atmosferę tego
miejsca. Dziś, w XXI wieku, ma się wrażenie, że technologicznie miejscowi sobie
nie radzą, lub też nie ma woli politycznej, choć wola sprzedaży drogich biletów
jest.
Innym takim miejscem to ogród Majorelle, z którego
dziewczyny wychodząc (ja czekałem na zmianę z Dudą) powiedziały: phi, bilety
drogie, a to sto na pięćdziesiąt metrów i na dodatek połowę okazów roślin mamy
u siebie w ogrodzie.
Serce Marrakeszu, plac Jamaa El-Fna jest jedną
wielką restauracją nastawioną na turystów, a zaklinacze węży czy posiadacze
małpek na smyczy, tych samych, których tyle było na wolności na Gibraltarze,
szukają grosza równie agresywnie, jak zaganiacze knajpowi. Tym ostatnim nie
udawało się przetłumaczyć, że nie możemy z Dudą u nich zasiąść, bo wszędzie są
koty. Koty? Jakie koty? Tu nie ma żadnych kotów! A nawet gdyby jakiś się
pojawił to zaraz przepędzimy! No i leciały po chwili trzy stoliki w powietrze z
całym żarciem i piciem. A nie mówiłem!
Czekałem na wycieczki w górach Atlas, w których
byłem tylko raz, zimą, i jeździłem na nartach. Dla mnie nie są to góry urokliwe,
ma się wrażenie, że to kompletnie zerodowane ruiny gór. I choć, jak w każdym
kraju, były miejsca zachwycające, to generalnie nic nie zaparło mi tchu w
piersiach (tchuja nie mam). No może wycieczka małpim kanionem.
Pustyń widziałem wiele w różnych zakątkach świata, w
Australii, Ameryce Południowej i Północnej, w Afryce. Kilka wyłącznie
piaskowych, z których najpiękniejsza była w Namibii, zaraz za nią zupełnie biała
w USA. W Maroku mieliśmy szczęście. Mimo, że w Merzouga pustynia to tylko
niewielka i niezbyt wysoka wydma (20x8 km), a miejsce to jest turystycznym przemysłem,
to jednak przypadkowa intymna wycieczka, z nocą na pustyni i jej spadającymi
gwiazdami, była przeżyciem. Nie przeszkadzała nawet świadomość obecności wokół
setki innych obozowisk. No i sama jazda na dromaderze, która jest prosta jeśli
jeździło się konno, to podobny ruch biodrami. Natomiast kiedy zwierz wstaje czy
siada jest to ruch łamiący człowiekowi kręgosłup.
Beata któregoś dnia rzekła: już wiem z czego oni
budują budowle - to nie glina i słoma tylko kozy z nosa mieszane ze słomą. To
była święta prawda, notoryczne dłubanie w nosie było cechą charakterystyczną
wszystkich, z nami włącznie. Chusteczka nie pomagała, cały czas nos ma się
zaklejony zaschniętym pyłem, i tylko sprawny paznokieć pomagał aby, kulka do
kulki, jedną cegiełkę dziennie sklecić. Po naszym miesięcznym pobycie, we
trójkę moglibyśmy już mieć małą chatkę. Widać to było po samochodzie, który
codziennie rano wyglądał podobnie, wystarczyło kilka kropel deszczu czy poranna
rosa. Czyli: wszechobecny pył utrapieniem był.
TAK WYGLĄDAŁO NASZE AUTO CODZIENNIE RANO. MOANA! DO
ROBOTY!
Przypominam tam sobie czasy biednej polskiej komuny,
kiedy to obcokrajowców z bogatego zachodu traktowano zawsze z intencją, pomocą,
rzadko z chęcią dojenia ich z pieniędzy - nasza duma na to nie pozwalała. Nie
mieliśmy czym się pochwalić w ogólnym, otaczającym nas, absurdalnym, komunistycznym
syfie. Zdobywaliśmy więc ich sympatię serdecznością. Wszyscy turyści wracający wtedy
z Polski głównie o tym mówili. W Maroku po prostu nie jest sympatycznie, Beatka
już o tym pisała, interesowność jest nie do zniesienia, i nie dość, że zabija swobodę
zwiedzania, to przede wszystkim chęć wgłębienia się w ich kulturę i tradycje. Wyjątki
od tego są aż tak szokujące, że pozostają głęboko wryte w pamięć. Na szczęście.
Tyle o Maroku.
Beatka postanowiła, że ucałuje ziemię europejską
kiedy tylko jej dotknie. Tak, powrót do Hiszpanii był radością nieopisaną, my,
którzy tyle zobaczyliśmy, i byliśmy w tak różnych sytuacjach, odetchnęliśmy z
ulgą wracając do siebie. Chyba się starzejemy, czy jak?
Po wyjechaniu z promu pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża
na zachód. Od razu okazało się to pomyłką - był środek wakacji i wolnych miejsc
na niezwykle drogich (45€/noc) nadmorskich campingach, nie było. Postanowiliśmy
natychmiast uciekać w głąb lądu. Morze, jako takie, nas nie interesuje, mamy je
w domu. Mamy też wprawdzie góry, ale plażowanie i polegiwanie nie jest w naszej
naturze.
Oddalając się od wybrzeża, dojechaliśmy do campingu
w Vejer, pięknie położonym, w sosnowym lesie, i za 30€. Nic ciekawego tam nie było, ale odosobnione
miejsce pod drzewami, spacery po lesie, duży basen i pralnia sprawiły, że zostaliśmy
tam dwie noce.
Wyruszyliśmy po porannej kąpieli w basenie i
zakupach w Mercadoni (O rany! Szynka!) aby lunch zjeść w cieniu zamkniętego
przydrożnego zajazdu, wokół którego było trochę brudno, ale po Maroku...
Dojechaliśmy do Arcos de la Frontera.
Wielokilometrowa wycieczka przez to dziwnie położone, piękne miasteczko, była
przemiła - był i całus pod łukiem (arco), lody, no i pan z sowami tak różnej
maści, że aż nie do wiary. Dlaczego tak tu siedzi? A żeby ludzie zobaczyli co u
nas żyje, bo nie sposób je w dzień zobaczyć, a tym bardziej nocą. Coś się
należy? Niekoniecznie, skarbonka na jedzenie dla nich jest, ale nic
obowiązkowego. Miłe, a i tak zostawiliśmy wszystkie monety.
"BESAME EN ESTE ARCO" W ARCOS
NO NIE DO WIARY (ZWŁASZCZA TA W ŚRODKU)
Przypomniała mi się zaraz historia z naszego domu
na Teneryfie, która zdarzyła się tylko raz. Obudziłem się w środku nocy,
spojrzałem przez naszą szklaną ścianę na ogród z kaktusem i drago na pierwszym
planie, i przetarłem oczy, nie wierząc czy może jeszcze śnię. Na samym czubku
kaktusa, oświetlona odległą uliczną latarnią, siedziała wielka biała sowa i
kręciła dookoła głową. Obudziłem Beatę, i tak razem, zauroczeni, patrzyliśmy na
to rzadkie zjawisko. W końcu poleciała.
Przed nocą dojechaliśmy na camping koło Benahoma, 6
km od Bosque, już w górach. Wypatrzyliśmy na mapie drogę o nazwie Szlak Białych
Miasteczek, co nas bardzo zaciekawiło, podobnie jak Park Natury Sierra de
Grazalema, przez który biegła. Był to strzał w dziesiątkę.
Następnego dnia rano Moana czuła się dziwnie -
jedźcie sami na waszą wycieczkę, powiedziała. Zrobiliśmy piknik i dla niej
lunch, podejrzewając, że dopadł ją chyba leniuszek. I pojechaliśmy.
Pierwszy szok przeżyliśmy na początku szlaku na
najwyższy szczyt pasma, Le Torreon - 1.648 m. Wielka tablica informowała, że
absolutnie trzeba mieć pozwolenie na wejście na szczyt, co więcej, równie
absolutny był zakaz poruszania się na szlaku z psami. Szybkie zerknięcie w
internet potwierdziło tablicę, a koszt mandatów szybko schłodził chęć łamania
prawa. Ruszyliśmy dalej samochodem z nadzieją na bardziej przystępne miejsca.
Nastąpił drugi szok, piękno miejsca przerosło nasze oczekiwania, a i znalazł
się szlak-pętla, 10 kilometrowy, który okazał się być szczytem rozkoszy każdego
piechura - nie dość, że widoki były wspaniałe, to jeszcze nigdzie nie było
żywego ducha.
CUDNE GÓRY W SAMOTNOŚCI. DUDA NA SMYCZY ZGODNIE Z
ZALECENIEM.
Lunch zjedliśmy podziwiając najwyższy, nieosiągalny
dla nas, szczyt. Byliśmy naprawdę szczęśliwi, to obcowanie z naturą wypełniało
nas rozkoszą, i radością, że tyle jest jeszcze miejsc do zobaczenia z dala od
tłumów.
JEDYNE SPOTKANE ISTOTY TO KOZICE - DOBRZE, ŻE DUDA
NA BYŁA SMYCZY.
W 2/3 pętli doszliśmy do miasteczka Granzalema,
jednego z tych białych, od którego nazwano rezerwat, położonego pięknie wśród
gór. Odłożyliśmy jednak zwiedzanie go wiedząc, że będziemy jeszcze przez nie
przejeżdżać jadąc dalej.
CUDNIE POŁOŻONA GRANZALEMA
Kiedy szliśmy dalej w górę szlakiem spacerowym,
łączącym miasteczko z punktem widokowym, na którym zostawiliśmy nasz samochód,
zadzwoniła Moana. Miała temperaturę i czuła się słabo. Przyśpieszyliśmy
zaniepokojeni - Moana jeszcze nigdy nie miała podwyższonej temperatury, stany
chorobowe u niej przejawiały się jej spadkiem do 35 stopni. Kiedy dotarliśmy na
camping Moana miała już 38,5 i trzeba było reagować. Telefony nic nie dały,
była niedziela, a najbliższy lekarz naszej prywatnej ubezpieczalni był o
półtorej godziny jazdy. Szybka decyzja, trudno, płacimy i już jechaliśmy do
podobno dyżurnego lekarza w Bosque. To tylko 5 km.
No i był, stwierdził anginę, zapisał antybiotyk, a
kiedy okazało się, że nie mamy ubezpieczenia życzył miłych wakacji. Kochamy
Hiszpanię! I otwartą nieopodal dyżurną aptekę.
Następnego dnia Moana czuła się lepiej,
postanowiliśmy więc przenieść się do Ronda. Nie zwiedziliśmy w końcu Granzalema,
nie chcąc męczyć dziecka. W pobliżu Ronda, jeden camping nie istniał, w drugim
nie było wody, a trzeci, którego nie mieliśmy na mapie, był w zasięgu spaceru
od miasta. Na nim też zainstalowaliśmy się, a był wysokiej klasy. Moana
dogorywała dalej, a my po lunchu poszliśmy zwiedzać miasteczko. No i znów była to niespodzianka najwyższych
lotów.
W RONDA MOANA DOGORYWA, A MY ZWIEDZAMY CUDA
RONDA - JAKIE POŁOŻENIE!
O tym, jak bardzo Hiszpania nas zadziwia pisałem
wielokrotnie - miasteczko Ronda było jeszcze jednym rodzynkiem w torcie.
Położone na klifie, którego dwie części przecięte wąskim, wysokim kanionem, połączone
są kamiennym mostem. Most ten jest emblematem miasta, a ono samo miało wszystko
czego trzeba oczekiwać od hiszpańskiego miasteczka z areną do corridy na czele.
Na jednym z placyków wypiliśmy wino słuchając na żywo muzyki gitarowej, à la Al
di Meola.
MOST, EMBLEMAT MIASTECZKA RONDA
Ze schodzonymi nogami wróciliśmy na camping, aby
wspólnie zjeść kolację. Następnego dnia, powtórzyliśmy część zwiedzania z już
zdrową Moaną, aby i ona miała radość z tego niebywałego miejsca.
Jadąc już w kierunku promu, do Huelvy,
postanowiliśmy dotrzeć jak najkrótszą drogą do autostrady i po drodze zwiedzić
jeszcze miejscowość Osuna. Jej historia jest bardziej interesująca niż samo
miejsce, nie sięga walorom Rondy, ale i tak znaleźliśmy kilka atrakcyjnych
obiektów, jak na przykład stary uniwersytet o niespotykanej architekturze.
STARY UNIWESYTET Z ARCHITEKTURĄ CO NAJMNIEJ
ZADZIWIAJĄCĄ
Po zwiedzeniu Osuny, ruszyliśmy autostradą mijając
po drodze Sevillę. Po raz pierwszy na prom nie pojechaliśmy całą drogę
autostradą, tylko skrótem, wiodącym przez Park Narodowy de Donana. Sam park nas
nie przyciągnął, podobnie jak Kakadu w Australii, jest trudny do zwiedzania
będąc rozlewiskiem. Po drodze noc spędziliśmy na ostatnim już campingu tych
wakacji, La Aldea w Rocio. Był prawie pusty i niezbyt ciekawie położony, jednak
długi spacer po polach i lasach wokół wynagrodził to nam z nawiązką, a
zwłaszcza Dudzie.
Na prom wjechaliśmy w niedzielne południe zajmując
wygodną kabinę.
Rejs jak rejs, dużo czytania przeplatanego
jedzeniem i zabawami z Dudą. Niespodziewanie, zamiast dwóch nocy, na Teneryfę
przypłynęliśmy już dnia następnego, późnym wieczorem. Operator odwrócił
kolejność zawijania do portów na wyspach. Dla nas dobrze.
Kiedy brama domu otworzyła się zobaczyliśmy
totalnie zarośnięty bugenwillami parking. Nie było to jedyne odkrycie po dwóch
miesiącach nieobecności. Ewidentnie był to koniec wakacji, zaczynała się praca.
W OGRODZIE ZIELONA DŻUNGLA. W BASENIE TEŻ.
Czas mija, a Beatka nie znajduje czasu (ochoty?) na
dokończenie swojej opowieści. Nie chcę tego robić za nią, ma swój styl pisania,
miło jest więc czytać jej wrażenia, wyrażone innym językiem niż mój.
*********************************************************************************
Idą święta, już 12 grudnia, minęły moje urodziny,
mam 60 lat i zniżkę na karnety narciarskie.
W moje urodziny na lodówce zastałem wiersz od
Moany. To piękne, że dziecko zrobiło coś od siebie, a nie odwaliło sprawy byle
jakim kupionym prezentem. Oto moje wolne tłumaczenie:
Dla mojego taty najlepszego
Który zawsze przy mnie stoi
Dla niego, który ma superego
I niczego się nie boi
Dla niego, który najlepszy jest
Tak jak narciarzem fest
A i dlatego także
Że rozwiąże, a jak że
Każdy mój dylemat
Piszę dla Ciebie ten poemat
Tak więc Tobie piszę odę
Z całą mą szczerością
Że kocham Cię w tę środę
Która stanie się wiecznością.
Ojoj, wiersz pisany po francusku wymagał trudnego
poszukiwania rymów i sensu, podobnie jak i polskie tłumaczenie. Zadała bobu,
mam nadzieję, że dałem radę.
Dzień urodzin minął jak zwykle, prócz wielu miłych
telefonów, nic szczególnego się nie wydarzyło. Listonosz przyniósł ciężką
paczkę, a w niej wielką suchą szynkę od Beatki, zapakowaną właśnie w pocztowy
karton. Najlepszą hiszpańską, istny cud!
Wieczorem strzelił korek od szampana i z wolna
ruszyliśmy do restauracji na urodzinową kolację we troje. Nie poszliśmy do
naszej ulubionej "Casa del Vino", zadzwonili z przeprosinami, że z
powodu imprezy firmowej muszą odmówić rezerwację, wybraliśmy więc "Tarasy
El Sauzal", usytuowane trochę nad nami. Była to taka próba, nigdy nie
chcieliśmy tam iść ze względu na wielkie obłożenie niemieckimi turystami, co
dla nas gwarantowało wyłącznie smak schweinekotelett. Nawet to długie słowo
powoduje ciarki.
Dysząc, po drodze ciągle ostro w górę, wyszliśmy na
taras restauracji gdzie przywitał nas maître d'hôtel mówiąc: niech Pan spojrzy
jaki tu mamy widok!
A ja do niego: Phi, wie Pan, my ten sam mamy u
siebie, co więcej, z łóżka.
Ach, odpowiedział, ale my mamy jeszcze jeden, na
pewno lepszy i tego Pan na pewno nie ma i ... odwrócił mnie w kierunku sali gdzie stali wszyscy najmilsi
memu sercu Przyjaciele. Byłem w takim szoku, że ze łzami w oczach ... dałem im
zjebkę. Że zepsuli mi całe urodziny, że zwykłe telefony z życzeniami bardzo
mnie rozczarowały i to jeszcze takie na szybko (tuż przed wejściem do samolotu
i żeby jakiś głos w tle nie zdradził lotniska).
Na szczęście znają te moje numery, więc padliśmy
sobie po kolei w ramiona, a ja nie umiałem powstrzymać wielkiego wzruszenia.
Bardzo Wam wszystkim dziękuję, dzięki Wam wiara w człowieka jeszcze we mnie nie
umarła.
DZIĘKI PRZYJACIELE!
No i dziękuję Beatce. Powinienem się chyba jednak jej
bać, że tak skrzętnie umiała wyprowadzić mnie w pole i nawet mi przez myśl nie
przeszło, że coś knują. Kiedy powiedziałem, że muszę ten gruz z podjazdu
zabrać, powiedziała: zostaw, zrobisz to po urodzinach. Ona, tak dbająca o
estetykę i porządek! Postawiła tym kropkę nad "i", zabijając
jakiekolwiek moje nadzieje.
Prócz fantastycznego urodzinowego wieczoru
spędziliśmy ze sobą jeszcze kilka następnych, zrobiliśmy też wycieczki górskie
przy letniej bezchmurnej pogodzie, a w czasie spacerów po lesie z Dudą, zebraliśmy
kilogramy prawdziwków. Nawet kąpaliśmy się w oceanie! Był to beztroski
fantastyczny czas, który był największym prezentem jaki mogłem dostać od nich
wszystkich. Szczęściarz!
STARE GRZYBY
Komentarze
Prześlij komentarz