LIPIEC, SIERPIEŃ 2019 - MAROKO I DALEJ





Nasze zwiedzanie Portugalii, potem znowu Hiszpanii, mimo, że czasami nie są to nowe miejsca, budują u mnie uczucie podniecenia, niecierpliwości, łaknienia nowych wrażeń. Tak też było i tym razem. Chłonęłam widoki, zabytki i wszystko, co oko złapało po drodze jadąc samochodem, nie mogąc się nadziwić ileż to jest miejsc do zobaczenia w naszej małej Europie. Dusza była jeszcze spokojna, wszak przed nami całe długie dwa tygodnie kolonii Moany, mamy czas na wiele przyjemności.
Podświadomie jednak, prawdę mówiąc, coś, co poczułam już wcześniej, ściskało mi czasami żołądek. Każdy mijający dzień zbliżał nas do wielkiej nieznanej. To znaczy mnie i Moanę, Daru, to co mnie tak przerażało, zdążył już wcześniej poznać w swoim życiu. Podróżowaliśmy razem już wiele lat, jak wiadomo, ale nigdy nie odczułam tego typu stresu, co tym razem. Wkroczenie w inną kulturę i religię.
Owszem, byliśmy w Egipcie, ale to była wycieczka zorganizowana przez biuro podróży, nie wiązało się tak naprawdę z bezpośrednim kontaktem z ludnością i jej życiem wewnętrznym. Bywaliśmy też w krajach zaliczających się do trzeciego świata, ale jednak o podobnej kulturze i religii jak nasza.
Myśl o tym wierciła mi dziurę w brzuchu i na szczęście cudowne dwa tygodnie, podczas których Moana była na koloniach, spędzone w kanionach rzeki Verdun i w górach południowej Francji odsuwały niepokój na później.
Odebraliśmy Moanę 19 lipca i przespaliśmy noc na lokalnym kempingu. Daru bardzo forsował szybkie przemieszczenie się na południe, żeby dotrzeć prawie natychmiast do Algeciras. Po drodze były jeszcze w miarę spokojne dwa dni w Huesca i cudowna wycieczka w Riglos - gigantyczne monlityczne skały tak wielkie, że aż nie do wiary. 38 stopni Celsjusza, ale daliśmy radę.
Potem już tylko "przedmieście" czyhających na nas nowych wrażeń - Gibraltar.
GIBRALTARSKA SKAŁA.  WRAZ ZE WZGÓRZEM W CEUCIE TO BRAMA DO MORZA ŚRÓDZIEMNEGO 
Mega rozczarowanie. Ciasno, duszno, niezbyt estetycznie. Wszystkich nas nęciła znana góra gibraltarska, ale szybko okazało się, że z powodu licznej ilości małp zamieszkujących wzgórze, nie ma mowy o pójściu tam na spacer z Dudą. W ogóle nie było opcji "spaceru", trzeba było kupić drogie wejście do parku. W związku z późną już godziną, Daru z Moaną wjechali sami kolejką, a ja spędziłam 2-3 godziny spacerując w mieście po prawie nieistniejących chodnikach. Parki były, ale przy wejściu do każdego z nich widniała ogromna tabliczka zakazująca wprowadzania psów. Co za pomysł! Jak tam można żyć na co dzień? (dla tych, którzy psy posiadają, a takowych mijałam często w wąskich uliczkach bez śladu trawnika, gdzie zwierzęta załatwiały swoje potrzeby między samochodami).
DZIW NATURY I  HISTORIA
ZNANY POLAKOM PAS STARTOWY PRZECINA DROGA SAMACHODOWA
Niczego nie warte miejsce. Stanowczo odradzam tym, których piękna nazwa Gibraltar łechce. Bull shit, potwierdzony również przez resztę rodzinki, która po zejściu z góry też nie była zachwycona, ewentualnie tylko małpami (Moanka).
Z MAŁPAMI DUŻO RADOŚCI. I TYLKO Z NIMI.
Jedyny kemping w pobliżu Algeciras nie przyjmował psów (to jakaś mania w tej okolicy!), oddaliliśmy się więc  o jakieś 10 km do kempingu "La Casita". Może celowo, ale pewnie nie, klimat tam panujący wprowadził nas w Maroko. Tak brudnego kempingu w Hiszpanii jeszcze nie widzieliśmy. Było tyle śmieci na parceli, że nie daliśmy rady wszystkich wyzbierać, żeby się lepiej poczuć, a w toaletach były wyłączone bezpieczniki, za to cena była iście hiszpańska, czyli drogo.
VERY BRITISH
Mój węzeł żołądkowy się powiększał. To już jutro.
Oprócz nowych wrażeń, czekały mnie jeszcze formalności związane z Dudą. Trzeba było znaleźć w Algeciras weterynarza, który wystawiłby jej odpowiedni certyfikat zdrowia. Za trzecim podejściem się udało. 50 Euro. Potem odwiedzić celników, żeby zamienić ów certyfikat na odpowiednik celny w razie kontroli (co się nie zdarza, ale jak by się zdarzyło, to sk... mogą nas z psem nie wpuścić, więc lepiej się zabezpieczyć). Potem chwila odpoczynku  - prom do Ceuty, na którym spożyliśmy pyszny lunch z własnego prowiantu.
Ceuta welcome to. Kolejny próg przekroczony. A ja się czuję jakbym była w momencie wejścia na salę egzaminacyjną bez możliwości wycofania się. Trzeba brnąć.
Ceuta mnie zaskoczyła. Spędziliśmy tam kilka dni na Bubu w roku 2007 i wydawało mi się wtedy, że niczego tam nie było, a tu miasto pełną gębą, nowoczesne i raczej przyjemne, szczególnie w porównaniu z Algeciras. Daru zaliczył Decathlon w celu zakupienia Moanie zastępczego materaca, jako, że jej był po koloniach lekko dziurawy, i mimo załatania rano obudziła się prawie na ziemi. Były też ostatnie zakupy w glanc nowej, super nowoczesnej Mercadoni, tak, żeby jakoś przetrwać pierwsze dni w "dziczy".
I zaczęło się.
ŻEGNAJ EUROPO, WITAJ MAROKO (W KOLEJCE)
Dojeżdżając do przejścia granicznego skierowano nas na parking zbiorczy. Nie czułam się dobrze, trochę jak bydło. Odkąd podróżuję w ramach Unii Europejskiej, granice przejeżdża się prawie bez ich zauważenia. Tutaj traktowanie jest odmienne, musisz swoje odstać, a im bardziej jesteś ziomkiem arabskim, tym dłużej (aby ukarać tych "wolnych" i handlarzy). Z szacunku do zwyczajów, a może ze strachu, zamieniłam moją spódniczką mini na długą bawełnianą (aczkolwiek przewiewną) i poszłam na rozeznanie z Dudą. Dziwnie na nią patrzono, ale bez niezrównoważonych zachowań. Najbardziej zdziwione spojrzenia spotkałam przy kranach, gdzie Muzułmanie myli sobie nogi, a ja raczyłam napoić psa. Fuj!
Czekając te 2-3 godziny wyłączyliśmy silnik, ekologia, niezależnie od miejsca, jest najważniejsza. Wielu było jednak takich, dla których klima był ważniejsza i staliśmy wśród smrodu spalin.
Jakoś doczekaliśmy się. Wjazd, kontrola nr 1 - samochód. Dość sprawnie dostaliśmy odpowiednią karteczkę zezwalającą na czasowy import samochodu, była ona potrzebna też do innych kontroli. Kontrola osobowa. Bez problemów. Psa zauważyli. Powiedziałam, że mam wszystkie niezbędne dokumenty, a Oni na to - to świetnie, dalej jazda.
Kontrola celna, czyli zawartości samochodu. Otwarty bagażnik, przeszukanie naszych szpejów, kazali też otworzyć dachowy namiot i sprawdzili jego zawartość, na pytanie o alkohol powiedzieliśmy, że mamy dwa wina. Jak to? Znaczy dwa kartony? Nie nie, dwie butelki, o, są tutaj, rzucił żartem Daru jak zwykle przebiegle, i mimo oczywistego zakazu 15-cie litrów francuskiego wina w kartonach pod lodówką samochodową przejechało niezauważone, nie mówiąc o dwóch zgrzewkach piwa. Na szczęście!
Uff, znaleźliśmy się już na ulicach marokańskich, tłumy kłębiących się żebraków i wyciągających niezliczone dłonie. Węzeł w żołądku aż mnie mdlił, było coraz gorzej, w zasadzie już chciałam wracać.
Nagle, oddalając się od przejścia granicznego, jakby magiczną pałeczką dotknięte, zapchlone ulice zamieniły się szerokie aleje dwupasmowe z pięknymi trawnikami pomiędzy, wszędzie powiewały ogromne czerwone sztandary z gwiazdą, przy każdym rondzie stała grupa policjantów. Wszystko czyściutkie, zadbane, nie wierzę własnym oczom....
I tak jechaliśmy w zadziwieniu jakieś 40 km nadmorską drogą zastanawiając się o co chodzi. Czy to walka z bezrobociem, czy aż tak jest źle z przestrzeganiem zasad ruchu drogowego. Policjanci machali rękami, dmuchali w gwizdki tak przejęci swoją pracą, że uznaliśmy, że chyba coś tu Król musi mieć z tym do czynienia. Oczywiście okazało się, że jakoś podobnie czasowo też miał tamtędy przejeżdżać. Następnego dnia było już normalnie. Ale chwila, przed następnym dniem czekało dla nas jeszcze wiele wrażeń.
Nadmorska wielopasmowa aleja była wzdłuż zabudowana nowoczesnymi budynkami w miarę wykończonymi i w miarę zamieszkanymi. Mój strach, trochę stępiony już, zamienił się w zadziwienie. Daru też stwierdził, że trzydzieści lat temu nie było tak, widocznie nowa średnia klasa znacznie się wzbogaciła w tym czasie. Nastawiłam się więc bardziej pozytywnie i zbliżając się do pierwszego kempingu, górę nad strachem przejęła u mnie ciekawość. Wjechaliśmy w uliczki kolejnego na naszej drodze nadmorskiego kurortu Martil, szukając naszego docelowego miejsca noclegowego - kempingu Al Boustane. Znalazł się wśród nowego niezamieszkanego budownictwa, gdzie nic nie wskazywało na to, że kiedyś zostanie zamieszkane.
KURORT PRAWIE, TYLKO FRONT MORZA PEŁNĄ GĘBĄ, TYŁY GORZEJ
Obsługa była dość miła, francuski był w użytku, co wcale nie jest tak częste, jakby się mogło wydawać. Mogliśmy wybrać miejsce. Tyle, że... miejsca były tak malutkie i tak rozmieszczone między lokalnymi użytkownikami, że wyboru za wielkiego nie mieliśmy. Brudny piach jako podkład, znaleźliśmy kawałek parceli, gdzie Duda miałaby 5 metrów ruchu. Wokół nas zakudłane kobiety, które nad wyraz nas obserwowały... albo to było moje poczucie inwigilacji. Rozbiliśmy obóz, Daru otworzył piwo i miałam wrażenie, że na dźwięk otwieranej puszki zareagowali wszyscy, i że siedzimy oskarżeni o picie alkoholu. Oj nie lubię takich niejasnych sytuacji. Poszłam więc na spacer z Dudą, pierwszy raz sama, bo myślałam, że wszystko będzie ok. Po 20 metrach w głąb ulicy nowych nie do końca wykończonych budowli, gdzie musiałam Dudę trzymać przy nodze, tyle było wyrzuconych resztek jedzenia, kości, wymiotów, przybliżył się do mnie podejrzany jegomość, biedak, który jednak miał mi do zaproponowania coś mocniejszego do palenia... odwróciłam się, ale on z tą wyciągniętą ręką szedł za mną. To był pierwszy i ostatni samotny spacer z Dudą.
Kolację zjedliśmy odpierając uprzejmie spojrzenia przechodzących, po czym zdobyliśmy się na czyn bohaterski i zostawiliśmy Moankę samą w obozowisku udając się na ostatni wieczorny spacer ulicami miasta razem z Dudą. Wychodząc Duda miała odruch wyrywczy: miaaaał mówił kempingowy kot.
Ulice o godzinie 22.30 były pełne. Masa ludzi szła i wracała, jeszcze większa siedziała w knajpach. Było kolorowo i przyjemnie.
Przypomniał mi się głupi dowcip z najmłodszych lat:
Wchodzi Święty Piotr na kontrolę do piekła, a tam imprezka na całego, niektórzy faceci piją alkohol z butelek, a inni zabawiają się z pięknymi dziewczynami!!! Co jest, mówi Święty Piotr, tu miało być nieprzyjemnie... Spoko, mówi Diabeł, butelki mają dziury, a dziewczyny nie...
Tak też tam było. Masa ludzi w knajpach, kolorowe światełka, żyć nie umierać, a przed nimi wyłącznie małe buteleczki... wody mineralnej... nie do wiary!
Muzułmanie nie mają prawa pić alkoholu. Oczywiście w wielkich miastach to robią, ale złapani in flagranti ryzykują wręcz wolnością osobistą. W związku z tym zdecydowana większość nie pije, szczególnie w miejscach publicznych i szczególnie, bo w miejscach publicznych nie sprzedaje się alkoholu. O zgrozo, iść do pubu na wodę!!! Jest to obraz, który zostanie mi wryty w pamięci, czegoś aż tak niespotykanego jeszcze nie widziałam nigdzie.
Wróciliśmy grzecznie, i pod wrażeniem doznań ze spaceru, równie grzecznie poszliśmy spać.
Próbowaliśmy spokojnie spać, ale wokół nas były ciągle szmery i gadanie, tak jakby zmrok obudził w lokalnych ludziach chęć do życia. Co chwilę budziły mnie rozmowy i pałętanie się po kempingu. Miałam jednoznaczne wrażenie: oni są jak karaluchy, wychodzą w nocy ze swoich dziennych kryjówek. To wrażenie towarzyszyło mi do końca podróży. Ich nocne życie najczęściej zakończone było czymś, co nas niestety regularnie budziło codziennie o +/- 5h00 rano:
AAAAAAAAALLLLLLAAAAAH AAAAGGGGBBBBAAARRRRR
Jeżeli miało się szczęście być usytuowanym w miejscu, gdzie krzyżowały się dwa, trzy, albo cztery meczety, to sprawiało wrażenie kanonu i trwało dość długo, na tyle długo, że nie sposób było się przyzwoicie wyspać. Potem zalegała cisza. Karaluchy szły nareszcie na spoczynek.
Nad ranem mój węzeł w żołądku był w formie zanikającej, organizm znalazł sposób, żeby się zacząć przystosowywać. Uległam urokowi tureckich ubikacji, choć do wyboru były też europejskie, tyle, że z kranikiem obok, co wiązało się z notorycznym brodzeniem w nie wiadomo w jakiej cieczy. Prysznice były letnie, ale to akurat nie przeszkadzało, biorąc pod uwagę temperaturę otoczenia. Było brudno, ale prawdę powiedziawszy nie dałoby się utrzymać czystości w tak kurzowo-piaskowym otoczeniu. Jakoś dało się to znieść.
Gdy wracałam z toalety porannej, zaraz obok naszej działki rozciągał mięśnie dość przystojny mężczyzna. Niebawem nawiązaliśmy kontakt. Imienia nie pamiętam. Podróżował z żoną i z córką wygodnym kamperem, z pochodzenia tinerfeno (czyli teneryfczyk), co ułatwiło nam porozumienie. Wszystko normalnie, tyle, że córa, dorosła już, miała niedotlenienie mózgu. Kolejne nasze otarcie się o takie przypadłości losu, które dotykają niektóre osoby. I kolejne takie osoby, które potrafiły mimo codziennego zmagania się z problemem znaleźć sobie sposób na życie niebanalny. Chapeau bas, widząc tą córkę, skóra cierpła i tylko można było mieć niezwykły szacunek do ludzi, którzy umieją przezwyciężyć aż tak wielkie przeciwności losu. Wymieniliśmy parę uwag na temat Maroka i podróżowania po nim, po czym wyjechaliśmy.
Poczyniliśmy pierwsze kroki, żeby wymienić choć garść pieniędzy, żeby mieć na drobne opłaty (parkingi na przykład. Czytaj: w każdym miejscu, gdzie się można zaparkować jest bardziej lub mniej szemrany cieć, najczęściej samozwańczy pilnowacz, dawniej w białym fartuchu, dziś w żółtej kamizelce. Jest rzeczą nie do uniknięcia, że należy mu zapłacić na "odchodne" za pilnowanie auta. Czasami jest to taryfa ustalona z góry, najczęściej jednak "co łaska").
Drugie kroki, żeby skorzystać z faktu, że jesteśmy w nadmorskim kurorcie, i mając na uwadze, że więcej takich sytuacji w naszym pobycie w Maroku prawdopodobnie nie będzie, skierowaliśmy na plażę, na krótką kąpiółkę. Sprawiła ona wszystkim wiele radości. Moana skakała na falach z Darem, a ja popływałam pysznie już za linią załamywania się fal. Duda dzielnie czekała leżąc jak sfinks na piachu w cieniu. Na szczęście w tym miejscu nie było (jeszcze) kotów...
PODRÓŻ PO MAROKU
Nasz parkur był następujący:
Ceuta - Martil -Tetouan- Chefchaouen- Volubilis - Meknes - Fez - Azrou - Khenifra - Imilchil - Rich -Erfoud - Mrzouga (noc na pustyni) -Tineghir - przełom rzeki Todra - dolina Dades -Skoura -Ouazarzate - Ait Benhaddou - dolina Ourika - Marrakech - Imlil - Essaouira - Oualidia - Al Jadida - Casablanca- Rabat - Kenitra - Asilah - Tanger- Ceuta. Jak Daru pisał 2.800 km.
NASZE 2.800 km
Wjechaliśmy do Maroka 24 lipca, wróciliśmy do Hiszpanii 19 sierpnia, czyli nasz pobyt na miejscu trwał 26 dni, o 3-4 dni krócej niż zamierzaliśmy. Podróż się udała bardzo, czyli: wykonaliśmy kompletny, założony przez Dara, plan podróży, nie zostaliśmy okradzieni, nie byliśmy chorzy (oprócz małoznacznych rozwolnień), nie mieliśmy choćby najmniejszego wypadku samochodowego (jedno zahaczenie o krawężnik), pies wrócił w całości do "kraju".
Od czego zacząć, co jest najważniejszym elementem w podróży?
LUDZIE
Wjazd do Maroka przez Ceutę przez pierwsze 5 minut był tragiczny. Jak już pisałam tysiące rąk i dwa razy mniej błagających o pomoc, po czym nastała niepewność. Od pierwszych godzin wiedzieliśmy (wiedzieliśmy też już wcześniej), że jest to kraj bardzo policyjny, policji jest wszędzie dużo więc turyści są pod opieką i raczej mogą czuć się bezpiecznie, na dodatek każdy z tych pilnowaczy samochodów jest szpiclem. Jednak jakaś nieokreślona podświadomość powodowała, że od początku, do samego końca (kiedy już naprawdę mogłam wiedzieć, czego się spodziewać) nie czułam się komfortowo i miałam kłopoty wewnętrzne, żeby oddalić się od mojej rodziny w pojedynkę choćby o metr.
Religia - to jest słowo klucz. Gdybym była muzułmanką, pewnie poczułabym się zupełnie inaczej. Jako nie-muzułmanka (też nie-katoliczka, bo przecież niewierząca) ważące spojrzenia są ciężkie, przynajmniej ja to brzemię odczuwałam dość znacznie i mimo gwarantowanego bezpieczeństwa na ulicach brak było dającego kompletne rozluźnienie poczucia akceptacji.
Takie wrażenie miewałam głównie w miastach, na zaludnionych ulicach.
Kolejny element, którego bardzo nie lubię - i nigdy nie lubiłam podczas niektórych naszych podróży na Bubu - to świadomość, że żadna uprzejmość nigdy nie jest bezinteresowna, każda wskazówka, pomoc, porada jest tylko po to, żeby natychmiast wyciągnąć rękę po napiwek lub naciągnąć na jakiś zakup. Już nawet podczas przekraczania granicy zdumieliśmy się bardzo, gdy dziwni mężczyźni chodzili od samochodu do samochodu niby tłumacząc procedury, po czym prosili o małe co nieco, aż dziw bierze, że "prawdziwi" urzędnicy im na to pozwalają. Pewnie dostają odstępne.
Takie działania zupełnie nas zniechęciły do przypadkowych kontaktów i każde zaczepienie zbywaliśmy szybko , w miarę grzecznie i skutecznie (niewątpliwie Duda nam w tym bardzo pomagała).
W restauracjach obsługa była najczęściej niezwykle gościnna, miła, profesjonalna i nie nachalna. Codzienna pora obiadowa, a w południe jedliśmy w knajpach codziennie, liczyła się jako ponad godzina przyjemności i odpoczynku, nie mówiąc już o smakołykach, ale o tym później.
Równie miłe i profesjonalne były osoby pracujące w recepcjach kempingów, choć czasami obserwowali nas w dziwny sposób, tak jakby potem musieli gdzieś złożyć raport...
Nie mniej jednak mieliśmy też i spotkania niebywale przyjacielskie, wręcz czułe. Najpiękniejszym z nich było z Maliką, kobietą w bliżej nieokreślonym wieku (55-75 lat), właścicielką oberży na pustkowiu przy jeziorze Tilsit. W przeciągu jednej doby wytworzyła się taka więź i porozumienie, że smutno było się rozstawać mimo prośby o pozostanie za darmo - cóż, plany pchały nas do przodu.  Nie aż tak intensywnie, lecz podobnie, było w przypadku Dahli i jej dzieci, która użyczyła nam podwórka na rozbicie kempingu w górach Atlas, czy młodej dziewczyny, córki właścicielki kempingu "Małpie stopy" w przełomach Dadesu, której, nota bene, Daru uratował życie, no i naszych przewodników na wycieczce po wydmach pustynnych Sahary.
W Maroku przeważają dwie grupy etniczne: Arabowie (większość) i Berberowie (około 33%). Ci ostatni zamieszkują terytoria bardziej górzyste, mniej zaludnione, w większości na południu Maroka. I o dziwo te wszystkie najmilsze spotkania były z Berberami.
Należy tutaj również wspomnieć o higienie, jak już pisałam wcześniej, czystość - głównie w łazienkach i toaletach - z jaką mieliśmy styczność na początku naszego pobytu była bardziej niż względna. Im dalej na południe, czyli wśród Berberów, warunki te zmieniły się diametralnie, dosięgając wręcz czasami czystości takiej, jaką mamy na co dzień na kempingach hiszpańskich czy francuskich.
Zdecydowanie więc nasze serca pod każdym względem zostały bardziej podbite przez ludy berberskie.
JĘZYK
Planując podróż po Maroku byliśmy nastawieni na łatwe porozumienie, gdyż byliśmy przekonani, że wszędzie można będzie rozmawiać po francusku. Ależ skądże! Po francusku rozmawiają nieliczni, ci lepiej wykształceni, a na północy dominuje wręcz język hiszpański. O dziwo, nawet w niektórych miejscach turystycznych urzędnicy, zwłaszcza młodzi, woleli mówić po angielsku.
Języki urzędowe są dwa: arabski i berberski, czyli "amazigh". Na szczęście francuski jest "jeszcze" uznawany i napisy też występują  w tym języku, ponieważ kłaczki arabskie i berberskie geometryczne hieroglify nie są do zrozumienia.
KŁACZKI I GEOMETRYCZNE BERBERSKIE ZNAKI. TEN ZNAK DROGOWY BARDZO NAM POMÓGŁ. 
SZATY
No cóż, myślę, że większość ma pełny obraz tego jak wygląda przeciętny Muzułmanin lub Muzułmanka. Mniej więcej większość spotykanej ludności w Maroku właśnie tak wygląda, czyli nosi albo kaftan: dwuczęściowa suknia z pasem - dla kobiet lub djellaba - długa tunika z długimi rękawami i kapturem, może być dla mężczyzn i dla kobiet. Jakkolwiek kobiety są prawie wszystkie ubrane w stroje tradycjonalne (wyjątkiem są duże nowoczesne miasta, takie jak Casablanca, Rabat, Tanger, gdzie panuje większa tolerancja i nowoczesność i gdzie europejskość jest częściej spotykana), tak mężczyźni mają swobodę wyboru i ubierają się jak chcą. Kobiety na dodatek noszą hijab, czyli chusty zakrywające głowę, uszy i szyję, wiele z nich także ma zakrytą całą twarz, tylko oczy są widoczne. Jest to obowiązek względem wiary, oznacza skromność i poddanie. Na szczęście obowiązek ten nie tyczy się małych dziewczynek - do pewnego wieku (15?) - te nie różnią się od "naszych" pociech.
Najbardziej zaskakujące jest to, że stroje te (u kobiet) obowiązują również podczas kąpieli publicznych - czyli w basenach czy w morzu. Wydaje mi się to naprawdę niewygodne i niebezpieczne, przecież nasączona tkanina jest jak kamień u nogi, łatwiej idzie się na dno. Dlatego chyba większość brodzi, a nie pływa sensu stricte.
NA PLAŻY, JAK I WSZĘDZIE, MĘŻCZYŹNI UBIERAJĄ SIĘ JAK CHCĄ, KOBIETY MUSZĄ (TU MY W MARTIL)
Ja na początku byłam strasznie zestresowana informacjami, jakie uzyskałam, że najlepiej szanować te lokalne tradycje, ubierałam się więc w długie spódnice lub luźne spodnie, na bluzki zakładałam szale zakrywające kształty - i tak "występowałam" wszędzie. Po jakimś czasie jednak, na kempingach zrzucałam te kajdany i nosiłam normalne szorty. Moana już pierwszego dnia zażyczyła sobie djellabę - i ją kupiła, nosiła ją tak często jak tylko mogła, było to dla niej egzotyczne, ale myślę, że głównie zabawowe.
 JEDZENIE
Głównym elementem kuchni marokańskiej jest gliniana misa z czubatą stożkową przykrywką zwana "tajine” (tażin). W nich przygotowuje się wszelkie wariacje dań od mięsnych do rybnych, a prawie wszystkie bogato pokryte warzywami. Był to nasz podstawowy element obiadowy przez większość podróży. Trzeba przyznać, że  zadowalało nas to smakowo i ilościowo, choć jak się można spodziewać, po jakimś czasie trochę nam się znudziło. Poza tym daniem nie jedliśmy nic, co byłoby niespotykane w innych, znanych nam miejscach.
Tajine (tagine, tadjine - wymowa tażin) przygotowuje się w sposób następujący - na spodzie naczynia podsmaża się na oliwie i cebuli kawałki mięsa (najczęściej jagnięciny lub wołowiny) przez 10-15 minut lub dłużej jeśli wymaga tego mięso z takimi przyprawami jak kolendra, pietruszka, imbir, .. no i oczywiście sól i pieprz. W tym czasie przygotowuje się warzywa – może być to, co się ma pod ręką, cukinia, marchewka, ziemniaki lub bataty, dynia, seler,… wszystko pokrojone w spore kawałki, wymieszane w z oliwą i tymi samymi przyprawami, co mięso. Po przesmażeniu mięsa układa się te wszystkie warzywa w kształt stożka zwieńczając plastrami soczystych pomidorów. Wystarczy przykryć pokrywą, która poślubi kształt ułożonych warzyw i zostawić na ogniu – może być zwykły palnik na zwykłej kuchence, lub jak w większości przypadków u miejscowych na statywie z węglem drzewnym - na około 1 godziny lub dłużej. Palce lizać, wymieszane smaki i zapachy składników i przypraw przysparzają niespotykanych wartości smakowych, których nie uzyskamy przy żadnym innym sposobie pieczenia.
Oczywiście nabyliśmy taką tajine i już wielokrotnie robiliśmy w niej dania w domu – z jagnięciny, kurczaka, ryby. Wychodzi cudnie. Zapraszamy!
Poza tym jadaliśmy szaszłyki, steki, a ryby i krewetki oraz inne owoce morza wyłącznie nad oceanem, zawsze coś smakowitego się znalazło i to najczęściej w bardziej niż przyzwoitych cenach (20-30 euro za naszą trójkę). Najbardziej nas przy tym jednak bolało popijanie…wodą. Na szczęście zasmakowała nam serwowana prawie wszędzie tradycyjna  herbata z miętą i cukrem.
Nikt z nas w Maroku nie przytył.
RUCH DROGOWY
Oprócz pierwszych doświadczeń z policjantami na każdym rondzie, przygoda jaką jest jazda po drogach Maroka jest niesamowita. Codzienna dawka dreszczy, okrzyków, nerwów i zdziwień. Jak już pisałam udało nam się wyjść z tego bez szwanku, ale chyba tylko dlatego, że na początku umówiliśmy się z Darem, że to on będzie głównym, a w zasadzie jedynym kierowcą.
Ludzie wchodzą na ulicę gdzie chcą i jak chcą, nikt się nawet nie ogląda. Wynika to chyba z tego, że i tak nie ma po co, bo nikt się nie zatrzymuje specjalnie, żeby przepuścić przechodnia, nawet na pasach. Kolosalna jest ilość motorowerów, takich normalnych czy trójkołowych do przewozu wszystkiego, które jeżdżą jak chcą, często pod prąd. Tam prawie nikt nie używa kierunkowskazów, aż dziw bierze, że przestrzegane są światła, bo pasy na jezdni nie zawsze, często widzi się pojazdy jadące z linią rozdzielającą pasy dokładnie między kołami. Na rondach też panuje wielka niewiadoma, kto ma pierwszeństwo – ten najbardziej zdecydowany chyba.
Ciekawa jest też jazda poprzez targowiska – wśród owiec, kogutów, ogólnego hałasu, tłumu i bałaganu. Często na drogach widuje się mocno objuczone muły, a na nich właściciela rozmawiającego przez komórkę.
Oczywiście są miejsca bardziej cywilizowane (nie mówię o autostradach, które są całkiem normalne, no może jednak nie - bo będąc płatnymi - zupełnie puste), miasta takie jak na przykład Ouazarzate z szerokimi osiami ulic gdzie panuje względny porządek, jednakowoż ogólne wspomnienie jest takie jak opisane powyżej – ruch drogowy w Maroku jest raczej dla wykwalifikowanych bardzo przewidujących kierowców, lub dla tych, którzy tam żyją i się przyzwyczaili i przystosowali. Ci co się nie przystosowali lub próbują jeździć nocą już nie żyją. To kraj z największą śmiertelnością na drogach.
 
Okej, zaczynamy, proszę zapiąć pasy!
Na razie jesteśmy jeszcze w Martil i korzystamy z kąpieli morskiej, jedynej podczas naszej podróży, podziwiając jednocześnie kobiety w długich szatach i spowite chustami, falujące przy brzegu niczym meduzy, raczej za daleko nie odpływające.
Pora opuścić kemping, więc zbieramy sprawnie obozowisko i koło południa wyruszamy dalej. Kierunek Tetouan, bardzo polecane w przewodnikach miasto. To znaczy w naszym przewodniku. Posługiwaliśmy się Le Guide du Routard, edycja 2019, co jak się wielokrotnie okazało, nie gwarantowało informacji pierwszej świeżości. Najbardziej przydał nam się jako przewodnik po knajpach, ponieważ faktycznie idąc za jego wskazaniami trafialiśmy z reguły na gastronomię naprawdę wartą polecenia.
TETOUAN I PIERWSZE TAJINE
Pierwszym takim przypadkiem była knajpka „La Restinga” w Tetouan, tanio, ale jakościowo bardzo dobrze i smacznie o czym świadczyły nadciągające tłumy lokalnych mieszkańców. No i było piwo!
Pełni sił udaliśmy się do miasta, do mediny. Dla mnie ten pierwszy kontakt ze starówkami Marokańskimi wymagał wiele wysiłku. Pierwsze zmagania się z wąskimi uliczkami pełnymi kotów, tak, że przejście z Dudą wymagało niezwykłej fizycznej siły i cierpliwości. Stragany, stragany, stragany, ale nie takie jakie można by sobie wyobrazić: pełne kolorowych owoców, oliwek, czy przypraw, tylko z dominującymi wyrobami chińskimi, takimi samymi jak u nas w każdym chińskim bazarze. Daru był bardzo zawiedziony tak małą ilością prawdziwych wyrobników, wszędzie, jak mówił, warszawski stadion dziesięciolecia.
KU OGÓLNEJ RADOŚCI TRAFIŁ SIĘ MŁODY MISTRZ SZTUKATERII
Do medin otoczonych zawsze murami, wchodzi się różnymi wejściami od różnych stron miasta, z reguły są to bramy, tak zwane Bab, bardzo piękne, charakterystyczne dla kultury muzułmańskiej. To, w moim uznaniu najciekawsze obiekty do oglądania, obok meczetów, do których nie-Muzułmanie absolutnie nie mają wstępu oraz niektórych (ale naprawdę tylko niektórych) wąskich uliczek pełnych ciekawych fasad, bram wejściowych czy okien.
Zwiedzanie mediny w Tetouan, która, pomimo wysokiej oceny przewodnika, wywarła na nas bardzo średnie wrażenie, zostało zwieńczone zakupem djellaby (dżelaby) dla Moany. Sporo przepłaconej jak sądzę (15 euro) i niezbyt przewiewnej, ale bardzo uszczęśliwiło to naszą córeczkę.
SZCZĘŚLIWA MOANA W DJELABIE
Kolejny cel – okrzyczane niebieskie miasteczko Chefchaouen i aby je zwiedzić lokujemy się na kempingu Azilan w najbliższej okolicy. W zasadzie można było z niego na piechotę iść do miasteczka, ale my byliśmy już po dniu pełnym wrażeń trochę zmęczeni, no i było już dość późno, odłożyliśmy więc zwiedzanie na dzień następny.
Kemping Azilan, trochę droższy od poprzedniego (15 euro) zadziwił nas swoimi stanowiskami – na półkach tarasowych, bez prądu, raczej dla namiotów jak dla samochodów, nie mówiąc o kemping-carach. Okazało się, że żeby mieć prąd trzeba stanąć na placu ogólnym, a na nim chodziły kucyki, koguty, kury, koty – istny raj dla Dudy, która chciała wyrwać hak samochodu wraz z swoim sznurkiem, który z trudem ją utrzymywał (zapomniałam nadmienić, że specjalnie na podróż po Maroku kupiliśmy jej kolczatkę – na szczęście!). W końcu przywykła do sytuacji i zachowywała się spokojniej.
Jeszcze bardziej zadziwił nas fakt, że obok kempingu była prywatna posiadłość, gdzie był ogólnodostępny płatny basen i….płatne korty! Nie omieszkaliśmy skorzystać rano z tej niesamowitej szansy i po wypoceniu siódmych potów podczas gry w tenisa w upale, zrelaksowaliśmy się w niezbyt przejrzystej wodzie basenowej. Więcej kortów tenisowych na naszej marokańskiej drodze nie mieliśmy przyjemności spotkać.
Chefchaouen, to było miłe zaskoczenie. Rzeczywiście, błękit murów w pajęczynie uliczek był urzekający, kolor rzekomo odpychający muchy i inne niechciane owady. Dużo czyściej niż w Tetouan, ludzie mniej nachalni, ciekawsze towary na straganach, choć i tak wiele takich samych rzeczy jak u nas na Teneryfie, z tym, że droższych. Tutaj dotarło do mnie, że mamy dużo szczęścia, że wybraliśmy okres letni do zwiedzania Maroka – z powodu upałów (których akurat za wielkich nie było, w każdym razie było chłodniej niż na południu Hiszpanii) nie jest to sezon zbyt turystyczny i dzięki temu panuje tu większy spokój. Tak było w Chefchaouen: spokojnie, sielankowo, schludnie. Zjedliśmy pyszne tajine w małej rodzinnej restauracyjce (o dziwo bez kotów!), zwiedziliśmy Casbah, gdzie nawet Dudę wpuszczono bez zastrzeżeń. Było nam tam miło szlajać się po zakątkach mediny, to naprawdę ładne i ciekawe miejsce.
ZIELONO MI... TFU, NIEBIESKO. W CHEFCHAOUEN NAM SIĘ PODOBAŁO
Jeszcze tego samego dnia przesunęliśmy się w okolice Meknes, na kemping Zahroon. Zezowaty, mówiący po francusku pracownik wpuścił nas, oprowadził i pozwolił wybrać sobie miejsce. Kemping był duży, przestronny, choć niesamowicie zaniedbany - widać, że podupada.
W związku z mało turystycznym sezonem był prawie pusty, mieliśmy więc możliwość rozbić obóz na dużym poletku bez żadnego sąsiedztwa. Jedynie to na tym kempingu było bardzo wygodne, gorzej z łazienkami i ubikacjami, które były chyba najgorsze z tych z jakimi mieliśmy do czynienia: zimna woda, brak wody w toalecie, niedziałające w ogóle prysznice i umywalki w damskich łazienkach, smród taki, że trzeba było korzystać z miejsca na bezdechu, no ale cóż, zaczęliśmy się przyzwyczajać.
Nazajutrz rano po pysznym śniadanku i mniej pysznym prysznicu wybraliśmy się do miejsca, które nas zachwyciło – wykopaliska Volubilis. Niesamowite starożytne rzymskie pozostałości miasta z resztkami przedsionków, fontann, kolumn, łuków triumfalnych, arterii, łaźni, warsztatów, sklepików, domów biednych i rezydencji bogatych. Wyobraźnia szalała podczas spacerów wśród tych ruin, gdzie można było do wszystkiego podejść, wszystkiego dotknąć, nawet starych jak świat mozaiek, co w naszych europejskich realiach byłoby surowo wzbronione. Niesamowite, że w Hiszpanii zwiedzamy cuda pozostałe po Maurach, a tu europejskie. Wspaniałe przedpołudnie pełene ciekawych odkryć, po którym skierowaliśmy się do Meknes.
RZYMSKIE VOLUBILIS - WYDARZENIE!

PÓŁ DNIA NA ZWIEDZANIE I DOTYKANIE STAROŻYTNIŚCI
MOZAJKI ZAPEWNE Z POWODU KLIMATU ZACHOWANE WYŚMIENICIE
WYOBRAŹNIA WSPOMAGANA KOMPUTEROWO
NIESAMOWITE, RZYMIANIE BYLI WSZĘDZIE. VOLUBILIS ZUPEŁNIE NA PERYFERIACH
Już mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać, mediny tych wszystkich marokańskich miast są do siebie bardzo podobne: labirynty uliczek mniej lub bardziej wąskich, mniej lub bardziej brudnych, szeregi kolorowych straganów, dużej ilości pokiereszowanych i agresywnych kotów, specyficznych zapachów – czasami bardzo przyjemnych, a czasami przyprawiających o mdłości, ślepych zaułków wzbudzających dreszczyk strachu, tłumu i ogromnej ilości głośnych, lawirujących motorowerów i ich spalin.

W MEKNES SZUKAMY ATRAKCJI
Takie też było Meknes, lecz oprócz dość ciekawej bramy wejściowej do miasta brakowało mu w naszym uznaniu jakiegokolwiek uroku, a stragany były w 90% wystawką chińszczyzny. Brud i smród również dominowały. Było dużo gorzej niż w Tetouan. Już obiad w tym mieście po raz pierwszy nas nie zadowolił, polecana przez przewodnik knajpka w „nowej” części miasta zmieniła ponoć właściciela i  z pewnością nie jest już godna rekomendacji.
Zaliczyliśmy więc zwiedzanie mediny na ile daliśmy radę i po zakupach w dobrze zaopatrzonym, również w alkohol, Carrefourze, wróciliśmy na ten sam zaniedbany, lecz obszerny kemping, żeby wszyscy razem zaśpiewać urodzinowe sto lat mojej siostrzyczce i wypić za jej zdrowie cavę – ostatnią małą buteleczkę jaka została nam jeszcze z Hiszpanii.
Kolejny dzień, kolejne miasto – Fez – tym razem miła niespodzianka. Dużo bardziej estetycznie, sklepiki wszystkie wykończone podobnie drewnianymi framugami, drzwiami i daszkami, dużo ciekawsze artykuły na stoiskach – tym razem widać pracę lokalnych wyrobników, którzy są tylko umiarkowanie nachalni, więc nie aż tak męczący.
W FEZ ATRAKCYJNIE PEŁNĄ GĘBĄ
Za namową naszego papierowego przewodnika trafiamy też, z trudem, gdyż GPS’y się gubią w tych wąskich zadaszonych przejściach, do najlepszej chyba restauracji w jakiej udało nam się znaleźć w tym kraju, oczywiście w kwestii kuchni marokańskiej. W prywatnym domu nie było zwykłych restauracyjnych stołów i krzeseł, tylko alkowy z kanapami i niskie stoliczki – istnie marokański styl. Zasiedliśmy jak królowie na tych wygodnych sofach, niektórzy wręcz pokusili się o wyłożenie na nich całego ciała, i jak królowie zostaliśmy obsłużeni: kuskus royal, przepyszne tajine, różne ciekawe dodatki w stylu pieczonych gruszek, na deser owoce oraz zestaw typowych marokańskich przesłodkich wypieków. Wszystko to podane przez samego właściciela lokalu, wszak był to interes rodzinny, który niezwykle dobrze posługiwał się językiem francuskim. Spędziliśmy tam sporo czasu, ciężko było po tak obfitym posiłku po prostu wstać i wyjść, trzeba było sokom żołądkowym pozwolić trochę popracować. Cała ta wyżerka z napitkami i deserami kosztowała raptem 30 euro, co jak za taką wystawność wydało nam się bardziej niż rozsądne. Duda, jak zwykle po naszym posiłku, dostała hojną michę resztek.
TRAFILIŚMY CUDNIE, SMACZNIE I KOMFORTOWO, TAKICH POZYCJI W EUROPEJSKICH RESTAURACJACH NIE NALEŻY PRZYJMOWAĆ.
Dokończyliśmy zwiedzania Fezu wchodząc i wychodząc z mediny przez różne bramy, obejrzeniem zza murów lokalnego zamku królewskiego, oraz wspięciem się na pagórek dominujący miasto, do punktu widokowego. Z góry miasto wyglądało trochę chaotycznie, architekturze tej daleko do harmonii i do ogólnie pojętej estetyki.
FEZ. NA DOLE JEDEN Z PAŁACÓW KRÓLA (ZAKAZ FOTOGRAFOWANIA POWAŻNYCH ŻOŁNIERZY) I BIAŁE CMENTARZE NAD
Musieliśmy ruszać dalej, znów czekał nas spory kawałek drogi, jadąc w kierunku Azrou, gdzie mieliśmy spędzić noc, mijaliśmy niespotykane pejzaże erozyjne. Przywitał nas niespotykany kemping. Już nazwa była zadziwiająca: Emirates Tourist Center. Wjazd odbywał się przez ogromną bramę stylizowaną na jakąś starożytną egipską a budowlę, wszystko było przerysowane, pompatyczne, kiczowate, ale...czyste i zadbane. Wyglądało, że oprócz nas nikogo nie ma ani w super eleganckich bungalowach, ani w stylizowanym jak powyżej hotelisku, ani na kempingu, obiekt jednak działał, zostaliśmy milo przyjęci przez pilnowacza, który mieszkał w jednym z domków z całą swoją rodziną i rozłożyliśmy się na wybranym przez nas stanowisku. Udostępniono nam też odpłatnie pralkę – na szczęście, już nie miałyśmy z Moanką w czym chodzić. Pralka miała jak się okazało bardzo długie programy, nasze prania trwały prawie do północy, a i tak musieliśmy wymusić zakończenie cyklu, bo pilnowacz już coraz bardziej nerwowo przychodził sprawdzać, czy wszystko w porządku. W ogóle był bardzo nadgorliwy, przez cały wieczór przechodził koło nas i czułam, że nas bacznie obserwuje. Ciekawe w jakim celu…
CAMPING I HOTEL DZIWOLAG! PRALNIA PIENIĘDZY?
Kemping był pusty, ale nie mogliśmy naszej Dudy spuścić ze smyczy, gdyż tym razem żywą przypadłością miejsca były duże stada królików, co za pech!
Rano dość wcześniej opuszczamy ten kemping-niespodziankę, na dodatek jeden z tańszych (10 euro za noc! czy to pralnia pieniędzy?), ponieważ zaplanowana trasa wygląda na niełatwą i bardzo daleką. Nasz cel tym razem to już nie miasto (uff), dzisiaj wjeżdżamy w naturę, czyli w sam środek gór Atlas. Zanim jednak udało nam się uciec od cywilizacji, zaliczyliśmy po drodze różne ciekawostki. Na przykład, przejeżdżaliśmy przez miasteczko Ifrane, tak jakbyśmy się chwilowo przenieśli w przestrzeni do typowego miasteczka w Szwajcarii – taka sama szwajcarska architektura, płoty, trawniki, czystość, niesamowite! Niedługo potem natknęliśmy się na specyficzny kawałek lasu, gdzie mieszkały stada makaków pod ochroną, żeby następnie przejechać przez dziwne, jakby sztuczne, militarne rozłożyste miasto Khenifra, gdzie zjedliśmy lunch - kiepskie i drogie pstrągi, oraz dokonaliśmy odpowiedniego zaopatrzenia żywnościowo-napojowego.
MAKAKI
CO TA TURYSTKA POWIEDZIAŁA? ŻE SIĘ ZIEMIA KRĘCI? EEE.
Potem była droga przez góry, przepiękna i zadziwiająco w dobrym stanie, do pewnego momentu, po którym zaczęła zanikać, czyli w dużej części stała się całkiem szutrowa, lub miała, tu i ówdzie, pozostałości asfaltu.
WJAZD W ATLAS NIEBYWAŁY
Tego dnia po raz pierwszy byliśmy niepewni, gdzie spędzimy noc. Tam, gdzie jechaliśmy, czyli w Ilmchlil niby był kemping, ale nie mogłam znaleźć na jego temat koherentnej informacji. Dotarliśmy do miejsca, gdzie miał się znajdować, czyli nad jeziorem Tislit, i zastaliśmy jakąś budowlę wyglądającą jakby na opuszczoną, nikogo nie było, uznaliśmy, że to pomyłka i pojechaliśmy dalej do miasteczka. Tam też niczego nie znaleźliśmy i nerwy zaczęły brać górę. Poszukałam jeszcze danych w internecie, ale jedyne zdjęcia jakie się pojawiały pod hasłem „camping Tilsit” odpowiadały temu zrujnowanemu budynkowi, który widzieliśmy nad jeziorem. Ale gdzie tam kemping? Postanowiliśmy wrócić i zbadać sprawę. Tym razem zauważyliśmy mężczyznę, więc wysiedliśmy i podeszliśmy do niego: - tak, mówi, tu jest kemping. Ale okazało się, że nie ma prądu. Budynek, który wydawał nam się opuszczony okazał się oberżą, zresztą dobrze notowaną przez internautów, funkcjonującą czasami na agregacie.
I wtedy pojawiła się Malika, właścicielka, niezwykle miła kobieta, która natychmiast zaczęła pragmatycznie szukać dla nas jakiegoś rozwiązania. Była tak przekonująca, że powinniśmy zostać u niej, że całą sobą uwierzyłam, że coś wykombinujemy. Zaproponowała nam pokój lub duży, prawdziwy namiot berberski nad samym brzegiem jeziora, w którym nie było prądu. Mnie bardziej porywał pomysł namiotu, byłoby to dość nietypowe, ale brak prądu i przewidywania zimnej nocy troszkę mnie studziły. Tu wkroczył Daru ze swoją pomysłowością złotej rączki: przecież możemy przez jakiś czas używać prądu z akumulatora samochodu, wystarczy puścić przez przetwornicę, powiedział. Brawo!
Zadowoleni zainstalowaliśmy się, dostaliśmy od Maliki materace i ciepłe koce, Daru zmajstrował światło, było cudnie i jak na razie wcale nie za zimno. Byliśmy na dużej wysokości – około 2 tys. m.n.p.m, więc chłód nocny był raczej normalny, a często i silny wiatr, ale my, jak zwykle, mieliśmy szczęście i nie zaznaliśmy tam ani jednego, ani drugiego. Przed kolacją poszliśmy jeszcze do Maliki na miętową herbatę i poznaliśmy całą jej rodzinę. Było bardzo miło, choć Duda wzbudzała odrobinę strachu. Po powrocie do namiotu i zjedzeniu kolacji jeszcze udało się przy świetle taśmy LED zagrać w karty, po czym poszliśmy wyjątkowo wcześnie spać. No i dobrze, ponieważ nazajutrz czekała nas długa wycieczka, czego już od paru dni nie mogłam się doczekać, jako że miałam ewidentny nadmiar miejskich doznań.
U MALIKI NA HERBACIE I NOC W BERBERSKIM NAMIOCIE
Rano Malika przyniosła nam do kawy dwa pyszne i jeszcze ciepłe bochenki marokańskiego chleba – rodzaj macy, a my zaczęliśmy szykować piknik.
O wycieczce tej wyczytaliśmy w internecie, ludzie o niej pisali w zachwycie, więc uznaliśmy, że nie możemy obok tego przejść. Chodziło o długi, bo 10-cio kilometrowy szlak w jedną stronę, łączący dwa duże jeziora górskie o zachwycającym błękicie wody – jezioro Tislit i jezioro Isli. Nazwy te po berbersku oznaczają Żona i Mąż, lokalna legenda podaje, że powstały z łez nieszczęśliwej, rozdzielonej przez rodziny parę, coś  w stylu "Romeo i Julia".
Pełni werwy wyruszyliśmy po 10h00, po skorzystaniu z prysznica w pokoju, który udostępniła nam Malika i całkowitego złożenia wszystkich naszych rzeczy do samochodu, tak żeby nie blokować berberskiego namiotu. Szło się po płaskim, więc nie było to męczące. Stało się natomiast nużące, kiedy po obejściu jeziora szlak stał się zwykłą szutrową drogą, którą na dodatek przejeżdżały czasami samochody. Poza tym wiał silny wiatr, czasami wręcz aż tak silny, że formowały się mini tornada, które nas owiewały pyłem i piachem. Widoki były ładne, z tym że przez całą drogę nie bardzo się zmieniały. Przechodziliśmy, przez biedne osady pasterskie, gdzie ludzie żyją chyba z przyzwyczajenia, tu i ówdzie dał się zauważyć ktoś kroczący w oddali lub stado chudych krów lub kóz. Pod koniec byliśmy już dość niecierpliwi, żeby dojść do celu, głównie dlatego, że dręczył nas głód. Do jeziora doszliśmy, jednak zmęczenie i wiatr schłodził nasze docenienie tego, co ujrzeliśmy, nic nas specjalnie nie powaliło na kolana. Na dodatek piknik nam się nie udał, wiatr zawiewał nam piach w jedzenie i nie było odpowiedniego miejsca, aby się przed nim schronić i wygodnie zjeść.  
JEZIORO ISLI I W DRODZE DO NIEGO
Byliśmy zmęczeni drogą i wiatrem, myśl, że czeka nas powrót tą samą trasą trochę nas przerażała. Jak zwykle mieliśmy szczęście, wszak drogą jechał samochód w naszym kierunku i zatrzymał się na autostopowy gest Dara, jechali do jeziora Tislit. Nie wchodziło jednak w rachubę zabranie na pokład psa, zrobiliśmy więc szybką naradę rodzinną i wysłannikiem po samochód został Daru, a my z Moanką i suczunią dzielnie szłyśmy dalej czekając na "powrót taty". Trwało to długo, ale w końcu - gdzieś tak w połowie drogi -ujrzałyśmy smugę kurzu na horyzoncie, a zaraz potem biała Maggiolina na dachu nie pozostawiła wątpliwości, że to nasze autko.
Daru opowiedział nam jak wyglądało jego pożegnanie z Maliką kiedy przybył tam po samochód, jaka była dla niego ciepła i miła, dała dla Moanki i dla mnie wody różane (lokalna specjalność). Nie mogliśmy tak po prostu sobie pojechać, musiałyśmy i my z Moanką podjechać pod oberżę, żeby się osobiście pożegnać. Kolejne uściski i prośby, żebyśmy zostali jeszcze na jedną noc, choćby za darmo. Niestety nasze plany na to nie pozwalały. Dostaliśmy więc na drogę kilogramy jabłek i pomidorów i błogosławieństwo. My w zamian daliśmy jedyną czekoladę z orzechami jaką mieliśmy.
MALIKA, SPOTKANIE I WSPOMNIENIE Z ŁEZKĄ W OKU
Dalsza droga przez góry Atlas w kierunku miasta Rich była naprawdę w złym stanie, jechaliśmy więc powoli i uważnie dalej podziwiając piękne, aczkolwiek już odrobinę monotonne, krajobrazy. Na kemping "Jurassic", 20 km za Rich, dotarliśmy w miarę wcześnie, byliśmy sami, więc w miarę czyste toalety i łazienki były tylko dla nas. Co za luksus.
 NOTORYCZNA KURZAWA I PUSTYNNIE
JAK ZA KOMUNY - NA DROGI PIENIĘDZY NIE MA, ALE NA FLAGI ZAWSZE SĄ. U GÓRY WILLA NA Z(U)BOCZU, HEHE
Następnego dnia, pomimo przypadłości egzotycznych podróży, która mnie akurat dopadła, sprawnie i szybko zebraliśmy obóz, korzystając nawet z dostępu do wody aby umyć samochód. Kierunek Rissani. Po drodze przejeżdżamy przez Errachidia, miasto nietypowe, szerokie arteria, przestrzenne i czyste. Głównie zabudowane wojskowymi budynkami o różnym przeznaczeniu. Kiedyś, za francuskiego panowania istniał tu fort legii cudzoziemskiej, wojskowe przeznaczenie i klimat nie uległ zmianie do dziś.
Na lunch dojeżdżamy do Erfoud, gdzie bez zastanowienia zasiadamy w polecanej przez Routard knajpce "Des dunes" na patio zacienionym i pięknie udekorowanym. Mimo lekkiej niedyspozycji udaje mi się docenić pyszność zaserwowanych potraw - jak zwykle tajine.
Przed dojechaniem do Rissani znajdujemy kemping "Tifina", który nam się podoba, postanawiamy się na nim zatrzymać. Niespotykane do tej pory łazienki wykończone drogocennymi materiałami  - marmurem ze skamieniałościami, czysto i znów jesteśmy sami. Upał daje się we znaki, temperatura przekracza 40 stopni, ale że jest jeszcze daleko do wieczora postanawiamy udać się na wycieczkę objazdową do palmiarni, która została zaklasyfikowana jako atrakcja turystyczna - Palmeraie de Tafilalet.
ZWIDZAMY PALMERAIE DE TAFILALET. KIEDYŚ PIĘKNE I BOGATE MIEJSCE ZABITE CHYBIONĄ ZAPORĄ NA RZECE
20 kilometrowa pętla obiecuje niezwykłe doznania związane  z tym miejscem. Olbrzymia palmiarnia, a w jej sercu kilkanaście ciekawych do zobaczenia ksarów. Ksary to osady ufortyfikowane charakterystyczne dla Berberów, zbudowane z gliny i słomy (nie przetrwa to tak długo jak budowle starożytnego Rzymu), kryjące w obrębie murów mieszkania, uliczki, meczety. Niektóre ksary są odnowione, niektóre nie - więc są w rozsypce erozyjnej, część z nich jest nawet, mimo ruiny, dalej zamieszkała.
Szkoda tylko, że palmy, które miały być takie niesamowite, okazały się być zupełnie suche. Jak się okazało na rzece niegdyś nawadniającej terytorium powstała zapora i o tej pory wolnym krokiem w oazie zmniejsza się cień, który kiedyś był gwarantowany przez rozłożyste liście palmowe.
Upał skracał nasze eksploracje co ciekawszych ksarów, miło było wrócić do klimatyzowanego samochodu. Duda, biedna, też to doceniała
ODNOWIONY KSAR. PRODUKT Z GLINY I SŁOMY.
Wieczór na kempingu był bardzo miły. Dojechała jakaś młoda hiszpańska para i zajęła drugie z 200 dostępnych stanowisk. Spotkaliśmy ich na basenie, do którego miło było się wślizgnąć po upalnym dniu. Basen był duży i czysty, jednak konstrukcja była popękana, ach wszędzie te niedociągnięcia... I
JAK W TAKIM KLIMACIE ZMIERZYĆ TEMPERATURTĘ CIAŁA?
Z tym basenem wiąże się też specyficzne dla nas przeżycie.
Dzień wcześniej poznaliśmy właściciela kempingu, młodego, prężnego i bardzo europejskiego marokańskiego przedsiębiorcę. Przyjemnie się z nim rozmawiało, to on zdradził nam tajemnicę chybionej decyzji tamy - powodu zdychających palm. Jako, że był miły i miał handlowy gest, zgodził się, żebyśmy następnego dnia nie opuścili kempingu przed 12.00 jak to wszędzie jest w zwyczaju, tylko zostali sobie dłużej i zjedli tam lunch. Zastrzegł jednak, że niestety nie będziemy mogli korzystać z basenu (ojej, o to głównie nam chodziło!). Tradycyjna muzułmańska rodzina wynajęła basen na cały dzień i nie życzy sobie żeby jacyś  brudni innowiercy im wodę mącili. Takie spotkanie z rasizmem religijno-kulturowym nas dość zdziwiło, i zabolało, a może bardziej poparzyło, bo już rano było 42 stopnie w cieniu.
Jeszcze bardziej zdziwił nas (tym razem pozytywnie) kolejny handlowy gest naszego młodego właściciela. Potajemnie wprowadził nas i Hiszpanów na basen na pół godziny tłumacząc tamtym, że muszą się wynieść na ten czas, ponieważ basen będzie czyszczony. Brawo.
Nie zostało to jednak niezauważone i w powietrzu wisiała awantura sądząc po twardych słowach (przynajmniej w wymowie) jakie kobieta w czerni rzucała przez woalkę do właściciela kempingu. A basen był naprawdę w tym czasie czyszczony.
Kolejny etap naszej podróży zarysowywał się bardzo ciekawie - atrakcja, na którą Moana najbardziej czekała.
SAHARA BLISKO
Jedną z największych atrakcji dla turystów w Maroku jest spędzenie nocy na pustyni, do którego dociera się na grzbietach dromaderów. Głównym miejscem do realizacji takiego przedsięwzięcia jest miasteczko Merzouga, które od Algierii dzieli już tylko piach.
Czytaliśmy cuda na ten temat, szukaliśmy recenzji o najlepszych lokalnych organizatorach takich wypraw (a było ich wielu!), staraliśmy się jak najlepiej przygotować, żeby wszystko wyszło dobrze i bez niespodzianek. Jakież było nasze przerażenie, jak kilka dni przed naszą wyprawą wyczytałam na forach, że wyprawy do serca pustyni zostały zakazane z uwagi na bezpieczeństwo (ta Algieria obok), i że teraz można sobie tylko pojeździć na dromaderze przy brzegu pustyni, a potem wrócić do hotelu na noc. No nie! Tyle radości i wyobraźni Moany pójdzie na marne, co za szkoda! Gdzieś tam jednak, między internetowymi liniami odszyfrowałam wiadomość, że podobno ci organizatorzy, którzy do tej pory mieli same najwyższe oceny na Tripadvisor, dalej nieformalnie mają prawo do oferowania turystom nocnych wypraw. Szybko namierzyłam jedną taką firmę, same ochy i achy uczestników. Jedziemy! Do  Desert Berbere Fire Camp.
Trudno nam było znaleźć lokalizację organizatora. Po przemierzeniu Merzougi wzdłuż i wszerz piaszczystymi drogami, na których nasz napęd na cztery koła sprawdzał się wielokrotnie, dotarliśmy do niewielkiej typowo marokańskiej budowli typu mikro ksar-riad, gdzie zostaliśmy miło przywitani przez kędzierzawego niejakiego Youssefa. Była też już na miejscu czwórka innych uczestników. Szybko zostaliśmy zapisani na wycieczkę i wysłani na kamping nieopodal, gdzie mogliśmy w oczekiwaniu na wyruszenie chłodzić ciała w basenie. Mieliśmy rozpocząć wędrówkę późnym popołudniem, kiedy to słońce już tak nie parzy, a temperatury spadają poniżej 40 stopni. Generalnie wycieczka odbywała się następująco: w jedną stronę jeepem, w drugą na dromaderach - lub na odwrót, noc w berberskich namiotach w środku pustyni, tyle że w naszym przypadku było odstępstwo od reguły - Moana jechała w tą i z powrotem na dromaderze, ja z powrotem szłam na piechotę, tylko Daru z Dudą według standardu.
Tego dnia to ja z Moaną dromaderowałyśmy przez 2 godziny w towarzystwie jeszcze jednej pary, Daru z psem i inną parą pojechał na miejsce Jeepem. Zostałyśmy uposażone w zamrożone butelki wody mineralnej i jazda! Najśmieszniejszy jest moment, kiedy dromader się podnosi, albo siada. Prostuje lub ugina kolana w sposób tak raptowny, z takim szarpnięciem, że każdemu wydaje się za pierwszym razem, że natychmiast spadnie. Ale nikt nie spada. Utrzymanie się w siodle też nie jest bardzo trudne, jednakowoż po dwóch godzinach bardzo bolą mięśnie, których na co dzień się nie używa. Dotarliśmy do obozowiska o zmroku, na pobliskiej górce czekał już Daru z resztą ekipy, Duda szalała w piachu z lokalnym czarnym wilczurkiem. Wdrapałyśmy się na tę górkę i my, żeby wspólnie podziwiać zachód słońca. Daru z zachwytu nawet wyżłopał piwko, które dyskretnie przemycił w plecaku.
Przed totalnym zmrokiem przeszliśmy do obozu. Kilka mniejszych lub większych berberskich namiotów
DROMADER DOBRY NA WSZYSTKO
WYPRAWA
NASZ NAMIOT I NOCNE MUZYKOWANIE
Wszyscy "biali" uczestnicy wyprawy zasiedli przy niskim stole i próbowali zabawić się konwersacją o Maroku, o wspólnej wycieczce, o swoich życiach..., tymczasem w kuchni, w namiocie obok, w oparach uwijali się nasi gospodarze i wkrótce wymaszerowali niosąc, jedno za drugim, dania: zupę na przystawkę, ogromne półmiski świeżych warzyw, po czym dwa rodzaje tagine: mięsne i wegetariańskie, a na koniec talerze obfitujące w rozmaite owoce pokrojone na kawałki. Uczta była przednia, wszystko pyszne, popijane wodą i herbatą miętową.
Zmrok już zapadł, po zniesieniu naczyń do kuchni zaproponowano nam udanie się na spoczynek na przygotowane obok leżanki. W ciszy i w skupieniu, leżąc, obserwowaliśmy spadające gwiazdy - toż to przecież był już sierpień. Temperatura stała się idealna, było bezwietrznie, bardzo przyjemnie. Z daleka, z innych obozowisk dochodziły odgłosu bębnów i muzyki, oj jak się cieszyłam, że nasi organizatorzy są bardziej medytacyjnie nastawieni do świata, kiedy to.... zapalono ognisko, zgaszono gwiazdy i zaczęto również prezentować nam lokalne muzyki grane na lokalnych instrumentach, do których oczywiście musieliśmy wszyscy "tańczyć". No dobra, niech i tak będzie.
Na szczęście nie trwało to długo, przed 24h00 rozeszliśmy się do namiotów na nocny spoczynek. Łóżka były twarde, ale spało się dobrze na pustynnym powietrzu, chociaż krótko, pobudka była już o 5 rano.
WSCHÓD SŁOŃCA NA PUSTYNI - JESZCZE CHŁODNO
Wyruszyliśmy z obozu jeszcze przed wschodem słońca. Tym razem na "moim" dromaderze jechał Daru, Moanka na swoim, a ja z Dudą na smyczy szłam obok zachowując na tyle dystansu, żeby dromadery nie płoszyły się przez psa. Po drodze był przystanek w celu podziwiania wschodu słońca - prawdziwe przeżycie, dookoła tylko wydmy zmieniające powoli kolorystykę.
Doszliśmy do punktu wyjścia ok 8h00, gdzie czekało już na nas obfite śniadanie, istnie królewskie. Napełniwszy brzuchy mieliśmy prawo do prysznica, przebrania się i ciepłego pożegnania. Odjeżdżaliśmy z obietnicą w sercu, że wystawimy chłopakom super opinię na TripAdvisor, naprawdę na to zasłużyli. Desert Berber Fire Camp - zainteresowanym wolno szukać w internecie informacji.
NIEZAPOMNIANE WIDOKI
Gotowi na nowe wyzwania ruszyliśmy w stronę Tinghir znajdującego się nieopodal wychwalanego wąwozu Todra. Po drodze zatrzymujemy się w tymże mieście na lunch. Już wychodząc z samochodu zostaliśmy zaczepieni przez dziwnego jegomościa w czapeczce, twierdzącego, że całe życie mieszkał we Francji, ale teraz wrócił do swoich korzeni i do swojej mamy, bez której nie mógł dużej żyć, pomimo posiadania własnej rodziny. Trochę się gubił w zeznaniach, niektóre informacje powtarzał ze zmianami, tak czy siak tak nas zakręcił, że zgodziliśmy się (co jest w ogóle do nas nie podobne), żeby nas zaprowadził do polecanego przez niego miejsca na lunch. Ucieszył nas lokalny kadr - stragan przy targowisku, jednak mało wyrafinowane smażone kawałki kurczaka i jagnięciny z przypaloną cebulą, już mniej. Zjedliśmy pośpiesznie i bez zachwytu, fakt, że zapłaciliśmy niewiele - ok 13 euro na naszą trójkę, ale jakości nie było. Równie pośpiesznie pożegnaliśmy Pana i ruszyliśmy w drogę wąwozu.
Po drodze zatrzymywaliśmy się na punktach widokowych. Na jednym z nich, gdzie poniżej tkwił stary, ale zamieszkały nadal ksar, zauważamy chłopca, który w momencie naszego wyjścia z samochodu ruszył sprintem pod górę w naszą stronę. Turyści! Może coś się uda dostać! Zadziwieni aż takim poświęceniem daliśmy mu długopis wiedząc, że jest to bardzo pożądany obiekt przez dzieci.
Już 4 km za miastem trafiliśmy na bardzo atrakcyjny kemping, jak się potem okaże - najlepszy pod każdym względem podczas naszej marokańskiej podróży.
NAJLEPSZE CAMPINGI NA POŁUDNIU
Camping "Atlas" był cudownie zlokalizowany wśród pięknej roślinności, nikogo oprócz nas nie było, miejsce było rozległe i wygodne i przede wszystkim było nieskazitelnie czysto, zarówno na terenie jak i w sanitariatach. Po dotychczasowych przeżyciach w tym temacie, lepszych lub gorszych, było to naprawdę kontrastem. No i był piękny, duży i oświetlony nocą basen. Aż się sama dziwię, że nie zostaliśmy tam na dwie noce.
ROZPADAJĄCY SIĘ KSAR I ZIELONA PALMERAIE Z NAWODNIENIAMI
Następnego dnia wybraliśmy się po śniadanku na krótką wycieczkę po okolicy. Zespół opuszczonych ruin starych ksarów, palmiarnie, kasby, wszystko to tworzyło niesamowitą atmosferę, której urokowi nie dało się nie ulec. Zastanawiające, że tyle energii włożono w tak piękne budowle, wykwintnie przyozdobione gzymsami, po to, aby tak szybko pozwolić im na rozsypkę. Cóż, choć wokół kamieni do woli, materiały użyte nie są zbyt trwałe - to glina i słoma - dobrze, że nie takich użyto do budowy piramid egipskich.
Koło południa zebraliśmy nasze obozowisko, opuściliśmy piękny kemping i ruszyliśmy w górę wąwozu. W najciekawszym miejscu ściany wąwozu strzelały całkiem pionowo w górę na wysokość 100 metrów, a dole płynęła rzeka. Oczywiście miejsce nie było puste, wrzało od tłumów, ludzie całymi rodzinami przesiadywali w rzece jedząc pikniki, masa turystów przechadzała się w tą i z powrotem tym największym przewężeniem, lokalni handlarze robili biznes, więc stragany uginały się od pamiątek wątpliwej jakości. Mimo wątpienia daliśmy się skusić na dwa małe dywaniki wykonane teoretycznie z wełny dromadera. Taka pamiątka, na którą za często nie patrzymy, wszak leżą w pokoiku gościnnym.
TURYSTYCZNY PRZEŁOM TODRA TŁUMNY
Dalsza jazda w górę okazała się zbyteczna, brudne miasteczka i nic specjalnego widokowo, zawróciliśmy więc i zjechaliśmy do głównej drogi, żeby tym razem zagłębić się w dolinę Dades.
Miała tu być opisana w przewodniku dość słabo oceniona wycieczka wzdłuż formacji skalnych nazwanych "małpimi łapami".
MAŁPIE PALUCHY
Dosłownie przy miejscu, gdzie wycieczka miała się zaczynać znajdował się mały, rodzinny kemping do kempingu niepodobny, chociaż napis na bramie był jasny. Po prostu podwórko przed prywatnym domem, ale udało się załatwić prąd i dostęp do osobnych sanitariatów.
Moana przesiadywała w bliskich okolicach domu, żeby mieć internet, ja i Daru zajmowaliśmy się planowaniem wycieczki w namiocie i zaczynaliśmy szykować kolację, było dość upalnie, ale bliskość wieczora już powodowała lekką ulgę. Nagle Moana przybiegła przejęta: Tato chodź ratować dziewczynę! Zemdlała i cała rodzina szaleje!
Daru oczywiście natychmiast zerwał się na równe nogi i ruszył w roli ratownika. Sytuacja nie wyglądała najlepiej, omdlenie trwało już długo, świadomość nie chciała wrócić, były drgawki, mruganie powiekami, bardzo szybkie tętno - niebezpieczeństwo utraty życia bez fachowej pomocy medycznej. Daru odgonił członków rodziny, którzy wisieli na szyi leżącej i błagali Allaha, żeby wróciła do siebie, a tym samym zabierali jej resztki powietrza. Mierzył jej puls, obłożył leżącą lodem i robił , co mógł, żeby ją ocucić.
Bardzo pomógł telefon do Danusi, naszej przyjaciółki, lekarki z Leźna, która na odległość pomogła Darowi w ratowaniu dziewczyny. Trzeba było położyć jej nogi na podwyższeniu aby krew chłodziła mózg i bić po policzkach aby jednak ją wybudzić, a przede wszystkim dać zastrzyk. Udało się, puls spadł odrobinę, ale pełna świadomość nie została odzyskana. Ojciec chorej chciał ją władować do samochodu i wieźć na pogotowie, ale Daru stanowczo mu tego zakazał. Udało się załatwić, żeby przyjechała karetka. Jechała bardzo długo, sytuacja była bardzo napięta, dużo strachu, stresu, płaczu, zawodzenia. Gdy w końcu dotarła okazało się, że przyjechał tylko kierowca, nie było z nim żadnego lekarza. Wszyscy zebrali się więc, żeby przenieść bezwiedne ciało do karetki, mając nadzieję, że na pogotowiu znajdzie się pomoc medyczna.
Moana była w szoku, lekko w traumie, ja też, dzielnego Darunia też bardzo przejęła ta historia, jedliśmy kolację ze ściśniętymi żołądkami.
Po 22.00 nagle ktoś radośnie zaszczebiotał obok namiotu: - serdecznie dziękuję za uratowanie mi życia! - powiedziała dziewczyna, która wróciła już do domu po zastrzyku w szpitalu, wyglądała jak gdyby nic się nie stało. Wylała z siebie całą masę serdeczności, uściskaliśmy się i daliśmy jej tabliczkę czekolady na wzmocnienie, bo była mocno wychudzona, a  cukier na takie przejścia jest dobry.
Daru jak zwykle poradził sobie z sytuacją, jestem z niego bardzo dumna i zachwycona faktem, że można na niego liczyć w każdej sprawie. No i oczywiście: Dziękujemy Danusiu!
CEGŁY SIĘ SUSZĄ I RUSZAMY W GŁĄB KANIONU
Wyspani, z lekką duszą, że wszystko skończyło się dobrze, ruszyliśmy w miarę wcześnie rano do kanionu "Małpich paluchów" planując, że na lunch wrócimy bez problemu po trzech godzinach, czyli najpóźniej w okolicach 12.00. Pogoda była cudna, brak zagrożenia deszczami, podczas których wizyta w kanionie jest odradzana, a wręcz zakazana, tak wąskie jest jego koryto. Formacje skalne, kolorystyka, misterne przejścia i poziom wrażeń tym wzbudzonych sprawiły, że byliśmy zachwyceni, szliśmy mówiąc, że nareszcie trafiliśmy w Maroku na coś, co nam zapiera dech w piersiach.
NIZIUTKO. PRZECHODŹ DUDA, JA TRZYMAM. OCH, SĄ I FIGI.
DARU! WYCIĄGNIJ NAS STĄD! A CO Z DUDĄ!
Maps.me trasę widziało, podążaliśmy więc ciągle jej śladem ciesząc się, że jest to pętla i nie trzeba będzie wracać tą samą drogą. Ściany zwężały się coraz bardziej, ale my wierząc ślepo aplikacji brnęliśmy dalej beztrosko do przodu tkwiąc w naszym zachwycie: - ach patrz jak się trzeba przeciskać! co za ciekawa wycieczka!
W końcu jednak dotarliśmy do miejsca, gdzie już przecisnąć się nie dało - przed nami był kilkumetrowy suchy wodospad otoczony pionowymi ścianami. Weszliśmy więc w boczną wąziutką szczelinę, która dawała szansę na wdrapanie się o poziom wyżej. Zapierając się nogami o jedną ścianę, a plecami o drugą, Daru wdrapał się o 4 metry wyżej i stwierdził, że faktycznie trasa idzie dalej górą. Problem tkwił w tym, że trzeba było się wspiąć dość wysoko, co dla mnie było już trudne, nie mówiąc o Moance. No dobra, ale co z Dudą?! Karkołomne próby wciągnięcia jej na półkę skalną, które po pierwszym dość groźnie wyglądającym upadku już miały spełznąć na niczym zakończyły się jednak sukcesem, obdartym łokciem i kolanem. To niesamowite, że pies zrozumiał, że musi nam zaufać i dać sobie pomóc we wciąganiu na górę, zaakceptował to i współpracował. Duda drapała o pionową skałę pazurami, Daru pchał jej pupę w górę, a ja siedząc już u góry ciągnęłam za obrożę. No i udało się.
Trasa ewidentnie ciągnęła się dalej, więc przekonani, że żadna przeszkoda nas nie zatrzyma szliśmy dalej, aż doszliśmy do samej góry kanionu. Widok był naprawdę cudowny, można było sobie wyobrazić jak się warstwowo drążył i pogłębiał. Niebawem byliśmy już na szczycie i podziwialiśmy to cudo natury odpoczywając po wspinaczce.
GEOLOGICZNE CUDO
Stąd mieliśmy kontynuować naszą pętlę idąc już tylko w dół. Upał już wyraźnie się wzmógł, doszliśmy do suchego koryta rzeki, którym mieliśmy podążać kilka kilometrów. Moana już zaczęła narzekać, bo już nie było tak ciekawie jak na początku. Dotarliśmy do różnych gospodarstw po drodze i niebawem do palmiarni, gdzie pogubiliśmy drogę i dołożyliśmy sobie jeszcze trochę trasy.
SUCHO. "RZEKA" JAKICH TU WIELE
Z trzech założonych godzin zrobiło się ponad cztery, na kemping wróciliśmy dopiero o 14.00, głodni i spragnieni. Zjedliśmy szybko lunch, po czym w podzięce za pomoc poprzedniego wieczoru zostaliśmy poczęstowani przez gospodarzy herbatą miętową i dostaliśmy dwa bochenki chleba i ręcznie robione naszyjniki. Po raz kolejny zaproponowano nam, żebyśmy zostali jeszcze jedną noc, nawet za darmo, ale my po raz kolejny odmówiliśmy i ruszyliśmy w dalsze przygody. Dotarliśmy prawie do samej góry przełomu rzeki Dades, pejzaże były z początku bardzo ciekawe, ale im dalej tym coraz bardziej pospolite, zawróciliśmy więc na kilometrze 60 w dość przerażającym brudnym miasteczku.  
JADĄC WYŻEJ W GÓRY JUŻ PUSTO I PIĘKNIE
KAŻDE WIGOTNE MIEJSCE JEST WYKORZYSTANE
Mieliśmy przed sobą zaplanowaną dość długą drogę aż do Doliny Róż, słynącej z produkcji słynnej na całym świecie wody różanej (która jak dla mnie ma zapach mdlący i mało przyjemny), a była już 16.00.
Niestety nie udało nam się znaleźć żadnego kempingu w tej okolicy, wszystkie sugestie internetowe okazały się wydmuszkami, campingi albo już nie istniały, albo były opuszczone od wielu lat. Postanawiamy odpuścić sobie zwiedzanie Doliny Róż, szczególnie, że otoczenie nie wyglądało zbyt zachęcająco, i gnać prosto do Skoury, gdzie ponoć miał być kemping....miejski.
Docieramy o zmroku i mamy kłopot ze znalezieniem kempingu, ale w końcu udaje się, dostajemy miejsce przy sanitariatach, no i oczywiście znów jesteśmy sami. Uff, ten dzień był szczególnie wyczerpujący: fizycznie wycieczką w kanionie i psychicznie szaloną jazdą niezbyt bezpiecznymi drogami i przez zatłoczone miasta z zagrożeniem, że nie zdążymy przed nocą.
W SKOURA CAMPING JAK SIĘ PATRZY
Wyspani, dopiero rano mogliśmy docenić miejsce, do którego trafiliśmy. Kemping był częścią zespołu hotelowego, rodzaj niewielkich riadów położonych wokół basenu, z którego, rzecz jasna, nie omieszkaliśmy skorzystać.
Przed opuszczeniem Skoury skorzystaliśmy z rady zarządcy kempingu i zwiedziliśmy położoną zaraz obok odrestaurowaną kasbę Amridil. Ciekawy kompleks uzmysławiający jak mniej więcej wyglądało życie między jego murami za czasów ich świetności. Uwaga! Są dwa wejścia do dwóch osobnych zespołów zabudowań i każde wejście płaci się osobno, co niestety pozostawia niesmak i poczucie, że znowu ktoś tu kogoś...
OBOK CAMPINGU ODRESTAUROWANA KASBA PODZIELONA NA PÓŁ. DWA WEJŚCIA, DWA BILETY, A NAD KAŻYM NAPIS: TO WEJŚCIE JEST GŁÓWNE.
KASBA W SKOURA IMPONUJĄCA
Kolejny etap: Ouazarzate, miasto będące marokańskim centrum filmowym. To tu znajdują się największe studia, gdzie nakręcono wiele scen do wielu bardzo znanych filmów.
Ale najpierw kilka słów o samym mieście. W mojej ocenie jest to jedno z najprzyjemniejszych miast w Maroku. Przestrzennie, czysto, ulice i budynki wyjątkowo zadbane, spokojnie, nie ma tłumów na ulicach, tak jak w większości innych, jednym słowem zupełnie odmienne miasto od lokalnych standardów. Na lunch trafiamy do przyjemnej knajpki przy głównym (równie estetycznym) placu handlowym, gdzie właściciel pozwala nam na konsumpcję piwa zakupionego w sklepie obok, nadkładając tym samym głowy, gdyż takie praktyki są karalne. Dla niepoznaki puszki zawija w serwetki, choć w szklankach i tak widać, co z nich nalewamy... Tagine i Couscous Royal były wprost królewskie, wręcz nie do przejedzenia, na czym skorzystała Duda.
Czas na zwiedzanie filmowych oaz. Najpierw muzeum filmowe, następnie Studio Atlas: poszczególne scenerie, rekwizyty, a wszystko można było dotykać, wszędzie siadać, robić co się chce.
W KINIE JAK W KOMUNIE, Z PRZODU FOTEL IŚCIE KRÓLEWSKI, A TYŁY...
MY CEZAR BEATUS MOANUS DARIUS SKAZUJEMY WAS NA LOCHY I SZLOCHY
DOBRE SPANIE, A POTEM JAZDA NA RYDWANIE
DOWOLNE KLIMATY. PO LEWEJ, ZA MOANĄ, FILMOWY DOMEK STOLARZA JÓZEFA
A WSZYSTKO Z PAPIEROWEJ PAPKI
I JEST ILUZJA
KAŻDY MOŻE SIĘ POCZUĆ FARAONEM
LUB CHIŃSKIM IMPERATOREM
Z bardziej znanych filmów nakręcono tu sceny do "Gladiatora" i "Królestwa niebieskiego" Ridleya Scotta, "Asterix i Obelix misja Kleopatra", "W obliczu śmierci" z serii James Bond, "Książę Persji: Piaski Czasu", "Ostatnie kuszenie Chrystusa" Martina Scorsese, "Aleksander" Olivera Stone'a, "Mumia", "Lawrence z Arabii", "Babel" oraz wiele, wiele innych większych czy mniejszych produkcji.
Część scen do "Gladiatora" oraz do "Gry o tron" kręcono również w Ait Ben Haddou, przepięknym ksarze położonym 30 kilometrów na północny zachód od Oarzazate, który miał być kolejnym przystankiem na naszej marokańskiej trasie.
Zanim jednak dotarliśmy do niego spędziliśmy nockę w zadziwiającym miejscu. Niestety negatywnie zadziwiającym. Camp Defat Casbah. Miał to być bardziej niż przyzwoity kemping, jak wynikało z opisów interetowych, ale było to chyba dawno i nieprawda. Pole było totalnie zapuszczone, zaniedbane, leżący tu i ówdzie gruz, kolonie ogromnych mrówek, brak elektryki (kombinowanie ponad godzinę z wielometrowymi kablami, żeby dociągnąć prąd z recepcji), brak światła w toalecie, wyrwany prysznic, a wszystko to zwieńczone tak brudnym deszczem, że samochód, namiot oraz wszystkie przedmioty pozostawione na zewnątrz były brunatne. Kemping ten leżał, jak to się często zdarzało, przy niewielkim kompleksie hotelowym, był więc też dostęp do małego basenu. Nie kąpaliśmy się za długo: woda była mętna i nieprzyjemna, basen tu i ówdzie był bardzo popękany, a leżaki i parasole pozostawione do dyspozycji klientów całkowicie zdemolowane. Aż dziw bierze, że właśnie w takim miejscu spędzała stacjonarnie wakacje duża hiszpańska rodzina, na dodatek wszyscy wyglądali na bardzo zadowolonych z warunków. My nie jesteśmy przecież zbyt wymagający, ale odrobina zadbania i estetyki bardziej nam pasuje. Jedyny plus: 8 Euro za nocleg.
OBOK OUARZAZATE AIT BEN HADDOU WARTY OBJAZDU, I PRAWDZIWY.
Ait Ben Haddou polecam gorąco, miejsce zionie autentycznością. Piękny ksar położony na wzgórzu, bardzo dobrze zachowany i posiadający do dziś stałych mieszkańców. Jeden z nich zaprosił nas do siebie i oprowadził po całym domu i było bardzo miło....do czasu kiedy próbował sprzedać nam na siłę jeden z wyprodukowanych przez "siebie" dywanów za dwieście euro!, a widząc, że nie gustujemy w dywanach poprosił o jałmużnę, mówiąc, że dzięki zwiedzaniu przez turystów może żyć. Dostał kilka Euro i jakież było nasze zdziwienie kiedy po chwili okazało się, że jest właścicielem dużego sklepu z biżuterią, do którego nas natychmiast zaciągnął. Udało się nie kupić dywanu, ale jeden naszyjnik został w mojej ręce po ostrych negocjacjach. Jednakowoż kolejny raz przekonaliśmy się, że na bezinteresowność nie ma co liczyć.
Przeszliśmy wszystkie malownicze uliczki, weszliśmy też na przeciwległe wzgórze, z którego rozciągał się piękny widok na całą osadę, po czym zasiedliśmy w małej przytulnej knajpce na posiłek, tym razem nie czując się naciągniętymi.
Pełni wrażeń i piersi kurczaka wyruszyliśmy w stronę Marrakeszu. Mieliśmy tam wynajęty apartament z miejscem parkingowym, wprawdzie dopiero od 10-tego do 12-tego sierpnia, ale udało się załatwić z bardzo miłym, francuskojęzycznym, właścicielem przyśpieszenie tego terminu o dwa dni.
Pozostały nam jednak dwa wieczory do zagospodarowania. Moje poszukiwania wykazały, że niedaleko od Marrakeszu istnieje dobrze oceniany (oby na pewno!) kemping międzynarodowy: Ourika Camp. Po bardzo trudnej i żmudnej drodze w poprzek pasma Atlasu, na dodatek drodze rozgrzebanej na całej długości robotami, po obfitych zakupach spożywczo-alkoholowych w Carrefourze, dotarliśmy do kempingu i stwierdziliśmy, ku naszemu wielkiemu zadowoleniu, że opinie były tym razem niekłamane. Organizacja na skalę europejską, czysto, zadbane trawniki, miejsca obszerne i dogodne. Tym razem nie byliśmy sami na kempingu. Zainstalowaliśmy się odczuwając pewną ulgę, że czekają nas dwie noce w tym samym, dość komfortowym miejscu.
Natychmiast w ruch poszedł "nieoceniony" przewodnik: co tu ciekawego można by zobaczyć w okolicy? Przecież nie będziemy cały dzień siedzieć na kempingu. Wpadła mi w oko propozycja zobaczenia bardzo znanego wodospadu na końcu doliny Ourika, a po drodze też bardzo polecana restauracja. Ok! Następny dzień mamy zaplanowany.
Po dość hałaśliwej nocy (jednak bliskość drogi o natężonym ruchu dała się we znaki) i po skorzystaniu z basenu wyruszyliśmy ok. 11.00 w głąb doliny, w stronę ostatniego miasteczka Setti Fatma. Droga była w opłakanym stanie, jechaliśmy powoli uważając, żeby nie stracić opon. Zaliczyliśmy proponowaną restaurację Auberge du Maquis. Byliśmy jedynymi klientami (?), za to czekaliśmy bardzo długo na dania, pewnie kuchnia z powodu braku zamówień była całkiem uśpiona. Jakość dań - tagine na słodko, ja z gruszkami, Daru ze śliwkami, a Moana jak zwykle szaszłyki - nie powalała, choć faktycznie było to dość ciekawe połączenie smaków. Rachunek za to powalił nas całkiem, cóż, wnętrze było eleganckie, a za to się płaci. Uznaliśmy jednak, że jesteśmy zadowoleni i pojechaliśmy dalej.
Widoki po drodze były ciekawe, wkraczaliśmy znowu, tym razem od innej strony, w podnóża Atlasu. Dominowały czerwonawe barwy, ziemia tutaj ma właśnie taki kolor i na drodze też było czerwone błoto. Im dalej w głąb doliny ściany zawężają się i stają się coraz bardziej strome. A pośrodku płynie rzeka Ourika, która kilka lat temu wezbrała i ponoć zmiotła okrutnie wiele domostw, było też wiele ofiar śmiertelnych. Na przestrzeni kilkunastu kilometrów przed Setti Fatma rzeka ta jest pełna.... stolików i krzeseł. Lokalne knajpki rozciągają się wzdłuż jej brzegów i są pełne ludzi. Trochę żałowaliśmy naszego wygłupu jako samotni klienci w nadymanej restauracji po drodze - tutaj z pewnością byłoby smaczniej, taniej, oryginalniej i przede wszystkim weselej.
NA DRODZE KROWY TRANSPORTOWANE NA DACHU I KLIMATYZOWANE STOŁY W RESTAURACJI
Jechaliśmy bardzo powoli, stan dróg, tłumy samochodów z różnym ładunkiem, tysiące naganiaczy bardzo spowalniało ruch drogowy. Zaparkowaliśmy się przy wejściu do sławnych wodospadów i ruszyliśmy trasę zaopatrzeni w stosowne, górskie obuwie.
"Wycieczka" też posuwała się wolno, szliśmy bowiem w dzikim tłumie ludzi, głównie Marokańczyków, dla których ewidentnie było to ulubione miejsce na rodzinne wypady. Trasa wiodła wzdłuż stoisk z pamiątkami i innych obiektów, w większości gastronomicznych. I tak, krok za krokiem, gęsiego, dotarliśmy po 30 minutach do wodospadu. Jak widać na zdjęciu nie muszę nadmieniać, że nie zrobił na nas żadnego wrażenia, był wręcz śmieszny w porównaniu z wieloma innymi, które mieliśmy szczęście zobaczyć podczas naszych licznych podróży. No i nie udało nam się choćby na chwilę obcować z naturą w ciszy. Dla innych natomiast nie lada atrakcją była Duda, wielu się zatrzymywało, podziwiało psa, robiono sobie z nią zdjęcia (nie pobieraliśmy opłat).
Dla mnie też Duda stała się główną atrakcją tego dnia, podczas gdy siedząc w jednej z knajpek przy stoliku z nogami w wodzie próbowaliśmy napić się herbaty, Duda zobaczyła kota i szarpnęła stołem tak, że wszystko z niego spadło do wody, włącznie z moją komórką.
Komórka została uratowana - znów przez Dara. W drodze powrotnej kupił worek grubej soli (którą o dziwo mieli w głębi gór) i wsadził do niej komórkę, żeby sól wyciągnęła całą wilgoć. Po dwóch dniach okazało się, że telefon i wszystkie jego funkcje działają bez zarzutu i tak jest do dzisiaj. Dziękuję Daruniu!
Nie byliśmy zachwyceni tym dniem - brakowało nam pozytywnych wrażeń, postanowiliśmy więc zwiedzić ogrody, które zobaczyliśmy na mapie blisko Marrakeszu.
Objechaliśmy mury dookoła, ale do "ogrodów" nie było nigdzie wejścia, za to wracając wąskimi drogami na skróty, uszkodziliśmy lekko plastikowe nadproże naszego Subaru zahaczając o nadmiernie wysoki krawężnik. Cóż, są takie dni...
Następnego dnia, po zrobieniu prania, zmianie pościeli i, jak co dzień, umyciu samochodu, zbieraliśmy obozowisko gdy pojawił się człowiek z limonkami w rękach. Dzień dobry, jak się macie? - zapytał. Był to ten sam Teneryfczyk, podróżujący kamperem z żoną i niepełnosprawną córką, którego spotkaliśmy na pierwszym kempingu nad morzem. Co za niespodzianka! Wymieniliśmy parę uwag na temat przebiegu naszych podróży i musieliśmy się pożegnać, gdyż tego dnia już czekał na nas apartament w Marrakeszu.
Po drodze do miasta zaopatrzyliśmy się znów porządnie w Carrefourze i już o 14.00 odbieraliśmy klucze z rąk przemiłego, francuskojęzycznego Zachary'ego - właściciela mieszkania.
Sam budynek, położony w obrębie murów mediny, w sercu Marakeszu, był bardzo estetyczny, dysponował miejscem parkingowym, a okolica była cicha i spokojna. Mieszkanie było wspaniałe, gustownie udekorowane, funkcjonalne i bardzo wygodne - szczególnie sypialnie, które były jedyną, za to fantastyczną, odskocznią od naszego namiotu podczas całych wakacji. Dysponowaliśmy też ogromnym i umeblowanym tarasem na dachu, z widokiem 360 stopni na miasto i na jego okolice. Miejsce trafione bezbłędnie!
Rozgościliśmy się, odpoczęliśmy i gdy po południu temperatury miały się już ku lekkiemu spadkowi, wyszliśmy na miasto. Cel: Jardin des Majorelles - bardzo znany ogród, nieopodal którego znajdował się dom Yves Saint Laurent.
Negatywna niespodzianka - nie możemy wejść do ogrodu z psem. Daru zostaje więc z Dudą i , jako że już kiedyś zwiedził to miejsce, daje mi  i Moanie priorytet.
Ogród w kształcie kwadratu około 50 na 50 metrów, z alejkami dookoła i po przekątnej. Chodzimy z Moaną i nadziwić się nie możemy - 75% gatunków roślin tłumnie fotografowanych, tworzących dumę owego ogrodu odpowiada roślinom, które znajdują się w... naszym przydomowym ogrodzie na Teneryfie. Trudno, kolejne rozczarowanie, ale rozumiemy, że dla innych może to być atrakcyjne.
W drodze powrotnej postanowiliśmy jeszcze "zaliczyć" najbardziej znany plac w Marrakeszu - Jemaa el-Fna. No proszę! O to chodziło! Lokalne smaczki, stoiska z kolorowymi przyprawami, gwarnie i barwnie, tańczące kobry, skaczące małpki, zachęcające knajpki - mamy już plan na lunch następnego dnia. Wszystko zachęcające i spełniające nareszcie moje oczekiwania co do marokańskich klimatów. Ulegając zmęczeniu wracamy do domu, zostawiając sobie bardziej dogłębną wizytę na nazajutrz.
Kolację - tagine rybną, pierwszy raz własnej roboty - mieliśmy zjeść na dachu, na tarasie. Niestety grzmoty i deszcz przegonił nas z niego do nie mniej przyjemnego wnętrza.
NIEKTÓRE WGLĘDNE ATRAKCJE MARAKESZU
Wypoczęci rozpoczęliśmy przedpołudnie od wizyty w kolejnym klejnocie Marrakeszu - Pałacu Bahia. Rzecz jasna, znowu musieliśmy podzielić się na grupy z powodu Dudy. Pierwszy tym razem poszedł Daru z Moaną, a po odczekaniu godziny przy wejściu przyszła kolej na mnie.
Pochodzący z XIX wieku pałac sułtański imponował swoją architekturą, rozkładem pomieszczeń (aż 160 pokojów!), wewnętrznymi patio, 3-hektarowymi ogrodami. Ale najbardziej uwagę przykuwały sufity. Co jeden to piękniejszy. Niebywałe mozaiki kunsztownie ułożone z niezwykłą precyzją, szyja aż bolała od ciągłego patrzenia się w górę
PAŁAC BAHIA IMPONUJĄCY.
Detale dekoracyjno-wykończeniowe zaskakiwały, istnie koronkowa robota, aż niemożliwe wydawało się, że jeszcze tak niedawno temu potrafiono tak dbać o szczegóły. Nie dziwi więc fakt, że obiekt ten został wpisany na światową listę dziedzictwa UNESCO.
Poza murami jednak nie zachowało się wyposażenie wnętrz, w większości skradzione po śmierci ostatniego z właścicieli. Nieaktywna była już też cała część "hydrauliczna".
SZKODA TYLKO, ŻE STO LAT WCZEŚNIEJ W FONTANNACH BYŁA WODA
Zachwyceni wizytą pognaliśmy jak najszybciej, wszak głód wzywał, na plac Jemaa el-Fna, do upatrzonej dnia poprzedniego knajpki, Darowi aż ślinka ciekła na myśl o upragnionych, prawdziwych merguez'ach. A tu niespodzianka. Zastaliśmy cały plac otoczony prowizorycznym ogrodzeniem i zakaz wstępu - właśnie kręcą tu film, poinformowano nas.
Dobrze, że poprzedniego dnia zdążyliśmy zobaczyć jak naprawdę wygląda tu życie, bez tego uznalibyśmy pewnie to miejsce również jako przereklamowane. Ale co z jedzeniem? Przeszliśmy dookoła cały plac dwa razy i nic nam się nie podobało, wszystko było bardzo turystyczne, brak autentyczności kulinarnej, fast food'y i w końcu, z braku laku zasiedliśmy w miejscu ostatecznie zaakceptowanym. Było ok, ale po prostu ok, a nie cudownie, tak jak miało być.
NA "NASZYM DACHU" W MEDINIE I UBRANIA MOICH PAŃ W MARAKESZU
Nasyciwszy się udaliśmy się na zwiedzanie handlowo-produkcyjnej części mediny. Tym razem należy przyznać pewną estetykę temu miejscu - większość butików była wykończona w identyczny sposób - z drzwiami i daszkami drewnianymi, proponowane towary kusiły różnorodnością i wielobarwnością, ludzie nie  byli zbyt natarczywi. Przeszkadzały jednak ciągle przeciskające się przez tłumy szybkie, głośne i smrodzące niemiłosiernie motorowery oraz koty, które kłębiły się tutaj w takiej ilości, że wręcz miejscami nie udawało nam się przejść z Dudą i musieliśmy zawracać.
PRÓCZ CHIŃSZCZYZNY SĄ TEŻ KLIMATY REGIONALNE, ALE TRZEBA ICH SZUKAĆ.
Ze schodzonymi nogami, zmęczeni lądujemy w naszym apartamencie około 18.00, tak, żeby jeszcze nacieszyć się dogodnymi wnętrzami. Bardzo miło nam się tu mieszkało, ale myśl, że jutro opuszczamy miasto i jedziemy w góry jest dla mnie jeszcze milsza.
Rano mamy spokojnie czas do południa aby się spakować reorganizując i czyszcząc trochę wnętrze samochodu, zadbać trochę o własne ciała i skorzystać do woli z wygodnej łazienki. Wszystko zakończyłoby się pięknie gdyby nie kradzież...naszej kratki do lodówki samochodowej. Takie niewielkie coś, co oddziela artykuły spożywcze od ścianek lodówki, co Daru na chwilkę wyjął, żeby wysuszyć wnętrze i ani się obejrzał jak zniknęło. Szkoda, bez tego lodówka może przymrażać jedzenie. Ktoś za to pewnie będzie miał skrzynkę do roweru. Niesmak pozostał.
Niesmak ten jednak nie przeszkodził nam delektowaniem się morskimi pysznościami w Nowym Mieście Marrakeszu. Jedno z niewielu, jeśli nie jedyne miejsce w Maroku, gdzie posiłek nasz był spokojny i relaksujący, gdyż nie był zaburzony wyskokami Dudy w stronę wszędobylskich  kotów, tam ich nie było w ogóle. Za to niektórzy przechodnie szli z psami na smyczy, obraz bardzo rzadko spotykany w tym kraju - tylko w tych największych i najbardziej nowoczesnych miastach.
Jeszcze tylko zakupy i już jesteśmy na drodze do Imlil.
Imlil - miasteczko usytuowane ok. 60 km na południe od Marrakeszu znajduje się już w sercu wysokiego Atlasu. jest to baza wypadowa dla górskich piechurów, a w szczególności dla zdobywców najwyższego szczytu Maroka - Djebel Toubkal (4167 m n.p.m.). Chętnie bym do takich zdobywców należała, ale było to zbyt skomplikowane - wycieczki były zorganizowane, z przewodnikami i trwały 2-3 dni. Dla nas wchodziły w rachubę tylko wycieczki jednodniowe i najlepiej bez przewodnika, zbyt lubimy niezależność.
Dojeżdżaliśmy do celu już późnym popołudniem nie mając do końca pewności, gdzie będziemy spać, a do tego pogoda była niepewna, a wiadomo, że w górach potrafi być bardzo zmienna i kapryśna. W samym centrum Imlil jest masa możliwości noclegowych, ale nie takich jakich my szukamy, czyli kempingów. Wyczytałam, że owszem jeden "hotel" proponuje też opcję kempingową w następnym miasteczku Armoud, 4 kilometry dalej, położonym już prawie na 2000 m n.p.m. Postanowiliśmy się tam udać, choć droga dojazdowa za miastem zrobiła się niebezpieczna, wąska i kręta. Trapił nas lekki niepokój, szczególnie na widok zbierających się gęstych chmur. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w połowie drogi dostrzegliśmy wjazd na podwórko z napisem "CAMPING". Oczywiście natychmiast podeszliśmy wypytać się o szczegóły. W obiekcie, który był też małym hotelikiem, była tylko jedna kobieta, której jedynie oczy można było zobaczyć, tak szczelnie była odziana. Nie mówiła ani po francusku, ani po angielsku, ale potwierdziła, że kemping jest, jak najbardziej wskazując na wybetonowane małe podwórko. Była to jakaś opcja, szczególnie, że oczy miłej Berberki zionęły dobrem i gościnnością. Chcieliśmy jednak zobaczyć nasz niedoszły cel, porównać warunki i podjąć decyzję, podjechaliśmy więc szybko do Armoud i zobaczywszy tamtejszy kemping wśród błota i gratów samochodowych, równie szybko wróciliśmy do "naszego" Gite Tizi Milik.
W GÓRACH CAMPING NA PODWÓRKU
Był już obecny syn szanownej Berberki, który władał troszeczkę angielskim. Pomógł nam się rozbić pod dachem winorośli, zorganizować prąd, przyniósł smaczną i niebywale aromatyczną herbatę miętową, sprawił, że poczuliśmy się bezpiecznie i komfortowo. Miejsce do polecenia dla tych, którzy podróżują w podobny do naszego sposób.
Wszystko już było przygotowane, zdążyłam jeszcze pójść z Dudą na krótki spacer, kiedy zaraz po moim powrocie rozpętała się wietrzna i siermiężna ulewa. Co za szczęście!
Wieczór był długi i miły - poznaliśmy Polkę ze swoim angielskim mężem i koleżanką, którzy już podczas ulewy znaleźli tutaj nocleg w hoteliku, długo rozmawialiśmy na tarasie domu, podczas gdy Moana bawiła się, korzystając z translatora google, z całą gromadką pozostałej latorośli rodziny gospodarzy.
Poranek następnego dnia przywitał nas piękną pogodą. Wycieczka górska! Hurra!
Z plecakiem pełnym pyszności na piknik wyruszyliśmy w trasę po 9.00. Przygotowaliśmy wyprawę na przełęcz licząc na to, że z tego miejsca zobaczymy chociaż szczyt Toubkal. Wycieczka była cudowna, ciekawa, wznosiliśmy się wyżej i wyżej aż do przełączy pokonując 600 metrów przewyższenia i mając ciągle dookoła wysokie szczyty Atlasu,  Toubkala jednak nie zobaczyliśmy.
WYCIECZKA W ATLAS JEST BEZPIECZNA - TO TU OBCIĘTO GŁOWY DWÓM SZWEDZKIM TURYSKOM
Po zjedzeniu lunchu na przełęczy, napawaniu się widokami i rozmowie z lokalnym przewodnikiem, który akurat prowadził dwóch Hiszpanów, ruszyliśmy w dół wiedząc, że w tym regionie istnieje 100- procentowa pewność, że po 12.00 zacznie padać . I tak też było, co nas nie urządzało, ponieważ chcąc zejść inną drogą, którą widzieliśmy na maps.me, zgubiliśmy się. Biegliśmy więc w strugach nie wiedząc gdzie zmierzamy. Całkiem zmoczeni pożegnaliśmy się z przemiłymi gospodarzami, wsiedliśmy do przygotowanego już wcześniej samochodu i opuściliśmy kamping. W brzuchach burczało, liczyliśmy więc na dobrą i tanią knajpkę w centrum Imlil.
Jak to po deszczu, wszystko jest mokre. Bywa to niebezpieczne, szczególnie gdy kafle użyte do pokrycia schodów są całkiem gładkie. Nie do końca zrozumiałam co się stało, zdążyłam tylko zauważyć jak schodzący przede mną Daru i Moana, w tym samym czasie wywinęli kozła z nogami do góry i znaleźli się na samym dole schodów. Nie wiedziałam, co myśleć: szpital, pogotowie, żyją, są połamani, wstrząs... Moana płakała w niebogłosy, krzycząc coś o kręgosłupie, Daru był bardziej opanowany, podniósł się i tylko dłoń mi pokazał. Wybił sobie u ręki palec z łoża, ale tak, że wychodził mu pod skórą koło zegarka. Dzielnie, lub też w szoku pourazowym, mocno chwycił palec i wstawił go "na miejsce". Moanka była potłuczona, ale też się podniosła. Poobijała sobie żebra, ale bez żadnych złamań, ani przemieszczeń. Drżeliśmy wszyscy będąc trochę w szoku po tym co zaszło, zapomnieliśmy tymczasowo o głodzie i postanowiliśmy natychmiast stamtąd uciekać. O dziwo palec Dara tkwił na miejscu, ale bolało go to bardzo, ewidentnie ścięgna zostały naderwane. Do dziś (a minęło już 5 miesięcy), pomimo profesjonalnej kuracji, odczuwa jeszcze efekty tego upadku.
SPOTKANIA NA DROGACH I BUDYNEK STOWARZYSZENIA DO SPRAW ROZWOJU (ASSOCIATION POUR LE DEVELOPPEMENT)
Jadąc i podziwiając nietypowe dla nas zdarzenia na drogach szukaliśmy jednocześnie czegoś do wrzucenia do żołądka i dopiero po 15.00 w jakimś przydrożnym barze dostaliśmy na szybko kurczaka z frytkami. Co za uczta!
Do celu zostało nam jeszcze wiele kilometrów, znów pojawiło się zagrożenie, że nie dojedziemy przed zmrokiem, GPS pokazywał 20.00 - co już było na granicy. A celem było nadmorskie miasto Essaouira, a konkretniej pobliski kemping prowadzony przez francuską parę - Esprit Nature. Znów mieliśmy szczęście, gdy dojechaliśmy dokładnie o porze wskazanej przez GPS, właściciel kempingu Patrice, wywieszał właśnie tabliczkę na bramie - "Camping nieczynny". Gdybyśmy dojechali raptem 5 minut później spotkalibyśmy się nos w nos z tą właśnie tabliczką i załamani szukalibyśmy pewnie w panice alternatywnego rozwiązania. A chodziło o to, że właściciele kempingu wyjeżdżali na dwa dni, i jako że nikogo na nim nie było, postanowili po prostu zamknąć na ten czas teren. Oczywiście zostaliśmy przyjęci, wybraliśmy sobie dogodne miejsce obok sanitariatów i zostało nam powierzone zaufanie Francuzów jako jedynym kempingowym gościom. Mając tak komfortowe warunki postanowiliśmy spędzić tam aż dwie noce.
Essaouira to miasto, o którym chyba najwięcej słyszeliśmy dobrego, szczególnie od naszych poszczególnych kolegów żeglarzy. Ponoć miasto niezwykle przyjazne, kolorowe, niespotykany niebieski port rybacki, gdzie między kutry wpychają się czasami żaglówki obcokrajowców. Wyspani, ruszyliśmy więc przed południem na zdobycie tego nadmorskiego cudeńka.
Zaczęliśmy od portu. Faktycznie obraz odpowiada wyobrażeniom, choć panujący w nim fetor był w zasadzie nie do wyobrażenia. Szczątki ryb tu i ówdzie, a co za tym idzie - bynajmniej nie szczątkowe ilości kotów. Blisko portu postanowiliśmy poszukać knajpki ze świeżymi darami morza, ale wszechobecność ogromnej ilości wspomnianych powyżej zwierzątek uczyniła to niemożliwym. Już w jednej prawie się udało, Duda została przywiązana do drzewa - nie wyrwie przecież drzewa, pocieszamy się. Zerwała smycz.
Zrezygnowaliśmy z portu i gdzieś w zakamarkach znaleźliśmy miłą i przytulną restaurację.
DWA OBLICZA ESSAOUIRA
Zwiedzanie miasta było katorgą, Trafiliśmy właśnie na dzień świąteczny. A konkretniej pisząc - na największe święto muzułmańskie w tym kraju - Aid el Kabir, czyli Święto Barana. W tym roku wypadło 12 sierpnia.
Już od paru dni obserwowaliśmy tu i ówdzie jak ludność kupuje, lub zdobywa w inny sposób barany, wszędzie były prowadzone, przewożone nawet pomiędzy pasażerami motorowerów. W dniu święta składa się ofiarę Allachowi zabijając barany poprzez poderżnięcie im gardła. Mięso przyrządza się następnie w typowy marokański sposób (mechoui). Natomiast resztki baranów, takie jak poroża, czy skóra, pali się na ulicach.
ŚWIĘTO BARANA... TRUCHŁA, SMRÓD i BRUD. CÓŻ, TAKA TRADYCJA.
I my właśnie na to trafiliśmy w Essaouira. Wszędzie krew, cieknące porzucone zdarte baranie skóry, ogniska z palonymi resztkami na środkach dróg i chodników, obok których nie dało się przejść, tak toksycznie zawiewał wiatr. Nie dało się oddychać, głowa bolała od dymu, wszędzie było bardzo brudno i krwawo, że mieliśmy tylko jedną ochotę - jak najszybciej wyjechać z tego miejsca.
NAD OCEANEM PORTUGALSKA I HISZPAŃSKA FORTECZNA ARCHITEKTURA.
Chwilę odpoczynku od tego całego zgiełku znaleźliśmy na ufortyfikowanych murach, gdzie z resztą spotkaliśmy dwie Polki, które podobnie jak my chciały stamtąd zwiewać i w ogóle z Maroka, tak źle się w nim czuły. My jeszcze wyszliśmy poza stare miasto i po kilku krokach znaleźliśmy się w normalnej cywilizacji. Nadmorski pasaż, zadbany, czysta plaża (zakaz wstępu z psem) i europejskie knajpki z ludźmi mającymi przed sobą kieliszki bynajmniej nie wody. Poczuliśmy się jak w jakimkolwiek nadmorskim europejskim kurorcie. No dobra, o to też nam nie chodziło. Stwierdziliśmy, że najmilej nam będzie wrócić na nasz samotny kemping i zająć się grami karcianymi, co niezwłocznie uczyniliśmy,  z przyjemnością chowając się przed mocnym wiatrem w namiocie.

CAMPING U FRANCUZÓW. DROGO I NIKOGO, ZA TO CZYSTO.
Następnego dnia, gospodarze już byli na miejscu. Płacąc za nasz pobyt, wdaliśmy się z nimi w rozmowę i dostaliśmy parę wskazówek na dalszą drogę. Dowiedzieliśmy się, że nadmorska droga, którą mieliśmy jechać jest tak dziurawa, że lepiej nie ryzykować i pojechać drogą oddaloną od morzą, ale przejezdną. Że miasta, które mieliśmy zaplanowane po drodze, takie jak na przykład Safi, są absolutnie do ominięcia jako centra przemysłowe. A jeśli lubimy ryby i owoce morza - musimy koniecznie pojechać do Oualidia.
SKALISTE WYBRZEŻE OCEANU W OUALIDIA
Nie wahaliśmy się ani chwili, pognaliśmy jak najszybciej omijając przemysłowe dymiące smoki i to prosto do restauracji z ogromnym wyborem owoców morza. Na naszych talerzach zawitały ostrygi, jeżowce, kraby, rybne dania, rybne zupy... A w kieliszkach pojawiło się piwo i pyszne winko. A z portfela zniknęło 100 Euro. Cóż, drogo, ale warto było zapełnić żołądki tak długo już nie jedzonymi rarytasami.
A W LAGUNIE OSTRYGI I INNE MORSKIE CUDA. WOW. NO TO ZACZYNAM. OCH, JUŻ KONIEC...SZKODA
Po posiłku poszliśmy na krótki spacer, po czym zaczęliśmy szukać noclegu. Okazało się, że w Oualidii jest duży nowoczesny kemping "Laguna Park". Bardzo rozmowny i "obyty" właściciel, bardzo dobrze mówiący po francusku, dużo nam opowiadał o sobie i o swojej rodzinie. Okazało się, że jego córka była na wymianie szkolnej na Teneryfie w.... szkole Moany. I że z pewnością Moana za dwa lata również będzie miała taką wymianę szkolną i przyjedzie zapewne do Oualidii. Co za zbieg okoliczności!
Przed zachodem słońca wybraliśmy się na dość długi spacer na okoliczne wydmy i byłoby sielankowo, gdyby Duda nie potargała niechcący Darowi jego ulubionej koszuli z Karaibów. Będziemy przez to tym bardziej pamiętać to miejsce.
Następnego dnia, po popływaniu w basenie z muzułmańską rodziną właściciela, którego żona pływała w pełnym zestawie ubrań, zebraliśmy mokry od niesamowitej nocnej wilgoci namiot i udaliśmy się na powtórkę pyszności w restauracji przy wewnętrznej Lagunie. Było równie pyszne i równie drogie. Mieliśmy widok na pobliską plażę, z której kursowały stateczki na mierzeję oraz na kąpiące się w morzu rodziny.
PRZYPŁYW, TRZEBA SIĘ RATOWA
Ć I UCIEKAĆ Z TEJ PIASKOWEJ ŁACHY, ALE MI STRÓJ PŁYWACKI PRZESZKADZA.
Żeby dostać się na mierzeję, która nas przez cały posiłek kusiła i chcieliśmy na niej odbyć długi spacer, nie było innej rady jak wsiąść, za ustaloną kwotę, w jedną z takich morskich taksówek i pognać z rozwianym włosem na przeciwległy brzeg.
PŁYNIEMY NA MIERZEJĘ
Spacer był bardzo przyjemny, Duda mogła ganiać wolna. Szliśmy grzbietem przechodząc obok rozlewisk, przez niewielkie osady i wzdłuż dużych i starannie ogrodzonych plantacji...pomidorów, co nas dość zdziwiło, jako że słone powietrze z reguły nie służy uprawom. Tutaj jakaś specyfika powodowała, że miejsce było świetnie trafione, a dorodne pomidory rosły gęsto na krzaczkach. Wróciliśmy plażą tak, żeby zdążyć na nasz umówiony stateczek na godzinę 18.00.
I SPACER PO NIEJ
Opuściliśmy Oualidię i jadąc wybrzeżem dotarliśmy jeszcze tego wieczoru do Al Jadida. Przed samym zmrokiem rozbiliśmy się na ohydnym kempingu "International", gdzie nawet nie było jednej "normalnej" ubikacji, same tureckie, czego ja osobiście nie cierpię, i ani kropli ciepłej wody. O czystości nie wspomnę.
Pozytywnym punktem kempingu był fakt, że znajdował się on względnie blisko centrum Al Jadidy, dzięki czemu po porannych niedogodnych toaletach zostawiliśmy samochód bezpiecznie na kempingowym parkingu i poszliśmy do miasta na piechotę.
KONRASTY PO DRODZE, TU NIKT O EKOLOGIĘ NIE DBA. W AL JADIDA PIĘKNA ALEJA, HOTEL RUINA I BRUDNY PARK.
Szliśmy nadmorską promenadą, gdzie tętniło plażowe życie, tłumy na piasku i podobnie w wodzie. Pasaż był architektonicznie nieźle zaplanowany, ale oczywiście, jak wszędzie, niedoróbki lub śmieci kłuły w oczy. W centrum zasiedliśmy w pierwszej kolejności w przyjemnej knajpce z zewnętrznym tarasem, gdzie Duda nie była denerwowana innymi stworzonkami, a my mogliśmy w pełnym spokoju spałaszować ogromne porcje świeżo upieczonych ryb i smażonych owoców morza. Spokój nasz zakłócił jedynie pewien kierowca, który przejeżdżając dość znacznie zahaczył o zaparkowany samochód i nieźle go porysował. Daru miał refleks zapisać szybko tyle ile zapamiętał z numeru rejestracyjnego (cyferki, arabskie przecież, plus kłaczki, też arabskie) i przydało się - okazało się, że poszkodowany samochód należy do właściciela "naszej" restauracji.
Po lunchu odbył się spacer po medinie otoczonej murami obronnymi. Miasto Al Jadida należało niegdyś do Portugalii, więc fortyfikacje i niektóre zachowane jeszcze budynki wewnątrz murów zostały wybudowane przez Portugalczyków
W AL JADIDA ZNÓW EUROPEJSKIE FORTYFIKACJE Z MEDINĄ WEWNĄTRZ. NAD OCEANEM SĄ RYBY!
Spacer był dość miły, ale krótki - Moana ciągnęła nas do powrotu nabrzeżem, idąc w odwrotną stronę obiecaliśmy jej, że będzie mogła skorzystać z plaży i wykąpać się w morzu. My nie dotrzymaliśmy jej towarzystwa, nie mogliśmy z powodu zakazu wprowadzania na nią piesków.
Tuż przed 16.00 zabraliśmy nasz samochód z parkingu i wyruszyliśmy w stronę Casablanki. Internet podawał różne możliwości kempingowe, ale nasze nadzieje stopniowo malały. Jeden kemping okazał się służyć jedynie bungalowami, drugi był zamknięty na cztery spusty i już nieźle zniszczony, trzeci zaś był dopiero po przeciwnej stronie miasta i to 30 km na północ - prawie w połowie drogi między Casablanką a Rabatem. Zaczęliśmy rozważać opcję spania w mieście w hotelu, ale jednak nasza preferencja do kempingowania przeważyła i uznaliśmy, że nadłożymy parokrotnie te 30 km.
Dojechaliśmy do miasta portowego Mohammedia - to tam miał być cel naszej podróży. Ale dojechawszy do miejsca wskazanego przez GPS zastaliśmy bramę też całkowicie i jakby definitywnie zamkniętą. No nie, tego już za wiele, a na dodatek zostało pół godziny do zmroku, co tu robić? Nie wydawało nam się prawdopodobne, żeby tego kempingu nie było, przecież czytaliśmy o nim opinie w internecie sprzed kilku dni. Objechaliśmy więc dookoła niezbyt wykończone i z pozoru niezamieszkałe osiedle i z drugiej strony dotarliśmy do muru, a wyjrzawszy zza którego zobaczyliśmy w dole namioty, przyczepy, kampery i przygotowane stanowiska. Uff, jest, ale jak tam wjechać? Pomógł nam przechodzący właśnie kempingową alejką mężczyzna i wytłumaczył, odkrzykując uprzejmie na nasze wołanie,  jak znaleźć właściwe wejście. Udało się.
Wybraliśmy sobie dogodne miejsce i choć panowała w tym miejscu brudna kurzawa, byliśmy zadowoleni. Prowadzący kemping chętnie i dużo z nami rozmawiał, wypytywał o naszą podróż, etapy, wrażenia, opinie. Typowy szpicel, rzekł Daru. Ale i tak postanowiliśmy zostać tam na dwie noce i zrobić postój techniczny, czyli pranie - nieczęsto trafiał się nam dostęp do pralek.
Najważniejszym obiektem do zobaczenia w Casablance stanowił meczet Hassana II. Po porannym zrobieniu i rozwieszeniu dookoła naszego stanowiska wielkiego prania, wyruszyliśmy o 11.00 do miasta. Zwiedzanie rozpoczęliśmy, rzecz jasna od lunchu w polecanej przez przewodnik restauracji - "La Taverne du Dauphin": sepie, ostrygi, małże, ośmiornica, czyli to co tygrysy lubią najbardziej, doskonałe i w dość przystępnych cenach. Obsługa fachowa i niezwykle miła. Faktycznie, ten punkt gastronomiczny zasługuje na rekomendację i na jak najlepsze oceny. Troszkę zasiedzieliśmy się przy stole, na spacer po medinie nie zostało więc zbyt dużo czasu. Szybka pętla i musieliśmy pospieszyć w stronę Meczetu po bilety.
Meczet Hassana II jest największy w Maroku oraz jest jednym z największym meczetów na świecie, drugi lub trzeci po meczecie w Mekce. Jego minaret natomiast mając 210 metrów wysokości jest najwyższym minaretem na świecie oraz najwyższą budowlą w Maroku. No cóż, możnowładcy lubią wszystko, co naj. Szkoda tylko, że za państwowe pieniądze - budowa kosztowała ponoć około 700 milionów euro czyli miliard dolarów. Daru przebywał w Maroku wielokrotnie w czasach, kiedy meczet był w budowie, a ponieważ budowę, prowadzoną przez francuską firmę Buyges, zwiedził, był więc niezmiernie ciekawy efektu.
W CASABLANCE MILIARD DOLARÓW
Jak się można było spodziewać psy miały zakaz nie tylko wstępu do środka, ale też na plac zewnętrzny, w zasadzie nie miały prawa nawet spojrzeć na tą budowlę, musieliśmy się więc znów podzielić na podgrupy.
Tym razem pierwszeństwo zwiedzania padło na mnie i Moanę. Wyruszyłyśmy na ponad godzinną przygodę z francuskojęzycznym przewodnikiem. Wraz z wejściem do meczetu same cisną się na usta okrzyki: "wow", "och", "ach" i tym podobne. Faktyczna przestrzeń - ogromna główna sala 100X200 metrów, wysokość, blask i ... czystość onieśmielają, całość robi niesamowite wrażenie. Szczegóły detalu, pieczołowita praca wykończeniowa, otwierany mechanicznie dach, wszystko było naprawdę na najwyższym poziomie. Wrażenia potęgował dodatkowo fakt, że było pusto, echo obijało się o ściany. Pomyśleć, że może się tu spotkać ponad 5000 wiernych na raz!
Wizyta minęła nam szybko i ciekawie, trafiłyśmy na bardzo zabawnego przewodnika umiejącego suche fakty zabarwić żartami i anegdotami. Moana została do końca wizyty, ja musiałam wyjść odrobinę wcześniej, żeby zastąpić Dara przy Dudzie, tak, żeby zdążył kupić sobie bilet.
WYDANYCH PRZEZ HASSANA II NA SWOJĄ PAMIĄTKĘ. BRAMY Z TYTANU PO KILKADZIESIĄT TON KAŻDA.
Daru czekał na mnie nerwowy, zewsząd go wyrzucano z powodu psa mówiąc, że nigdzie nie wolno z psem chodzić. Wkurzony sytuacją pognał na zwiedzanie, a ja czekałam zaniepokojona na Moanę, nie miałam jak jej przekazać, gdzie się znajduję. Łaskawie pomogła mi ochrona obiektu i dowieźli mi Moanę meleksem.
Spacerując po pobliskiej, ładnie zagospodarowanej okolicy - w miejscach, które były bagnami podczas budowy meczetu, doczekałyśmy się w końcu na Dara. Wracając do samochodu szliśmy bardzo zabawną ulicą. Wzdłuż trotuaru w regularnych odstępach ciągnęły się ślady jakby po.. wymiotach, w każdym razie kolorystyka i rozbryzg na to wskazywał. Nie widzieliśmy jeszcze nigdy jednego miejsca, gdzie by ta przypadłość się ludziom trafiała równie często. I Gęsto. Oto, co prócz meczetu Hassana II, najbardziej utkwiło mi w pamięci z Casablanki, nie jest to zbyt ciekawe miasto. Żeby dopełnić obrazu zrobiliśmy jeszcze rundkę po poszczególnych dzielnicach, głównie Quartier des Habous, ale tylko samochodem i wróciliśmy na nasz kemping w Mohammedii.
Mohammedia, jak już pisałam, miasto portowe, ewidentnie przyciągnęła wielu bogatszych Marokańczyków. Znajduje się w niej nad morzem nieskończona ilość osiedli, które ciągną się kilometrami. Ale tylko niektóre są wykończone i zamieszkałe. Zdecydowana większość pozostała w fazie stanu surowego otwartego i tak stoi do dziś. Takiego skupiska niedokończonych budowli jeszcze nie spotkaliśmy. A co się stało z inwestorami? Pranie pieniędzy?
A WOKÓŁ CASABLANKI NIGDY NIE SKOŃCZONE INWESTYCJE W PRZERAŻAJĄCEJ ILOŚCI.
Ostatnie nasze dni w Maroku zostały poświęcone na zwiedzanie dużych miast. Przyszła kolej na Rabat, stolicę Maroka. Zaczęło się źle.
Zatrzymaliśmy się w pobliżu Mauzoleum Mohammeda V, tuż obok wejścia na przylegający doń ogromny plac pełen niedokończonych kolumn. Przy wejściu na białych koniach siedzieli strażnicy i pilnowali bramy, ale, jako że nie mogą oni nawet mrugnąć okiem, kaszlnąć czy uśmiechnąć się - podobnie jak brytyjscy strażnicy Królowej, nie uprzedzili nas oni, że robimy duży błąd wchodząc na ów plac z psem. Większego znieważenia chyba być nie mogło, po kilku chwilach dorwał nas tajny ochroniarz, rodem z "Men in black", i grożąc, brutalnie nas wyrzucił nakazując zlikwidować wszystkie zdjęcia  ujawniające, że jakiś brudny pies pojawił się tak blisko Mauzoleum. No cóż, mimo ochoty Dara do bójki z cywilem (kto ty jesteś? pokaż dokumenty!), pod groźbą wezwania policji wycofaliśmy się z miejsca pogardliwie na nie patrząc. Kątem oczu zerknęliśmy jeszcze na pobliską wieżę Hassana, która miała być minaretem meczetu, który nigdy nie powstał (stąd te niedokończone kolumny) i do której też nie mogliśmy się zbliżyć.
W RABACIE MAUZOLEUM MOHAMMEDA V, TEŻ KRÓLA. Z PSEM NIE WPUŚCILI.
Oddaliliśmy się od miejsca w poszukiwaniu napełniacza pustych brzuchów. Tym razem trafiliśmy na małe koguciki przepysznie przygotowane w knajpce "Coq magique". Potem standardowo: medina, Casbah, dość przyjemny spacer po w miarę zadbanych miejscach z widokiem na pobliskie plaże, a że była to sobota, kłębiły się na nich tłumy.
ŁADNE RABATY W RABACIE. STOLICA PANIE! U GÓRY PO LEWEJ MAUZOLEUM MOHAMEDA V
Do samochodu wróciliśmy pasażem nadmorskim i pojechaliśmy jeszcze w miejsce rozsławionej nekropolii Chellah, położonej na wzgórzu przy głównej rzece miasta i łączącej w sobie rzymskie ruiny oraz grobowce sułtańskie.
NECROPOL DE CHELLAH - ZADBANE, ŁADNE MIEJSCE OTOCZONE MUREM I TRAWNIKAMI
Okolica była przepiękna, zadbane i pięknie przystrzyżone, tryskające zielenią, trawniki wręcz prosiły, żeby się po nich turlać. Dookolny ząbczasty mur pilnie chronił ciekawych zawartości nekropolii, a strażnicy i bileterzy w bramie wejściowej strzegli przed wpuszczaniem do środka piesków... ojoj, cóż za niedola dla tych biednych zwierzaków, a dla ich właścicieli jeszcze większa. Znów musieliśmy zwiedzać na raty. Podczas gdy Daru z Moaną plądrowali gruzy odczytując ich dawne przeznaczenie, ja obeszłam z Dudą mury, po czym zbiegłyśmy miękkim trawnikiem. Nawet nie zauważyłam przemijającego czasu, a już przyszła moja kolej zwiedzania. Wizyta była ciekawa, jak w każdym miejscu pokazującym  i uzmysławiającym życie (i śmierć) zaprzeszłych cywilizacji.
A W ŚRODKU RZYMSKIE RUINY I ŁADNE DZIEWCZYNY. I KOTY, BRR...DUDY NIE WPUŚCILI
Tego wieczoru, po zaopatrzeniu żywnościowo - alkoholowym w stołecznym Carrefourze, wylądowaliśmy w mieście Kenitra, na najdziwniejszym "kempingu" na jakim byliśmy. Nie mieliśmy wyboru - był on jedynym  osiągalnym czasowo i odległościowo. Być może kiedyś miał swoje lata świetności, teraz był zapuszczony, brudny, pełen odchodów wchodzących tam bezdomnych psów. Pośrodku stały budynki basenu, do którego kiedyś było wejście dla gości kempingu, teraz trzeba było dodatkowo słono zapłacić. Towarzyszyli nam szwendający się dziwni cicho-ciemni mężczyźni w tunikach, którzy spali w nocy na ziemi przed dawnymi bungalowami, które wyglądały na opuszczone, zresztą podobnie jak sanitariaty. Było to miejsce na szybki postój z konieczności, które przyczyniło się ewidentnie do rosnącej we mnie euforii, że już za dwa dni wrócimy do cywilizacji, takiej jaką sobie trochę bardziej cenimy, i w której czujemy się dużo swobodniej.
Przed nami jeszcze Tanger. Opuszczamy więc z ulgą o poranku Kenitrę i tniemy autostradą, która niczym nie odbiega od standardów europejskich, oprócz tego, że jest dużo tańsza (w przypadku płatnych autostrad) i mniej zatłoczona. Po drodze przystanek na lunch w uroczym miasteczku Asilah.
W ASILAH ŁADNA STARÓWKA I CZYSTA!
Niewielka nadmorska miejscowość, położona na południe od Tangeru, zachwyciła nas (sic!) swoją mediną z jej niebiesko-białą kolorystyką, niczym na greckich wysepkach, czystością, i ogólną estetyką. W ciasnych uliczkach przygrywały zespoły, czuło się wesołą i bezpieczną atmosferę. Nawet sklepiki dla turystów proponowały mniej badziewne suweniry. Bardzo pozytywny akcent na koniec naszej podróży po Maroku.
BIAŁONIEBIESKA ASILAH
Po obejściu całego miasteczka musieliśmy pospieszyć do samochodu, chcieliśmy do Tangeru dojechać w miarę wczesnym popołudniem, żeby jeszcze były miejsca na jedynym kampingu usytuowanym bardzo blisko centrum miasta.
Camping Miramonte jest rozchwytywany przez obcokrajowców i lokalnych podróżnych, a że jest niewielki (większa część tylko dla piechurów z namiotami) i że nie ma opcji rezerwacji telefonicznej, nasza decyzja o wcześniejszym pojawieniu się na nim była bardziej niż słuszna - zajęliśmy ostatnie wolne dla samochodu miejsce. Mimo bogatego zainteresowania turystów, kempingu tego nie można zaliczyć do cywilizowanych. Miejsca w ogóle nie są odgrodzone, jeden drugiemu zagląda do namiotu, brak ciepłej wody (dodatkowo płatna i to bardzo ograniczona), a z braku miejsca kuchennego lokalne kobiety w łazienkach czyściły ryby do kolacji i odsączały spaghetti, którego połowa została w umywalce. No ale nie przybyliśmy aby tam sterczeć, tylko spędzić jakoś noc, więc nie było się co skarżyć, tylko po szybkiej instalacji obozu wyruszyliśmy na piechotę na podbój Tangeru.
TANGER - WBREW PRZEWODNIKOWI, TO MIŁA NIESPODZIANKA, NO I JUŻ EUROPĘ WIDAĆ.
Długą wycieczkę rozpoczęliśmy punktem widokowym na port i nadmorską aleję, będący jednocześnie miejscem zamieszkanym kiedyś przez starożytne cywilizacje, wskazywały na to charakterystyczne wydrążenia w skałkach. Przeszliśmy całą medinę i Kasbah i zeszliśmy w dół do morza postanawiając wracać na kemping "na okrętkę", nadmorską aleją, którą wcześniej widzieliśmy z góry.
Tanger, podobnie jak inne duże miasta Maroka, takie jak Rabat, czy Casablanca, jest bardzo nowoczesnym miastem. Momentami przebywając w ich nowoczesnych centrach, z dala od medin, zapominało się przez chwilę o różnicy kultur i religii. Tam wiele kobiet nosi europejskie emancypowane ubrania, spotyka się ludzi z psami, jest dość nowoczesna architektura. Tanger oprócz tego okazał się być najschludniejszym z tych miast. Kolidowało to z wyobrażeniem jakie sobie zdążyłam sobie, dzięki przewodnikowi, o tym mieście wyrobić. Kiedy szykowaliśmy się będąc na Bubu, na przepłynięcie cieśniny gibraltarskiej, wiedzieliśmy, że w miejscu, gdzie jest już blisko do Tangeru spotyka się często handlarzy narkotyków i jakoś tak utkwiło mi w głowie, że jest to miasto nieczyste, pełne przestępców i ćpunów. Nic z tego, było czysto i bezpiecznie. Przy nadmorskiej alei była też ścieżka dla biegaczy i rowerów, na cudnie utrzymanych trawnikach wylegiwały się rodziny, czuć było rozluźnienie i dobre samopoczucie. W zasadzie żałowałam, że tak mało czasu przewidzieliśmy na Tanger, jedyne duże miasto, które aż tak nam się podobało, ale i tak zdążyliśmy obejrzeć je dość dokładnie.
Ostatnim smaczkiem były... ślimaki. Na ulicy stał kolorowy samochód - obwoźny kucharz ślimaków. Nie omieszkaliśmy spróbować i były naprawdę pyszne, nawet Moanie uszy się trzęsły.
ŚLIMAKI PALCE LIZAĆ. ZDJĘCIE KRÓLA NAWET W WOZIE ŚLIMAKA.
Na nocleg wróciliśmy o zmroku, ale bardzo zadowoleni z naszego ostatniego dnia w Maroku.
Byliśmy też, mimo wszystko, bardzo zadowoleni właśnie z faktu, że był to ostatni dzień.
Po bardzo źle spędzonej nocy z powodu hałasów do rana, wstaliśmy bardzo wcześnie i już przed 10 byliśmy gotowi do drogi na prom z Ceuty. Prawie dwugodzinna droga wiodła przez góry, a z niej roztaczały się przepiękne widoki. Rozkoszowaliśmy się nimi i ładowaliśmy pozytywną energię przygotowując się na długą kolejkę graniczną. W tę stronę obyło się jednak bez większych problemów i szybko udało się przebrnąć przez kontrole. O 13.00 wjechaliśmy do Ceuty, czyli formalnie już do Hiszpanii.
Mieliśmy szczęście, niedługo potem dowiedziałam się, że parę dni po naszym przejechaniu granicy, w Ceucie doszło do ataku emigrantów, którzy forsując przejście taranowali wszystkie stojące w kolejce samochody strzelając na ślepo. Ofiar śmiertelnych nie było, nie mniej jednak niechętnie stałabym się świadkiem takiej sceny. Dobrze, że o takich przypadkach, których jest oczywiście wiele, nie wiedziałam wcześniej i w tej błogiej nieświadomości wszystko odbyło się dla nas bezstresowo.
OPUSZCZAMY DZIWNY CAMPING W TANGERZE I JUŻ GRANICA. JAKOŚ W TĘ STRONĘ KONTROLA NA SZYBKO, PRÓCZ NARKOTYKÓW NICZEGO SIĘ STĄD NIE WYWOZI.
Już pisałam, że Ceutę pamiętaliśmy z czasów Bubu jako miasto pustawe, mało rozwinięte, dość biedne. Teraz jednak wydała nam się kolorowa, rozbudowana, ciekawa. Po zakupieniu biletów na prom na godzinę 16.00 uznaliśmy, że dysponujemy spokojnie czasem. Wjechaliśmy więc na wzgórze, z którego roztaczał się piękny widok na całe miasto i na Gibraltar po drugiej stronie cieśniny. Mimo szargającego wiatru zjedliśmy tam lunch opierając się o maskę samochodu, i cieszyliśmy się jak dzieci, że już jesteśmy w Hiszpanii.
GOŁE RAMIONA I MINI = EUROPA!  GIBRALTAR JUŻ WIDAĆ.      
Powrót promem przebiegł błyskawiczne, woda cięta przez szybki prom i jego śruby zostawiała za sobą białą pierzastą smugę, a uśmiechy na twarzach kwitły. Zamiast męczyć się jeszcze w Maroku 4 dni, tak jak zakładaliśmy wyjściowo, czekało na nas odkrywanie nowych zakątków ukochanej Andaluzji.
Już tego samego wieczoru wylądowaliśmy na bardzo sympatycznym kempingu przy miasteczku Vejer de la Frontera, obok którego były miłe leśne piaszczyste ścieżki spacerowe lub joggingowe, i nie wierzyliśmy własnemu szczęściu, że wszystko jest takie... no nie wiem jak to ująć, ale najbardziej pcha mi się słowo - normalne.
Wiem, że być może wygląda to na przesadę, ta nasza egzaltacja powrotem, ale prawdą jest, że naprawdę wówczas nasze odczucia względem Maroka były dość negatywne, mimo oczywiście kilku cudownych miejsc, cudów natury, ludzi,... Dzisiaj te złe wspomnienia już trochę wyblakły, na szczęście ludzki organizm najczęściej wypiera z pamięci niedogodności, a zostawia samą śmietankę. Po kilku miesiącach od powrotu już bardziej świadomie patrzę na tę podróż i z perspektywy czasu cieszę się, że ją odbyliśmy, była przecież bardzo interesująca wielowymiarowo. Jednakowoż zdania w naszej rodzinie nie są podzielone, wszyscy mówimy to samo: na pewno nie ma potrzeby, żeby kiedykolwiek tam wrócić.

TERAZ TROCHĘ PONARZEKAM JA
W zasadzie można powiedzieć, że z Maroka uciekliśmy przedwcześnie.
Po Namibii, był to znów powrót do podróży moich młodzieńczych lat. Tam daleko, mogłem zobaczyć konsekwencje zmiany systemu z apartheidu, i dominacji białego człowieka, na niby demokratyczny, nazwijmy go demokracją black style. Tu, tak blisko Europy, zmienił się tylko król, z ojca na syna.
Czym dłużej myślę o Maroku, tym bardziej nie lubię Polaków, a to dzięki ich stosunkowi do Zjednoczonej Europy. Jak to możliwe?
Otóż trzydzieści lat temu zostawiłem Maroko na poziomie Polski tamtych lat. Dziś wracam i widzę kraj, który próbuje się od tych trzydziestu lat podnieść, unowocześnić , nawet zdemokratyzować w pewnym sensie, i nic z tego mu się nie udaje. Ludzie żyją niby szczęśliwie, głodu nie widać, a jednak notorycznie ktoś taranuje przejście w Ceucie aby stamtąd uciec. Maroko nie może się podnieść, bo nie ma tego co dostała Polska od Europy. Po prostu, kupę pieniędzy, technologii, i wielomiliardowych inwestycji. Polska jest po tych trzydziestu latach krajem nowoczesnym, z przyzwoitą już siecią dróg, w miarę szybką koleją, krajem zadbanym i rozwiniętym, którego obywatele mogą poruszać się po Europie z dowodem osobistym, żyć i pracować gdzie chcą. Kto tego nie docenia ten kiep i powinien odwiedzić Maroko, będące nieustająco zamkniętym trzecim światem, jakim była Polska 30 lat temu.
Przede wszystkim, prócz Polski tamtego czasu, Maroko przypomina mi Rumunię Caucescu. Kraj niezwykle policyjny, z kultem jednostki. Portret króla i jego rodziny jest wszechobecny, w każdym domu, sklepie, zakładzie, w samochodach itp. Nie myślę, że to wyłącznie miłość do monarchy. Podobnie jak w Rumunii, w ogólnym syfie, okolice pałaców królewskich (stojące w wielu miastach, zwanych też królewskimi) są niezwykle zadbane, a drogi, którymi król ma przejechać są dekorowane i sprzątane. Znamy to wszystko z komuny.
Choć klasa średnia powstała, wszystko posiadają i wszystkim rządzą, świetnie wykształcone w najlepszych światowych uczelniach, elity zbliżone do pałacu. To oni mają dostęp do pieniędzy i bogactw tego kraju. Podobnie jak Caucescu swój złoty pałac w Bukareszcie, ojciec dzisiejszego króla Hassan II, wybudował za miliard dolarów największy w Afryce meczet. Na swoją cześć, i dziś meczet ten nosi jego imię.
Przejazd przez Marko był dla mnie szokujący, na każdym kroku widać było rozpoczęte inwestycje i od wielu lat porzucone. Były to setki tysięcy domów indywidualnych, osiedla od małych do wielkich, na których straszą zardzewiałe dźwigi. Tyle trudu na marne, aż serce się kraje.  Polacy plujący na Unię nie rozumieją, że na przykład kryzysowi roku 2008 Europa w dużej mierze oparła się, bo była zjednoczona. Maroko było samotne w walce z kryzysem, a gdy jeszcze dołożyć do tego, że głównym napędem marokańskich inwestycji był narkopieniądz, to wszystko będzie jasne. Niektórzy z tych deweloperów to kryminaliści, których ścigają listy gończe Interpolu, ale cóż, Maroko nie ma umowy o ekstradycji np. z Francją, gdzie ci bandyci prali pieniądze. Wszechobecna policja króla jakoś w ich wypadku milczy i przymyka oko, a może mają ochronę władcy?
Jednak kryzys dotknął nie tylko prywatne budownictwo, dotknął też infrastrukturę całego kraju. Na każdym kroku widać rozpoczęte i zatrzymane od lat prace. Rozbabrane krawężniki, jakieś nie schowane kable, brakujące płyty i asfalt, wszędzie widać brak pieniędzy właśnie.
MAROKAŃSKIE STANDARDY
Bardzo jestem Marokiem rozczarowany. Jadąc tam myślałem sobie, że miło by było mieć tak blisko nas kraj, do którego można by w każdej chwili wyskoczyć na wakacje, coś zobaczyć. Nie przełamałem się jednak przez ohydztwo toalet*, przez notoryczne nagabywanie i traktowanie wszędzie białego człowieka jako dojnej krowy. Cóż  z tego, że owoce smakują jak nigdzie, kiedy wszechobecny brud (i tak mniejszy niż kiedyś) jest trudny do zniesienia. Przyzwyczailiśmy się do innego życia i nie ma szczególnych powodów aby z niego rezygnować, nawet dla finansowej atrakcyjności miejsca. A i ta była relatywna, średnia wydatków podróży wyniosła 103€ dziennie śpiąc na bardzo tanich campingach i przy tanim paliwie (0,80€/L).
*Trzydzieści lat temu wyjaśniono mi w Maroku, że my Europejczycy jesteśmy brudasami, bo sobie gówno rozcieramy papierem na dupie, a oni, czyściochy, myją sobie tyłki wodą. Fakt, papieru w klozetach nie uświadczysz, za to jest kran, nisko z boku na ścianie, możesz sobie więc tyłek umyć, tyle że gówniane pomyje spływają na podłogę i rozlewają się wszędzie. Było tak nawet w eleganckich restauracjach. Brawo czyściochy!   
Religia nie przeszkadzała mi szczególnie, owszem, drące się o piątej rano złej jakości głośniki oznajmiające światu, że Allach jest największy, atrakcją nie są, ale i u nas dzwon kościoła też wali o siódmej nawołując wiernych do mszy. Nawet było to zabawne, codziennie zakładaliśmy się z Beatą czy to dźwięk modlitwy czy wyjący skuter jadący pod górkę. Raz był skuter.
A stroje? Cóż w dzisiejszym świecie, kiedy w nowych spodniach robi się dziury przed sprzedażą… Drażniąca jest jedynie nierówność, kobiety muszą się zasłaniać i ubierać zgodnie z nakazem religii, a mężczyźni jak chcą.
WYBORY MISS MAROKA
Ja wiem, że nam się po tylu podróżach w głowach poprzewracało, ale Maroko generalnie niezbyt mnie zachwyciło, również swoimi atrakcjami turystycznymi.
Mediny z nielicznymi wyjątkami są wszędzie jednakowe, głównie z chińskim badziewiem, zniknęły bowiem  produkty lokalnego wyrobu i warsztaty, których tyle kiedyś widziałem.
Od lat opowiadałem Beatce o Marrakeszu, dziś byłem nim więcej niż rozczarowany. Opowiadałem o oliwkach o tysiącu smakach, o wiszących kolorowych tkaninach, właśnie farbowanych i schnących na wietrze, dziś nie znaleźliśmy nigdzie stoiska z oliwkami, a najlepsze były w Carrefourze. W Carrefourze były też sklepy z alkoholem tak odrzucanym przez religię, ukryte z boku, z innym wejściem. Zawsze był w nich tłum podpitych i młodzieży, syf i brud, a atmosfera niezbyt pewna, z zaczepiającymi, proszącymi o pieniądze, pijakami. W tych sklepach, i ich okolicach, jakoś wszechobecne służby króla zawodziły.
Generalnie zabytki też były słabe. Pałac Bahia w Marrakeszu, jedno z najbardziej turystycznych miejsc, z niebywałymi sufitami, ma suche fontanny. Sto lat temu zachwycały, tworząc niebywałą atmosferę tego miejsca. Dziś, w XXI wieku, ma się wrażenie, że technologicznie miejscowi sobie nie radzą, lub też nie ma woli politycznej, choć wola sprzedaży drogich biletów jest.
Innym takim miejscem to ogród Majorelle, z którego dziewczyny wychodząc (ja czekałem na zmianę z Dudą) powiedziały: phi, bilety drogie, a to sto na pięćdziesiąt metrów i na dodatek połowę okazów roślin mamy u siebie w ogrodzie.
Serce Marrakeszu, plac Jamaa El-Fna jest jedną wielką restauracją nastawioną na turystów, a zaklinacze węży czy posiadacze małpek na smyczy, tych samych, których tyle było na wolności na Gibraltarze, szukają grosza równie agresywnie, jak zaganiacze knajpowi. Tym ostatnim nie udawało się przetłumaczyć, że nie możemy z Dudą u nich zasiąść, bo wszędzie są koty. Koty? Jakie koty? Tu nie ma żadnych kotów! A nawet gdyby jakiś się pojawił to zaraz przepędzimy! No i leciały po chwili trzy stoliki w powietrze z całym żarciem i piciem. A nie mówiłem!
Czekałem na wycieczki w górach Atlas, w których byłem tylko raz, zimą, i jeździłem na nartach. Dla mnie nie są to góry urokliwe, ma się wrażenie, że to kompletnie zerodowane ruiny gór. I choć, jak w każdym kraju, były miejsca zachwycające, to generalnie nic nie zaparło mi tchu w piersiach (tchuja nie mam). No może wycieczka małpim kanionem.
Pustyń widziałem wiele w różnych zakątkach świata, w Australii, Ameryce Południowej i Północnej, w Afryce. Kilka wyłącznie piaskowych, z których najpiękniejsza była w Namibii, zaraz za nią zupełnie biała w USA. W Maroku mieliśmy szczęście. Mimo, że w Merzouga pustynia to tylko niewielka i niezbyt wysoka wydma (20x8 km), a miejsce to jest turystycznym przemysłem, to jednak przypadkowa intymna wycieczka, z nocą na pustyni i jej spadającymi gwiazdami, była przeżyciem. Nie przeszkadzała nawet świadomość obecności wokół setki innych obozowisk. No i sama jazda na dromaderze, która jest prosta jeśli jeździło się konno, to podobny ruch biodrami. Natomiast kiedy zwierz wstaje czy siada jest to ruch łamiący człowiekowi kręgosłup.    
Beata któregoś dnia rzekła: już wiem z czego oni budują budowle - to nie glina i słoma tylko kozy z nosa mieszane ze słomą. To była święta prawda, notoryczne dłubanie w nosie było cechą charakterystyczną wszystkich, z nami włącznie. Chusteczka nie pomagała, cały czas nos ma się zaklejony zaschniętym pyłem, i tylko sprawny paznokieć pomagał aby, kulka do kulki, jedną cegiełkę dziennie sklecić. Po naszym miesięcznym pobycie, we trójkę moglibyśmy już mieć małą chatkę. Widać to było po samochodzie, który codziennie rano wyglądał podobnie, wystarczyło kilka kropel deszczu czy poranna rosa. Czyli: wszechobecny pył utrapieniem był.    
TAK WYGLĄDAŁO NASZE AUTO CODZIENNIE RANO. MOANA! DO ROBOTY!
Przypominam tam sobie czasy biednej polskiej komuny, kiedy to obcokrajowców z bogatego zachodu traktowano zawsze z intencją, pomocą, rzadko z chęcią dojenia ich z pieniędzy - nasza duma na to nie pozwalała. Nie mieliśmy czym się pochwalić w ogólnym, otaczającym nas, absurdalnym, komunistycznym syfie. Zdobywaliśmy więc ich sympatię serdecznością. Wszyscy turyści wracający wtedy z Polski głównie o tym mówili. W Maroku po prostu nie jest sympatycznie, Beatka już o tym pisała, interesowność jest nie do zniesienia, i nie dość, że zabija swobodę zwiedzania, to przede wszystkim chęć wgłębienia się w ich kulturę i tradycje. Wyjątki od tego są aż tak szokujące, że pozostają głęboko wryte w pamięć. Na szczęście.
Tyle o Maroku.

Beatka postanowiła, że ucałuje ziemię europejską kiedy tylko jej dotknie. Tak, powrót do Hiszpanii był radością nieopisaną, my, którzy tyle zobaczyliśmy, i byliśmy w tak różnych sytuacjach, odetchnęliśmy z ulgą wracając do siebie. Chyba się starzejemy, czy jak?
Po wyjechaniu z promu pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża na zachód. Od razu okazało się to pomyłką - był środek wakacji i wolnych miejsc na niezwykle drogich (45€/noc) nadmorskich campingach, nie było. Postanowiliśmy natychmiast uciekać w głąb lądu. Morze, jako takie, nas nie interesuje, mamy je w domu. Mamy też wprawdzie góry, ale plażowanie i polegiwanie nie jest w naszej naturze.
Oddalając się od wybrzeża, dojechaliśmy do campingu w Vejer, pięknie położonym, w sosnowym lesie, i za 30€.  Nic ciekawego tam nie było, ale odosobnione miejsce pod drzewami, spacery po lesie, duży basen i pralnia sprawiły, że zostaliśmy tam dwie noce.
Wyruszyliśmy po porannej kąpieli w basenie i zakupach w Mercadoni (O rany! Szynka!) aby lunch zjeść w cieniu zamkniętego przydrożnego zajazdu, wokół którego było trochę brudno, ale po Maroku...
Dojechaliśmy do Arcos de la Frontera. Wielokilometrowa wycieczka przez to dziwnie położone, piękne miasteczko, była przemiła - był i całus pod łukiem (arco), lody, no i pan z sowami tak różnej maści, że aż nie do wiary. Dlaczego tak tu siedzi? A żeby ludzie zobaczyli co u nas żyje, bo nie sposób je w dzień zobaczyć, a tym bardziej nocą. Coś się należy? Niekoniecznie, skarbonka na jedzenie dla nich jest, ale nic obowiązkowego. Miłe, a i tak zostawiliśmy wszystkie monety.
"BESAME EN ESTE ARCO" W ARCOS
NO NIE DO WIARY (ZWŁASZCZA TA W ŚRODKU)
Przypomniała mi się zaraz historia z naszego domu na Teneryfie, która zdarzyła się tylko raz. Obudziłem się w środku nocy, spojrzałem przez naszą szklaną ścianę na ogród z kaktusem i drago na pierwszym planie, i przetarłem oczy, nie wierząc czy może jeszcze śnię. Na samym czubku kaktusa, oświetlona odległą uliczną latarnią, siedziała wielka biała sowa i kręciła dookoła głową. Obudziłem Beatę, i tak razem, zauroczeni, patrzyliśmy na to rzadkie zjawisko. W końcu poleciała.
Przed nocą dojechaliśmy na camping koło Benahoma, 6 km od Bosque, już w górach. Wypatrzyliśmy na mapie drogę o nazwie Szlak Białych Miasteczek, co nas bardzo zaciekawiło, podobnie jak Park Natury Sierra de Grazalema, przez który biegła. Był to strzał w dziesiątkę.
Następnego dnia rano Moana czuła się dziwnie - jedźcie sami na waszą wycieczkę, powiedziała. Zrobiliśmy piknik i dla niej lunch, podejrzewając, że dopadł ją chyba leniuszek. I pojechaliśmy.   
Pierwszy szok przeżyliśmy na początku szlaku na najwyższy szczyt pasma, Le Torreon - 1.648 m. Wielka tablica informowała, że absolutnie trzeba mieć pozwolenie na wejście na szczyt, co więcej, równie absolutny był zakaz poruszania się na szlaku z psami. Szybkie zerknięcie w internet potwierdziło tablicę, a koszt mandatów szybko schłodził chęć łamania prawa. Ruszyliśmy dalej samochodem z nadzieją na bardziej przystępne miejsca. Nastąpił drugi szok, piękno miejsca przerosło nasze oczekiwania, a i znalazł się szlak-pętla, 10 kilometrowy, który okazał się być szczytem rozkoszy każdego piechura - nie dość, że widoki były wspaniałe, to jeszcze nigdzie nie było żywego ducha.    
CUDNE GÓRY W SAMOTNOŚCI. DUDA NA SMYCZY ZGODNIE Z ZALECENIEM.
Lunch zjedliśmy podziwiając najwyższy, nieosiągalny dla nas, szczyt. Byliśmy naprawdę szczęśliwi, to obcowanie z naturą wypełniało nas rozkoszą, i radością, że tyle jest jeszcze miejsc do zobaczenia z dala od tłumów.
JEDYNE SPOTKANE ISTOTY TO KOZICE - DOBRZE, ŻE DUDA NA BYŁA SMYCZY.
W 2/3 pętli doszliśmy do miasteczka Granzalema, jednego z tych białych, od którego nazwano rezerwat, położonego pięknie wśród gór. Odłożyliśmy jednak zwiedzanie go wiedząc, że będziemy jeszcze przez nie przejeżdżać jadąc dalej.
CUDNIE POŁOŻONA GRANZALEMA
Kiedy szliśmy dalej w górę szlakiem spacerowym, łączącym miasteczko z punktem widokowym, na którym zostawiliśmy nasz samochód, zadzwoniła Moana. Miała temperaturę i czuła się słabo. Przyśpieszyliśmy zaniepokojeni - Moana jeszcze nigdy nie miała podwyższonej temperatury, stany chorobowe u niej przejawiały się jej spadkiem do 35 stopni. Kiedy dotarliśmy na camping Moana miała już 38,5 i trzeba było reagować. Telefony nic nie dały, była niedziela, a najbliższy lekarz naszej prywatnej ubezpieczalni był o półtorej godziny jazdy. Szybka decyzja, trudno, płacimy i już jechaliśmy do podobno dyżurnego lekarza w Bosque. To tylko 5 km.
No i był, stwierdził anginę, zapisał antybiotyk, a kiedy okazało się, że nie mamy ubezpieczenia życzył miłych wakacji. Kochamy Hiszpanię! I otwartą nieopodal dyżurną aptekę.
Następnego dnia Moana czuła się lepiej, postanowiliśmy więc przenieść się do Ronda. Nie zwiedziliśmy w końcu Granzalema, nie chcąc męczyć dziecka. W pobliżu Ronda, jeden camping nie istniał, w drugim nie było wody, a trzeci, którego nie mieliśmy na mapie, był w zasięgu spaceru od miasta. Na nim też zainstalowaliśmy się, a był wysokiej klasy. Moana dogorywała dalej, a my po lunchu poszliśmy zwiedzać miasteczko. No  i znów była to niespodzianka najwyższych lotów.   
W RONDA MOANA DOGORYWA, A MY ZWIEDZAMY CUDA
RONDA - JAKIE POŁOŻENIE!
O tym, jak bardzo Hiszpania nas zadziwia pisałem wielokrotnie - miasteczko Ronda było jeszcze jednym rodzynkiem w torcie. Położone na klifie, którego dwie części przecięte wąskim, wysokim kanionem, połączone są kamiennym mostem. Most ten jest emblematem miasta, a ono samo miało wszystko czego trzeba oczekiwać od hiszpańskiego miasteczka z areną do corridy na czele. Na jednym z placyków wypiliśmy wino słuchając na żywo muzyki gitarowej, à la Al di Meola.
MOST, EMBLEMAT MIASTECZKA RONDA
Ze schodzonymi nogami wróciliśmy na camping, aby wspólnie zjeść kolację. Następnego dnia, powtórzyliśmy część zwiedzania z już zdrową Moaną, aby i ona miała radość z tego niebywałego miejsca.
Jadąc już w kierunku promu, do Huelvy, postanowiliśmy dotrzeć jak najkrótszą drogą do autostrady i po drodze zwiedzić jeszcze miejscowość Osuna. Jej historia jest bardziej interesująca niż samo miejsce, nie sięga walorom Rondy, ale i tak znaleźliśmy kilka atrakcyjnych obiektów, jak na przykład stary uniwersytet o niespotykanej architekturze. 
STARY UNIWESYTET Z ARCHITEKTURĄ CO NAJMNIEJ ZADZIWIAJĄCĄ
Po zwiedzeniu Osuny, ruszyliśmy autostradą mijając po drodze Sevillę. Po raz pierwszy na prom nie pojechaliśmy całą drogę autostradą, tylko skrótem, wiodącym przez Park Narodowy de Donana. Sam park nas nie przyciągnął, podobnie jak Kakadu w Australii, jest trudny do zwiedzania będąc rozlewiskiem. Po drodze noc spędziliśmy na ostatnim już campingu tych wakacji, La Aldea w Rocio. Był prawie pusty i niezbyt ciekawie położony, jednak długi spacer po polach i lasach wokół wynagrodził to nam z nawiązką, a zwłaszcza Dudzie.
Na prom wjechaliśmy w niedzielne południe zajmując wygodną kabinę.
Rejs jak rejs, dużo czytania przeplatanego jedzeniem i zabawami z Dudą. Niespodziewanie, zamiast dwóch nocy, na Teneryfę przypłynęliśmy już dnia następnego, późnym wieczorem. Operator odwrócił kolejność zawijania do portów na wyspach. Dla nas dobrze.
Kiedy brama domu otworzyła się zobaczyliśmy totalnie zarośnięty bugenwillami parking. Nie było to jedyne odkrycie po dwóch miesiącach nieobecności. Ewidentnie był to koniec wakacji, zaczynała się praca.
W OGRODZIE ZIELONA DŻUNGLA. W BASENIE TEŻ.
 *********************************************************************************
Czas mija, a Beatka nie znajduje czasu (ochoty?) na dokończenie swojej opowieści. Nie chcę tego robić za nią, ma swój styl pisania, miło jest więc czytać jej wrażenia, wyrażone innym językiem niż mój.
*********************************************************************************
Idą święta, już 12 grudnia, minęły moje urodziny, mam 60 lat i zniżkę na karnety narciarskie.
W moje urodziny na lodówce zastałem wiersz od Moany. To piękne, że dziecko zrobiło coś od siebie, a nie odwaliło sprawy byle jakim kupionym prezentem. Oto moje wolne tłumaczenie:

NAJLEPSZY TATA

Dla mojego taty najlepszego
Który zawsze przy mnie stoi
Dla niego, który ma superego
I niczego się nie boi

Dla niego, który najlepszy jest
Tak jak narciarzem fest
A i dlatego także
Że rozwiąże, a jak że
Każdy mój dylemat
Piszę dla Ciebie ten poemat

Tak więc Tobie piszę odę
Z całą mą szczerością
Że kocham Cię w tę środę
Która stanie się wiecznością.



Ojoj, wiersz pisany po francusku wymagał trudnego poszukiwania rymów i sensu, podobnie jak i polskie tłumaczenie. Zadała bobu, mam nadzieję, że dałem radę.
Dzień urodzin minął jak zwykle, prócz wielu miłych telefonów, nic szczególnego się nie wydarzyło. Listonosz przyniósł ciężką paczkę, a w niej wielką suchą szynkę od Beatki, zapakowaną właśnie w pocztowy karton. Najlepszą hiszpańską, istny cud!
Wieczorem strzelił korek od szampana i z wolna ruszyliśmy do restauracji na urodzinową kolację we troje. Nie poszliśmy do naszej ulubionej "Casa del Vino", zadzwonili z przeprosinami, że z powodu imprezy firmowej muszą odmówić rezerwację, wybraliśmy więc "Tarasy El Sauzal", usytuowane trochę nad nami. Była to taka próba, nigdy nie chcieliśmy tam iść ze względu na wielkie obłożenie niemieckimi turystami, co dla nas gwarantowało wyłącznie smak schweinekotelett. Nawet to długie słowo powoduje ciarki.

Dysząc, po drodze ciągle ostro w górę, wyszliśmy na taras restauracji gdzie przywitał nas maître d'hôtel mówiąc: niech Pan spojrzy jaki tu mamy widok!
A ja do niego: Phi, wie Pan, my ten sam mamy u siebie, co więcej, z łóżka.
Ach, odpowiedział, ale my mamy jeszcze jeden, na pewno lepszy i tego Pan na pewno nie ma i ... odwrócił mnie w kierunku sali gdzie stali wszyscy najmilsi memu sercu Przyjaciele. Byłem w takim szoku, że ze łzami w oczach ... dałem im zjebkę. Że zepsuli mi całe urodziny, że zwykłe telefony z życzeniami bardzo mnie rozczarowały i to jeszcze takie na szybko (tuż przed wejściem do samolotu i żeby jakiś głos w tle nie zdradził lotniska).
Na szczęście znają te moje numery, więc padliśmy sobie po kolei w ramiona, a ja nie umiałem powstrzymać wielkiego wzruszenia. Bardzo Wam wszystkim dziękuję, dzięki Wam wiara w człowieka jeszcze we mnie nie umarła.
DZIĘKI PRZYJACIELE!
No i dziękuję Beatce. Powinienem się chyba jednak jej bać, że tak skrzętnie umiała wyprowadzić mnie w pole i nawet mi przez myśl nie przeszło, że coś knują. Kiedy powiedziałem, że muszę ten gruz z podjazdu zabrać, powiedziała: zostaw, zrobisz to po urodzinach. Ona, tak dbająca o estetykę i porządek! Postawiła tym kropkę nad "i", zabijając jakiekolwiek moje nadzieje. 
Prócz fantastycznego urodzinowego wieczoru spędziliśmy ze sobą jeszcze kilka następnych, zrobiliśmy też wycieczki górskie przy letniej bezchmurnej pogodzie, a w czasie spacerów po lesie z Dudą, zebraliśmy kilogramy prawdziwków. Nawet kąpaliśmy się w oceanie! Był to beztroski fantastyczny czas, który był największym prezentem jaki mogłem dostać od nich wszystkich. Szczęściarz!
STARE GRZYBY



Komentarze