Hiszpania Portugalia Hiszpania Francja Hiszpania



WRZESIEŃ, PAŹDZIERNIK 2019

27 czerwca - 27 sierpnia to czas naszego niebytu w domu i czas ukochanego cygańskiego życia.
Zanim jednak wyjechaliśmy prócz motyli była kolorowa przygoda zorganizowana przez Moanę. W ogóle Moana męczy nas różnymi pomysłami, które jednak prócz męczenia dają nam refleksję i budują dystans do otaczających nas spraw.
Tak więc co niedziela miał być dzień bez elektryki (z wyjątkiem funkcjonującej lodówki). Skończyło się na pierwszej i jedynej. Oczywiście wieczór był fantastyczny, kolacja i gotowanie (na gazie) przy świecach, w dzień gry towarzyskie i rozmowy, czytanie i wspólnie spędzany czas, a brak telefonów, telewizora i muzyki potęgował przynależność do natury. Upierdliwym jednak okazał się brak czajnika, piekarnika, niemożność zrobienia prania kiedy się chce, no i zimna woda. Stanęło więc na rezygnacji w niedziele tylko z elektroniki. I to był strzał w dziesiątkę - żyjemy niby normalnie, ale świat nam nie zawraca głowy! Niech żyje życie bez telefonu, telewizora, radia i internetu! (czasami).
Kolorowa przygoda był śmieszna. Otóż Moana przygotowała kolorowe losy i każdy wyciągnął swój kolor - ja żółty, Moana różowy, Beata czerwony. Mieliśmy przygotować się na niedzielę, każdy miał zrobić swoje zakupy żywnościowe i ubraniowe. Po prostu w niedzielę każdy z nas mógł chodzić ubrany tylko w swoim kolorze i jeść wyłącznie potrawy o tym kolorze. Cały dzień! Zabawa był przednia, która zaczęła się już w trakcie zakupów. Potem było już tylko śmieszniej. Doradzamy starym i młodym takie pomysły, odmieni to wasz codzienny rytuał czyli nieznośną ciężkość bytu. (od....). 
KOLOROWA NIEDZIELA
Opuszczenie naszego raju na dwa miesiące wiązało się z przygotowaniami domu i ogrodu do długoterminowej nieobecności. Wszystko było skomplikowane ponieważ Moana chodziła jeszcze do szkoły. Wyjechaliśmy urywając jej ostatni dzień, w przedostatni zabierając ją po szkole prosto na prom.
Mimo tych przygotowań zastaliśmy ogród zdewastowany suszą - nasz niezbyt bystry sąsiad nie poradził sobie z automatycznym podlewaniem grządek, które rozłączył. Na szczęście wszystkie nowe drzewa owocowe podlewane były z innej linii podobnie jak ogórki, których jest dziś w bród. Podlewane trawniki osiągnęły pół metra wysokości. O tym jednak na końcu.
Ucieszyło nas, że prócz Armas również linie Fred Olsen otworzyły trasę pomiędzy Teneryfą, a Huelwą. Kupiliśmy bilety jako pierwsi co zaowocowało bardziej niż atrakcyjną ceną do czego doszła jeszcze zniżka dla rezydentów podniesiona do 75%. Co więcej z powodu wypłynięcia wieczorem podróż trwała dwie noce i jeden dzień (w Armas dwa dni i jedną noc) przez co poranne przypłynięcie po dobrze przespanej w kabinie z łazienką nocy pozwalało swobodnie zacząć podróż.
Tym razem skierowaliśmy się z Huelwy na północny zachód aby dokończyć zwiedzanie Portugali, a dokładnie wschodniej jej części przy granicy z Hiszpanią z Evorą na czele. Po drodze jednak nie śpieszyliśmy się. Najpierw oczarowała nas Beja. Piękne małe miasteczko, intymne i oczywiście jak wszystkie przy granicy ufortyfikowane.
PORTUGALSKA BEJA
Portugalia, a zwłaszcza Hiszpania posiadają nieskończoną ilość miasteczek będących perełkami architektury i skarbnicami historii tej części wielce bogatego i potężnego kiedyś świata. Dziś wprawdzie ten świat potężny nie jest, lecz dzięki tej historii jest co oglądać, a i wielką jej pozostałością jest część globu mówiąca po hiszpańsku. 
Na camping pod Evorą dotarliśmy wczesnym popołudniem i po lunchu ruszyliśmy w miasto przechodząc je wzdłuż i wszerz. Jak to niekiedy bywa, zachwyty przewodnika niezbyt były w parze z naszymi wrażeniami. Evora była ciekawa, ale według nas daleko jej było do nazwania największą perłą Portugalii i nawet ruiny świątyni rzymskiej jej nie pomogły.  Ze schodzonymi nogami wróciliśmy wieczorem na camping, aby nasycić się winem i żabimi nóżkami aby rano ruszyć dalej.
W EVORA ZABUDOWANY DOMAMI AKWEDUKT I RUINY RZYMSKIE
Po drodze zatrzymaliśmy się przy dziwolągu. Było to Evoramonte, ufortyfikowane wzgórze na północ od Evory z miasteczkiem o trzech domach na krzyż i zamkiem-wieżą obronną. Samo w sobie było takim ewenementem, że z założenia interesującym miejscem.
EVORAMONTE - DZIW ARCHITEKTURY Z WĘZEŁKIEM
Jadąc na północny wschód nie mogliśmy się nadziwić wielkim gruzowiskom marmuru przejeżdżając przez region będący jednym serem szwajcarskim bo miejscem wydobycia tego cennego kamienia. Po drodze, już przy granicy hiszpańskiej, zwiedziliśmy portugalskie Elvas, miasto będące kolosalną ufortyfikowaną cytadelą. Dodatkowym jego charakterystycznym elementem był potężny akwedukt widoczny zewsząd. Bardzo nam się tam podobało i nie chciało się jechać dalej ponieważ właśnie przygotowywano festiwal jazzowy i muzyka towarzyszyła nam wszędzie.
UFORTYFIKOWANE ELVAS SKĄD JUŻ SKOK DO HISZPANII NA CAMPING DO CACERES
Camping pod hiszpańskim Caceres był niespodzianką jakościową i cenową (30€ zamiast zwykle 35-40€ - w Hiszpanii campingi są niezwykle drogie). Do każdego stanowiska podlegała murowana łazienka, a campingowy basen nie dość, że był otwarty do 23h00 to mienił się nocą piękną grą świateł.
Caceres to inna klasa. Jeśli ktoś chce znaleźć się w średniowiecznym pustym mieście takim jakie ono było w XV i XVI wieku i sobie pospacerować bez samochodów, turystów, sklepów pełnych badziewia, aby poczuć się jak za dawnych lat, powinien udać się tam niezwłocznie.
CASERES - POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI JAK SIĘ PATRZY
Nie dziwota, że starówka jest na liście UNESCO choć, jak zauważyliśmy, w wielu przypadkach nie jest to żadnym gwarantem. W przypadku Caseres gwarantem to było. Istne cudo!
CASERES - CUDO!
Po dwóch nocach w Caceres, kąpielach i rozgrywkach tenisowych (z Moaną już się gra) ruszyliśmy dalej na północ zatrzymując się po drodze w Burgos. Camping wprawdzie jest daleko od centrum, ale miasto położone jest wzdłuż rzeki, której koryto jest zawsze zieloną enklawą-parkiem, więc spacer do centrum był bardzo przyjemny. Burgos było celem samym w sobie, w niebywałej urody katedrze znajduje się grób Cyd'a, bohatera niedawnej lektury Moany, który Moana chciała zobaczyć. Grób okazał się płytą z napisem i nie robił wrażenia w przeciwieństwie do katedry, której zwiedzanie zajęło nam ponad godzinę.
W KATEDRZE W BURGOS ILOŚĆ I RÓŻNORODOŚĆ SKLEPIEŃ SZOKUJE
W BURGOS I KATEDRA Z GROBEM CYD'A I W OGÓLE MIŁO
Na koniec zwiedziliśmy ruiny starego zamku, z widokiem na całą okolicę. Restauracja na starówce też okazała się niczego sobie i każdy zjadł na co miał ochotę.
Minął tydzień w podróży i przyszedł czas przyśpieszyć.
Jadąc z Burgos w stronę Francji na noc zatrzymaliśmy się jeszcze w niskiej, zachodniej części Pirenejów na campingu Urrobi. Dotarliśmy do niego po nocy, wcześniej na jednym nie przyjmowano psów, a drugi był obok bardzo hałaśliwej drogi szybkiego ruchu, więc jechaliśmy i jechaliśmy na koniec lekko już nerwowi. W końcu wieczorem się pije, a nie jedzie.
Camping Urrobi koło Espinal był cudnie położony, z kortem, mini golfem i basenem. Było tak zachwycająco, że postanowiliśmy zostać tam na jeszcze jedną noc. Dzień wykorzystaliśmy wielowymiarowo, do południa grając w tenisa, pływając, a po lunchu na wycieczkę górską. Wracając z niej przeszliśmy przez Espinal, w którym po drobnych zakupach zasiedliśmy przy piwie i rozmowie z młodym francuzem idącym do Santiago de Compostella. To była jego druga próba i zapewne jak pierwsza też mu się nie uda, ale najważniejsze żeby iść, powiedział.       
W piątkowy poranek opuściliśmy Hiszpanię i pognaliśmy na kolonie Moany, aby spędzić noc na cyrkowym campingu i po lunchu oddać córkę opiekunom.  Oczywiście wieczorem i rano pograliśmy w tenisa, to już prawie nasze korty, a na kolację były ostrygi, też starym zwyczajem.
Dziecko porzuciliśmy aby zachłysnąć się wolnością we dwoje (plus pies).
Ruszyliśmy na wschód w kierunku naszego celu Gorges de Vernon czyli przełomu rzeki Vernon, podobno najpiękniejszego w Europie. Rok wcześniej zaliczyliśmy przełom rzeki Tarn, który nas zachwycił, liczyliśmy więc na wiele.
Po drodze na lunch zawitaliśmy do maleńkiej miejscowości Blauzac, w której nasi francuscy przyjaciele Francoise et Georges spędzali kilka dni u swoich znanych nam ze słyszenia przyjaciół. Dotarliśmy bez problemów śpiąc jeszcze na campingu z niby tenisem. Okazał się on mchem zarośniętą połacią przy korzystaniu z której, mimo ślizgawki, udało się wyjść bez szwanku oraz z czarnymi piłkami.
Lunch był nadzwyczaj miły i obfity w produkty regionalne, zobaczyliśmy też oryginał obrazu Domingo, teneryfskiego malarza, portretu którego ciekawą historię poznaliśmy kiedyś. Po lunchu Georges zabrał nas na dwugodzinny spacer po okolicy - każde francuskie miasteczko jest skarbnicą historii, a idąc polami spotkaliśmy budowlę sprzed naszej ery układaną wraz z dachem wyłącznie z kamienia.
OKOLICE BLAUZAC
Zanim ruszyliśmy w obranym kierunku zatrzymaliśmy się jeszcze w Uzes, miasteczku polecanym przez Georges'a, na miły postój i wino pod drzewami głównego placyku miasteczka. Atmosfera tych miasteczek południa Francji jest podobna, spokój, cykady i różowe wino. Kiedyś tego spokoju w tym miejscu nie było, tylko religijne walki między kalwinistami, a katolikami i wielokrotne burzenia tego miłego zakątka. Mieszkał w tym miasteczku kiedyś Jean Racine. 
Na noc trafiliśmy niefortunnie, camping w Montfrin był bezsensownie drogi choć miejski, za to z komarami. Była to kara za szukanie noclegu po nocy. Opuszczając go rano zaciągnęliśmy języka co do atrakcji regionu i niechętnie ruszyliśmy w kierunku największej - kamieniołomów w Les Baux-de-Provence, czyli do Carrieres de Lumieres. Takie turystyczne dziwolągi niezbyt nas pociągają, jednak to co zobaczyliśmy przerosło nasze najśmielsze oczekiwania.
Miejsce jest podobnym przykładem jak Park Maszyn w Nantes (kto śledzi nasze teksty to wie). Czyli jak zrobić niebywałą atrakcję turystyczną z niczego, czyli jak zagospodarować wielkie kamienne hale-wyrobiska. Otóż zrobiono wewnątrz rodzaj wielopłaszczyznowego kina (bardzo wielo, z podłogą włącznie) gdzie wyświetla się pół ruchome, sprytnie animowane obrazy podparte dźwiękiem w postaci muzyki czy tekstu. W naszym przypadku były to dwie projekcje i dotyczyły Van Gogha i japońskiej sztuki. Trudno opisać ten estetyczny orgazm jakiego się tam doznaje, ciarki biegają po ciele od pięt po czubek głowy i nie można się napatrzeć, co więcej, cały czas się chodzi aby zmieniać kąty spojrzenia. Coś niebywałego. Polecamy szczególnie!
"ZWYKŁE" WYROBISKO
VAN GOGH KŁANIA SIĘ
SĄ I SŁONECZNIKI
KUTASA TASAKIEM
SAMO BAUX (skarpa) TEŻ NICZEGO SOBIE, I Z ZAMKIEM
Potem zwiedziliśmy Baux, malutkie, atrakcyjne, pełne turystów i z górującym nad nim zamkiem.
Dotarliśmy w końcu do podnóża Alp na camping przy jeziorze Saint Croix, do Les Salles sur Verdon.  Piękne plaże, woda bajkowo ciepła, przełom obok no i wokół góry. Góry wreszcie, marzenie Beaty.
Już pierwszego wieczora, wracając z miasteczka skorzystaliśmy z wody kąpiąc się (wraz z Dudą!) na golasa w ustronnej zatoczce
Na początek na widelec poszedł szczyt z pięknym widokowym szlakiem, z jednej strony na przełomy Verdon, a z drugiej na... wojskowy poligon.
CEL PIERWSZEJ WYPRAWY (po lewej): LE GRAND MARGES
Wreszcie pierwszy raz w czasie wakacji ruszyliśmy w prawdziwe góry. Najpierw lasem mocno pod górę, potem granią mając w dole z jednej strony przełom rzeki, z drugiej płaskowyż z jakimiś czołgami i torem  dla celów ruchomych. Szczęśliwie dla nas "nam strzelać nie kazano" i przy śpiewie ptaków zasiedliśmy do lunchu z widokiem. Potem był mocno rozciągnięty szczyt i zejście iście ekwilibrystyczne jakim kończą się powroty na skróty, choć trasa zaznaczona była na mapie. Dotarliśmy w końcu do drogi i źródła z wlewką. Woda była zimna i pyszna, a do samochodu kilka kilometrów.
Z JEDNEJ STRONY KANION, Z DRUGIEJ CZOŁGOWISKO
Z GÓRY WIDAĆ SETKI OBIEKTÓW PŁYWAJĄCYCH - BRR, ALE JUTRO TAM BĘDZIEMY I MY
Nie chcąc iść z Dudą drogą, autostopem pojechałem po samochód. Wróciłem po Beatkę i psa, napełniliśmy butelki w źródełku i pojechaliśmy objechać kanion dookoła. Pętla była wielce urozmaicona i długa na jakieś 80 km, a niektóre widoki sięgały poziomu najlepszych parków USA. 
PO LEWEJ WIDOK PORÓWNYWALNY DO NAJLEPSZYCH W USA.
Następnego dnia podjechaliśmy do miejsca, w którym do jeziora wpada rzeka Verdon. Tu zainstalowały się wypożyczalnie, które za bandyckie pieniądze czerpią zyski z ludzkiej potrzeby odwiedzania miejsc "must" (rower wodny: 60€ 2 godziny, elektryczna motoróweczka 120€ też za dwie godziny).
Cóż, zasiedliśmy do pedałów, Duda wyłożyła się na platformie i jazda w kanion. Nie było to najwęższe czy najgłębsze miejsce przełomu, po prostu ze względu na jezioro jedyne bezpieczne i bez prądu. Koniec w górę rzeki ograniczono bojami.
Nie było to też miejsce miłe, wrzaski dzieci, muzyka z niektórych łódek (rap), no i ogólnie tłum przyćmiewały piękno natury próbującej tu i ówdzie zaimponować wrażliwym oczom swoją wybitną urodą. Popłynęliśmy w górę rzeki i w dół, trochę źli na to wszystko. Popływaliśmy wpław w rzece mając w oddali szczyt dnia poprzedniego, w drodze na który nie spotkaliśmy nikogo. Ludzie wolą jednak tłum i hałas.
DUDA, ZATKAJ MI USZY! W GŁEBI WCZORAJSZY SZCZYT. TAK WYPŁYWAJĄ PODZIEMNE RZEKI.
Oddaliśmy rower i uciekliśmy do górskich miasteczek, gdzie atmosfera była mniej gęsta. W pięknym Aigunes nie dość, że był ładny zameczek, to idąc powyżej miasteczka dotarliśmy do romańskiego kościółka z 1043 roku! Spacer w ciszy był miły zwłaszcza, że zakończony pysznym regionalnym piwem.
Wracając wykąpaliśmy się znów z Dudą w jeziorze, a na dodatek wieczorem rozegraliśmy partyjkę tenisa na miejskim korcie.
Ostatnia wycieczka miała być rodzynkiem na torcie i była. Celem był regionalny szczyt Mont Chiran, z którego przy idealnej pogodzie widać 1/5 Francji. Jego szczególne położenie zostało wykorzystane również jako obserwatorium astronomiczne. Samochodem dotarliśmy wąską drogą do ostatniej wioski z kościółkiem, spod którego ruszyliśmy szlakiem.
NASZ CEL
Trwało i trwało, droga wznosiła się powoli więc szło się bez szczególnego wysiłku. Widoki były urocze, wokół zielone pastwiska otoczone szczytami różnej maści, ale kiedy pierwszy dotarłem na przełęcz zakląłem szpetnie nie mogąc powstrzymać zaskoczenia. Beata, lekko w tyle, zdążyła tylko zapytać czy coś się stało, kiedy i ona zaklęła podobnie. Oczom naszym ukazał się widok jak z bajki - otwarcie na góry 180 stopni z ośnieżonymi Alpami w tle. Był tak niebywały, że zasiedliśmy aby go kontemplować zajadając przy okazji lunch
PANORAMA
Szczyt był mocno pod górkę, ale dotarcie do schroniska na nim zostało wynagrodzone zimnym piwem oraz przemiłą długą rozmową z jego szefem, astronomem-fotografem, robiącym piękne nocne zdjęcia gór i nieba.
SCHRONISKO NA SZCZYCIE
Wracaliśmy spełnieni i szczęśliwi. A że postanowiliśmy wrócić inną drogą trafiliśmy znów na punkt widokowy dumnie noszący swoją nazwę "Sublime", z którego znów mogliśmy rzucić okiem na widok, który był rzeczywiście sublime.
SUBLIMES
Na koniec było jednak nam mało i wieczorem poszliśmy jeszcze na kąpiel w jeziorze.
Następnego dnia po porannym tenisie i lunchu opuściliśmy camping na dobre i pognaliśmy do dolnej części przełomu Verdon, tej poniżej jeziora. Tam w czasie wycieczki klifem podjęliśmy decyzję o wyciecze kajakiem, na dole było kolorowo, spokojnie i pustawo. Zupełna przeciwność poprzedniego miejsca.
DOLNY KANION Z  GÓRY
Wycieczka do połowy była rozkoszą, czym bliżej następnego jeziora woda robiła się cieplejsza, przystawaliśmy na pływanie, w końcu lunch.
SIĘ WIOSŁUJE... 18 km
Dopłynęliśmy do miasteczka przy jeziorze, od którego mięliśmy zacząć wracać. W czasie wizyty okazało się jednak, że pogoda ma się załamać i po południu przewidziane są burze. Ruszyliśmy w drogę powrotną rezygnując z knajpki i piwa, przed nami było znów 9 kilometrów i jak się okazało pod wiatr. Było trudno, ale przed wieczorem i burzami, które jednak przeszły bokiem wróciliśmy do wypożyczalni i na camping tuż obok niej.
PO DRODZE ZWIEDZAMY
Znów po porannym tenisie i lunchu ruszyliśmy w drogę autem tym razem obierając słuszny kierunek zachodni, w stronę Moany odległej o ponad 500 km, mając na uwadze dwa szczyty po drodze.
Daliśmy radę dojechać tylko do dziwolągów geodezyjnych w Les Mees wymytych przez deszcze i przez wylewającą kiedyś rzekę Durance. Twory skalne z daleka przyciągały oko, przyciągnęły i nas.  
Na campingu miejskim był akurat turniej petanque i wesoła atmosfera alkoholowa. Dowiedzieliśmy się też, że właśnie z niego biegnie piękny szlak wokół tych dziwnych gór zbudowanych z okrągłych kamieni sklejonych jakąś papką.

DZIWADŁO
Po porannej kawie ruszyliśmy w trasę, która nas zachwyciła. Najpierw wchodziło się na grań potem szło przy szczytach aby po zejściu iść pod nimi aż do miasteczka. Kupiliśmy w nim gorącą jeszcze bagietkę i opuściliśmy camping ruszając w stronę szczytu Montagne de Lure. 
PRZECIĄGA UWAGĘ
Zaraz po lunchu zjedzonym przy drodze rozpoczął się karkołomny wjazd, ale wejście na szczyt było żadne, ot kilkaset metrów od parkingu. Choć widoki były rewelacyjne, a w oddali widać było całe Alpy, to niedosyt pozostał. W oddali, przy naszej przyszłej drodze, zapraszająco majaczył szczyt Mont Ventoux.
W DRODZE LUNCH I MONT VENTOUX - WIDAĆ ALPY I SKAŁY W LES MEES. MY W LAWENDZIE.
Po analizie i znalezieniu pięknej pętli skierowaliśmy się w jego kierunku i do campingu w pobliżu.
Następnego dnia wycieczka była pełną gębą i to tak różnorodna pejzażowo, że aż trudno było się tego spodziewać. Wdrapaliśmy się z Dudą na szczyt pełen ludzi i badziewia idąc mocno w górę samotnie, najpierw lasem, potem kosówką.
W DRODZE NA SZCZYT RIDGEBACK
Widoki były wspaniałe, które jednak można było osiągnąć również samochodem. Cóż, smakują wtedy inaczej, nie ma czasu na oglądanie zmieniającej się perspektywy. Lecz nie zdobycie szczytu było pyszne, wszystko zaczęło się schodząc.
UCIEKAMY Z TŁUMNEGO SZCZYTU W SAMOTNOŚĆ WE TROJE
Szliśmy najpierw granią, potem wielkimi piargami o niebywałej urodzie. Była to długa droga, prawie poziomnicami, poprzez lasy przecinane wielkimi parowami wypełnionymi białymi kamieniami. Achy i ochy towarzyszyły nam do samego końca tej wycieczki naznaczonej też ku radości Dudy dwukrotnym spotkaniem tego samego ridgebacka.
KAMIENI KUPA
Po nocy na campingu z tenisem, z którego skorzystaliśmy rano, znów dopiero po lunchu ruszyliśmy dalej widokową drogą zwaną Corniche de Sevennes, zatrzymując się po drodze na małą wycieczkę kończącą się szczytem-punktem widokowym z dookolną mapą.
PO DRODZE BOGATE WINNICE
Jadąc dalej na zachód, na noc zatrzymaliśmy się na maleńkim przydrożnym campingu gminnym w miejscowości Pompidou nie zaznaczonym nawet na mapie. Tanio, miło, cicho i z elektrycznością! Bardzo nam wtedy służyła mała kuchenka indukcyjna, którą później trafił przysłowiowy szlag.
Po przygotowaniu lunchu ruszyliśmy wąziutką drogą aby dotrzeć do Nimes les Vieux, formacji skalnych wokół których pętla okazała się popierdółką. Kilkukilometrowa sympatyczna trasa z tablicami tematycznymi wśród skał i zieleni, no i bez turystów. Tam też sytuując się na skałkach zjedliśmy nasz piknik.
NIMES LES VIEUX - NA WYSOKIM PŁASKOWYŻU PASTWISKA I NAGLE SKAŁKI
Jadąc dalej przejeżdżaliśmy obok zwiedzonych w zeszłym roku Gorges de Tarn. Beatka nalegała na wycieczkę na jedną górę, ja na inną. Podzieliliśmy się na grupy, ona poszła na swoją pętlę, ja pojechałem w kierunku drugiego szczytu po drugiej stronie doliny. Beatka swoją zrobiła, ja do mojej nie dotarłem, okazała się ona na terenie prywatnym. Za to zwiedziłem ładne miasteczko. Na noc wylądowaliśmy na campingu nad sztucznym jeziorem, jako przystanek w ciągłej drodze na zachód.
KOŁO GORGES DU TARN - PEYRELEAU
Ostatni dzień bez Moany był szybkim przeskokiem na jej camping, aby zdążyć zainstalować się i zobaczyć spektakl.
Przywitanie było czułe, tylko raz w roku rozstajemy się, na dodatek na dwa tygodnie. Spektakl był jak zwykle ujmujący, najmłodsi ciągle się mylili, starsi niekiedy zaskakiwali profesjonalizmem, było dużo radości i zabawy.
CYRKUJEMY
I jak zwykle wieczorny poczęstunek był zacny, miejscowe produkty bio i wino dopełniły dnia.
NA CYRKOWYM CAMPINGU
Ranek był techniczny, wielkie pranie wszystkich ciuchów Moany i częściowo naszych, oczywiście wspólny tenis rano i basen na zmiany z powodu Dudy. Po lunchu i zebraniu suchych rzeczy opuściliśmy Francję aby zatrzymać się na noc w Huesca u podnóża hiszpańskich Pirenejów na znanym nam tanim kampingu w centrum z pięknym miejskim basenem i jak się okazało nowymi łazienkami. Droga w poprzek Pirenejów była cudna, mimo, że już wielokrotnie ją jechaliśmy zmiana światła czy inny rodzaj chmur wywołały w nas zachwyt.
PRZY TUNELU (BIELSA-ARAGNOUET) PRZEZ PIRENEJE
Po słabej nocy podczas której Moana niezbyt trawiła jej ulubione ostrygi, dopiero po południu zaopatrzeni w podwieczorek pognaliśmy zwiedzać dalszą okolicę. Trzeba przyznać, że strzał był w dziesiątkę. Zbliżyliśmy się do zadziwiających formacji skalnych zwanych Mallos De Riglos od nazwy miejscowości, a przypominających nieco widziane formacje z Les Mees, tyle że potężniejsze.
MALOS DE RIGLOS
Wycieczkę rozpoczęliśmy przy marudzeniu Moany i moim. Było 38 stopni Celsiusza i wspinanie się przy tej temperaturze niezbyt nam się podobało, zarzekaliśmy się więc, że idziemy tylko kawałek, a nie całą pętlę. Nawet wyzwolona Duda przeskakiwała z cienia do cienia ciągnąc jęzorem po ziemi. Ale czym wyżej i bliżej wieczora tym chłodniej, a i widoki wynagradzały trud i upał, szliśmy więc coraz mniej mówiąc o powrocie. W najwyższym punkcie zjedliśmy owoce, a schodząc dopełniliśmy wody w górskim źródle. Było cudnie i niespotykanie. Po powrocie wejście do chłodnego basenu dopełniło dnia.
NIEBYWAŁE
Przed nami była droga przez całą Hiszpanię z północy na południe. Jeździ się nią dobrze, duża część autostrad jest bezpłatna, jest też sporo dróg dwupasmowych, a zwykłe mają objazdy miasteczek. Ruch wewnątrz jest niewielki, korki skupiają się wokół stolicy i wzdłuż wybrzeża, którym jeździmy rzadko.
HISZPANIA TO OLIWKI I OLIWKI, ALE I ŁADNE MIASTECZKA. TU MONTEFRIO.
Natomiast jazda po Francji jest koszmarna, nie dość, że zwykłe drogi mają dziś ograniczenie do 80 km/h i jest to restrykcyjnie kontrolowane, to na dodatek na terenie zabudowanym ograniczenie 50 km/h w każdym miasteczku zmienia się na 30 km/h i wielkie garby to egzekwują. Średnia przelotowa we Francji wynosiła 49 km/h! Niewiele, ale cóż, nie śpieszyło nam się.
Tego lata przejechaliśmy z Huesca do kolonii Moany 1.400 km, później sami 1.340 km po Francji, aby znów wrócić na południe do skały gibraltarskiej 1.300 km. W Maroku przejechaliśmy szczęśliwie 2.800 km, a na zakończenie jeszcze 510 km po Hiszpanii. RAZEM: 6.100 km od domu do domu.  Tu kończę moją opowieść o pierwszym miesiącu wakacji. Nie będę pisał o Maroku, moje tam dawno temu pobyty pozostawiły wrażenia, które zniekształcają obraz tego kraju. Po opowieści Beatki pokuszę się może o jakiś komentarz. W końcu te dwa obrazy, dawny sprzed 30 lat i ten dzisiejszy mogą kogoś zainteresować. Jedno jest pewne, była to moja ostatnia wizyta w tym kraju.
NASZE DROGI - Huelva-Masseube, Masseube-Masseube, Masseube-Gibraltar, Algeciraz-Huelva
CDN  

Komentarze

  1. Drodzy, czekam i czekam na ciąg dalszy. Piszecie proszę, co u Was. Jestem z Wami od "pierwszego wpisu". Moc uścisków

    OdpowiedzUsuń
  2. Na prawdę fantastyczny wyjazd. Też zamierzam się w tym roku wybrać gdzieś w ciepłe rejony na wakację i po przeczytaniu tego artykułu najpewniej będzie to włąśnie teneryfa. Mam nadzieję, że przeżyję tam tak samo niezapomniane chwile jak Ty

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz