LISTOPAD 2018 co to dostarczył nam sporo adrenaliny - EL HIERRO, GRAN CANARIA
Dziś jest 27 listopada i są moje 59 urodziny, a że urodziłem się w roku 1959 to padło i na mnie, takie jednorazowe w życiu zgranie liczb, które nie wszystkim się jednak zdarzy. O mało i ja mogłem tego nie doczekać.
Otóż ten listopad był miesiącem parchatym. W
ostatni dzień października wróciliśmy zadowoleni z pobytu na El Hierro, Moana
przebrana i sztucznie zakrwawiona
zdążyła jeszcze obejść sąsiadów i pozbierać w dużej ilości łakocie jak każe
amerykański zwyczaj Halloween, potem wszystko wróciło do normy, Moana do szkoły
po feriach, a my do lasu z psem w poszukiwaniu prawdziwków.
Kiedy schyliłem się po grzyba zobaczyłem obok
niewielką dziurę wielkości 5 pln i nie dążyłem nawet pomyśleć gdy z dziury
wyleciała eskadra czarnych Messerschmittów kierując się prosto w moją twarz. W
pierwszej sekundzie opędzania się pomyślałem o muchach ze względu na kolor, ale
gdy po chwili jedna z os wpadła mi pod okulary i poczułem ukłucie pod okiem, a po
chwili drugie w skórkę przy paznokciu palca u ręki, wiedziałem, że trzeba
uciekać.
Duda też walczyła kłuta więc oddalaliśmy się szybko,
choć jedna z os cały czas próbowała jeszcze nas dopaść, nawet na 100 metrów od gniazda
plącząc się wokół głowy i we włosach. Minęło kilka minut, zerwałem jeszcze jednego
prawdziwka, coś tam czyściłem i wtedy zobaczyłem mój ugryziony palec zupełnie
biały. Pokazałem Beacie z uśmiechem, patrz jaka reakcja organizmu. To może
pójdziemy do samochodu, zaproponowała Beata. Eh, kilka dni wcześniej użądliła
mnie pszczoła i nic mi nie było, tylko zaczerwienienie, teraz będzie to samo.
Chwilę później jednak to ja zaproponowałem szybki powrót - nagle lewe oko
zaczęło widzieć matowo, a po chwili na prawym wizjerze zobaczyłem kolorowe
plamy, ruszyliśmy szybko, ja z piekielnie swędzącym ciałem wokół odbytu i pod
jądrami oraz skórą głowy pod włosami. Stawało się dla nas jasne, że coś to ma
wspólnego z alergią.
Po kilku
minutach kiedy zacząłem oddychać bardzo krótko, piekł mnie przełyk i lał się ze
mnie pot, a na koniec kiedy przestałem widzieć i tylko te kolorowe plamy
przetaczały się przede mną, wiedzieliśmy już, że jest bardzo źle, a jeszcze
chwilę wcześniej żartowałem nawet, że nie mamy żadnej rurki, żeby wetknąć mi do
gardła abym mógł oddychać.
Mimo mojej ślepoty, ja przytrzymywany przez Beatę,
szliśmy szybko, do samochodu było jeszcze 15 minut. Porzuciliśmy więc ideę aby
mnie zostawić kiedy to Beata pobiegnie po samochód.
Dotarliśmy wreszcie, Duda poszła do bagażnika, ja
padłem na fotel pasażera i Beata już gnała w dół w kierunku pogotowia. Kolorowe
plamy zamieniły się na zupełną biel kiedy wyjechaliśmy z lasu. Słyszałem tylko
jej: szybciej, szybciej, kiedy ktoś blokował jej drogę. Ze mną było coraz
gorzej, oddychałem słabo i krótko, traciłem z wolna puls choć świadomość trwała
i po ruchach samochodu wiedziałem gdzie jesteśmy.
Kiedy zajęła miejsce parkingowe karetki i pobiegła
po lekarzy, ja już leżałem pomiędzy siedzeniami i traciłem przytomność. Potem
był jakiś fotel na kółkach, przesiadka na leżankę, nie czułem kroplówek, ani
zastrzyku z adrenaliny, miałem maskę do oddychania, byłem podpięty do maszyny i
słyszałem jedynie głosy i ten filmowy dźwięk kiedy to serce jeszcze pika aby w
końcu maszyna wydała dźwięk ciągły. Szybko! Drugi zastrzyk! Słyszę dźwięk serca, który powrócił, czuję jakiś
produkt z zapachem w masce do oddychania, rozmowę o następnym zastrzyku i
"nie" lekarki, "bo go zabijemy". Wracam powoli, zaczynam
widzieć sufit, twarze, moje nogi w butach górskich, jestem podpięty do EKG,
pełno przewodów i naklejek, nade mną wiszą worki z płynami, a z nich biegną
rurki do mojego ciała. Oj jak mi zimno, cały się trzęsę jak w febrze jakiejś.
O!, wchodzi Beata - no i jak? pyta. Będę żył, mówię niepewnie. Tym razem szok
anafilaktyczny nie zabił, nawet nie chcieliśmy myśleć co by było gdyby samochód
był o 5 minut marszu dalej lub gdybym w lesie był sam. A przecież nie mam
żadnych alergii!
Opatulony leżę w karetce, do której jakoś mnie
wtarabanili - jedziemy do szpitala. Pierwszy raz w życiu jadę karetką więc trochę
oglądam, trochę patrzę na ładną lekarkę, chyba tak specjalnie je dobierają? Taka
ostatnia nagroda. I wcale nie ruszałem łapami kiedy wypadł mi wenflon. Pełno
krwi, karetka się rusza, szukanie żyły, nowe ukłucie, nowa rurka z zaworem,
wokół samoprzylepne zabezpieczenia, wszystko takie nowoczesne i po nic, już się
nie przydało.
Izba przyjęć, ja na fotelu, szybkie rozpoznanie,
notatki i malutka pojedyncza salka z łóżkiem w oczekiwaniu na lekarza. Niezbyt
mogę się ruszać jestem taki słaby i trzęsący się. Mijają chwile, o! nie mam
zegarka. Powoli jest lepiej, widzę przez uchylone drzwi łóżka w korytarzu,
wstaję zaciekawiony... Oj to nie był dobry pomysł. Odczekuję chwilę, tym razem
się udaje, jest coraz lepiej. Widzę w korytarzu samą ludzką biedę, jedna pani
prosi aby zmienić jej podpaskę z kupą czy siku, przechodzą lekarze,
pielęgniarze i pielęgniarki, przechodzą tak setki razy, nikt nie reaguje, ktoś
tam mówi, że zaraz. Inna prosi o podniesienie aby pójść do toalety, tak obie proszą
przez dwie godziny. Ma się wrażenie, że wszyscy pracownicy są płaceni od
kilometra przebytej drogi. Koszmar, za to zaraz ktoś mnie upomniał, że nie
wolno mi wychodzić z pomieszczenia. Wracam zrezygnowany i już knuję jak się
stąd wyrwać.
Kiedy po trzech godzinach wchodzi lekarka ja robię
przysiady. O!, jest już lepiej. Oględziny: mówię o tabletkach na ciśnienie, o
arytmii, o nie domykającej się zastawce. Fakt, mówi lekarka, słyszę jak świszczy,
poza tym dla mnie bomba, dodaje. No to dla mnie też, mogę do domu? Ok, wypiszę
tylko receptę.
Wypisywanie recepty trwało ponad godzinę i ku mojej
wielkiej radości wyszedłem na zewnątrz wprost w ramiona Beatki, która po
sterczeniu przez trzy godziny bez skutku pojechała po Moanę do szkoły i z nią
właśnie wróciła. Kolację zajadałem ze smakiem, co Beatka uznała za dobry znak
choć już wcześniej zjadłem kanapki przygotowane przez nią, przezorną i kochającą.
Noc była słaba, ale po przebudzeniu zgłupiałem. No
znów nie widzę..., ale tylko na lewe oko. Wstaję i rozumiem, lewą cześć twarzy
mam napuchniętą jak banię więc oka nie mogę otworzyć. Ulga. Z ręką podobnie -
bania.
SYMETRIE I ASYMETRIE - ZAKRYJCIE RĘKĄ POŁOWĘ
TWARZY, A POTEM DRUGĄ - INNY CZŁOWIEK
Do poniedziałku już było normalnie, opuchlizna z
wolna schodziła, pojechałem nawet z Moaną do szkoły. Po powrocie zdębiałem -
zastałem Beatę całą we łzach. Co się stało? zapytałem myśląc o rodzinie. Wiesz...
Benoit się zabił.
Z Benoit (56 lat), znaliśmy od lat mając z nim
jedynie powierzchowne relacje, zajmował się pozaszkolnymi zajęciami dzieci, Moany
judo i tańcem. Od tego roku realizował nowy pomysł, kurs żeglarski, na który my
przyklasnęliśmy. Spędzaliśmy więc dużo czasu razem, okazało się wtedy, że mamy
wiele wspólnych zainteresowań, zaczynało kiełkować przyjaźnią.
Jak to się zabił? Zapytałem myśląc o samobójstwie.
Spadł samochodem w przepaść!
Do dziś nikt nie wie jak do tego doszło, ze szkoły
wrócił do domu po jakieś dokumenty i wracając swoją codzienną drogą uderzył w
betonowe kloce zabezpieczające, które spadły, a on za nimi. Samochód katulał
się ponad sto metrów i zmiażdżony zawisł nad miastem.
Potem były same przyjemności jak powrót na lekcję
żeglarską, gdzie Jego już nie było, potem pogrzeb, no i ten wrak widoczny
codziennie z zejścia do szkoły. W końcu wrak zabrali. Żegnaj Benoit.
ŻEGNAJ BENOIT
Dzwonek do drzwi bardzo nas ucieszył, to nasi
sąsiedzi Hajo i Annie wrócili na Teneryfę po ponad półrocznej nieobecności i
przyszli się przywitać. Wiecie, umarła Helga. Od Helgi kupiliśmy nasz dom.
Jest już grudzień, skończył się trefny listopad, w którym
do lasu wróciliśmy wielokrotnie, ja ze strzykawką z adrenaliną i torbą na
grzyby. Os nie zauważono więcej, za to prawdziwki tak, więc mamy ich pełną
szufladę w zamrażarce.
Trochę dla zabawy, trochę aby wiedzieć czy warto
rozmnażać naszą suczkę, postanowiliśmy wystawić Dudę na międzynarodowej wystawie
psów rasowych w Las Palmas na wyspie Gran Canaria. Udaliśmy się więc w sobotę
na tę sąsiednią wyspę szybkim promem (1h20), zajęliśmy pokój w hotelu i
pojechaliśmy pochodzić po górzystym cyplu aby z lotu ptaka spojrzeć na
aglomerację.
SPACERY
PRZY LAS PALMAS DE GRAN CANARIA
Moana chorowała od dwóch dni na żołądek więc
wieczorem została z Dudą w hotelu zajadając suche bułki i gapiąc się w telewizor.
Od niepamiętnych czasów nie byliśmy sami w
restauracji. Ruszyliśmy więc, i tak nie umieliśmy się zdecydować, że obeszliśmy
całe miasto lądując pod hotelem mówiąc o tych bułkach Moany i winie, które
wcześniej przezornie kupiliśmy. Zasiedliśmy jednak na placyku obok, i popijając
piwo i wino niechętnie zjedliśmy pizzę z owocami morza, która na sam koniec
okazała się niczego sobie.
Rano poruszenie było wielkie, trzeba było
zlikwidować się z hotelu i gnać na tę wystawę. Wszystko na niej było
profesjonalne, parking, naklejki, dokumenty i kupa psów, a że dobrze wychowanych
to ich kup nie było nigdzie. To jest bardzo skomplikowane aby pies był
championem, trzeba odbyć kilka wystaw krajowych i zagranicznych, a poza tym
zauważyliśmy, że ten cały bałagan to towarzystwo wzajemnej adoracji.
Oczywiście była też kupa śmiechu z niektórych
wystawców i ich pupili, natapirowany Bobtail, pudle z warkoczykami czy państwo
z suszarkami i szczotkami kręcący loki swoim psom. Duda zwykle szalejąca na
widok psa tym razem mając je wszędzie dookoła odnosiła się do nich z relatywnym
zainteresowaniem. W przeciwieństwie do
wystawców, którzy nią interesowali się bardzo, tak się podobała, no i ta rasa
rzadko pojawia się na kanaryjskich wystawach.
Duda zaprezentowała się bardzo dobrze, przyjezdny
sędzia długo ją oglądał i stwierdził, że nie dość, że spełnia wszystkie
kryteria ridgebacka to jeszcze jest wybitnej urody. Mówił to wszystko dodając
pomiędzy wierszami, 1-szej nagrody w grupie rasowej nie zdobędzie na pierwszej
swojej wystawie, taka zasada no i wymienione towarzystwo wzajemnej adoracji. Dał
wszystkie najwyższe noty jakie pies może dostać, po punkcie, których należy
zebrać 4 w każdej z dwóch dziedzin, żeby stać się championem (na dodatek z
trzech różnych państw i hiszpańską notę "excelente" z wystaw w
Madrycie albo w Talavera),. Dał też pamiątkowy talerzyk za pierwsze miejsce w
swojej rasie (trudno żeby nie jeśli była jedyna!). Mogła jednak nawet talerzyka
nie dostać gdyby okazało się, że z jej rasą są kłopoty. Pierwszą nagrodę w
grupie rasowej (6-tej) wygrał beagle...wielokrotnie już wystawiany.
WYSTAWIA SIĘ
Następna wystawa 12 maja na Teneryfie. Taka zabawa.
EL HIERRO
Koniec października był tygodniem ferii Moany.
Postanowiliśmy popłynąć na El Hierro, wyspę, którą znamy najmniej z naszej
podróży na Bubu (styczeń 2008) - wtedy w wymarłym porcie La Restinga nie było
wypożyczalni samochodów więc tylko zrobiliśmy jedną wycieczkę pieszą aby
rozruszać kości.
Po dziesięciu latach przypłynęliśmy nie własnym
jachtem, a szybkim promem, ale z własnym samochodem.
El Hierro to niewielka wyspa o powierzchni 268 km2
i z 11 tys. mieszkańców (nasza Teneryfa
to 2.034 km2 i 900 tys. mieszkańców, czyli ma tylu mieszkańców ilu mieszka w
naszym miasteczku). Jest najbardziej wysuniętą na południowy zachód wyspą
archipelagu i jak wszystkie wyspy jest wielce różnorodna tak geologicznie jak
klimatycznie. Jest też najbardziej dzika, będąc przy tym producentem wszystkich
sprzedawanych na archipelagu ananasów.
W piątkowy wieczór wsiedliśmy na prom w Los Cristianos
(1h samochodem od nas), który po dwóch godzinach i pół przybył do innego portu
niż się spodziewaliśmy co nas mile zaskoczyło, port promowy Puerto de la Estaca
był dużo bliżej od wynajętego domu niż ten który znaliśmy. Po pół godzinie
jazdy po ciemku dotarliśmy do umówionej knajpki w Los Llanillos, gdzie czekały
na nas klucze do małego domku, który Beata wynajęła przez Airbnb za 30€ za
dobę. Domek był w pełni wyposażony i bardzo nam się spodobał, na dole niewielka
salono-kuchnio-jadalnia i WC z umywalką i pralką, na piętrze dwie sypialnie i
łazienka. W sam raz dla nas i psa na krótkie wakacje.
CHWILOWO NASZ DOMEK Z TYPOWĄ ARCHITEKTURĄ
W sobotę z gotowym piknikiem ruszyliśmy w góry z
nadzieją na grzyby i widoki. Widoki były tylko z początku, potem wjechaliśmy w
chmury, a rozpoczętą wycieczkę zakończyliśmy przed lunchem przymuszeni przez
deszcz. Znaleźliśmy jednak miejsce z drugiej strony kotliny przypominającej
jakby wielki wulkan, którego połowa zniknęła zsuwając się do oceanu. Te
dziwadła pogodowe wysp i mini mikroklimaty mają jednak swoją zaletę, zawsze
szybko można znaleźć miejsce z inną pogodą. Opuszczając las w deszczu i jego 11
stopni po przejechaniu 6 km
(!) mieliśmy 20 st .
i słońce, a nie zmieniliśmy wysokości. Niebywałe.
WILGOTNO I JESZCZE SŁONECZNIE
Zainstalowaliśmy się na punkcie widokowym Mirador
de Jinama gdzie stoły zapewniły nam również wygodę. Przed nami była 1240
metrowa przepaść, z dołu której wiódł do Miradoru szlak, w którym Beata
zakochała się od pierwszego wejrzenia stwierdzając: będzie mój!
MIRADOR DE JINAMA
Po południu zrobiliśmy krótką górską wycieczkę bez
wartości dla wykończenia Dudy, ale znaleźliśmy na niej dwa kilo świeżych fig,
które uwielbiamy z serami pleśniowymi. Wracając stanęliśmy jeszcze nad oceanem
w Las Puntas - La Frontera, gdzie przygotowana nadmorska promenada jest wielce
atrakcyjna, a po przejściu jej w obie strony piwo na cyplu w Hotelu Puntagrande
(ma tylko trzy pokoje) było samą rozkoszą. No i przy zachodzącym słońcu.
HOTEL NA CYPLU
BETONOWE LEŻAKI? WYGODNE!
PROMENADA
W niedzielę rano pogoda była jeszcze gorsza,
zwłaszcza u góry. Postanawiamy pozostać w domu i poczytać. Na lunch
pojechaliśmy do guachinche, Aguadara (czyli woda Dara). Byliśmy pierwszymi
gośćmi, mimo wczesnej godziny pozwolono nam zająć miejsca, rozegraliśmy więc
partyjkę dostępnej na miejscu lubianej przez nas gry Parchis (taki inteligentny
Chińczyk). Guachinche to rodzaj rodzinnych jadłodajni nie mających statusu
regularnej restauracji i pewnie inaczej opodatkowane. Ta uznana jako jedna z najlepszych
na wyspie knajpka szybko się napełniła, zamówiliśmy więc dania jak najbardziej
miejscowe, ja kozę, Beata kozę, a Moana ...kozę. Było wyśmienite i w bardzo miłej
atmosferze
W GUACHINCHE KOZA, KOZA I ... KOZA. PYCHA.
Po lunchu jadąc dookoła wyspy północną jej częścią
na zachód mieliśmy już niezłą pogodę. Szybko opuściliśmy cywilizację i
wjechaliśmy w wulkaniczny nadmorski krajobraz bez roślin. Potwierdzał naturę
wyspy oraz niedawne jej geologiczne wstrząsy.
ZACHODNI CYPEL WULKANICZNY
Jadąc dalej do góry serpentynami pozostawiliśmy po
drodze Beatę z Dudą, która szybko poszła na skróty, a my kontynuowaliśmy autem
aż wokół zrobiło się zielono i po opuszczeniu asfaltu zagłębiliśmy się w
zielone płaskowyże-pastwiska. Po spotkaniu Beatki i zgłupiałej Dudy porzuciliśmy
auto i ruszyliśmy na piękną wycieczkę. Wokół były powyginane drzewa El Sabinar będące
symbolem wyspy, pokazywały jaka jest dominanta wiatru i zwykle jego tu siła.
SYMBOL EL HIERRO
Dotarliśmy do zamkniętego punktu widokowego Mirador
de Bascos z imponującym widokiem na tę samą kotlinę, tylko z drugiej jej
strony. Około 12 km
przed nami mieliśmy wczorajszy Mirador de Jinama.
ZACHODNIA CZĘŚĆ WYSPY
PO DRODZE OTWARTY CZASAMI MONASTYR
Zjeżdżając na południową stronę wyspy
postanowiliśmy zjechać z głównej drogi i zobaczyć latarnię morską. Jakież było
nasze zdziwienie po drodze do niej kiedy zobaczyliśmy wskazówkę do południka
"0"?! Jak to? Tu? Byliśmy na 18 stopniu zachodnim, a tu takie rzeczy
piszą?
No i człowiek zawsze się czegoś nowego dowie. Od
stuleci południk Zero przebiegał przez wyspę El Hierro, którą zwano Wyspą
Południkową. Dlaczego? A to dlatego, że było to ostatnie na południe znane
miejsce ówczesnego świata i stało się wyznacznikiem dla żeglarzy. Ha! Były to
czasy dominacji morskiej Hiszpanii. Dopiero w 1884, ale tylko na 100 lat Zerem
stał się południk zwany Greenwich przebiegający przez obserwatorium w Greenwich
właśnie. Ha! Były to czaszy dominacji morskiej Brytyjczyków. A jakie dziś są
czasy? Czyja jest dominacja? Ha! Amerykańska! Od 1984 roku Amerykanie wyrzucili
z nazwy Greenwich i nowa siatka zwana WGS 84 przesunęła południk Zero o 102 metry na wschód. Tak
więc Moana zasiadła na małym monumencie byłego ZERO. Ha!
MNIEJ NIŻ ZERO
LATARNIA TEŻ BYŁA
Kiedy dojechaliśmy do znanego nam porciku La
Restinga zobaczyliśmy nowy falochron z promenadą, domy, sklepy. Ciągle nie ma
jednak wypożyczalni samochodów, co bardzo przeszkadza w zwiedzeniu wyspy
żeglarzom zatrzymującym się tutaj na popas przed przeskokiem do Wysp Zielonego
Przylądka, tak jak i my zrobiliśmy 10 lat wcześniej. Szybko z bloga znaleźliśmy
dokładne miejsce gdzie staliśmy, łezka się zakręciła, ale tylko nam, Moana
poszła popływać. Normalne miała wtedy cztery dni i składała się z dwóch komórek.
RESTNGA:
WSPOMNIENIA BUBU I TROCHĘ WIĘCEJ NIŻ
DWIE KOMÓRKI
Następnego dnia pojechaliśmy do zielonego krateru
obok stolicy wyspy Villa de Valverde. Po wspinaczce pod górę na krawędź krateru
zobaczyliśmy jego wnętrze rzeczywiście niebywale zielone i z pasącymi się na
dnie końmi. Zasiedliśmy na trawie z widokiem i gdy tylko zdążyliśmy zjeść lunch
wszystko przykryły chmury, zaczął padać deszcz i wiać wiatr. Zawróciliśmy nie
kończąc zaplanowanej pętli, a do auta doszliśmy kompletnie zabłoceni.
ZIELONY WULKAN, ANANASY EL HIERRO I WSPOMNIENIE
A propos wspomnień Bubu powyżej. Zamieściliśmy
wtedy zdjęcie-żart długopisów niby obowiązujących w polskich szkołach. Dziś, po
dziesięciu latach, wcale to nie jest śmieszne. A może jeszcze bardziej?
Zjechaliśmy więc do Villa de Valverde, a że
miasteczko nie jest warte grzechu, zjechaliśmy niżej do nadmorskiego miasteczka
Tamaduste skąd ścieżka wijąca się przez czarną lawę prowadzi wzdłuż oceanu do
Roque de las Gaviotas i dalej. Miły to był spacer. Wracając Beata poszła jak
zwykle na skróty pod górę z Dudą, ja pojechałem serpentynami w górę gdzie
czekając na Beatę obserwowaliśmy z Moaną startujące i lądujące samoloty -
byliśmy tuż nad lotniskiem.
GÓRNICZA WYCIECZKA
Czwartego dnia spakowani podzieliliśmy się na
grupy. Beata poszła na "swój" szlak, a ja z Moaną i Dudą pojechaliśmy
do lasu aby pospacerować. Spotkaliśmy się w punkcie widokowym, ale aby zjeść
lunch zeszliśmy 15 minut do kamiennego stołu, który po drodze upatrzyła Beata.
Miło i z widokiem.
KAMIENNY STÓŁ Z WIDOKIEM
Po lunchu powtórzyliśmy leśny spacer z pierwszego
dnia, tym razem przy słonecznej pogodzie. Powrót na skróty okazał się przygodą,
szliśmy mocno pod górę, czasami ślizgając się w dół po wulkanicznym żwirku. W
pewnym momencie Duda pognała w dół i zaczęła po chwili tak piszczeć, że aż
strach, potem wszystko umilkło. Beatka widziała przed sobą artykuł przeczytany
dzień wcześniej o tym jak sześć psów myśliwskich spadło w przepaść na Teneryfie
goniąc ptaki nieloty (nieloty w dół latają, a psy nie latają wcale, w dół może
tylko raz). Myśleliśmy, że jest po Dudzie. Ja optowałem, że się na coś nabiła.
Wołaliśmy długo, w końcu ze łzami w oczach zaczęliśmy schodzić aby szukać
truchła. Truchło nagle przybiegło zziajane do upadu po gonitwie za
"czymś". Doszliśmy w końcu do samochodu, a był już czas na ruszenie w
kierunku promu.
W LESIE, A W DRODZE NA PROM RZEŹBY Z ODPADÓW
Na promie Moana robiła lekcje, my czytaliśmy
popijając piwo i pozostając z Dudą na zewnątrz. Słuchaliśmy też muzyki
zespołów, które umilały pasażerom czas, były to jakieś grupy folklorystyczne
jadące z na koncerty lub z nich wracające. Wśród instrumentów były też nieznane
nam.
Do domu wróciliśmy o 21h00 w sam raz na kolację z
zupą z dyni jak przystało w Halloween.
NOWE AMERYKAŃSKIE ŚWIĘTO W EUROPIE JEST DURNOWATE,
ALE JEŚLI DZIECI SIĘ TYM DOBRZE BAWIĄ ... . POZA TYM TEN POLSKI CMENTARNY
SMUTEK, UPS... ZADUMA.
Wspomnienie moich ostatnich urodzin przypomniało
zamknięcie pierwszej dziesiątki Moany we wrześniu. Zaplanowaliśmy zrobić w
leśnym piknikowym miejscu polsko-francuski grill i poszukiwanie skarbu dla
dzieci. Beata przywiozła z Polski walizkę kiełbas, które zajęły część naszej
zamrażarki, a ja z Francji merguezy. Obecność mojego kuzyna Artura i jego mamy
pozwoliła nie tylko świętować razem urodziny w dniu urodzin to potem jeszcze w
sobotę w lesie zaserwować do mięsa polską sałatkę warzywną zwaną tutaj rosyjską,
którą wspólnie kroiliśmy do późnej nocy. Były też ogórki kiszone kupione w
polskim sklepie na południu.
DOMOWE URODZINY W DNIU URODZIN
Zabawa w podchody była skomplikowana, dzieci było
24 więc zaprojektowaliśmy i oznaczyliśmy sprayami trzy szlaki, każdy innym
kolorem, takim jaki każda grupa dzieci miała na kolorowych naklejkach
samoprzylepnych na ubraniach po losowaniu grup. Na każdej drodze były ślepe
uliczki, listy każące szukać informacji i myśleć, itd. Wszystkie szlaki wiodły
do głębokiej groty, w której niezbędna była pomoc latarek ukrytych wcześniej. W
grocie pod liśćmi ukryty był skarb. Jakaż była radość, a potem rozczarowanie
zwycięskiej pierwszej grupy kiedy po rozpakowaniu paczki okazało się że jest
tam tylko list mówiący, że skarb jest fałszywy, a prawdziwy ukryty jest na terenie
pikniku.
Wszyscy po godzinie wrócili na teren pikniku i w
końcu któreś dziecko znalazło drewnianą szkatułkę przyczepioną pod jednym ze
stołów, a w niej prezenty dla wszystkich dzieci. Ja cały ten czas grillowałem,
nie było to proste przygotować 50 porcji dla dzieci, ich rodziców i znajomych.
Wszystkim najbardziej smakowały merguezy i biała kaszanka. Dorosłym też ogórki
i sałatka.
Nie wszystko jednak wyszło jak chcieliśmy, gry
wymyślone przez Moanę nie udały się zbytnio przez nadopiekuńczość niektórych
matek, z tego samego powodu dwie dziewczynki nie poszły też na poszukiwanie skarbu
mimo, że przydzieliliśmy do każdej grupy dorosłego zaopatrzonego w zalakowaną
kopertę z pieczęcią, w której była ratunkowa mapa. Złamanie pieczęci
eliminowało grupę.
LEŚNE URODZINY W GRUPIE PRZYJACIÓŁ
Potem były prezenty, Moana między innymi dostała profesjonalny
syntezator Yamaha, którego klawiatura jest aktywna i reaguje jak prawdziwy
fortepian. Służy do dziś i pogrywamy na
nim wszyscy.
DZIĘKI BOGU MAMY ŚWIĘTA. Z TEJ I NOWOROCZNEJ
OKAZJI CZYTELNIKÓW SERDECZNIE I MOCNO ŚCISKAMY (NIEKTÓRYCH ZA GARDŁO).
Odwzajemniając Świąteczno-Noworoczne serdeczności dodamy ciekawostkę, że owa
OdpowiedzUsuń"polska" sałatka warzywna, zwana "rosyjską", znana i popularna jest również w ormiańskiej diasporze w Iranie. Nie można więc wykluczyć, że bardziej zaawansowane dociekania kwestii sałatki zakończą się konstatacją, że jadano ją na chińskim dworze cesarskim 3000 lat pne. Pozdrowionka: Ula i Marek
Jak ja lubię do Was wracać. Pozdrowienia z Trójmiasta!
OdpowiedzUsuń