PAŹDZIERNIK 2018 - BRETANIA
Letnie wakacje 2018 minęły z prędkością powodującą przerażenie. Choć nasza podróż-włóczęga po Francji trwała 7 tygodni, kiedy znalazłem się znów na promie w Huelvie wydało mi się, że przed chwilą z niego wyjeżdżałem. Cóż, prawo wieku - wszystko przyśpiesza.
Dziewczyny poleciały jeszcze na tydzień do Polski
nasycić się rodziną, a ja wracałem z Dudą do pustego domu i ogrodu dżungli,
konsekwencji wilgoci i upałów.
Na początek może dwie refleksje nasuwające się po
tej podróży.
Pierwsza to najważniejsze zdjęcie zrobione na
campingu koło Saint-Malo. To
pięknie położone miasto zostało w 95% zniszczone podczas ostatniej wojny
światowej i całkowicie odbudowane. Nieopodal niego, na cyplu La Cite, znajduje
się fort, który Niemcy kiedyś mocno umocnili chcąc bronić wybrzeża przed aliancką
inwazją. Dziś w części tego fortu zorganizowano camping. Na campingu tym przy
żeliwnych wieżach rozprutych pociskami swoje namioty rozłożyli Niemcy i Francuzi
ciesząc się niepowtarzalnym smakiem francuskich bagietek. Nieopodal tablice
pamiątkowe przypominały wprawdzie krwawe wydarzenia, ale patrzenie na
niegdysiejszych wrogów żyjących razem, kładących różnorakie kolorowe sprzęty na
brązowych bunkrach sprawiało mi wielką radość i nawet łezka zakręciła mi się w
oku.
CAMPING DE LA CITE D'ALETH

NASZA TRASA 4.500 km - 7 TYGODNI
Urwaliśmy Moanie ostatnie dwa dni szkoły i po
dwudniowej przeprawie promem już w piątek wieczorem 29 czerwca zaczęliśmy nasze
cygańskie życie instalując się na jedną noc na nadmorskim znanym nam campingu w
Mazagon koło Huelvy.
Tym razem postanowiliśmy przejechać Hiszpanię
wzdłuż jej granicy z Portugalią zwiedzając po drodze co się da. W sobotnie rano
okazało się jednak, że idzie front i będzie lało właśnie wzdłuż tego pasa i nie
zostaje nam nic innego jak uciekać na wschód. Jakie to jednak przyjemne tak móc
niczego nie planować i dowolnie wybierać kierunki. Pojechaliśmy w stronę Sewilli aż
pod Kordobę aby na noc zatrzymać się na dwie noce przy sztucznym zalewie La Breña nieopodal miasteczka Almodovar
del Rio. Chodziło nam głównie o poruszanie się po dwóch dniach na promie, a tam
długa wycieczka po wzgórzach porośniętych gajami oliwnymi zaspokoiła nasze
potrzeby. Camping był ok, szkoda jednak, że kort był tak zaniedbany, że gra nie
wchodziła w rachubę. Skończyło się więc na sporcie telewizyjnym i mistrzostwach
piłki kopanej.
Z ZAMKIEM W TLE
Miasteczko obok przejęło nazwę zamku Almodovar,
wokół którego urosło. Almodovar to nazwa maurowska i znaczy "nie do
zdobycia". Jest więc wyzwaniem dla kobiet reżyser Pedro mający takie
właśnie nazwisko. Nazwa ta spotykana jest jednak częściej, takich niezdobytych
zamków jest sporo. Zamek z ruiny odbudowany został w zeszłym stuleciu przez
właściciela, dla którego stało się to obsesją. Jest więc nowy, nawet za nowy,
ale za to często używany, to w nim kręcono serial "Game of Thrones".
ZAMEK ALMODOVAR czyli NIE DO ZDOBYCIA
Ze względu na psa zwiedzaliśmy go osobno, najpierw
ja z Moaną, potem Beata i tak już pozostało do końca naszej podróży w dwóch
konfiguracjach. Prócz warownej architektury broniącej arabskich terenów przed
pazerną konkwistą bardzo zaciekawiła nas wystawa mieczy pokazująca historyczny
rozwój tej broni.
ZACNA WYSTAWKA ROZWOJU MIECZA
OSOBNE ZWIEDZANIE
Piknik zjedliśmy pod murami i ruszyliśmy dalej
kierując się na północ.
Do naszego namiotu na dachu dołączył salon, w
którym z początku spała Moana z Dudą, ale szybko okazało się, że Duda zbyt
wcześnie się awanturuje budząc wszystkich. Po namyśle Moana została w nim sama,
a Dudę przenieśliśmy do bagażnika pozostawiając na noc otwarte okno dachowe
zasłonięte przed ewentualnym deszczem naszą dachową sypialnią. Dzięki ciemnym
szybom Duda już do końca podróży spała długo nie budząc nas nigdy. Świetnie!
Ominęliśmy Sewillę i Kordobę, miasta dobrze nam
znane i jadąc dalej na północ zatrzymaliśmy się na noc na campingu Puerto Peña nad rzeką Rio Guadiana. Następnego
dnia lunch zjedliśmy po drodze na placu przy cmentarzu, zawsze przy nich jest
woda do umycia rąk czy warzyw. To taka mała informacja praktyczna.
PO DRODZE ZAMKI, DROGA RZYMSKA I LUNCH PRZY
CMENTARZU
Celem tranzytowego zwiedzania były Avila i Segovia
- po niespodziewanym odkryciu Toledo w zeszłym roku, nie omijamy już
hiszpańskich miast spodziewając się za każdym razem cudów. No i nie zawiedliśmy
się, Avila ze swoimi wielkimi murami obronnymi upstrzonymi 80 wieżami i 9
bramami musi każdego zachwycić.
AVILA - TE MURY NIE RUNĄ, TAK SĄ ZADBANE
Wewnątrz murów stare miasto również urzeka, a że to
miasto świętej Teresy, jej symboli wszędzie jest pełno, a zwłaszcza badziewia z
jej podobizną.
ZNAŁEM JEDNĄ TERESĘ, ALE ŚWIĘTĄ NIE BYŁA WCALE -
NIE MIESZKAŁA W AVILLI, JENO W SKALE
Powrót do samochodu wielkimi trawnikami pod murami
podobał się i Dudzie, mogła się wreszcie trochę wyszaleć bez smyczy. Zabudowa
Avili podobnie jak wszystkich miast Hiszpanii kończy się nagle, nie ma
charakterystycznych dla innych krajów przedmieść, chodząc wyżej, na przykład
murami, widać wokół pola i wzgórza wolne od zabudowy. Za każdym razem widok ten
jest niesamowity.
Takowy był też z zamku Alcazar de Segovia, miasta
znanego przede wszystkim z wielopoziomowego olbrzymiego rzymskiego akweduktu.
ALCAZAR W SEGOVII
WIELOKROTNIE ROZBUDOWANY
Oj warte ono jest całodziennego zwiedzania, a zamek
choć się całkowicie spalił odbudowano z zastosowaniem prawie identycznych drewnianych
sklepień przeniesionych z innych obiektów, tak więc wiekowych. One robiły w nim
największe wrażenie jak i fryzy zaraz poniżej nich.
PO POŻARZE NOWE SKLEPIENIA CHOĆ ZUPEŁNIE STARE
JUŻ GŁOWA GOLI OD PATRZENIA DO GÓRY
PIĘKNIE INKRUSTOWANA KUSZA I SAMOTNA BEATKA NA
WIEŻY
MIASTO SIĘ KOŃCZY POLAMI
Starówka była wielce interesująca, z domem prawie
identycznym jak w Lizbonie ze stożkową fasadą.
SPACEROWAĆ WARTO
Jednak Segowia to głównie wielki rzymski akwedukt,
który kiedyś doprowadzał wodę do Alcazar właśnie. Na jego dwutysiąclecie postawiono
symbolizujący Rzym pomnik.
GDZIE RZYM, A AKWEDUKT JEST
SYMBOL SEGOVII
Trochę nam zeszło na tym snuciu się po miastach, a
przybliżająca się data kolonii Moany kazała przyśpieszyć. Po nocce w Sorii,
zatrzymaliśmy się w znanym nam miejskim campingu w Huesca, charakteryzującym
się taniością, a przede wszystkim wspaniałym miejskim basenem w cenie noclegu.
Do Francji wjechaliśmy 6-go lipca aby zainstalować
się na dwie noce na campingu kolonii Moany. Postój techniczny polegał na
rozwieszeniu naszych 30
metrów linek, a na nich prania, wszak Moana pozostawała
tam dwa tygodnie i musiała mieć wszystko czyste razy 14, taki wymóg.
Pozostawiając nasze dziecko pod opieką zaczęła się
nasza dwutygodniowa wolność - pognaliśmy w Masyw Centralny. To olbrzymi region Francji
usytuowany mniej więcej pomiędzy Vichy a Monpelier w kierunku północ południe, Valence na wschodzie i linią Limoges-Montauban
na zachodzie. Takie około 200 na 200 kilometrów . Są to w dużej mierze różnej
maści góry, Seweny na południu (Park
Narodowy) z górami regionu Ardèche
i wulkany regionu Auvergne na północy, miejsca znane wszystkim Francuzom
również ze względu na produkty lokalne, głównie sery i wędliny.
MASYW CENTRALNY - SPECJALNOŚĆ TO SERY I WĘDLINY.
DUDA MA BUDĘ Z ELEKTRYCZNĄ KLAPĄ
Na pierwszy ogień poszedł region Mont Dore z najwyższą
górą Masywu - Puy de Sancy (1886m). Sam dojazd niczego nie zapowiadał, ot
wulkaniczne wywyższenie na płaskowyżu. Kiedy jednak wjechaliśmy jakby do środka
widoki nas zaczarowały.
WIDOKI CZARUJĄCE
Zainstalowaliśmy się na górskim campingu z widokiem
i ... chłodną nocą ze względu na wysokość. Rano, po kawie i przygotowaniu
pikniku poszliśmy w trasę. Oj potrzebowaliśmy tego jak powietrza po
przejechaniu w tydzień 1.700
km . No i aż tak potrzebowaliśmy, że przeszliśmy ... 26 km . Górami! Wprawdzie
wracając o zmroku na camping ledwo powłóczyliśmy nogami, ale warto było. Widoki
i sama konstrukcja gór były zadziwiające, takie trochę połączenie Bieszczad i
Tatr, lub jakby rozciągnięte Czerwone Wierchy ze szpicami, których te ostatnie
nie mają.
TU NA OKRĄGŁO
Szło się wyśmienicie, temperatura mimo słońca nie
przewyższała 20 stopni, a miły wiaterek suszył pot z czoła. Ponieważ jest to
niby wielki wulkan więc robiliśmy pętlę nieustająco dziwiąc się ile to człowiek
może przejść, na dodatek przemieszczając się relatywnie szybko.
WSZYSTKIE TE SZCZYTY BYŁY NASZE
NI TO BIESZCZADY NI CZERWONE WIERCHY
Beata nie wiedzieć czemu uparła się na zobaczenie
Puy de Dôme, pojechaliśmy więc
dalej na północ. Zapewne miejsce jest tak znane ponieważ kiedyś można było
wjechać na nie samochodem, a teraz można kolejką. My oczywiście poszliśmy
pieszo likwidując w ten sposób zakwasy aby zobaczyć na szczycie wielką antenę,
odnawianą świątynię rzymską i paralotniarzy w ilości niemałej. Bliskość
Clermont Ferrand, dużej aglomeracji temu sprzyja. Widok na porośnięte lasem
wulkaniczne stożki był obrazem regionu Auvergne.
PUY DE DOME DO ZDOBYCIA ZĘBATKĄ I WULKANY
OBÓZ WERSJA MOKRA ORAZ LUNCH Z WIDOKIEM NA CLERMONT
FERRAND
Lunch zjedliśmy na brudnym punkcie widokowym z
widokiem na miasto Clermont Ferrand i autostradą zjechaliśmy na południe aby
wejść na drugi co do wielkości szczyt Plomb du Cantal. Nie wiem czy nazwa ołów
przy nazwie regionu jest przestrogą, że jeśli zjesz za dużo pysznego sera
Cantal to poczujesz w żołądku ołów właśnie. Zainstalowaliśmy się na miejskim
campingu w Saint-Jacques-de-Blats prowadzonym przez skandynawską parę gdzie na
wielkim ekranie dopingowaliśmy francuskich kopaczy w zwycięskiej walce o finał.
JUŻ PRZY PLOMB DU CANTAL
Wycieczka znów była 20 km pętlą, tyle że tym
razem udało nam się przebijać przez beztrasia idąc w krótkich spodniach po
pachy w pokrzywach czy kolczastych krzakach. Po raz pierwszy po tylu latach
zawiodła nas aplikacja Maps.me .
IDĄC SZCZYTAMI ZROBILIŚMY TE DWIE KOTLINY, PO LEWEJ
U GÓRY PLOMB DU CANTAL
Sam ołowiany szczyt to platforma widokowa na którą
dochodzą wycieczkowicze, którzy w większości przyjechali kolejką - stacja jest
ze 100 metrów
poniżej. Zimą z kolejki korzystają również narciarze, jest to ośrodek
narciarski niczego sobie. Jak to my uciekliśmy szybko na puste granie i w zachwycająco
ukwiecone kotliny gdzie tylko dzwonki krowie zakłócały nam łąkowe brzęczenie
owadów.
PO LEWEJ NIEZNANE NAM KWIATY
Wyjeżdżając dnia następnego zatrzymaliśmy się na
piknik i wejście na znany czubek o nazwie Puy Marie. Prowadzą na niego
niekończące się tłumne schody. My weszliśmy drogą dużo dłuższą za to w samotności,
a lunch zjedliśmy mając przed sobą zachwycający widok. Na szczycie wdałem się w
dyskusję z Belgiem i dwoma Francuzami, gratulując pierwszemu tak świetnej ekipy
i życząc trzeciego miejsca oraz przewidując masakrę w meczu Francji z
Chorwatami (przewidziałem 4-1,
a było 4-2).
Z Puy Marie pojechaliśmy już w Seweny aby zobaczyć
jeden z najpiękniejszych przełomów Francji - Gorge de Tarn. Rzeczywiście
pierwszy widok na kanion był niebywały, sama nazwa Point Sublime musiała czemuś
służyć.
WIDOK Z POINT SUBLIME
Wybraliśmy camping usytuowany obok miejscowości Les
Vignes tuż przy rzece, wybór okazał się zacny.
Pierwszego dnia ja postanowiłem odpocząć i czytałem
cały dzień kiedy to Beata poszła do góry na krawędź kanionu do Point Sublime.
SELFIK Z SAMOTNEJ WYCIECZKI
Wypytała się tam w informacji o najlepszy szlak
pieszy, na którym oczywiście znaleźliśmy się dnia następnego. W nocy był
pierwszy w naszej podróży deszcz. Rano wyjechaliśmy samochodem na krawędź po
drugiej stronie kanionu i z siedliska kilku domów La Bourgarie ruszyliśmy
szlakiem biegnącym lekko poniżej jego krawędzi.
W LA BURGARIE, JAK I WSZĘDZIE TUTAJ, WSZYSTKO Z KAMIENIA
Było pysznie - daleko w dole wiła się rzeka Tarn, wśród
nas piętrzyły się skalne twory, kolumny, łuki, jamy, kule.
ZA ŁUKIEM PRZEPAŚĆ
SAME CUDA
Największą atrakcją były jednak latające hieny
czyli sępy, które to wybrały sobie to miejsce na swoją ostoję. Widzieliśmy je
siedzące całymi rodzinami, w locie z góry czy z dołu. Robiły wrażenie
przelatując nam blisko nad głowami, rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do trzech
metrów.
SĘPY SĄ WIELKIE, PIĘKNE I POŻYTECZNE
Następnego dnia zaplanowaliśmy długi spływ
kajakiem. Za drobną opłatą 54€ zawieziono nas z kajakiem w górę rzeki, do
szczelnej beczki zapakowaliśmy dwa plecaki z prowiantem i ruszyliśmy wolnym
nurtem w dół.
KAJAKOWE ZABAWY
Wszystko było perfekcyjne, woda kryształowa i
podglądanie ryb, przełomy niezbyt strome, widoki palce lizać na naturę i mijane
miasteczka, kąpiele w spokojnych zakolach, lunch na pniu z widokiem, zamek warowny.
Cuda! Wszystko to, a dodatkowo pęcherz od wiosła na ręce na długo pozostawiły
ślad po tym pięknym dniu, w którym też Francja wygrała swoje rosyjskie złoto.
PO DRODZE DZIWY NATURY I LUDZKIE
SPŁYWAMY STĄD. BYŁO PIĘKNIE, ALE NAM NAJBARDZIEJ
PODOBAŁA SIĘ FURTKA DO NIKĄD
Cztery noce w jednym miejscu to jak na nas
wieczność, ruszyliśmy więc zwiedzając po drodze urocze miasteczka widziane dnia
poprzedniego z kajaka. Zjedliśmy w jednym z nich pyszny lunch, rezygnując z
wygórowanych cen zamkowej restauracji.
MIASTECZKA PIĘKNE
I PIĘKNIEJSZE
Do części z nich nie ma dostępu samochodowego, więc
dopływa się do nich płaskodenkami lub przewozi rzeczy linowymi windami.
TRANSPORT LINOWY OBOWIĄZKOWY
Na noc dotarliśmy do miejscowości Saint-Germain-de-Calbert
kierowani poradą informacji turystycznej. Już dojeżdżając wiedzieliśmy, że to
pomyłka, proponowana długa pętla prowadziła głównie lasami bez widoków, co
więcej część niej już zrobiliśmy dojeżdżając samochodem. Poszliśmy jedynie na
piwo do miasteczka gdzie już nawet psy nie szczekały dupami, a jedyne co
wskazywało na jego przynależność do czegokolwiek był monument Wielkiej Wojny z
wygrawerowanymi nazwiskami tych co oddali życie w okopach pod Verdun.
RADOSNE ŚWINKI IDĄ NA RZEŹ. JAK KIEDYŚ MIESZKAŃCY
POD VERDUN.
Pognaliśmy więc na północ do pasma gór-połonin Mont
Lozère aby po noclegu na
miłym campingu w Finiels przejść się pasmem połonin właśnie, wejść na najwyższy
szczyt i dalej na następne i tak 15
km . Wszystko z widokami jako, że nic nam nie mogło go
zasłonić, jedynie co jakiś czas stały monolity wskazujące na granice terenów
kiedyś we władaniu Kawalerów Maltańskich.
MONT LOZERE TO POŁONINY I JAGODY
Po drugiej nocy na campingu w Finiels pojechaliśmy
w kierunku Millau. Pisaliśmy o nim już kiedyś przejeżdżając przez niego, tym razem
przejechaliśmy pod nim.
W DRODZE WIDOKI ZACHWYCAJĄ
Po drodze wjechaliśmy na Mont Aigoual (1.567 m ), szczyt z mokrym,
zimnym oraz wiecznie wietrznym mikroklimatem gdzie zainstalowano wielką stację
meteorologiczną. Było wręcz przeciwnie, ciepło, słonecznie i bezwietrznie.
Widoki w czasie pikniku były wspaniałe, a darmowe muzeum klimatu i meteorologii
wielkie i wielce interesujące. Niewielka wycieczka na sąsiedni szczyt
rozruszała ludzkie i psie kości, ale ze względu na wielkość nie mogła być
jedyną aby dzień nie był samochodowym.
PIKNIK NA MONT AIGOUAL
Jadąc na zachód dotarliśmy do prywatnego parku
pejzażowego Montpellier-le-Vieux. Niby trzygodzinną wycieczkę po tworach
skalnych zrobiliśmy w dwie, ale warto było mimo ceny i zbyt wielu udogodnieniom
w postaci metalowych schodków zrobionym dla miejskich wycieczkowiczów.
MONTPELIER-LE-VIEUX
Na noc zatrzymaliśmy się już za Millau na miejskim
campingu Saint Martin w Creissels. Świetnie położonym, cichym i z którego można
było zrobić pętelkę przez widokową krawędź kotła (8 km ) z panoramą na most -
dzieło sztuki. Po lunchu i opadnięciu mgły nie omieszkaliśmy pójść w górę co
spowodowało pozostanie na drugą noc w tym samym miejscu.
WIADUKT PRZY MILLAU FANTASTYCZNY
Po nocnym deszczu okazało się, że namiot-salon kupiony
na Teneryfie przecieka na dolnym szwie więc po drodze zatrzymaliśmy się w
Decathlonie w Albi aby po okazaniu karty i zdjęć dano nam bez dyskusji nowy. W
innym kraju! Brawo Decathlon i Unia!
Tego dnia skończyła się nasza dwutygodniowa podróż
we dwoje. Zrobiliśmy 115 km
wycieczek (ja o 10 mniej), zobaczyliśmy różnorodność Masywu Centralnego,
nacieszyliśmy się sobą i przyrodą co więcej bez szczególnych upałów. Przed nami
był występ Moany i znów postój techniczny na miejskim campingu w Masseube.
Campingi prywatne w miejscach bardzo turystycznych
są drogie lub bardzo drogie (30€-60€). Jest to ekonomicznie nieuzasadnione dla
ludzi zwiedzających, będących nieustająco w drodze. Choć wymyśliłem to już w
USA, tylko raz w historii naszej podróży spotkaliśmy się we Francji właśnie z
taryfą-pobytem tranzytowym (przyjazd po 18h00, wyjazd przed 10h00). Cena spadała
wtedy o 50%. Jest jednak na to rada, szukając noclegu we Francji warto na
googlach do nazwy camping dorzucić słowo municipale czyli miejski. Prócz
wielkiej zalety cenowej, często poniżej 20€, zazwyczaj campingi te położone są
obok miejskich terenów sportowych i w cenie można korzystać z kortów tenisowych
czy basenu. W Masseube było jedno i drugie, a dzięki tym campingom w czasie
naszej podróży graliśmy we trójkę z 15 razy w tenisa.
Postkolonijne przyjęcie i pokaz cyrkowy były
wyśmienite. Moana przedstawiła nam swoje przyjaciółki, a my oczywiście
nasłuchaliśmy się o niej samych miłych rzeczy ze strony opiekunów.
MOANA I JEJ PRZYJAŹNIE
W CYRKU JEST WESOŁO
Zawsze to sprawia rodzicom przyjemność, zwłaszcza
kiedy dziecko pokazuje takie kwiatki:
"Dbaj o siebie Moana,
będzie mi Ciebie bardzo brakowało. Jesteś najmilszą i najbardziej dobrą
dziewczynką jaką kiedykolwiek spotkałem. Miłego końca wakacji. Jesteś genialna.
Virgil."
Virgil jest rysownikiem komiksów z La Rochelle.
Naprawdę sobie przypadli do gustu.

Zanim tam dotarliśmy daleka była przed nami droga
przez prawie całą Francję i ograniczone od 1 lipca 2018 do 80km/h szosy. Nie
chcieliśmy jechać autostradami tylko korzystać z uroków małych miasteczek
mijanych po drodze. No i korzystaliśmy.
Na początek padło na Bergerac i wina tego regionu. Miasteczko
miłe z ładnym mostem nad rzeką i pomnikami znanego na całym świecie nosa Cyrano.
Camping miejski nad rzeką z widokiem na miasto jeszcze dodał smaczku zupełnie przyzwoitym winom.
Dzień później jakby odbitka dnia poprzedniego, znów
camping nad rzeką, znów w oddali miasto i piękny most, tyle, że tym razem nad
Giens górował zamek. Obeszliśmy je dogłębnie jedząc kolację na nadrzecznym
bulwarze przy zachodzącym słońcu.
Potem był już Paryż, spacer z naszą przyjaciółką
Małgosią po parku Sceaux i kilka piw potem, no i wieczór i noc w domu mojego
projektu u Phillip'a, który zabłysnął gościnnością i podjął nas iście po
królewsku z przystawką z muszlami św. Jakuba i dwukilowym kotletem wołowym
zrobionym z wolna na grillu, nie mówiąc o winach i foie gras. Niezbyt pamiętamy
jak ten wieczór się skończył, obudziło nas poranne krzątanie się Phil'a i stół
ze śniadaniem palce lizać. Szybko jednak uporaliśmy się z nim mając na uwadze
godzinę otwarcia Disneylandu (10h00-23h00).
Oczywiście dojechać na czas się nie dało, mimo lata
wszystko było poblokowane, trzeba było mieć jakieś winietki z okazji szczytu
zanieczyszczenia powietrza, kocioł to mało powiedziane. Nas ratowały tylko
rejestracje hiszpańskie i policjanci machali ręką na braki, ale mimo to
dojechaliśmy na 11h00. Porzuciłem dziewczyny przy bramie wejściowej i pojechałem
spokojnie na camping odległy o kilka kilometrów od parku uciech. Camping okazał
się częścią parku wypoczynku zrobionego na terenie dawnych glinianek czy
kamieniołomów. O cenie pisałem, 37€ za miejsce plus 15€ za rezerwację przez
internet. Ot, taka nowość aby dać się zerżnąć od tyłu bez możliwości
reklamacji.
Rozbiłem obozowisko, zjadłem lunch i poszedłem na
trzygodzinny spacer z Dudą nad jeziorka i stawiki. Co jakiś czas dostawałem
zdjęcia z kolejek, w których sterczały moje ukochane.
Przed 23h00 pojechałem pod bramę gdzie z trudem
jakoś znalazłem miejsce przy zjeździe do jakiegoś hotelu skąd oglądałem
sztuczne ognie i końcowe efekty muzyczne. O północy byliśmy już na campingu
gdzie ze względu na Disneya można się jeszcze o tej godzinie poruszać
samochodem, no i brama wjazdowa działała.
Rano z wielką przyjemnością objechaliśmy szybko południem
kiedyś moją ukochaną aglomerację, a którą dziś omijam szerokim łukiem i
pognaliśmy w stronę Bretanii do Fougères.
A to ci była niespodzianka, największa zachowana
średniowieczna warownia w Europie i starówka wokół niej jak marzenie. Jedna
warownia z wielu strzegąca Bretanię przed zakusami Francji. Nie pomogła jednak
i dziś Bretania będąca częścią tego kraju dodaje wartości temu niewyobrażalnie
bogatemu krajowi. Widać to na każdym kroku - ilość zamków, pałaców, zabytkowych
miast oraz współczesnych odważnych budowli daje Francji światowy turystyczny
prym (i finansowy dzięki temu). Co roku 89 milionów turystów (2017) !
Dwie noce spędziliśmy w Fougères poświęcając czas miastu i tenisowi, mając korty pod nosem.
Za namową recepcjonistki campingu zjechaliśmy na południe do Vitré. Znów piękna starówka i wielki
zamek częściowo będący urzędem miasta. Znów spacery wśród krzywych domów z
murów zwanych w Polsce murem pruskim i lunch z małży w miłej knajpce.
Ledwo zainstalowaliśmy się na campingu (już nie
miejskim, miasto wynajęło go, no więc ceny wzrosły) w parku w Rennes, pogoda
zmieniła się na prawdziwie bretońską, szaro, zimno i deszczowo. Udało się
zagrać jednak w tenisa, a Duda oszalała na punkcie królików, których były setki
w parku i na campingu.
Starówkę Rennes zwiedzaliśmy w mżawce, ale lunch
udało się zjeść na zewnątrz - często jest to warunek ze względu na Dudę. Rennes
- miasto pełną gębą, lecz przy tej pogodzie trudno było się nim zachwycić.
Obraliśmy kierunek do Forêt de Brocéliande,
lasu pełnego legend, o którym pierwsze zapisy powstały w 1170 roku. Wszyscy
znamy historię Merlina oraz wróżek Morgane i Viviane, ale pewnie głównie
rycerzy okrągłego stołu i Graala. To miało być gdzieś tam. Oczywiście więcej
było historii niż czegokolwiek do zobaczenia na miejscu, to trochę jak historia
potwora z Loch Ness, w tym przypadku oszustwa powstałego na podstawie
sfałszowanego zdjęcia tamtejszego farmaceuty (dla dodania wiarygodności zdjęciu).
Przez lata turyści walili tam zostawiając pieniądze. I o to przecież chodziło.
W Lesie Brocéliande
było podobnie, nawet las nie był szczególnie urodziwy, do zobaczenia jakiś
wygłup ze starym drzewem pokrytym złotem (przez artystę), kilka skalnych
monolitów, jeziorek i strumyk.
Stary kościółek w którym napis "woda
święcona" był lustrzanym odbiciem. Ot popierdółka, którą można sobie w
podróży darować.
Za to na miejskim campingu w Concoret było tanio
i zabawnie - pani przez 10 minut liczyła
nasz jednodniowy czynsz, ciągle się myląc i używając maszynki do liczenia
pamiętającej pewnie czasy króla Artura. Potem wypisała wszystko w trzech
egzemplarzach. Trwało w nieskończoność. Mimo deszczowej i wietrznej pogody
jednak i tam udało nam się zagrać dwa razy w tenisa - rano już przy pięknym
słońcu.
W Forcie przy Saint-Malo, o którym pisałem na
początku, udało nam się zainstalować tylko dzięki temu, że zadzwoniliśmy dzień
wcześniej - na bramie wisiała tabliczka: brak wolnych miejsc. Nie dziwota, to
miasto-wydarzenie. Wychodzący w morze mocno ufortyfikowany cypel, odbudowana
starówka, atmosfera wakacyjna, plaże, wysepki z fortami, do których można dojść
przy wielometrowym odpływie (maksimum zanotowanej amplitudy to +12,6 m i -0,5 m czyli 13,1 m ), porty pływające i w
których woda przytrzymana jest śluzami. Dwa takie miejsca jak Saint Malo i Mont
Saint Michel w odległości 50
kilometrów od siebie, to nie lada gratka dla turystów. My
Mont Saint Michel znamy, ominęliśmy więc ten cud zawsze pełen turystów. Moana
sobie go kiedyś zobaczy.
Olbrzymi camping Cité d'Aleth usytuowany jest w spacerowej bliskości miasta co
pozwala na pozostawienie samochodu i przejście do niego częściowo plażą, której
wodę zamknięto murem, inaczej przy odpływie nie było by jej wcale.
Spędziliśmy na nim dwie noce pierwszego dnia jadąc
do Cancal, miejsca znanego z wybitnych ostryg.
Ładne nadmorskie miasteczko z niezliczoną ilością
knajpek serwujących ostrygi i inne owoce morza, bulots (duże ślimaki), bigorneaux
(małe ślimaczki), krewetki szare i różowe, araignees de mer (morskie pająki?)
czy tourteaux (rodzaj kraba?). Tam też serwują w sezonie olbrzymie ostrygi
zwane podkowami konia. Oczywiście w południe zjedliśmy po tacy ostryg każdy i
moje ulubione bulots.
Tak nam smakowało, że przechodząc koło sklepu z tymi
smakołykami kupiliśmy na wieczór jeszcze raz to samo dorzucając też małe
ślimaki. Wracając do samochodu pozostawionego na darmowym parkingu poza
miasteczkiem niechętnie pozwoliliśmy Moanie na pozostanie w parku linowym.
Okazało się jednak, że park linowy jest nietypowy, połączony z rodzajem gry i
trudnymi zadaniami, które trzeba rozwiązywać, co bardzo się Moanie i
towarzyszącej jej grupce dziewcząt podobało. Co więcej dołączył się do nich
filmowiec, który nakręcił film reklamowy prezentowany dziś w informacji
turystycznej w Saint Malo i którego kopię już dostaliśmy. Tak więc za naszą
zgodą Moana stała się gwiazdką parku linowego.
Następnego dnia przed południem zwiedziliśmy fort i
jego okolice, a po lunchu samochód zostawiliśmy za zgodą na campingu i
poszliśmy nacieszyć się starym miastem. Pogoda była cudna, co dodawało uroku
zbyt dla mnie nowemu staremu miastu. Spacery po murach, uliczki, zamek, lody i
piwo, zwiedzanie rekonstrukcji więc też starej-nowej hiszpańskiej galery. Pod
wieczór wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy dalej na zachód.
Późnym wieczorem tranzytowo zatrzymaliśmy się na
campingu w Begard. Noc była jednak słaba, ujadający od czwartej rano pies z
sąsiedztwa campingu nie dał spać, choć nasza Duda milczała zawzięcie. Wymęczeni
płacąc poskarżyliśmy się na przypadłość miejsca - wiemy, mamy z tym wielki
problem i sobie nie radzimy, przepraszamy, proszę jechać, nie należy się żadna
opłata. Miło i profesjonalnie.
Spacer wybrzeżem z Ploumanac'h do Perros Guirec i z
powrotem zajął nam drugie pół dnia zaraz po lunchu-pikniku na trawie.
Niesamowite formy skalne przyciągają turystów, a samo wybrzeże jest urokliwe
również ze względu na architekturę domów. Warto. Tam też zobaczyliśmy coraz
więcej napisów w języku Bretonów, zupełnie niepojętego i do niczego
niepodobnego.
Jadąc dalej zatrzymaliśmy się nietypowo, jadąc za
strzałkami: Camping à la
Ferme. W ciszy i spokoju spędziliśmy na nim tanio noc i na lunch dotarliśmy do
miejscowości Roscoff. Z miasteczka pochodzą różne sławy francuskie głównie
znane z piractwa i łupienia Brytyjczyków.
Zaparkowaliśmy po drugiej stronie zatoki i spacerem
udaliśmy się do wybranej wcześniej knajpki "La Moule Au Pot", która
okazała się więcej niż świetna. Zajmując stolik wewnętrznego patio byliśmy
jedynymi gośćmi, ale po chwili był już komplet. Na szczęście się pośpieszyliśmy,
małże były wyśmienite, jak i wszystko inne co tam jedliśmy.
Snuliśmy się później po miasteczku, Moana zjadła
deserowy bretoński naleśnik i kiedy już zbliżaliśmy się do samochodu znikąd
pojawiła się mgła i owinęła otaczający nas świat matowym szalem. Nie pozostało
nic innego jak ruszyć dalej w drogę.
Dojechaliśmy do wydmowego campingu przy Landeda,
tym o którym pisałem, że była tranzytowa taryfa. Nie pomógł jednak przeuroczy i
dowcipny recepcjonista campingu miejskiego Penn Enez, mgła-mżawka trwała i
miała trwać wiecznie, podobnie jak i zimny front który nadszedł.
Niczego nie załatwiła krótka wycieczka na plażę i
skałki, we mgle wszystko było ponure i szare. Jedynie chłopczyk kręcący się na
rowerze jakoś zbyt często popatrywał na Moanę, ze wzajemnością zresztą. Jak
wiadomo chłopcy są odważni tylko w gębie więc w końcu to ona podeszła do niego
i zagadała. Potem już ani jego ojciec stojący obok starym camping-carem, ani my, dzieci nie mieliśmy do samej nocy. Rano nowa znajomość Moany dalej kwitła i
skończyła się rozpaczą obojga dzieci z powodu naszej decyzji opuszczenia
północnego wybrzeża Bretanii i udania się w miejsce lepszej pogody, czyli w
centralne góry regionu. No dobra, górki.
Wymieniliśmy adresy z poznanym na krótko, bo
planującym pozostać jeszcze kilka dni w tym miejscu ojcem chłopczyka,
Christophem. Rozstanie dzieci był tak ujmujące, że dwóch ojców miało łzy w
oczach przy ich dorosłym pożegnaniu.
Pogoda była fatalna, mgły wprawdzie ustąpiły po
oddaleniu się od wody, ale zasnute niebo nie wróżyło dobrze. Współczesne możliwości
są jednak wspaniałe, meteo on-line do dyspozycji cały czas i już wiedzieliśmy,
że w Regionalnym Rezerwacie Armorique pogoda jest ładna, a i wycieczka po
pagórkach z widokami do zrobienia. Kiedy dotarliśmy po dwóch godzinach jazdy na
camping w Braspart okazało się, że brak w nim miejsc. Ruszyliśmy w poszukiwaniu
innego miejsca aby w końcu dotrzeć pod nieczynną elektrownię nuklearną i jej
sztuczny zalew koło Brennilis. Było przepięknie. Z powodu nieobecności obsługi
zajęliśmy wielkie (i jedyne!) wolne miejsce i daliśmy znać Christophowi
whats'appem, że pogoda jest piękna, woda i las i miejsce na campingu. Będziemy
za 3 godziny, odpisał. Moana szalała z radości.
Kiedy wróciliśmy z kortów na naszym miejscu stał
już dodatkowy obiekt i zapanowała ogólna wesołość. Dzieci poszły łowić ryby,
ale złowiła tylko Moana. Mały Pierre był niepocieszony, nad uczuciami siłę
wzięła męska duma - jak to? dziewczyna lepsza od chłopaka?
Wieczór był bardzo miły, opowieściom nie było końca
i na koniec dzieci spały razem w camperze.
Rano jakby miłość dziecięca prysła u Pierra, albo
był to efekt rozstania jego rodziców. Christohe wziął więc Moanę na kajak, a
Pierre, który odmówił, poszedł z nami i Dudą na długi spacer. Po lunchu
pojechaliśmy wszyscy na górską wycieczkę, która zapewniła wszystkim piękne
widoki i nieustający deser w postaci wszechobecnych jeżyn. Było gorąco i brak
cienia, a słońce paliło niemiłosiernie, więc po zrobieniu około 8 kilometrów dzieciom
się znudziło i trzeba było szukać jakichś rozwiązań. Postanowiliśmy pójść z
Beatą i Dudą po samochód, ale zawróciliśmy, bo uznaliśmy, że chodzenie dla
chodzenia nie jest dobrym pomysłem i lepiej czas spędzić nad jeziorem. Od razu
złapałem autostop i pojechałem po samochód.
Nad wodą było świetnie, a duży kajak okazał się
zabawką dla wszystkich, popłynęliśmy z Dudą, która nawet popływała wpław, ale z
oporami i trwogą. Potem Moana łowiła z niego ryby, a ja uczyłem Pierra rzucać
spinningiem na pomoście.
Jakaż była radość kiedy o zmroku, po wielokrotnych
nawoływaniach, dzieci wróciły niosąc po dwie ryby każde. Zjedliśmy je ze
smakiem.
Następnego dnia trzeba było rozstać się na dobre -
miłe było takie spotkanie w podróży, kiedy to człowiek rozumie się z
człowiekiem i okazuje wielką sympatię. Żegnajcie, a może do zobaczenia.
Jadąc już na południe zatrzymaliśmy się na lunch w
Quimper- miłym, zielonym mieście usytuowanym 15 km od wybrzeża, będącym
portem wewnętrznym służąc onegdaj swoim bezpieczeństwem. Chodząc po nim
mijaliśmy restauracje z kolorowymi i wielojęzykowymi menu dla turystów.
Zasiedliśmy w końcu w narożnym bistro przy miejskim targu (podobno nazwa
pochodzi z rosyjskiego bystro, bystro czyli szybko, szybko - tak mawiali w
knajpach żołnierze rosyjscy w czasie chwilowego zajęcia Paryża i raczej im się
wtedy śpieszyło) i dostaliśmy takie jedzenie jakiego nigdy nie zazna turysta
szukający menu w swoim języku.
Obiekty znajdujące się w dalszej drodze na południe
koło Carnac (nomen omen) są co najmniej zadziwiające i zupełnie niezrozumiałe i
do dziś ich obecność nie została wytłumaczona.
Są to pola-pasy menhirów (wydłużona forma
granitowych monolitów) ciągnące się na setki metrów. Jest ich 2934 w 140
grupach, a największy ma 5
metrów wysokości. Pochodzą z okresu około 5 tysięcy lat
p.n.e..
Jadąc wzdłuż wybrzeża Atlantyku postanowiliśmy
zrobić niespodziankę naszym kolegom z początku naszego pływania, Nelly i
Francois, mieszkającym na wyspie d'Arz w zatoce Morbihan - to z nimi w dwie
łódki przepłynęliśmy Atlantyk. Zatrzymaliśmy się na campingu w Arradon i po
porannej partyjce tenisa na mączce i lunchu pojechaliśmy na prom do Vannes. Nie
mieliśmy ich adresu, ale że wyspa ma 250 stałych mieszkańców (10x więcej latem)
doszliśmy do wniosku, że szybko ich znajdziemy. Już w kolejce po promowe bilety
dowiedzieliśmy się, że rano popłynęli do Vannes właśnie.
Cóż, zwiedzimy wyspę, poczekamy i jeśli pojechali
tylko na zakupy spotkamy się. No i nie spotkaliśmy się. Znaleźliśmy ich dom,
wrzuciliśmy wizytówkę z pozdrowieniami i po zwiedzeniu wyspy ostatnim promem
wróciliśmy na stały ląd. Niespodzianka się nie udała.
Po drugiej nocy w Arradon i porannym znów tenisie,
tym razem w hali, wolnym krokiem dojechaliśmy do Nantes. Celem była miejska
wyspa będąca dowodem na to, że władza jeśli ma chęć i potrafi przyklasnąć nawet
najbardziej szalonym pomysłom może z ohydnego stoczniowego zrujnowanego miejsca
zrobić atrakcję turystyczną na miarę europejską. Miasto posiada i katedrę i
zamek, ale to właśnie "Ile de machines" (Wyspa Maszyn) przyciąga dziś
turystów. W starych halach zorganizowano atelier produkujące maszyny, które
kiedyś zamieszkają na olbrzymich rozmiarów sztucznym drzewie, po którym będzie
można spacerować. Jest tam też słoń olbrzym transportujący ludzi i
przechadzający się wystawowym parkiem, jest też karuzela zupełnie niezwykła.
Moana jak zwykle błysnęła, na ciekawej wystawie projektu
drzewa i jego mechanicznych zwierząt pokazywała wszystkim jak obsługiwać wielką
liszkę chodzącą po konarze siedząc na niej oczywiście i dostała za to wielkie
brawa od publiczności. Mimo, że omijamy metropolie, Nantes warte było wyjątku.
Z powodu podwójnego zwiedzania wystawy (raz Beata,
raz my z Moaną) niezbyt daleko odjechaliśmy od miasta i na noc zatrzymaliśmy
się na Campingu miejskim w Machecoul gdzie wszystko okazało się idealne. Do
dyspozycji mieliśmy korty, nasze miejsce przylegało do niewielkiej rzeki, w
której wolnym nurcie Moana łowiła ryby prawie z namiotu. Postanowiliśmy więc
zostać na nim dwie noce. Moana najpierw karmiła kaczki, potem przepędzała
ptaki, które zjadały jedzenie Dudy, ale co najlepsze złowiła malutkiego suma co
zezłościło sąsiadów, którzy cały dzień moczyli kije po nic. Poszliśmy też na
spacer po miasteczku i graliśmy dwa razy w tenisa.
Jadąc na południe, w południe zatrzymaliśmy się w
Les Sables d'Olonnes, porcie bardzo jachtowym i znanym z regat dookoła świata
samotników, bez zawijania do portów i pomocy, skąd startują i tu kończą.
Rozłożeni na trawiastej wydmie zajadaliśmy smakołyki patrząc rozmarzeni w
ocean.
Co jak co, ale miasta La Rochelle, kiedyś bastionu
protestantów francuskich, na swojej trasie omijać nie należy. Jest pod każdym
względem urocze, ma atmosferę i jest co zwiedzać. My w nim już byliśmy, każde z
nas osobno, lecz wtedy ja skoncentrowany byłem na jachtach (Targi Le Grand
Pavois), a Beatka, będąc dzieckiem zapewne na lodach.
Złaziliśmy miasto wzdłuż i wszerz, Moana głównie w
celu zakupienia komiksu Virgila (stamtąd pochodzi), co jej się udało.
Tak, francuskie miasta nadmorskie korzystają z
dogodnego i pięknego skalistego nabrzeża, więc zanim człowiek stworzy swoje
piękno, natura już to zrobiła wcześniej. Takie było La Rochelle, Saint Malo czy
Roscoff.
Zanim jednak technologie pozwoliły na dowolne
położenia portów, ten w mieście Rochefort, położony 15 km wewnątrz lądu, przez co
chroniony jak żaden wtedy, stał się główną siedzibą arsenału i francuskiej
floty żeglownej. Mimo tego Anglicy znaleźli metodę na zakłócenie jego działania
puszczając w wąskie wejście do portu statki i barki naładowane prochem i
wysadzając je. Francuzi zbudowali więc na
sąsiadujących wysepkach forty, które znacznie podnosiły bezpieczeństwo, jednak
w tej siatce ostrzału była dziura pomiędzy wyspami d'Oleron i d'Aix.
Powstał wtedy szalony projekt króla Słońce aby
wybudować fort na środku wody. Konstruktorzy odwiedli go jednak od niego tłumacząc,
że prędzej człowiek znajdzie się na księżycu niż powstanie w tym miejscu takie
szaleństwo. Projekt porzucono i dopiero sto lat później Napoleon odrodził go na
nowo, ale już nie za jego władzy, po wielu przerwach i perypetiach fort
wybudowano i w 1859 roku umieszczono w nim działa. Kłopoty jednak trwały dalej
i jeszcze 10 lat było potrzeba aby w 1869 roku podpisano protokół odbioru i
powstał Fort Boyard. Była to stojąca w morzu forteca 43 na 12 metrów , wysokości 20 metrów , mogąca
pomieścić 250 żołnierzy z zaopatrzeniem wystarczającym na 2 miesiące. Brawo! Sto
lat przed lotem na księżyc się udało.
Nawet dwa brawa, ponieważ okazało się, że w
międzyczasie zasięg dział się wydłużył i fort stał się bezużyteczny. Służył
wprawdzie przez chwilę jako więzienie, generalnie jednak został przez armię
porzucony, działa poszły na złom, pojawiły się nawet pomysły aby fort rozebrać.
Uznany w 1950 roku za zabytek, fort przechodził z
rąk do rąk, aby w końcu stać się własnością Departamentu Charente-Maritime,
który go odrestaurował w celu kręcenia w nim programów telewizyjnych znanych dziś
na całym świecie. Dzięki nim, we Francji Fort Boyard jest równie znany jak
wieża Eiffla, a Moana tak zakochała się w programie, że postanowiła być sławna tylko
po to, aby wziąć w nim udział (zarezerwowany dla celebrytów).
Tyle o głupocie ludzkiej, choć inny taki fort
"po nic" widzieliśmy w USA na zachód od Florydy. Był to Fort Dry
Tortugas (pisaliśmy o nim). Też nigdy z niego nie wystrzelono. Hehe.
Po nocy na tym samym campingu na cały dzień
pojechaliśmy na wyspę d'Oléron
będącą krainią... ostryg. Nie będę o nich pisał aby nie męczyć. Innym celem
była wycieczka wokół Fortu Boyard właśnie. Była to miła przejażdżka po morzu,
najpierw ze względu na odpływ płaskodenką z plaży do statku, potem nim dalej.
Fort robi wrażenie, dawno nie widziałem tak durnowatego pomysłu. Cóż, wieża
Eiffla też nim była, a dziś proszę - symbol Paryża.
Zwiedziliśmy wyspę, trafiliśmy nawet na fiestę,
którą przypływ rozdzielił i uczestnicy musieli brodzić po kolana w wodzie.
Camping miejski w Rochefort był świetnie położony,
dwa kroki od centrum, muzeum marynarki, dłuuuugiego budynku, w którym
produkowano liny, oraz repliki fregaty L'Hermione, będącej nie lada atrakcją.
Zwiedzanie zajęło nam cały dzień, fregaty tylko
chwilę, ale atelier rozłożonych wokół niej, gdzie produkowano wszystko na starą
modłę, włącznie z linami, żaglami, wszystkimi okuciami w kuźni itd., dużo
dłużej.
Obok znów był pomysł cud, na masztach à la fregata, zrobiono niebywały
park linowy, gdzie będąc cały czas zaczepionym pasem bezpieczeństwa można
pokonywać trasy różnej trudności. Oczywiście Moana nie omieszkała wleźć wszędzie
tam, gdzie jej pozwolono.
Nas wszystkich jednak najbardziej zainteresowało
muzeum, do którego wpuszczano z ... psem. Było to prywatne muzeum dawnego
handlu (Musée d'anciens commerces). Nie mieliśmy pojęcia o co chodzi, ale
ponieważ miało najwyższe oceny, postanowiliśmy je zwiedzić. Otóż był to rodzaj
witryn wszelkiej maści sklepów i usług tak jak one wyglądały na początku XX
wieku. Od szewca, fryzjera, dentysty przechodziło się do spożywczego, piekarza
i rzeźnika, u którego leżały na posadce trociny (aby nie ślizgać się po krwi),
fotografa i lekarza, dalej do apteki, warzywnego i piwowara.
Wszędzie na ścianach były afisze i reklamy z epoki
(podobno największa kolekcja na świecie).
Wszystkich uradowała dawna klasa szkolna, w której
pisaliśmy stalówkami maczanymi w kałamarzach i skąd Moana wyszła cała umorusana
atramentem.
UCZNIOM SZKOŁY JEST ZABRONIONE:
1. PLUCIE NA PODŁOGĘ.
2. ŚLINIENIE PALCÓW W USTACH aby przewracać strony
zeszytów i książek.
3. WKŁADANIE DO UCHA końcówki obsadki pióra czy
ołówka.
4. WYCIERANIE TABLIC PLUJĄC NA NIE lub bezpośrednio
językiem.
5. TRZYMANIE W USTACH obsadki pióra, ołówka, monet
itp.
Niesamowite było zobaczyć w gazecie w kiosku stary artykuł:
"Walczy się w Opolu (Oppeln) i Gliwicach (Gleiwitz) centrach niemieckiego
przemysłu na Górnym Śląsku". Końca nie było i nie chciało się wychodzić.
O zmroku trudno szuka się campingu, ale w końcu
znaleźliśmy jakiś niebywały, prowadzony przez parę starych dziwaków, ubaw był z
nimi po pachy. Po ostrygowej kolacji przespaliśmy noc i pojechaliśmy dalej.
Nie chcąc objeżdżać delty rzek Garonne i Dordogne
aż do pierwszego mostu pod Bordeaux, ze zgładzonego w czasie wojny i nie
odbudowanego Royan popłynęliśmy przez wodę promem do Point de Graves. Tam po
lunchu zjedzonym na wydmach ruszyliśmy na południe wzdłuż wybrzeża Atlantyku przez piękne lasy sosnowe.
Dotarliśmy do Carcans Plage, miejsca gdzie byłem na wakacjach 35 lat temu.
Chciałem pokazać Beacie niemożliwe, w środku sezonu niekończące się puste
szerokie plaże z piasku jak mąka. Tak, Landy to miejsce wybitne dla szukających
plażowania w dowolnej formie. Są przy campingach miejsca strzeżone, są miejsca
dla golasów i dla deskarzy, są tam też spacery w nieskończoność i w samotności.
Jak ja kiedyś, odeszliśmy od plaży strzeżonej i czym dalej oddalaliśmy się od cywilizacji tym bardziej malała liczba
ludzi, aby na koniec w samotności oddać wolność Dudzie, która biegała jak
szalona goniąc nadmorskie ptaki. W tym czasie Moana cały czas turlała się w
falach, które czasem przysparzały mi dodatkowych siwych włosów, zwłaszcza, że
pamiętałem, że co roku topi się tam kilka osób. Przeszliśmy kilka kilometrów,
Moana o dziwo nie zmarzła - fakt, woda była nienaturalnie ciepła. Zadzwoniliśmy
też do Paryża i dowiedzieliśmy się, że część ekipy sprzed 35 lat jest na
campingu. Ciągle?
Spotkanie było miłe ze względu na potomstwo
potomstwa, to już trzecia generacja campinguje w tym miejscu wśród tych samych
sosen, których zielone korony na tle niebieskiego nieba tworzą tę
niepowtarzalną atmosferę. Mają jak my nieustająco młode pędy, ale jak i nas ich
korę już czas trochę zmiął. Porozmawialiśmy tylko chwilę, na campingu był komplet.
Pojechaliśmy dalej, a oddalając się od oceanu z miejscami problemu już nie
było.
Jadąc w stronę Hiszpanii, zatrzymaliśmy się jeszcze
w tym samym co rok wcześniej miejscu w Arcachon na lunch i pognaliśmy na wydmę
Piłata aby i Moana mogła zobaczyć to przesuwające się co roku piaskowe
dziwadło.
Po ostatniej nocy we Francji na campingu gdzie nie
było nic, za to był bardzo drogi (nasza wina, nie należy szukać noclegu po
nocy) znów naleźliśmy się w Hiszpanii. Zanim jednak to się stało zrobiliśmy
niewyobrażalnie wielkie zakupy we Francji - cóż, nie można tego podważyć,
jakość jedzenia we Francji przewyższa większość krajów, którym pozostają tylko ich
regionalne specjały.
Tym razem nasze terminy zaczęły się zawężać, daty
lotu Beaty i Moany do Polski i mojego promu na Teneryfę były ściśle określone zatrzymaliśmy
się więc w połowie drogi do Sewilli, na świetnym campingu w Salamance (duży
basen, korty), którą wprawdzie znamy, ale snucie się po której jest zawsze
miłe.
Najlepszym jednak pomysłem była ostatnia noc w
hotelu koło lotniska w Sewilli. Tam mogliśmy spokojnie przepakować bagaże,
zapakować samochód na moją samotną przeprawę z Dudą i spędzić miły wieczór nie
śpiesząc się rano, kiedy to dziewczyny, pozostawiając walizki w hotelu, mogły
pojechać na cały następny dzień do miasta, a ja do południa spokojnie dojechać
na prom do Huelvy.
Jedyną atrakcją tego wieczora było wyjście do
knajpki nieopodal hotelu, która okazała się wyśmienita z małym dodatkiem -
jazda Beaty na leżąco na krześle ciągniętym przez Dudę. Taka wieczorna burleska
zakończona bez urazów.
Tak właśnie wyglądała nasza siedmiotygodniowa pętla po Francji z przejazdem przez Hiszpanię czyli
Piękno i bogactwo Francji, zwłaszcza to pisane historią jest przytłaczające. Prawdopodobnie w każdym jej departamencie jest więcej zamków niż w całej Polsce. Historycznie kiedyś emanowała więc korzysta z tego i dziś, a turystyka to drugie miejsce w PKB tego kraju.
Ile my do tego PKB dołożyliśmy wskazuje poniższa
tabelka, która może dać wyobrażenie ile trzeba przygotować pieniędzy na taką
podróż i w opisanych campingowych warunkach. Beatka od lat prowadzi rodzaj
dziennika i z ciekawości wpisywała wszystkie wydatki w Euro:
Campingi i hotel
|
Zakupy jedzenie
|
Knajpki
|
Benzyna + mandat
|
Zabytki
|
Różne inne
|
RAZEM
|
1.151
|
2.322
|
602
|
825 + 45
|
185
|
425
|
5.553
|
Różne inne, to wejściówki poza zabytkami i zakupy
drobne. Mandat za prędkość - 86
km/h zamiast 80. Proszę zwrócić uwagę na brak kosztów
autostrad, w Bretanii są za darmo, poza nią przemieszczaliśmy się drogami darmowymi. Dziwi nas też niska kwota
wydatków za knajpki, cóż z psem jest to utrudnione, poza tym uwielbiamy nasze
pikniki na trawie.
Oczywiście to nie całe nasze wydatki, do tych
powyżej dochodzi prom i przelot Beaty z Moaną do Polski oraz kolonie Moany. Tak
czy siak wychodzi 793 € na tydzień dla trzech osób czyli przygotowując taki
wyjazd trzeba się liczyć z wydatkiem około 110 € dziennie. I tego mniej więcej
trzeba się trzymać.
Pozdrawiamy wszystkich czytających, życzymy miłych
podróży i do następnego pisania.
Jeszcze kilka słów na koniec.
Dawno już nie było: "Moana powiedziała".
Kiedyś cytowaliśmy jej śmieszne słowne wyczyny, dziś te śmiesznostki są już
obrazem poczucia humoru dużej dziewczynki. Oto przykład:
Kontekst aby zrozumieć: ojciec jej ulubionej
koleżanki, Raul, jest wegetarianinem.
Rozmawiamy przy kolacji o tym, że nie jemy ludzi,
podobnie jak zwierzęta mięsożerne, które nie zjadają się miedzy sobą i jedzą
głównie inne zwierzęta, które są roślinożerne. Więc my jemy krowy, owce, świnie, kozy, kury, króliki itd.
Na to Moana: to można by na kolację
"zaprosić" Raula.
Komentarze
Prześlij komentarz