MAJ 2018 - NAMIBIA, RPA


Znów warto usiąść do komputera aby napisać kilka słów. Właśnie wróciliśmy z miesięcznego pobytu w Namibii i po spędzeniu kilku dni w rejonie Kapsztadu w RPA.
Cóż, dla mnie był to powrót po latach w miejsca, które kiedyś pokochałem i o które się dziś boję, że może przestaną być tak bezpieczne jak jeszcze są.
Kiedy przed ponad dwudziestoma laty odwiedzałem wielokrotnie południową część Afryki (ostatni raz w 2000) było wtedy na tym kontynencie kilkanaście krajów umożliwiających bezpieczne zwiedzanie. Dziś można je policzyć na palcach jednej ręki i to ręki stolarza. Stabilizacja nie jest cechą charakterystyczną "demokracji" postkolonialnych, a pozorny spokój może się wywrócić w każdym momencie, często kończąc się jatką. Spowodowane jest to tak wieloma czynnikami, i mimo że je poznałem, nie mam dość talentu ani czasu by je poukładać w jakąś zrozumiałą i przejrzystą wypowiedź. Dodatkowo komplikuje to obraz Namibii widzianej przed laty za "białego człowieka", a będącą teraz odciskiem "czarnej stopy". Nie będę w pisaniu unikał określeń czarni czy biali. Jedni nie są do końca czarni drudzy do końca biali, więc konotacje rasistowskie pozostawiam innym, nie mogę przecież napisać o czarnych Afrykańczycy, no bo kim są Burowie, którzy mieszkają na tym kontynencie od piętnastu pokoleń czy Niemcy od pięciu? 
DZIŚ
W 1885 JAK WIDAĆ NA MAPIE
I JAKA ZMIANA JUŻ W 1899 - NAGLE GERMAN SUD-WEST AFRIKA
Zaskoczeniem dla czytelników będzie to, że ten region, czyli dzisiejsza Namibia, ma wiele wspólnego z Polską. To tu nasi zachodni sąsiedzi na początku XX wieku wybudowali swoje pierwsze obozy koncentracyjne, w czym doszli do perfekcji trochę później w Polsce właśnie. Nie myślcie jednak, że to oni wymyślili ten sposób eliminacji wrogów, wzorowali się na angielskich obozach zagłady wybudowanych wcześniej na terenach dzisiejszego RPA. Każdy siebie warty, z tą drobną różnicą, że Anglicy eksterminowali białych, a Niemcy, czarnych.
Piszę Niemcy, a nie naziści, jak to się teraz przyjęło - ci ostatni się wtedy rodzili jak na przykład synalek pana Heinricha Ernsta Goeringa o szpetnym imieniu Hermann. Do dziś jest ulica tego pierwszego w stolicy kraju Windhoeku tyle, że w nawiasie. Nowa władza dopisała przedrostek Daniel Munamavw (hehe, nie wiedziała, że Pan Muna ma Volkswagena), przez co nazwa wróciła do macierzy. Obok ulicy pierwszego namiestnika Sud-West Africa w postaci Heinricha ojca Hermanna są inne ulice wielkich historycznych postaci, Bismarcka, Castro no i naszego faworyta Mugabe. Jest też ulica Niepodległości.
Ta ostatnia bardzo nam nie przypadła do gustu, przylecieliśmy w Dniu Niepodległości właśnie, 21 marca i bardzo się baliśmy, że wszystko będzie zamknięte. Nie było, tyle że alkoholu w sklepach nie sprzedawali. Poza tym nie przypadła mi do gustu ponieważ nijak nie rozumiem o jakiej niepodległości ulica mówi, ani o jakie święto chodzi.
Dokładnie 25 lat temu Namibia odzyskała niepodległość - o! znów podobnie jak Polska, tyle, że Polska momentami istniała, a Namibia nigdy. Owszem był twór konstruowany od 1899 przez niemieckich osadników (kolonialistów?), ale po przegranej Pierwszej Wojnie Niemcy stracili prawo do zarządzania tym terytorium na korzyść jak zwykle zwycięskich Anglików. Terytorium przeszło później pod kuratelę Republiki Południowej Afryki z dewiacją w stronę apartheidu. Tego było jednak mało, historia Namibii musi przecież w mojej opowieści być równie skomplikowana jak Polski.
Nie tylko kobiety lubią diamenty, jeszcze bardziej złoto i diamenty lubią komuniści, zwłaszcza kiedy kopalnie tych pierwszych sąsiadują z kopalniami rud radioaktywnych. Tak więc przez lata apartheidu ginęli ramię w ramię biali i czarni ochotnicy aby zwalczać wyzwoleńczą partyzantkę próbującą wprowadzić wolność z terenu północnego sąsiada czyli Angoli. Przy nazwie tego kraju już żarówka co bardziej światłym czytelnikom powinna się zapalić, a już na pewno przy określeniu "wyzwoleńcza partyzantka". Gdyby w tych czasach istniały google maps to przy zbliżeniu okazałoby się, że wymieniona partyzantka jest niczym innym jak regularną kubańską armią próbującą pod poszewką wyzwolenia odebrać cały teren białym i przekazać swoim, też kolorowym, tyle że czerwonym, przyjaciołom. Ileż to kolorów jest w tej Afryce, a my dzięki temu czerwonemu kolorowi znów wracamy do zbliżenia Polsko-Namibijskiego.
Wojenne sztuczki trwały w nieskończoność, nie przyniosły jednak rezultatu, czarni ochotnicy walczyli zbyt dzielnie, woleli przecież apartheid od komunizmu, aż wojska ONZ stanęły pomiędzy stronami.
Jednak siła propagandy jest wielka, a chrapka na bogactwa południa Afryki jeszcze większa więc cały świat napędzony przez czerwony sowiecki imperializm doprowadził do wolnych wyborów typu jeden głos jeden człowiek co skazało na porażkę mniejszościową białą populację.
Wygrali czarno-czerwoni i nazwano to odzyskaniem niepodległości. Stąd nazwa ulicy. I święto. Co więcej stąd też pozostałe nowe nazwy ulic na cześć wielkich komunistów.
Jakież szczęście miała Polska i Namibia, że komunistyczny imperializm zachwiał się w tym momencie w posadach i przestał angażować się finansowo w sztuczne podtrzymywanie reżimów. W Polsce i Namibii nie doszło więc do jatki i strony jakoś się dogadały. Nie udało się to w pięknym i wielce bogatym kraju będącym spichlerzem i kwiaciarnią południowej części Afryki - Rodezji. Pod nazwą Zimbabwe i przywództwem Mugabe stał się najbiedniejszym krajem kontynentu, krajem głodu. Do domu też wrócili kubańscy partyzanci aby i u siebie przymierać głodem.
To drobne wprowadzenie powinno poruszyć jeszcze jedno określenie tego regionu: apartheid. Kto zna francuski i angielski to rozumie słowo "a part", znaczy osobno. Nazwa dotyczy pewnego rodzaju polityki socjalnej tak właśnie nazwanej. Z etycznego punktu widzenia fizyczne rozdzielenie społeczeństwa ze względu na kolor skóry, a zajmującego to samo terytorium nie jest zachwycające.
W poprzednim wpisie opisałem jako dykteryjkę zastąpienie napisu "Whites only" na "Club prive". W czasie naszej wizyty w tym samym miejscu zastaliśmy napis podparty paragrafami o członkostwie. Nie będąc członkami tylko białymi zostaliśmy jednak do lokalu wpuszczeni. Cóż, apartheid był łatwy, z jednej strony biali, z drugiej czarni, ale czy tylko taka segregacja w świecie istnieje? Gdziekolwiek się rozejrzymy jest ona wszechobecna, choć nie aż tak widoczna poprzez kolor skóry. Jest to rozdział poprzez przywilej władzy na przykład, a i kolor też ma jednak znaczenie, na przykład kolor karty kredytowej gold czy platinium. Istnieje wszędzie wokół nas pozwalając jednym na dużo więcej niż innym. Mało kto może wejść do Saint James Club w Paryżu.
Z przyrostem wiedzy i wieku mam coraz bardziej ambiwalentny stosunek do tej separacji. To takie rozdarcie pomiędzy etyką a zrozumieniem. Apartheid przecież wymyślili czarni długo przed pojawieniem się białych w ich kulturach.
Na terenach dzisiejszej Namibii żyły plemiona Nama, Ovambo, Herero i Buszmeni. Byli oni poukładani w separatystycznej hierarchii, a Buszmenów traktowali nie jak ludzi tylko zwierzęta, na które się poluje dla rozrywki. Tak było zawsze. Część z nich ucieszyła się więc z apartheidu, zostali przynajmniej zrównani z innymi czarnymi i dlatego walczyli tak ochoczo o tenże.
Najgorsze jednak jest to, że biały w swojej wyższości (nieustającej) próbuje narzucić wszystkim swoje racje i swój styl życia. Po jaką cholerę wszyscy na świecie za wszelką cenę muszą umieć czytać czy wiedzieć gdzie leży Europa, mieć dżinsy i komórkę w dłoni, kiedy są szczęśliwi w swoim życiu pasterza nomada. Po jaką cholerę wmawiamy ludziom, że kiedy będą wykształceni będą mogli pojechać do miasta i tam żyć lepiej.  Kiedy po wolnych wyborach w RPA czarni przejęli władzę i znieśli przynależność do miejsca, to ponad milion ludzi pojechało do bogatego Cape Town aby do dziś, 25 lat po tych wyborach, przymierać głodem i mieszkać w ohydnych gettach ponad którymi rano i wieczorem snuje się smog blokujący oddech - wszyscy gotują paląc drewnem, nikogo przecież nie stać na gaz.         
Dla mnie powrót do Namibii był taką stop klatką. Jest tak jak było 18 lat temu kiedy ją zostawiałem. Segregacja istnieje jak kiedyś, biali żyją osobno, czarni osobno, każdy na swoją modłę. Tolerują siebie, choć role się odwróciły. Nie spotkaliśmy ani jednego białego w pracy choć trochę powiązanej z władzą. Kiedyś wszyscy rangersi byli biali, dziś wszyscy są czarni, wyłącznie i wszędzie. Taka zemsta plus kastowość plemienna. Apartheid, prawda? Jednak brak czarnej wykształconej kadry zarządzającej wszędzie kłuje w oczy. Wszystko co zarządzający kiedyś biali zostawili oddając władzę trwa do dziś popadając z wolna w ruinę. Ot, jeśli sitko prysznica z wolna zaklejone kamieniem przestaje działać, to się je po prostu zrywa i woda dalej jakoś leci...albo nie.
Trwają tak więc wszyscy w jakiejś takiej delikatnej równowadze podpartej jedynie tym, że to prywatny biznes białych tworzy 95% PKB, no i przykładem Zimbabwe. Wszyscy wspominają stare dobre czasy sprzed odzyskania niepodległości, i biali, i czarni. Wszystko wtedy działało, było bogato i pełne garnki, a apartheid? Jest wszędzie, tyle że w innych formach.
Jest jednak rzecz różniąca Polskę i Namibię. Jak to opisał pewien dziennikarz, kiedyś w Keetmanshoop młodzi czarni ludzie robili sobie zdjęcia pod pomnikiem ku chwale niemieckiego żołnierza, zapytani dlaczego to robią wiedząc, że to pomnik morderców ich pradziadków i czy na dodatek ten pomnik ich nie drażni? Odpowiedzieli: ach, to tak dawno było, my jesteśmy tu i teraz i patrzymy w przyszłość. Tak więc jeśli Polskę miałbym określić jednym słowem było by ono następujące: KUPA.
Nie myślicie chyba, że myślę o gównie? To tylko skrót Polskę charakteryzujący: KU PAmięci i jak to mniej wykształceni Polacy mówią: tyle w tym temacie.
Namibię po tygodniu podróży mógłbym też nazwać jednym słowem wyjętym wprost z footbolu - KURZAWA (piłkarz PSG - Layvin i Rafał, też piłkarz, tyle że Górnika Zabrze). Przez ponad połowę podróży żyliśmy oblepieni kurzem - w zasadniczej większości drogi Namibii są szutrowe, a po sześcioletniej katastroficznej suszy składają się wyłącznie z kurzu.

We Frankfurcie spotkaliśmy się radośni z przyjaciółmi Ewą i Jaśkiem, którzy po krótkim locie z Krakowa czekali na nas przy kontuarze Air Namibia bardzo podnieceni podróżą na drugi koniec świata. Na nocny lot wielkim Airbusem A 340 czekała Moana, która do dziś żyje wspomnieniami całonocnego lotu Quantas gdzie i lody podali i było pełno gier na monitorze przed nią. Samolot okazał się na miarę tego, co mieliśmy w Namibii zastać. Oczywiście monitory były przed każdym pasażerem, ale i one pewnie, podobnie jak to sitko w prysznicu, o którym pisałem powyżej, pamiętały lepsze czasy więc nie działały. Mimo przeglądu samolotu, który miał miejsce pół roku wcześniej, monitorów nie naprawiono, cóż nie jest to element pierwszej potrzeby w samolocie jak na przykład skrzydła.
Jedyne co trzeba oddać Air Namibia to jedzenie, które było bardzo smaczne, ciepła kolacja i ciepła jajecznica na śniadanie były zacne. Co więcej, dzięki mojej czujności udało nam się zająć cztery środkowe miejsca co uratowało nasz stan zdrowia. Jasiek trzepany gorączką przesiadł się na nasze dwa siedzenia i przysypiał całą noc, Ewa też miała dwa, a my leżeliśmy na czterech miejscach nogami do siebie. Moana zajęła podłogę tych czterech miejsc więc wyciągnięta spała w najlepsze. Wiedziałem, że przy stanie Jaśka ja muszę najlepiej wypocząć - przed nami pierwszego dnia było 550 kilometrów do przejechania, a ja miałem być lewostronnym kierowcą.
O 8h00 na lotnisku czekał na nas bardzo miły i dowcipny czarny kierowca wypożyczalni samochodów i busikiem zawiózł nas do tejże, gdzie na środku placu czekała na nas nowa Toyota HiLux z silnikiem turbo diesel 3.0 litry, automatic oraz powiększonym o 60 litrów bakiem. Po latach przygód wiedziałem, że na aucie nie wolno oszczędzać, grat w takich skrajnych warunkach może zepsuć nie tylko sam siebie, ale i wakacje, które mogą zamienić się w koszmar. Na dachu samochodu widniały dwa namioty: jeden dla Ewy i Jaśka szerokości 1,40 m, drugi większy 1,60m dla naszej trójki, oba długości po otwarciu 2,40m. Ten większy dano nam bez dopłaty! Z tyłu wisiała łopatka do odkopywania się, której do ostatniego dnia podróży nie udało nam się zdjąć, w taki sprytny sposób ją zamocowano.
DOLECIELIŚMY
Dwie godziny trwało wprowadzenie nas w świat tego co miało być naszym domem przez najbliższe tygodnie, rozkładanie i składanie namiotów, wyciąganie stołu spod nich, rozkładanie krzeseł, kuchenki gazowej, obsługę (świetnej) lodówki. Sprawdziliśmy listę wszystkich rupieci w postaci garnków, lamp, talerzy, noży, grilla itd. Dostaliśmy trzy torby, w których była ładna pościel i ręczniki dla każdego. Pół godziny przed planowanym czasem ruszyliśmy w drogę mając na uwadze napis na wstecznym lusterku: KEEP LEFT. Oglądając wszechobecne po drodze rodziny pawianów jechałem słysząc ciągle: "keep left" Ewy.
Już wiedzieliśmy, że w dzień świąteczny wszystko jest otwarte (też różnica z Polską), jednak zakaz sprzedaży alkoholu trochę nas podłamał. Wiadomo, w stolicy, największym i najbardziej cywilizowanym mieście jest wszystko, reszta to pipidówki. Zrobiliśmy więc olbrzymie zakupy jedzeniowe konsumując coś przy okazji w sklepowej knajpce. Ruszyliśmy na południe z godzinnym wyprzedzeniem w stosunku do planu i szybko oddaliliśmy się od wszelkiej cywilizacji.
Piszę o planie ponieważ niebywale ważną rzeczą jest unikanie jazdy po zmroku. Nie jest to zalecane ze względów bezpieczeństwa, na drogach można zastać nieoświetlone zaprzęgi osiołków, pijanego kierowcę pełnego busika, może i bandytów, ale przede wszystkim przeskakujące wielkie zwierzęta w postaci antylop oryx czy kudu, nie mówiąc o wolno żyjących mustangach. Tak więc bardzo staraliśmy się dotrzeć na pierwszy camping przed zmrokiem, a dodatkowo czekało nas pierwsze rozkładanie namiotów i obozowiska.
PIERWSZE KROKI
Częste zmiany krajobrazu pustyni Kalahari, nieistniejący z powodu święta ruch na głównej drodze Namibii (asfaltowej!) oraz wetknięte w oczy zapałki pozwoliły na szczęśliwe dotarcie do Quivertree Forest Restcamp jeszcze przed zmrokiem.
Na zachód od Keetmanshoop, przy campingu znajduje się skalisty las dziwnych drzew zwanych miedzianymi. Rzeczywiście, ich kora wygląda jak odłupujące się płaty miedzi. Jednak to dopiero nazajutrz poszliśmy na bliższy z nimi kontakt, tego wieczora, po mało obfitym prysznicu, z którego skorzystaliśmy w sąsiedztwie jako, że nasze nie działały w ogóle, zasiedliśmy z kieliszkami w rękach (wino kupiliśmy po drodze w knajpie) i przy odgłosach afrykańskiej dziczy patrzyliśmy na czerwone niebo zamieniające się z wolna w sklepienie milionów gwiazd z krzyżem południa, który nasi przyjaciele widzieli pierwszy raz w życiu. Takiej pełni szczęścia pewnie już dawno wszyscy nie zaznaliśmy. A był to dopiero pierwszy wieczór, IN a nie jakieś OUT of Africa!
Rano towarzystwo poszło oglądać karmienie gepardów. To takie jasełka, które warto raz w życiu zobaczyć z bliska. Mimo, że dość oswojone są to jednak bardzo dzikie kotki i nigdy się ich reakcji nie przewidzi widząc ich siłę ukrytą pod prążkowaną sierścią.
KOTKI
Późniejszy spacer po miedzianym lesie, a następnie po placu zabaw gigantów (Giant's Playground) czyli dziwnych formacjach skalnych, był fascynujący. Niesamowite wrażenie sprawia natura tworząc okazy wychodzące poza znany nam standardowy schemat, jesteśmy wtedy wyrzuceni poza niego i o to właśnie chodzi.
MIEDZIANY LAS
Ubawił mnie ten pierwszy spacer. Przede wszystkim nasi przyjaciele wzięli sobie do serca wszystko co można o Afryce usłyszeć i przeczytać, przywieźli więc cała masę ubrań wprost ze sklepu kolonialnego oraz innych rzeczy umożliwiających przeżycie w dziczy, szli uważając na każdy kamień spod którego zapewne wyskoczy skorpion, a już na pewno żmija. Ok, za płotem żyły gepardy.  
PLAC ZABAW GIGANTÓW
Zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy wolnym krokiem w kierunku Ai-Ais czyli ciepłych źródeł będących w pobliżu drugiego co do wielkości kanionu świata. Po drodze w Keetmanshoop dokupiliśmy piwo i wino i po kilkudziesięciu kilometrach na ponad tydzień pożegnaliśmy asfalt i ruch samochodowy. Zaczęło się też życie w kurzu.
W DRODZE
Stacja termalna Ai-Ais też pamięta swoją świetność sprzed lat. Z powodu suszy wody w basenach było za mało, podobnie jak gości, toż to najgorętsze miejsce Namibii i jest zamknięte latem. Właśnie je otworzono więc sącząca się zbyt wolno gorąca woda nie napełniła jeszcze wystarczająco zbiorników. Całość jednak utrzymana była jako tako dzięki ogrodnikom przycinającym trawę... nożyczkami. Poszliśmy na spacer po dnie prawie suchego dopływu kanionu zamkniętego zaporą. Tam też zobaczyliśmy w wielkiej ilości dassie, żyjące w skałach futrzane stworki widziane już wcześniej u Gigantów.
AI-AIS
Pewnie są bardzo smakowe, bo podobne do tych jakie jedliśmy na Kubie, pomyślałem. Były też pawiany, ale nie zbliżały się tego dnia do obozu. Za to następnego dnia rano, kiedy pływaliśmy w równie ciepłym zewnętrznym basenie, duży pawian nie robiąc sobie nic z naszej obecności sączył basenową wodę stojąc na schodach.
U ŹRÓDEŁ
Moim planem było zorganizowanie całej podróży tak aby zobaczyć w niej jak najwięcej, ale prócz przeskoku pierwszego dnia nie jechać więcej jak 200-250 kilometrów dziennie. Mimo szokująco zmieniających się pejzaży taka jazda męczy, prędkość jest ograniczona umową do 80 km/h i w razie jej przekroczenia i wypadku ubezpieczenie nie działa. Monitoruje to system GPS. Co więcej, drogi są jedną wielką, jak ja to nazywam, tralką (inaczej mówiąc taką falowaną blachą, o którą tarło się kiedyś pranie). Jazda po nich z prędkością mniejszą niż 70 km/h jest niemożliwa, wszystko się trzęsie, flaki są wywalane, istna tragedia. Przy prędkości ponad 70 km/h amplituda się zmienia i da się wytrzymać, a nasza Toyota była dodatkowo wybitnie amortyzowana. Niektórzy nazywają jazdę tymi drogami namibijskim masażem. Dzięki takiej jeździe z tak zwanym stolcem nie ma problemu - jest świetnie zawibrowany. W podróży tymi drogami założyłem średnią 60 km/h, na końcu podróży wyniosła 59.
Jednym z gwoździ programu jaki sobie wymarzyłem w przygotowanej przeze mnie wycieczce był lunch z widokiem na Fish River Canyon. No i udało się, po porannej kąpieli ruszyliśmy w drogę aby na lunch zatrzymać się na pięknie przygotowanym i zacienionym punkcie widokowym ze stołami.
FISH RIVER CANYON
No nie można sobie wyobrazić piękniejszego miejsca. Zajadaliśmy rozkoszując się widokiem i cieniem, popijaliśmy zimne białe wino i piwo, które w sam raz pasowały do temperatury, która sięgnęła 36 stopni.
ŚNIADANIE NIE NA TRAWIE
Nasyceni ruszyliśmy na wycieczkę do punktu widokowego Hiker's Point. Temperatura, choć wysoka, w suchym powietrzu była jakoś do zniesienia, ale słońce paliło niemiłosiernie. Doszliśmy na miejsce po około 1,5 km. Widok stamtąd był inny, zmieniona perspektywa jeszcze bardziej dodawała uroku. Z tego miejsca zaczynał się szlak prowadzący na dno kanionu, nie był to jednak jeszcze sezon na takie wyczyny, temperatura na dole kanionu wynosiła 45 stopni. Przyśpieszonym krokiem dotarłem pierwszy do samochodu i zgarnąłem uradowaną resztę tym, że mogą zasiąść w klimatyzowanym samochodzie. Niewątpliwie było to pierwsze miejsce warte tej podróży.
Po przejechaniu 170 km, zatrzymaliśmy się na noc w campingu przy Hotelu Seeheim. Miejsce było ok, nic więcej, a i nazwa "hotel" nie była adekwatna, była to wielokrotnie rozbudowywana willa, przez co wokół panował niebywały bałagan architektoniczny. Po negocjacjach skorzystaliśmy z małego, za to bardzo głębokiego i zimnego basenu, z którego szybko uciekliśmy, gdyż nagle pojawił się autobus pełen turystów żądnych przygód typu Namibia Adventure, czyli tzw. białotrampkowców lub różowonogich. Także z ich powodu restauracja nie serwowała dań à la carte, w zamian zaproponowano nam bufet w cenie jednego dania. Dostaliśmy przystawki, potem jedliśmy pyszny gulasz z antylopy kudu, desery też były zacne, choć najlepszym deserem była przemiła, drobna i śliczna murzynka obsługująca nas i żartująca cały czas z Moaną. Jasiek nazwał ją Simba i tak już zostało.
SIMBA I MUSTANGI - ŻELAZNY W RUINIE
Rano przy płaceniu niespodziewanie zrobiła się awantura. Właściciel przedłożył mi rachunek opiewający na dużo wyższą kwotę niż umówiona. No tak, pod nieobecność niemieckiego właściciela wszystko uzgodniliśmy z miłym czarnoskórym pracownikiem, a ten zapewne nie posiadał władzy lub nie przekazał uzgodnień władcy. Zrobiło się niemiło, kategorycznie odmówiłem zapłacenia dodatkowo za pięć przystawek i za pięć deserów, których nie zamawialiśmy, podobnie jak opłaty za basen, która została nam darowana, jako że na campingu nie było gniazdek elektrycznych, a miały być. Niemiecki właściciel zachował się jak cham, rzucając wszystko i mówiąc, że możemy nic nie płacić, no bo z Francuzami jest tak zawsze. Dla niego czas stanął pewnie za czasów Hermana syna Heinricha i nie wiedział, że daleko stamtąd na innym kontynencie są dwa narody, które po latach wojen bardzo się przyjaźnią i szanują, nie żyją też tymi wojnami, a wspólną sąsiedzką przyszłością. To Niemcy i Francja właśnie. Odliczyłem tyle ile się należy, zostawiając napiwek i już nas nie było.
ZNÓW W DRODZE
Do następnej niebywałej atrakcji było bardzo daleko, rozbiłem więc ten odcinek na dwa etapy. Celem był przyjazd do atrakcji koło południa na lunch i zobaczenie jej przy zachodzącym słońcu ze względu na kolory, a było to niemożliwe przy tej odległości.
Tak więc zatrzymaliśmy się jako jedyni goście na przepysznym campingu usytuowanym w zupełnej dziczy przy Duwisib Castle.
Można tę wizytę sobie w podróży po Namibii darować, ale niebywałym jest znaleźć się nagle pośrodku górzystej odludnej sawanny w małym zamku przypominającym europejskie warownie. Zwiedziliśmy więc zamek, który od ostatniego mojego pobytu zmienił swoje przeznaczenie. Kiedyś był muzeum zatrudniającym dwie osoby w celu pilnowania porządku i sprzedawania biletów. Dziś w miejsce fontanny zrobiono basenik, stworzono kilka eleganckich pokoi hotelowych oraz restaurację dla gości. Dla nas nie była ona dostępna, jest powiązana z klientami hotelu. Tak więc zatrudniono kucharza, dwie kelnerki, pokojówki i ... nie ma nikogo. Kiedyś może dopłacano odrobinę do zachowania tego zadziwiającego obiektu będącego zabytkiem narodowym, dziś dopłaca się dużo. Ot, taka to czarna ekonomia.
DUWISIB CASTLE - EKSTRAWAGANCKIE DZIWY Z WRONĄ W DZICZY
Wieczór był rozkoszny, z takim widokiem jaki wszyscy znamy z filmów, akacje na tle łuny zachodzącego słońca, śpiew ptaków i my pod wielkim drzewem w kompletnej dziczy. Wieczór trwał w nieskończoność.
SAMOTNIOŚĆ I WIECZÓR MARZENIE
Następnego dnia dotarliśmy na lunch na camping w Sesreim, to jedno z najbardziej turystycznych miejsc Namibii. Nieopodal znajduje się Sossusvlei, czyli wchodząca głęboko w pasmo wydm dolina, którą można dotrzeć do wymarłej oazy i być otoczonym wysokimi na kilkaset metrów wydmami, które zmieniają kolory w zależności od pory dnia. Jest też Sesreim Canyon, nie mający może nic wspólnego z nazwą kanion, bardziej jest to rów wyżłobiony w płaskowyżu przez zwykle nieistniejącą już rzekę.
Już sama droga w tamtym kierunku tak nas zachwycała, że musieliśmy przystawać aby popatrzeć na nieustająco zmieniające się kolory i otwierające nowe perspektywy. Było to coś tak niesamowitego, że nawet nie chce się robić z nich kolaży aby nie zgubić poprzez wymieszanie tej wyjątkowej atmosfery.

BEZ KOLAŻY
Zainstalowaliśmy się na campingu pod wielkim gniazdem usytuowanym na drzewie w kamiennym kręgu z elektryką i grillem. Takie gniazda z wejściami od spodu widzieliśmy wielokrotnie, głównie w Quivertree Forest - to takie ptasie osiedla, wielorodzinne wieżowce. Widzieliśmy je też na ziemi leżące ze złamanymi gałęziami. Łatwo sobie wyobrazić rozrastające się gniazdo z suchej trawy ważące do kilkuset kilo, które w momencie opadów nasiąka i nasiąka, aż gałąź nie wytrzymuje.
CAMPING W SESREIM
Na początek ruszyliśmy do kanionu. Spacer po jego dnie był atrakcyjny, jednak gorąco dawało się we znaki i skończyliśmy jego przejście tylko my z Moaną. Ciekawe było obserwować jak kanion o wysokości ok. 20 metrów coraz bardziej się zawęża aby na samym końcu zakończyć się ścianą skalną ze szparami gdzie zapewne znika woda - jak jest.
SESREIM CANYON
Po powrocie do campingu odbudowaliśmy zawartość wody (i alkoholu) w organizmach i ruszyliśmy w stronę wydm. Tuż po opuszczeniu zakurzonego campingu i pokazaniu dowodu opłaty za wjazd do Parku Narodowego przed nami pojawił się nowiutki asfalt, który niebywale kontrastował ze wszystkim dookoła.
ASFALT! NOWOŚĆ
Zapewne władze miały zbyt wielki kłopot z samochodami osobowymi zakopującymi się po osie w piachu i wydały trochę grosza na dogodny dojazd do jednego z największych symboli namibijskiego pejzażu. Po 60 km asfalt się kończy i jest parking, dalej mogą jechać tylko samochody z napędem na cztery koła. Ruszyłem z duszą na ramieniu walcząc z piachem i moimi pasażerami wrzeszczącymi abym zwolnił. Klnąc szpetnie tłumaczyłem, że nie zwolnię bo się zaraz zakopiemy. Umilkli kiedy po chwili zobaczyli pierwszy samochód zakopany po osie i gości walczących z łopatami. Zatrzymaliśmy się obok na w miarę twardym podłożu i postanowiliśmy pójść na piechotę na rekonesans.
PIERWSZE CHWILE
To co nas otaczało wprawiło nas w niewyobrażalny zachwyt. Jest niewiele takich miejsc na ziemi gdzie człowiek patrzy i nie jest w stanie wypowiedzieć jakichkolwiek słów mogących oddać stan ducha, upojenia estetycznego. Zamęczę zdjęciami, ale jak ich nie pokazać, choć są przecież tylko płaską namiastką tego co widzieliśmy.

Weszliśmy na najbliższą wydmę aby zmienić trochę perspektywę. Nasze długie cienie kładące się na zboczach o kolorze ochry czy pomarańczy wyglądały jak rzeźby Giacomettiego, piach osuwał się w nieregularny sposób rzeźbiąc pasy o różnej teksturze, ale wiatr szybko zasypywał nasze ślady tworząc od nowa dziewicze zakola. Byliśmy jak dzieci zachwycone nową zabawką, zbiegaliśmy zapadając się po kolana krzycząc i robiąc milowe kroki.
JAK DZIECI
Wróciliśmy do auta. Zmieniliśmy napęd na niezależny dyferencjał i ruszyliśmy dalej omijając najgłębsze ślady po pechowcach i tak dojechaliśmy do końcowego parkingu aby stamtąd ruszyć piechotą w stronę najwyższej wydmy Big Daddy i suchej oazy, Deadvlei.
Ewa odpuściła, a my podzieleni na grupy spotkaliśmy się na szczycie grani tuż nad oazą.
Rozkosz patrzenia na już pomarańczowo-czerwone przestrzenie, które z tu i ówdzie wychynającymi zielonymi drzewami wyglądały jak zupa pomidorowa z pietruszką, jest trudna do opisania, niczym nieograniczona radość dla wzroku. Znów zbiegaliśmy krzycząc i nie bojąc się upadku, wprawdzie były to nachylenia 45 stopni, ale był to tylko piach i to miękki.


DEADVLEI
Po zrobieniu zdjęć i krótkim oddechu przy suchych drzewach oazy, pewnie kiedyś jeziorka, później bagna, z którego została twarda i sucha skorupa, ruszyliśmy w stronę samochodu - słońce dotykało już szczytów wydm.
KOLORY ZMIENIAJĄ SIĘ SZYBKO
Znów szczęśliwie przejechaliśmy najtrudniejszy odcinek głębokiego piachu i ruszyliśmy asfaltem w kierunku campingu obserwując zmiany kolorów na wydmach, od karminowych do buraczkowych czy jakie kto tam widział. Wieczór był niekończącą się eksplozją naszej radości, do czego przyczynił się miniony dzień, wino i niebywały smak pieczystego, które tylko Jasiek potrafi tak usmażyć!
Rankiem, a był to dzień urodzin Beatki, ruszyliśmy drogą na okrętkę dokładając 100 kilometrów w stosunku do planowanej. Znów widoki po drodze były upojne, ale prezentem urodzinowym miała być wycieczka piesza po drugiej części Parku, czyli w górach Naukluft gdzie mieszkają zebry górskie, charakteryzujące się pasmowością dwukolorową jak pasy dla pieszych na drodze. Wszystkie inne zebry, wbrew pozorom, mają trzy pasy, pomiędzy czarnymi na białym pasie jest pasek jasnobrązowy. Wycieczka była niezwykle udana, kup zebr widzieliśmy dużo i to świeżych, czuliśmy nawet zapach dziczyzny lecz zebr nie udało się zobaczyć. Ewa, Jasiek i Moana zawrócili po pewnym czasie, a my gnani chęcią zdobycia czegokolwiek weszliśmy na odległą przełęcz aby na wszystko popatrzeć z góry. Znów wszystko było inne, góry o urodzie niebywałej, posiadały podziemne źródła, z których woda bardzo nam smakowała i rozlewaną do butelek kupowaliśmy już do końca pobytu.
GÓRY NAUKLUFT
Po powrocie na parking zastaliśmy w cieniu pod drzewem nakryty stół i wyłożone wszystkie smakołyki, no i zimne piwo i wino. Sto lat po raz pierwszy Beatko.
DZIEŃ URODZIN BEATKI. W REGIONIE PADA MNIEJ NIŻ NIEWIELE
Tak wycyrklowałem naszą trasę aby w urodziny mojej ukochanej znaleźć się nie dość, że w cywilizacji to jeszcze nad oceanem aby mogła zjeść swoje najukochańsze dania, czyli  ostrygi i ryby. Do Walvis Bay dotarliśmy jednak późno, wiadomo, nałożyliśmy 100 km i jeszcze dołożyliśmy długą wycieczkę więc, po instalacji o zmroku, ewentualny wyskok na miasto nie wchodził już w rachubę (odradzono nam takie pomysły). Na domiar złego Beatka w restauracji campingowej niezbyt dokładnie oznajmiła nasze zamiary i cały staff udał się do domu. Byłem wściekły, tyle kombinacji, a tu masz. Jednak Jasiek i Ewa uratowali wieczór, wyciągnęli butelkę dobrego szampana i słoik foie gras, które to taszczyli w ukryciu aż z Polski i wieczór skończył się miło, choć na to z początku nie wyglądało (ja nerwus!).
Nie ma tego złego..., mówi przysłowie - następnego dnia po powolnych porannych ruchach, zrobieniu prania i wysuszeniu go w suszarkach (były to jedyne dostępne pralki w całej namibijskiej podróży, w innych miejscach, zwłaszcza państwowych pozostały tylko lokale po nich), a było to już bardzo potrzebne ze względu na wszechobecny kurz, ruszyliśmy w kierunku wielkich solanek, ulubionego miejsca  tysięcy flamingów. Po powrocie do centrum Walvis Bay zaczęło się poszukiwanie knajpki na spóźniony urodzinowy posiłek.
SOLANKI I FLAMINGI
Trafiliśmy wyśmienicie, portowa knajpka o nazwie "Anchors @ The Jetty" była jedyną obleganą, co dobrze o niej świadczyło. Mimo tłumku połączono dwa stoliki zaraz przy wodzie i zaczęła się prawdziwa uczta. Na przystawkę zadowoliły nas ostrygi surowe, naszych przyjaciół smażone. Wydawało się, że Moana będzie ukontentowana kalmarami, ale nie, zaczęła nam podjadać ostrygi. Zjadła cztery i chciała jeszcze, zamówiliśmy więc dodatkową porcję jako danie dla niej a nam po wielkiej patelni z rybami i owocami morza.
TO MAM TEŻ PO RODZICACH - UWIELBIAM OSTRYGI
Rzeczywiście ostrygi były wybitne. My jako specjaliści ostryg pełną gębą (jedliśmy różne w Stanach, Australii, hiszpańskie i oczywiście różne francuskie) musimy uczciwie stwierdzić, że te były blisko summum ostrygowego świata. Lunch trwał w nieskończoność, bliskość wody, świetne wino i jedzenie, doskonałe desery nie pozwalały szybko zakończyć tej biesiady.
URODZINY BEATKI - KULINARNE SPEŁNIENIE I STO LAT
Cóż, czas nie jest jednak rozciągliwy i po zakupach ruszyliśmy dalej na północ wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Po drodze zwiedziliśmy Swakopmund, obok Lüderitz najbardziej niemieckie miasto Namibii. Tak, znaleźć się w Sopocie gdzieś tam daleko w Afryce jest iście niezwykłe.
DROGA WALVIS-SWAKOP I STARY DWORZEC (DZIŚ HOTEL)
Architektura, atmosfera, stary dworzec kolejowy całkowicie przywieziony z Niemiec, a dziś będący już hotelem, robią wrażenie. Tam też zrobiliśmy poważne, ostanie w prawdziwej cywilizacji, zakupy tej podróży.
BOGATO U BIAŁYCH
I DLA ODMIANY BIEDNIE U CZARNYCH (25 lat po "odzyskaniu" niepodległości!)
A teraz opowieść:
W czasie mojej pierwszej podróży po Namibii, za czasów rządów białego (niemieckiego i burowatego (nie mylić z gburowatym - a może mylić)) człowieka trafiłem do Swakopmund. Będąc sam snułem się po mieście, aż trafiłem do sklepu fotograficznego z szyldem Agfa. Dobrze się składało, musiałem kupić filmy do aparatu. Za kontuarem miły młody człowiek (ale starszy ode mnie) o coś zapytał, nawiązała się rozmowa, która trwała dużo dłużej niż zwykła wymiana grzeczności pomiędzy klientem, a sprzedawcą. Na imię miał Rudi, co mnie niezwykle ucieszyło, było to imię mojego austriackiego przyjaciela, któremu wiele zawdzięczam. Od słowa do słowa namibijsko-niemiecki Rudi zapytał o moje plany na wieczór, a że ich nie miałem zaproponował Oktoberfest w tamtejszym klubie golfowym, imprezie wprawdzie zamkniętej, ale mnie wprowadzi.
O umówionej godzinie pojawiłem się w drzwiach oddalonego o kilka kilometrów od Swakopmund klubu golfowego. Oczywiście nie zostałem wpuszczony bez zaproszenia, ale interwencja przywołanego Rudiego natychmiast otworzyła podwoje do jaskini niemieckiej piwnej kultury. Trochę śmiesznie wyglądałem w cywilnych ciuchach, bez kapelusika z piórkiem i skórzanych krótkich spodni na szelkach. Zagryzki były iście niemieckie, kiełbachy z rusztu z kapuchą no i oczywiście piwo lało się hektolitrami. Piwo mieli dobre.
Posadzony centralnie jak przystało na niespodziewanego gościa (bardzo to było miłe z ich strony) z Europy, na dodatek urodzonego na Śląsku (ja, ja, my tam jeszcze wrócimy...) rozmawiałem to z tym, to z owym, z merem Swakop włącznie. Czas mijał, były pokazy jakiegoś baletu czy pantomimy, po których główną i urodziwą tancerkę posadzono koło mnie. Czym dalej w las atmosfera rozluźniała się, piwo szumiało w głowie więc zaczęły się tańce...
No nie te damsko-męskie, lecz te, które znamy z filmów, np. z "Wielkiej Włóczęgi" z Luis de Funesem, faceci w szelkach jeżdżą na krzesłach wokół stołów i śpiewają piosenki... Ach jak dobrze, że wychowałem się w komunie, dzięki powojennym filmom znałem je prawie wszystkie. O jak zabawna była to sytuacja, młody architekt, uciekinier z komuny, przesycony propagandą antyniemiecką, tańcuje na krzesłach z gośćmi w skórach śpiewając heil....
Nad ranem Rudi poprosił mnie o odwiezienie miłej tancerki do domu. A pewnie, że odwiozę, a że jakoś o stanie upojenia nie wspominał więc i ja też nie.
Co innego pomyśleli policjanci, którzy przysypiając przed komisariatem, zobaczyli samochód jadący pod prąd przed ich nosami. Natychmiast wskoczyli do suki i już przecznicę dalej sprawdzali mi dokumenty. Coś tam wspominałem o złym pomyśle na ruch po lewej, o fieście z merem (podkreślając moje z nim nocne związki), tak czy siak samochód pozostał zaparkowany, a ja w suce trafiłem na komisariat. Biały policjant tylko lekko odchylił głowę spod kapelusza bujając się filmowo na swoim krześle wystawionym przed komisariat, czarny wskoczył za ladę i zaczął wypisywać. Ja stałem przed nim trzymając się wspomnianej lady i jak mogłem pomagałem mu w pisaniu z czym miał wielkie kłopoty. Kiedy skończył posmutniał, otworzył wielki sejf, wyjął stos podobnych kartek i zaczął je powoli przeglądać. Usiadłem zmorzony ciszą, bujającym się ruchem krzesła na zewnątrz i już bym zasnął kiedy diabeł we mnie wstąpił na myśl o wygodnym hotelowym łóżku. No co jest?! Mogę już iść? Wrzasnąłem.
Biały policjant tylko zerknął spod kapelusza i wzruszył ramionami, a czarny przemówił drżącym głosem:
no, no... nie mogę znaleźć paragrafu na jazdę pod prąd..., czy może być przejazd na czerwonym świetle? A pisz pan mówię, byle do łóżka.
Kiedy znów miałem lecieć do Namibii trafiłem w dokumentach na niezapłacony mandat. Wyczytałem na nim, że jeśli nie zostanie zapłacony może być zamieniony na 90 dni aresztu. Zobaczyłem się wtedy zgarnięty na lotnisku i zamknięty w kazamaty, ale przypomniałem sobie ten wielki sejf i stertę podobnych mojemu mandatów, wzruszyłem tylko ramionami na podobieństwo białego policjanta i poleciałem.
Koniec historyjki o Swakop.
Kiedy opuściliśmy miasto słońce miało się ku upadkowi za horyzont nad zimnym tu Atlantykiem, dając spektakl zmieniających się kolorów chmur podświetlonych od spodu.
WYBRZEŻEM JEDZIEMY NA PÓŁNOC
Jechaliśmy z początku asfaltem klucząc poprzez budowę nowej drogi, później starą szutrową jechaliśmy w ciszy, polewane są one bowiem słoną wodą tworząc z piaskiem gładką skorupę bez kurzu. Na camping w Cape Cross dotarliśmy po zmroku. Było to też specjalne miejsce, które następnego ranka miało nas zauroczyć.
Cape Cross czyli przylądek z krzyżem ma swoją długą historię. Jak wiemy wielu żeglarzy próbowało znaleźć drogę morską do Indii. Jedni gnali z Europy na zachód, inni na południe. Ci co wybrali drogę na południe najczęściej źle kończyli na terenach dzisiejszej północnej Namibii. Stąd to wybrzeże zwane jest Wybrzeżem Szkieletów, tyle jest tam wraków wbitych w plaże. Specyficzny układ prądów powoduje tam bardzo zimny i mglisty klimat, a plaże są długie i szerokie bez końca więc nasi odkrywcy często na nie zakręcali myśląc, że właśnie opływają Afrykę. Zatok jest tam niewiele, Cape Cross właśnie i Walwis Bay.
Kiedy Niemcy przybyli do Cape Cross regionu kompletnie pustego czuli się nowymi władcami niczego. No i musimy sobie wyobrazić ich głupie miny kiedy na brzegu znaleźli kamienny krzyż sprzed ponad 400 lat z wyrytym "Byłem tu, Diego Cao - 1486" - taki napis jaki zostawiają durnowaci turyści gdzie się da. A był to ostatni napis jaki Diego pozostawił po sobie, potem słuch po nim zaginął, cóż miał jeszcze wiele okazji aby zatopić swój okręt na południe od Cape Cross.
Jednak nie historia, ale największa w Afryce populacja lwów morskich przyciągnęła naszą uwagę. Wyliczono 100.000 tych tłustych futerkowców, które przestano mordować tu dla tłuszczyku i futerka właśnie nie tak dawno temu. Ten specyficzny klimat i prądy powodują, że w okolicy jest zatrzęsienie ryb, dzięki czemu te lwy są tu zainstalowane tworząc jedną z większych atrakcji Namibii. Samce ważą w porywach do 360 kilo (samice 75) przez co same regulują liczebność przygniatając potomstwo z własnego haremu liczącego od 5 do 25 samic. Zawzięcie pomagają im w tym hieny i szakale. W kilku koloniach w Namibii i RPA żyje ich obecnie ok. 650 tys. sztuk.
MIĘSKO I SKÓRKI W DOWOLNEJ ILOŚCI
Spędziliśmy kilka godzin buszując wśród tych zadziwiających stworów, a było ich wokół rzeczywiście tysiące. Obserwowaliśmy z bliska pijące mleczko maluszki, harcujące większe, czy szczerzące kły samce przetaczające się jedne przez drugich. Można było je obserwować z jednego metra chodząc po drewnianej kładce z ochronnymi balustradami, czy też zbliżyć się do nich na wolnej przestrzeni, ale wtedy kłami przejawiały swoją dezaprobatę.
NIEBYWAŁE
Duża gromadka korzystała z cienia zajmując całkowicie zadaszone miejsce piknikowe przygotowane bezmyślnie przez parkowe władze. Jedynym hamulcem był niebywały smród odchodów, do którego na szczęście nasze nosy szybko się przyzwyczaiły.
Na koniec zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie przy krzyżach nie wnikając, który jest prawdziwy, ponieważ Niemcy zabrali oryginalny i zrobili kopię, a potem zapewne oddali.
CAPE CROSS
Na lunch zatrzymaliśmy się na plaży przy współczesnym wraku i po spacerze odbiliśmy od oceanu zagłębiając się znów w zakurzoną pustynię. Pisząc pustynię nie mam na myśli piachu, pustynie mogą być różne, górzyste, płaskie, kamienne, piaskowe itd, wszystkie mają jedną cechę, są kompletnie suche.
LUNCH NAD ATLANTYKIEM
Jadąc od oceanu, w oddali, jakieś 150 km przed nami, pojawiły się szczyty. Był to cel tego etapu - Spitzkoppe.
KIERUNEK SPITZKOPPE? JA VOHL!
Nazwa gór jak najbardziej niemiecka, ale w okolicach białego człowieka nie uświadczysz. Jest to rodzaj Parku Narodowego, który nie podlega władzom państwowym i zarządzany jest plemiennie przez regionalnych mieszkańców. Radzą sobie nieźle, camping zarezerwowany przez internet okazał się wyjątkowy, miejsca z suchymi toaletami bardziej niż odległe jedno od drugiego, a krajobraz równać się mógł jedynie z Uluru czy Kata Tjuta w Australii.
CAMPING ZACNY, A GÓRY BARDZO SPECJALNE
Z przysłowiowym opadem szczęk pognaliśmy z Beatą i Moaną na okrągły szczyt usytuowany nieopodal. Wejście było powtórzeniem australijskich wyczynów, tak podobnie szorstka była powierzchnia granitowych monolitów, po których można było się wspinać pod ostrym kątem.
KRĄGŁOŚCI
Widok z góry był niebywały i jedynie pierwsze krople deszczu kazały nam zrezygnować z dłuższego napawania się nim i uciec do obozu.
SPITZKOPPE W CAŁEJ KRASIE
Znów wieczór w takim kadrze był wyjątkowy, ulewa była króciutka więc wróciliśmy do grillowania i biesiadowania przy winie.
Wyjątkowości temu wieczorowi dodała Moana krzycząc: patrzcie! Patykiem w ręce, na którym grillowała swoje cukrowe pianki, wskazała ziemię przy skalnej ścianie, o którą oparte było nasze obozowisko. Dwa metry od naszego stołu przesuwała się szybko dwumetrowa kobra.
Nie wiadomo kto bardziej był przestraszony, my czy ona, nie zdążyliśmy nawet zareagować czy się przerazić, kiedy uciekająca kobra trafiła na narożnik skalny i próbując wejść na skałę pionowo odpadła na "plecy" wywołując nasz śmiech. Po chwili zniknęła w rozpadlinie.
Następnego dnia rano Beata pobiegła do odległej o 3 km recepcji po przewodnika, z którym można było wjechać do zamkniętej części parku. Wróciła siedząc z tyłu quada, którego prowadził czarny, elegancki i przystojny rangers, pachnący też, jak powiedziała potem Moana, sama zachwycona jazdą quadem i panem, którego trzymała cały czas za rękę.
ZWIEDZAMY Z PACHNĄCYM PRZEWODNIKIEM
MOANA ZACHWYCONA. ZNAJDŹ  BESTIĘ (TĄ OD BELLI).
Wizyta była miła, trochę rysunków naskalnych i opowieści oświeciło nas historycznie, zobaczyliśmy też pierwsze zebry. Po powrocie wszyscy razem radośnie weszliśmy na wczorajszy szczyt bawiąc się niebywałą przyczepnością skał.
WIDOK ZE SPITZKOPPE SZOKUJĄCY
Po lunchu w Spitzkoppe wyruszyliśmy w drogę i późnym popołudniem dotarliśmy do Uis, miejscowości tranzytowej, w której mieliśmy spędzić noc. Było o tyle wcześnie, że udaliśmy się do informacji turystycznej zdziwieni, że takowa istnieje. Pan z komputerem nie wiedział niczego, nie znał nawet godzin otwarcia Parku Brandberg z White Lady odległego o 20 km, a będącego najważniejszym historycznym obiektem Namibii. Pojechaliśmy więc te 20 kilometrów (w kurzu) aby pocałować klamkę. Było wprawdzie jeszcze wcześnie, ale czarna i gruba jak beka przewodniczka parkowa ewidentnie nie miała już ochoty na wycieczki, no i kasa jest zamknięta, powiedziała w odpowiedzi na nasze oburzenie pokazując głową inną bardzo grubą panią w ubraniu khaki niosącą metalową szkatułkę. Dodała też, że ci z informacji nigdy do nich nie dzwonią z zapytaniem o godziny. A macie telefon? Nie.
Cóż, zwiedzanie wyłącznie z przewodnikiem i dezinformacja turystyczna likwidują bezrobocie. Po drodze zaczepili nas obdarci chłopcy, nie chcieli pieniędzy tylko wodę. Tej nie mieliśmy, obiecaliśmy więc wrócić następnego dnia.
W ramach powrotu do cywilizacji, na campingu wykąpaliśmy się w basenie o mocno zielonej wodzie, a niezła knajpka wynagrodziła zakurzenie i wkurzenie.
Następnego dnia po zapłaceniu haraczu poszliśmy zobaczyć malunki z White Lady na czele. Malunki jak malunki, stare na 4 tys lat. Już dawno wtedy stały piramidy, jednakowoż są one jakimś przekazem życia epoki.
WHITE LADY JEST FACETEM
MY WOLIMY TAKIE KOLORY. PANI ZE SZKATUŁKĄ
Kiedy po zwiedzaniu ruszyliśmy autem w dalszą drogę panowało ogólne zadowolenie - całe szczęście, że wczoraj nie poszliśmy, upał był wściekły, a tego ranka panował jeszcze miły chłodek. Moana dała też chłopcom 8 litrowy baniak wody i zakupione dla nich ciasteczka, a oni, zadowoleni, dali jej bransoletkę i naszyjnik, twórczość własną.
GO-AWAY BIRD, BRANDBERG I MIŁE SPOTKANIA
Jadąc dalej na północ kiedy zjechaliśmy z głównej drogi na trzeciorzędną acz widokową, obawiałem się przygód z nawierzchnią. Wjechaliśmy w głąb afrykańskiej momentami pagórkowatej sawanny, mijaliśmy jakieś pustawe wioski, co jakiś czas drogę zagradzały bramy, odgradzające pastwiska, które otwieraliśmy i zamykaliśmy za sobą. Wiadomo dlaczego tamtejsze mięso jest tak smakowite - zwierzęta chodzą wolno zajadając zioła. Było uroczo i inaczej niż poprzednio, ewidentnie nie była to już pustynia, choć kurz na drodze ten sam. Kiedy wyjechaliśmy na płaskowyż oczom naszym ukazał się widok znany wszystkim z westernów, podobny do amerykańskiego Monument Valley, który wykorzystywano w filmach wielokrotnie. Ten był równie imponujący.
ZAPIERAJĄCE DECH W PIERSIACH
Potwierdzał moją opinię, że Namibia to świat w pigułce. Jechaliśmy napawając się widokiem, czasami przystając w celach zdjęciowych, aż w końcu dotarliśmy do Vingerklip, rodzaju skalnego palca. Wdrapaliśmy się na jego bazę aby podziwiać pozostałe skaliste płaskowyże.
Nasz camping był trzymiejscowy i leżał u podnóża lodge'u o nazwie Ugab Terasse, bardzo eleganckiego miejsca położonego na jednym z takich wyniesień. Dojazd do celu był mocno sportowy, droga na oko miała 45 stopni pochylenia i wydawało się, że auto przewróci się do tyłu. Skorzystaliśmy natychmiast z baru z widokiem, który każdego powaliłby z nóg. Zaraz potem pluskaliśmy się w bardziej niż nietypowym basenie zrobionym wśród skał. Rozkosz.
SAME KORZYŚCI Z WIDOKIEM
Znów był wieczór, noc i poranek przy dźwiękach buszu. Po to tu byliśmy.
OBOZOWANIE, ALE CIEPŁA WODA JEST. OJ! PALUSZEK Z KOLCEM
OBRAZEK NA POŻEGNANIE. WIDAĆ CHUDY VINGERKLIP
Rano wyjechaliśmy na krótko na asfalt, co pozwoliło na szybki dojazd do miasteczka Khorixas. Był tam przyzwoity sklep, stacja benzynowa i po chwili znów gnaliśmy w kurzu do Petrified Forest czyli skamieniałego lasu. Lunch zjedliśmy pod przygotowanym do tego zadaszeniem ze stołami. Dobry to był pomysł w tym upale.
MĘSKA I DAMSKA WELWITSCHIA - PUSTYNNA ROŚLINA I SYMBOL NAMIBII. PO PRAWEJ TRUJĄCE KRZAKI - EUPHORBIA DAMARANA
Raz w życiu warto to zobaczyć, na podobieństwo parku o tej samej nazwie w USA, leżą sobie zwalone pnie wielkich drzew, widać ich słoje, ale przy dotknięciu okazuje się, że to kamienne pnie w wieku 260 mln lat (kto to wyliczył, przecież nie węgiel C12?). Zdumiewające.
DREWNO, A KMIENNE
Do Twyfelfontain poszliśmy sami z Beatą, Moana bawiła się ze szczurami, a Ewa z Jaśkiem sączyli zimne napoje czekając na lepsze, chłodniejsze czasy. Godzinną drogę do, tym razem nie malowanych, a wykutych rysunków, umilał nam dowcipny przewodnik. Najpierw naśmiewał się ze mnie, że mam tylko jedno dziecko, no bo u nich takich nazywa się facetami z jednym jajem - standard to minimum szóstka. Kiedy jednak zaczął narzekać, że zarabia za mało aby wyżywić swoją szóstkę dzieci to mu przygadałem mówiąc, że Namibijczycy to głupi naród - mogliby zjeść najpierw te 100.000 fok, które zlegają na wybrzeżu, a potem mogliby wyżywić cały naród rybami, które to foki zjadają, a jest tego 3 tys. ton rocznie. Dowcipas narzekał też na szybko wzrastającą populację ludności (nie rozumiejąc, że sam się do tego przyczynia!), z 1,5 mln po "wyzwoleniu" "zrobiło się" już 2,5 mln. Widzisz mówię, znowu jesteście słabi w tej Namibii (i podnoszę głos zauważając, że rozmowie przysłuchują się niemieccy turyści), my w Europie sobie z tym świetnie radzimy. Jak nas jest za dużo montujemy sobie jakąś wojenkę i populacja maleje o połowę...
EKOLOGIA - BIURO PARKU ZROBIONO ZE STARYCH BECZEK

Ze ściennych skrobanek (nomen omen) pojechaliśmy do piszczałek organów zwanych Organ Pipes. Popierdółka nie warta nawet niskiej ceny za wstęp, ot zakole nieistniejącej rzeki z popękanymi pionowymi kolumnami przypominającymi może kościelne wyjce. Obok jest też paląca się góra czyli Burnt Mountain, fragment czarnej lawy, który nam mieszkańcom Teneryfy nie może zaimponować. Zresztą mało komu.
OSTRE PISZCZAŁKI - POPIERDÓŁKA
Za to obok wylądowaliśmy na zjawiskowym campingu przynależnym do bardzo drogiego lodge'u Mowani Mountain Camp. Dwa razy droższy niż wszystkie inne naszej podróży (100 €) przypominał trochę ten w Spitzkoppe, ale otwarta sawanna przed nim z pasącymi się antylopami w tle przedstawiała obraz jak najbardziej filmowy i afrykański. Mimo cywilizacyjnej ciepłej wody grzanej w kolumnowych piecach opalanych drewnem, świetnym prysznicom, WC i kuchni, brak świateł w okolicy i zanieczyszczeń ukazywał nocne niebo gdzie gwiazdy świeciły od horyzontu po horyzont.
MOANA SIĘ UDZIELA
PODPATRUJEMY I NAS TEŻ PODPATRUJĄ
A JEST CO OGLĄDAĆ
A propos prysznica, mogłem pokazać, że tu woda w odpływie kręci się w przeciwną stronę niż u nas na północnej półkuli.
Ruszyliśmy na północ w kierunku kraju ludów Himba. Celem wizyty był trudno dostępny camping, z którego właścicielem umówiłem się na wizytę u Himba, inną niż robi się to z autobusowymi turystami, czyli nie do wioski typu curio-shop, a inaczej skansenu. Jechało się nieźle, kurzu było mało, droga zrobiła się wilgotna, a kałuże wskazywały na niedawne deszcze. Jaki to był kontrast z miejscem kompletnie suchym odległym jedynie 100 km na południe gdzie wszyscy mówili o suszy panującej od 6 lat. Przejechaliśmy przez jakiś punkt kontroli sanitarnej, zaglądali nam do lodówki, ale nic szczególnego nie mówili. Później przy drodze  pojawiły się żyrafy, tu i ówdzie kupy słoni oraz antylopy.

Teren był górzysty, mijaliśmy małe i większe przełęcze aby generalnie jechać wygodnie dolinami. Czym dalej na północ doliny robiły się bardziej zielone, nawet kwieciste, ale droga robiła się coraz gorsza, dało się jednak jakoś jechać. Do czasu. Dojechaliśmy do wioski składającej z kilku domów i zobaczyliśmy zamieszanie przed nami. Po chwili w poprzek ukazała się rwąca rzeka uniemożliwiająca kontynuowanie podróży. Po obu jej stronach stało kilka samochodów. Podeszliśmy do mętnej wody, cóż przed nami nie tylko była rzeka, ale i decyzja do podjęcia.
KANAŁ
Eee, za godzinę opadnie - powiedział czarnoskóry, który z rodziną stał już od rana. Po ilości dzieci wskazywało, że jest wielojajeczny. Dobra, dzięki za info, właśnie zaczęło padać, więc my jedziemy na camping, 200 metrów wcześniej widniała strzałka na takowy kierująca.
W recepcji panowała konsternacja, huczał mały agregat - lało i nie mamy prądu i nie będzie go do jutra, ale możecie pod dachem na polu namiotowym zjeść lunch. Podziękowaliśmy, wybraliśmy najmniej mokre miejsce i rozłożyliśmy się ze stołem. Camping był w zakolu zwykle suchej rzeki, tym razem jednak nie tylko była ona mokra, ale wyła niemałym wodospadem znajdującym się tuż obok. W rzece była rura którą obserwowaliśmy, po godzinie woda trochę opadła. Po dwóch znów się podniosła. Cóż, decyzja była jedna - zostajemy tu na noc, rano się zobaczy. Zadzwoniliśmy na umówiony camping, ale nie mogliśmy się dogadać z klikającym językiem tubylcem - szef wyjechał sprawdzić sytuację, oddzwoni. Nie oddzwonił, a woda do wieczora odrobinę opadła, a i zabłysło na campingu światło. Idzie ku lepszemu.
MOKRY PRZYMUSOWY CAMPING - SPRYTNE UMYWALKI Z MISEK
Już przy śniadaniu wiedzieliśmy, że będzie słabo - woda wróciła do poziomu z dnia poprzedniego. Kiedy podjechaliśmy znów do rzeki pojawił się nasz czarnoskóry wielojajeczny. Jego dzieci przysypiały tu i ówdzie, wszyscy brudni i zmęczeni. Te czarownik! Za godzinę opadnie, co?  No... może.
PORANNY KANAŁ 2
Decyzja była jedna, zawracamy. Szukając po drodze słoni, które odwiedziły przeprawę wcześnie rano, jechaliśmy drogą, która na szczęście była jeszcze przejezdna. Dodzwoniłem się też do właściciela campingu: zawróciliście? to dobrze, do nas nie da się dojechać, może następnym razem? Ok, do zobaczenia.
WRACAMY TĄ SAMĄ MOKRĄ DROGĄ
Po przejechaniu 80 kilometrów dojeżdżaliśmy znów do Palmwag i punktu kontroli. Wściekły pytam czemu wczoraj nam nie powiedzieli o rzece. No nie mamy telefonu, zorientowaliśmy się kiedy nie przyjechali zmiennicy. Na punkcie kontroli zaczepiły nas Himba. Cała wielka rodzina handlująca świecidełkami i wyrobami z kości. W bardzo miłej atmosferze zaczął się handelek, Moana wiodła prym i w ten oto sposób "zaliczyliśmy" tą już mało koczowniczą ludność, która z wolna dostosowała się nowych warunków cywilizacyjnych.
TYLE MIELIŚMY Z HIMBA
Znów zrobiło się sucho i kurzowo, jechaliśmy analizując sytuację i w końcu wyszło na jaw, że ani ja, ani Beata nie byliśmy do końca przekonani czy chcemy jechać tak daleko na północ i dokładać 500 km aby przyjrzeć się gołym czerwonym od glinki cyckom kobiet Himba.
Jak to zwykle bywa, nie ma tego złego...    
Byliśmy już blisko najważniejszego miejsca naszej podróży: Parku Narodowego "Etosha", a ta zmiana programu, dawała nam dodatkowy w nim dzień.
W DRODZE DE KAMANJAB I RĘCZNE PRANIE
Na noc zatrzymaliśmy się na campingu w Kamanjab, doskonałym pod każdym względem i ze świetną restauracją. Wieczór był przepyszny, umilany występami jeżozwierzy, które przychodziły wyjadać rozłożone na murze ziemniaki. Iście zadziwiające to stwory, zwłaszcza gdy rozłożą w obronie swój kłujący ogon.
JEŻOZWIERZ I ŚPIĄCE STRUSIE
Najszczęśliwsza była jednak Moana, spełniło się jej marzenie, śliczna pracownica restauracji (nazwana Simba 2) zaplotła jej murzyńskie warkoczyki. Zabawa trwała dwie i pół godziny. Filmując ją długo rozmawialiśmy. Lovi była z plemienia Herero, urodziła się w Opuwo, ma 21 lat i roczną córeczkę. Ojca dziecka przegnała, był gamoniem. Od dwóch tygodni pracuje w tej restauracji jako pomywaczka i wreszcie zarabia, przez co może pomóc rodzinie. Ma pięć młodszych sióstr, mama nie pracuje, ojciec czasami. Żałuje, że musiała skończyć edukację, ma wybitne zdolności językowe, mówi oczywiście po angielsku i afrikaans, ale również wszystkimi możliwymi miejscowymi narzeczami (a jest ich kilka, w tym te klikające). Chce się nauczyć niemieckiego, tylu tu niemieckich turystów, łatwiej będzie można znaleźć pracę.
Patrzyłem na tą śliczną i ciągle uśmiechniętą dziewczynę z pewną rozterką. Wrócił mi obraz handlujących Himba czy Simby z początku podróży, też cały czas uśmiechniętych. Jak my żyjemy? W cywilizacji pełnej gadżetów, komórek, samochodów, szczurzych korytarzy metra, wszystkich walczących żeby więcej i więcej, w cywilizacji leżanek u psychoterapeutów, w cywilizacji smutnych, zmęczonych ludzi. Fuj.
Dobrze, że Moana cały czas się śmieje. I Jasiek na wszystkich zdjęciach. Kocham was.      
DZIEŁO SIMBY 2 (LOVI) I SZCZĘŚLIWA MOANA
Po porannych zakupach w miasteczku wjechaliśmy przez niedawno otwartą zachodnią bramę Galton Gate do parku "Etosha".
I OSTATNIA HIMBA - NIE, TO NIE KOŁNIERZ
Etoshę znam jak własną kieszeń, ale zachodnia jej część była do tej pory niedostępna dla turystów, miałem ją zobaczyć po raz pierwszy. Po załatwieniu formalności i zapłaceniu za wjazd ruszyliśmy wolnym krokiem, byliśmy tam po to aby nasycić się zwierzyną żyjącą na wolności.
Etosha (Etosza) jest jednym z największych parków narodowych na świecie i jednym z najbogatszych w zwierzynę. Zajmuje prawie powierzchnię Belgii i usytuowany jest wokół Etosha Pan (patelnia Etoszy), wyschniętego jeziora wielkości około 130x50 km. Pomyśleć, że kiedy ten park powstał był trzy razy większy. Postanowiliśmy w południe zatrzymać się na naszym campingu Olifantsrus, a po lunchu ruszyć dalej robiąc wielką pętlę. Niedługo po rozpoczęciu jazdy na drogę wyszły trzy wielkie żyrafy i, nic nie robiąc sobie z naszej obecności, kroczyły dumnie przyglądając się z podobną jak nasza ciekawością. Syciliśmy się ich widokiem, a kiedy zaczęły odchodzić drogą ruszyłem powoli za nimi i wtedy zaczęły biec. Był to bieg konia o za długiej szyi puszczony w spowolnionym tempie. I jakie wielkie miały kopyta! Patrzyliśmy zafascynowani, zwłaszcza że były przez moment tylko pięć metrów od nas.
GALTON GATE
Nie będę się rozpisywał, każdy ogląda National Geografic. Ideą było wjechać do Etoshy zachodnią stroną, spać na czterech campingach odległych od siebie o około 100 km każdy i wyjechać stroną wschodnią. Jazda nocą z wiadomych względów jest niedozwolona i karana, - zderzenie ze zwierzęciem jest wtedy pewne. Przed zachodem słońca, czyli do 19.00, należy dotrzeć do obozów, bramy wtedy są zamykane nieodwołalnie, wokół każdego z nich jest potężna palisada z biegnącymi na niej dodatkowo drutami wysokiego napięcia. Nie dziwota, dla słonia palisada jest zabawką.
OLIFANTSRUS - ELEKTRYCZNA FORTECA, ALE PRZY OCZKU SŁONI BRAK
Charakterystyką tych obozów są sztuczne lub naturalne oczka wodne, oświetlone nocą, zrobione na ich uboczu w taki sposób, że otwarte są na sawannę, umożliwiają zwierzynie dojście i ewentualną ucieczkę w innym kierunku. Ileż to nocy w moim życiu spędziłem już przy nich widząc cuda, na przykład dwanaście lwic pijących głowa przy głowie, nosorożca z małym, którego przegnało stado słoni i wiele innych, które na zawsze zostaną w mojej pamięci. 
Tym razem było trochę pechowo, nocne życie przy oczkach było marne, pora deszczowa się przedłużyła i wody wszędzie było w bród, więc zwierzętom chodzenie do sztucznych oczek do szczęścia nie było potrzebne. Co innego pora sucha, wtedy mus to mus. W Okaukuejo jest najlepsze takie oczko nocne, ale choć słonie i inne darły się całą noc wokół obozowiska, to do oczka nie przyszły.
ORYKSY, RED HARTEBEEST I ŻOŁNA
Jeździliśmy więc całymi dniami w poszukiwaniu innych oczek z nadzieją, że może coś zobaczymy. Moana notowała każde widziane zwierzę, w tym ptaki, a było tego co niemiara, najmniej jednak przy tych oczkach. W Halali, trzecim obozie, przeżyliśmy tropikalne oberwanie chmury. Znaczy moje towarzystwo siedziało pod zadaszeniem coraz wyżej podnosząc nogi, a ja który zostałem przy recepcji, żeby coś załatwić, spokojnie sączyłem piwo w barze. Jakimś cudem staliśmy na górce i ze współczuciem patrzyliśmy na namiociarzy, którzy mieli namioty w połowie pod wodą.
Na tym campingu był też najpiękniejszy i największy basen z kryształową wodą, z którego skorzystaliśmy wieczorem i rano. Poza tym wszystko zeszło na psy, a restauracje to prawdziwe garkuchnie dla turystów zorganizowanych. Na każdym kroku widać brak odpowiedniej kadry zarządzającej.
W HALALI PO ULEWIE WSZĘDZIE ŚWIETNY BASEN I AUTOKUSZETY 13x3=39 ŁÓŻEK
Etosha Pan, czyli wyschnięte jezioro, jest bezkresną płaszczyzną, której nie burzy żaden element. Do horyzontu we wszystkie strony jest szary piach wibrujący poprzez ruch gorącego powietrza. Tworzy to miraże w postaci spodka UFO lub nieistniejących jeziorek. Znalezienie się na tym niewyobrażalnym i wielkim pustkowi pokazuje naszą słabość i maluczkość.
ETOSHA PAN I UFO
Ostatnim z obozów był Fort Namutoni, stary niemiecki fort w którym siedmiu niemieckich żołnierzy oparło się 500 atakującym miejscowym, przy nim był też najładniejszy camping.
Najciekawsze spotkania to pierwsze w zachodniej części spotkanie ze słoniami koloru czerwonego. Widocznie ziemia miała taki kolor więc wytarzane w błocie przejęły barwę.

ŻARTY SIĘ SKOŃCZYŁY - ZWARIOWAŁEM I WIDZĘ CZERWONE SŁONIE
Prawie zderzenie z nosorożcem. Ciągle mówiłem, że na zobaczenie nosorożców szans nie mamy. Są płochliwe, za dnia sterczą w gąszczu, a zobaczyć można je jedynie nocą, kiedy przychodzą pić do oczka, a przecież teraz kiedy wody jest wszędzie w bród będzie z tym kłopot. No i tak sobie gadam, kiedy to nagle z prawej zza krzaka tuż przy aucie wybiega pędem biały nosorożec, dostrzegł mnie tak późno jak ja jego. W momencie kiedy jego głowa była pół metra od mojego prawego lusterka zrobiliśmy na szczęście odwrotny gest w tym samym momencie, ja odbiłem w lewo, on w prawo. Odbiegł kilka metrów i podobnie jak ja stanął ogłupiały. Po czym odszedł wolnym krokiem. Uff, jakie szczęście, a mogło być tak:   https://www.youtube.com/watch?v=Fjs5iGHPhK4

Z mojego gadania były nici, następnego dnia zobaczyliśmy samca czarnego nosorożca taplającego się w wodzie, a potem ocierającego o drzewo, a zaraz po nim z kilku metrów pewnie jego samicę z małym pijących z drogowej kałuży.
NOSOROŻCÓW PEŁNO
Na koniec śledziliśmy dwa słonie jadąc za nimi poza drogą aż do wodnego oczka. Kiedy zaczęły się bawić wodą pojawił się nosorożec, ale został kategorycznie przepędzony. Były to widoki warte każdego wysiłku i każdych pieniędzy.
KONFRONTACJA
Innym widokiem, który doprowadził nas do nadzwyczajnych uniesień było wjechanie w stado zebr, których było... dwa kilometry. Widok tysiąca zebr żyjących po swojemu na wolności dodaje człowiekowi nadziei, że może jeszcze nie wszystko zniszczyliśmy.
NAJWAŻNIEJSZE ZOBACZYĆ NIEMOŻLIWE - ZEBRĘ OD GÓRY
Podobnie było z antylopami, te jednak chodzące przy samochodzie natychmiast utworzyły stumetrowy krąg bezpieczeństwa kiedy wyszliśmy z auta.
ANTYLOP DO WOLI, TU IMPALA I SPRINGBOKI
KOŚCI ZOSTAŁY RZUCONE
Najbardziej rozczarowany byłem "moim" miejscem gdzie kiedyś obserwowałem stado lwów. Stado pewnie udało się na łów i zobaczyliśmy tylko puste legowisko pod drzewem. Uratowała nas jednak ostatnia chwila, ostatniego dnia. Słońce zachodziło, byliśmy już obok Namutoni, ale postanowiliśmy zrobić jeszcze ostatnią w Etoshy drogową pętelkę. Zobaczyliśmy leżącą w trawie lwicę patrzącą w siną dal. Przez lornetkę poszliśmy za jej wzrokiem i zobaczyliśmy następne dwie lwice podchodzące do osamotnionej antylopy. Tylko dwie nie wystarczą, zapewne to zrozumiały i zrezygnowały idąc w stronę stada, w takim zawsze jakieś zwierzę jest chore, osłabione ...
W FORCIE NAMUTUNI 7 PRZECIWKO 500 (W TYM POLAK?). SŁOŃ NIE ŻARTUJE. LUDZKA ZEBRA Z TYŁU?
Wyjeżdżaliśmy z Etoshy w pełni usatysfakcjonowani, zobaczyliśmy tak wiele zwierząt i ptaków, dodatkowo te ich ilości nas podbudowały, cieszyła nas też tak wielka powierzchnia zachowana wyłącznie dla nich.
Widzieliśmy: słonie, nosorożce (białe i czarne), lwy, gepardy, szakale, cape fox (lis), mangusty, pawiany, rock dassie, ziemne wiewiórki, zebry, jeżozwierze, borsuki i różne antylopy: damara dik-dik, steenbok, oryx, impala, kudu, gnu (blue wildebeest), red hartebeesst, grey duicker. Spotkaliśmy też dziesiątki gatunków ptaków, których nie sposób wymienić, największe wrażenie zrobiły na nas oczywiście te duże lub o niespotykanych formach: sępy, sekretarze, kori-bastard, biała sowa, grey go-away bird, żółty i szary hornbill, strusie, shaft-tailed whydah o niespotykanym ogonie czy wszechobecne helmeted guineafowl zwane przez nas perliczkami.
ŻEGNAJ
ETOSHO
Po raz pierwszy w tej podróży skierowaliśmy się w stronę Windhoeku, czyli końca pętelki.
W miejscowości Tsumeb zrobiliśmy ostatnie nasze zakupy w bardzo europejskim centrum handlowym otoczonym drogami wyglądającymi jak po bombardowaniu. Przed nami pozostały jeszcze trzy noce w Namibii.
Jadąc do Waterberg Plateau zatrzymaliśmy się na lunch przy meteorycie Hoba. Podobno największy do zobaczenia na świecie, rzeczywiście jest imponujący. Wielki metalowy głaz robiący wrażenie, tym bardziej, że niektórzy próbowali się do niego dobrać piłkami do metalu. Ale musiał być huk jak uderzył w ziemię!
Droga do Waterberg była przypomnieniem tej z Sossusvlei, tyle, że tam to były dwa kilometry do pokonania, a tu sto i to po lub w deszczu. Tragedia. Jakoś jednak dojechaliśmy, ale już nadludzkim wysiłkiem był dojazd do campingu pod górę. Cóż mieliśmy jakieś wybitne opony, a dyferencjał Toyoty pracował wyśmienicie na wolnych prędkościach.
METALICZNY GŁAZ I MOKRA PODRÓŻ
Waterberg jest jednym z moich ulubionych miejsc w Namibii. To taki wielki płaskowyż o powierzchni 405 km kwadratowych, na który wejście jest bardzo utrudnione skalistym otoczeniem i gdzie zamknięto dzikie zwierzęta nie mogące z niego zejść. Utworzono w ten sposób Park Narodowy, chroniąc zwierzynę przed wymordowaniem przez plantatorów i hodowców. Geologicznie jest to niezwykłe wywyższenie o niebywałym kolorze skał i, co dla nas najważniejsze, w przeciwieństwie do Etoshy można wokół niego robić wycieczki piesze. Jest to też wybitne siedlisko ptaków, których śpiew umila pobyt. Pobytu nie umilają zwykle wszechobecne pawiany, próbujące dobrać się do wszystkich pozostawionych rzeczy. Tym jednak razem pawianów nie było.
Pierwszym miejscem noclegowym był camping przy prywatnym lodge'u. Kilka miejsc niewidocznych dla siebie i prywatna łazienka dla każdego miejsca. Miło.
Kiedy tam dotarliśmy słońce już zachodziło, Moana umyła samochód, do którego nie dało się zbliżyć aby nie ubabrać się w błocie, za to zrobiła niebywałe błoto na ziemi. Jednak na nasze szczęście na każdym miejscu była zadaszona betonowa płyta gdzie rozłożyliśmy się ze stołem i krzesłami, a auto ustawiliśmy tak, że po otwarciu tylnej klapy można było w nim grzebać nie schodząc na ziemię. Wieczór był znów w afrykańskiej dziczy, mięso z grilla, wino i z wolna cichnący śpiew ptaków.
Rano poszliśmy na wycieczkę do źródeł. Jak wiadomo, nazwa Waterberg znaczy wodna góra, jest to płaskowyż na którym jest woda, ale i spod niego w wielu miejscach ona wypływa, na dodatek krystalicznie czysta i pitna. Źródełko, do którego szliśmy zaopatruje okoliczne fermy jak i lodge oraz camping. Lornetki co jakiś czas szły w ruch podglądając ptasie życie, słuchaliśmy wrzasków ptaka go-away, oglądnęliśmy pustawy lodge i zrobiliśmy sporą pętlę napełniając w jej połowie butelki w źródle. Widzieliśmy najmniejsze antylopy dik-dik, pawiany, żmij czy skorpionów nie zauważono. W drodze powrotnej zmieniliśmy plan, zaczęło kropić więc zasiedliśmy pod dachem baru aby sączyć napoje wyskokowe. Wracając podzieliliśmy się na grupy i ja z Moaną wróciliśmy do obozu inną drogą. Po lunchu zjechaliśmy na dół gdzie jeszcze jeden dwugodzinny spacer uzupełnił nasze braki w ruchu po godzinach spędzonych w samochodzie w Etoshy.
ZIELONO - WODY JAK WIDAĆ W BRÓD
Przenieśliśmy się jedynie o 20 kilometrów do Waterberg Restcamp, campingu podlegającego jak wszystkie w Etoshy, Ai-Ais czy Duwisib Castle pod NWR (National Wildelife Resorts) - państwowy organizm, przez który robi się rezerwacje i płaci. Pozostawiając Jaśkowi zadanie zainstalowania się na campingu, my z Beatą nie wytrzymaliśmy i poszliśmy we dwoje na szczyt płaskowyżu. Musiałem pokazać jej miejsce mojego spotkania face en face z kobrą oraz imponujący z niego widok. Po półgodzinnej wspinaczce siedzieliśmy na szczycie i patrzyliśmy na bezkresną przestrzeń, na chmury podpierane słupami deszczu, na proste drogi biegnące po horyzont. Byliśmy szczęśliwi, wiedzieliśmy już, że wszystko się udało, zrobiliśmy 4.500 kilometrów bez przeszkód czy usterek - następnego dnia mieliśmy wjechać definitywnie na asfalt.
PROSTE DO HORYZONTU I EX-SZPITAL, DZIŚ RESTAURACJA (DOBRA!)
Nie mogliśmy się napatrzeć, ale trzeba było schodzić na kolację. Poszliśmy najdłuższą możliwą drogą. Już prawie na dole z prędkością światła przebiegło przed nami wielkie stado pawianów po czym usłyszeliśmy dziwny dźwięk, jakby ktoś z całej siły uderzył rurą o rurę. Po chwili przy bungalowach zobaczyliśmy rangersa mierzącego w busz ze sztucera z tłumikiem. Poszliśmy w dół mijając go w bezpiecznej odległości, ale w miejscu gdzie miała zaczynać się ścieżka nie było po niej śladu. Zawróciliśmy na placyk, a wtedy rangers kiwnął do nas nakazując spokój i podszedł nerwowo mówiąc, że przegania pawiany ponieważ poluje na nie wielki leopard, którego przed chwilą widział tuż obok, a rano szwendał się on przy basenie. Czym dalej są pawiany, tym dalej będzie leopard, powiedział.
Kiedy dowiedział się gdzie idziemy, znaczy buszem do campingu, zaproponował podprowadzenie nas, aż do ścieżki, którą poniżej już było widać. Ruszyliśmy, mulat ze sztucerem gotowym do strzału, my z duszą na ramieniu. Po chwili zobaczyliśmy jednak, że nasz przewodnik robi się coraz bardziej nerwowy, na niewiele mu się ten sztucer w gęstym buszu przydawał, co innego kiedy był na wolnej przestrzeni. Rozstaliśmy się dość szybko pobierając krótką lekcję, aby trzymać się razem, hałasować, rozmawiać i przenigdy nie uciekać w razie konfrontacji, nie patrzeć w oczy i powoli się wycofać. W nocy nie chodzić samemu do toalet. Wszystko to wiedzieliśmy po naszych amerykańskich podróżach gdzie spotkanie z niedźwiedziem też nie należy do miłych. Nie dodał, że dziecko nie powinno nigdy iść z przodu ani z tyłu, tylko pomiędzy dorosłymi.
Doszliśmy do campingu rozglądając się nerwowo i opowiadając sobie głośno historyjki.
Dotarłszy, nie opowiedzieliśmy naszym towarzyszom o spotkaniu, nikt by już nie poszedł następnego dnia z nami w góry; powiedzieliśmy tylko, że spotkaliśmy rangersa, który doradził aby w nocy pod żadnym pozorem nie chodzić samemu do toalet, duże pawiany mogą być przecież niebezpieczne.
Noc była spokojna, piękna, rozgwieżdżone jak należy niebo zapowiadało słoneczny dzień. Rano po śniadaniu ruszyliśmy wszyscy w górę, Moanę ciągle upominałem, żeby była w środku, a Ewa zdziwiona była, że pozwalam jej ciągle gadać i to głośno. Opowiedziałem o USA i o tym, że w przeciwieństwie do polskiej szkoły mówiącej o ciszy w czasie spacerów w  lesie, w miejscach gdzie jest dzika zwierzyna należy hałasować aby jej nie zaskoczyć, ponieważ może wtedy zaatakować w obronie, bez refleksji czy warto. Dlatego właśnie trzeba stanąć do konfrontacji z niedźwiedziem czy leopardem, ucieczka wywoła natychmiastowy odruch pościgu, natomiast konfrontacja raczej zastanowienie się nad zasadnością ataku i jakie są dla danego zwierza zagrożenia czy interes. Łatwo mówić, swoją drogą.
WATERBERG PLATEAU
Moana uwielbiała wspinaczkę po głazach, a wszyscy byliśmy w zachwycie kiedy już znaleźliśmy się na szczycie. Siedzieliśmy patrząc w dal, każdy na swój sposób przeżywał te ostatnie chwile w afrykańskiej naturze. Na zakończenie camping obległa rodzina głuśców czyli afrykańskich dzikich świń (warthog), potem pokazały się antylopy dik-dik i stado mangust. Wielka to była radość dla Moany, łagodziła świadomość końca.
WARTHOGI CZYLI GŁUŚCE I MANGUSTY
Kiedy po opuszczeniu campingu wjechaliśmy już na asfalt, opowiedzieliśmy reszcie historię o obecności leoparda, co wzbudziło nie lada emocje.
Ostatnią noc spędziliśmy na campingu 100 km od wypożyczalni, w której mieliśmy oddać samochód dnia następnego o godz.11h00. Była to dobra opcja, na campingu byliśmy sami, mieliśmy duży stół, dach nad nim no i osobne prywatne łazienki. Oczywiście musieliśmy z Jaśkiem rozkręcać lampy aby powymieniać spalone żarówki w łazienkach - ale taki to już jest afrykański standard, komu by się chciało sprawdzić czy świecą, a co dopiero wymienić?
Ostania kolacja, ostanie śniadanie, przepakowywanie, sprzątanie i mycie auta, wszystko w towarzystwie żyrafy i antylop zaglądających zza płotu - był to rodzaj zoo.
Zaraz przypomina mi się historia z moich wcześniejszych podróży, kiedy to na jednym campingu nad rzeką Zambezi wieczorem usłyszeliśmy lwy ryczące w pobliżu i trochę wymiękliśmy. Naładowałem wtedy sztucer, z którym zawsze podróżowałem i w trwodze położyłem się w namiocie przytulony do chłodnej lufy. Kiedy się obudziłem świeciło już słońce i nie było śladów pazurów na namiotach. Spotkany później właściciel campingu na pytanie o lwy odpowiedział: tak, jest ich pełno... tam za płotem jest prywatne zoo.
OSTATNI CAMPING, OSTATNIE ZWIERZĘTA I OSTATNIE PIWO NA LOTNISKU
W wypożyczalni o dumnej nazwie Safari Car Rental ucałowałem tradycyjnie maskę Toyoty Hi-lux, sprawiła się świetnie, zapewniając nam niebywałe wakacje bez niespodzianek. Polecamy więc i samochód i wypożyczalnię. W południe, po odwiezieniu nas dwoma autami przez właściciela i pracownika wypożyczalni (busik już pojechał po kogoś), znaleźliśmy się na lotnisku gdzie, popijając piwo i zajadając kanapki z resztek zapasów, wolnym krokiem zasiedliśmy w samolocie do Cape Town i co piękniejsze z międzylądowaniem w Walvis Bay.
To międzylądowanie było powrotem do początku podróży, zobaczyliśmy znów z góry wybrzeże, wydmy, pustynię i Soussusvlei, a potem Fish Rivier. Było to cudne widzieć naszą wcześniejszą drogę z góry.
NASZA NAMIBIJSKA PĘTLA 4.500 km
TO JUŻ ZNAMY Z DOŁU
Lądowanie w Cape Town było zabawne, na wejściu zażądano od nas aktu urodzenia Moany. Na szczęście Ewa, szukając danych na temat namibijskiej wizy dla Polaków (Francuzi nie potrzebują - to lepsi Europejczycy, hehe, choć już niedługo Polacy będą potrzebowali wiz do każdego kraju z wyjątkiem Węgier, hehe x 2), wyczytała, że w Namibii mogą żądać dowodu posiadania dziecka, z którym się podróżuje, a nawet zgody drugiego rodzica w przypadku podróżowania z dzieckiem jednego z nich. Dla spokoju przed wyjazdem złapałem książeczkę rodzinną z aktem urodzenia Moany. Oczywiście w Namibii nikt niczego nie chciał z wyjątkiem pieniędzy, w Cape Town było jednak inaczej. Uparta szefowa serwisu pozwoliła mi warunkowo zrobić odprawę abym mógł udać się do sali bagażowej i wydobyć z torby akt urodzenia mojej córki i wrócić aby wydobyć ją i żonę ze strefy bezpaństwowej. Jeśli tego nie zrobię będą koczowały cztery dni aż do lotu powrotnego. Hmm, można by nakręcić nowy film z Tomem Hanksem...
Przylot z Namibii był też zderzeniem z cywilizacją - już samo lotnisko stanowiło najwyższą półkę w porównaniu z tym koło Windhoeku, będącym zwykłą dużą budą, na dodatek z mało uprzejmymi pracownikami. Tu wszystko było światowe, wyjątkowo miła obsługa w wypożyczalni, odbiór samochodu trwał kilka minut i po pół godzinie jazdy witaliśmy się z aż za miłą panią oddającą nam klucze do wynajętego przez booking na cztery noce apartamentu. Położony w zamkniętym osiedlu z jeziorem, sztuczną wyspą i basenem, był jakości zapierającej nam dech, był to prawdziwy szok kulturowy. Każdy miał swój pokój sypialny, były więc trzy sypialnie, dwie łazienki, salon z otwartą kuchnią i taras z miejscem do jedzenia wychodzący na jeziorko. Wyposażenie sprawiało wrażenie polskiego kompleksu - jak już wychodzimy z biedy to ze złotymi Rollexami na rękach. Padliśmy na kolana przed pralką, co to za nieznane nam urządzenie? - pranie było naszą pierwszą czynnością i powinnością.
Z NAMIOTÓW W LUKSUS
Osiedle przylegało do centrum handlowego tak wielkiego i zrobionego z takim przepychem, że było to aż nieprzyzwoite. Na zakup wina jednak się spóźniliśmy, alkohol sprzedawany jest tylko do godz. 20.00.  Dogadaliśmy się w restauracji i odbierając zamówione ostrygi na wynos, dołożono nam do nich dyskretnie wino ukryte w reklamówkach.
Cape Town to dobrze znane mi miasto, jest na pewno jednym z kilku najpiękniejszych na świecie, głównie ze względu na swoje położenie.
Rankiem, na początek, wjechaliśmy więc na Signal Hill, górkę w środku miasta aby moja wycieczka zrozumiała w czym rzecz i spojrzała na miasto, port i górę stołową, nie mówiąc o sąsiednim szczycie zwanym Głową Lwa (Lion's Head), i umiała się znaleźć w tej niebywałej przestrzeni. Zachwyt malował się na twarzach wszystkich, rzeczywiście widok stamtąd jest niebywały.
CAPE TOWN W CAŁEJ KRASIE
Pojechaliśmy potem piękną widokową drogą na południe zatrzymując się na lunch w Hout Bay gdzie w smażalni zjedliśmy najgorszy rybny posiłek naszej podróży, choć wyglądało, że będzie dobrze.
DROGA NA POŁUDNIE.HOUT BAY I ZŁA KNAJPKA. PIACH NA DRODZE
Ruszyliśmy dalej na południe, celem był Przylądek Dobrej Nadziei, park zamknięty dzisiaj parkanem i szlabanem, do którego można wjechać po uiszczeniu słonej opłaty.
NA PRZYLĄDKU ŁADNIE
Weszliśmy na górkę zwaną przylądkiem, zrobiliśmy zdjęcia przy napisie (które to już kolejne?), Beatka sama poszła do Cape Point, drugiego cypla z latarnią, a leniwa reszta pojechała tam autem.
MAMY DOBRĄ NADZIEJĘ
Wiało niemiłosiernie, ale wraz z Moaną wdrapaliśmy się do latarni, a że pracownicy są też leniwi zwieźli nas za darmo kolejką szynową spiesząc się już do domu. Ze zwierząt widzieliśmy tylko jedną antylopę i w dużej ilości znane nam skalne futrzaki - dassie, zadziwiająco będące najbliższe genetycznie słoniowi. Miejsce znane też jest z dużej populacji pawianów, tych które mi kiedyś połamały wycieraczki zjeżdżając na tyłkach na przedniej szybie - tym razem gdzieś się jednak wyniosły.
Miejsce jest symboliczne pod każdym względem, symbolizuje połączenie oceanu Atlantyckiego z Indyjskim, miejsce opłynięcia Afryki oraz miejsce śmierci wielu, którym się to nie udało. Tutejsze podwodne skały stanęły w poprzek tym, którzy się za bardzo śpieszyli i zakręcili tuż za przylądkiem. Pechowcy.
NA CAPE POINT
W drodze powrotnej, dla odmiany wschodnim wybrzeżem, spacer wśród malutkich pingwinów dodał jeszcze pikanterii wycieczce, po czym późnym wieczorem dotarliśmy do domu. Wieczorne spacery po Cape Town nie są rekomendowane.
JUŻ WIECZÓR
Tym razem południowoafrykańskie wino kupiliśmy przed 20h00.
Prognoza pogody zapowiadała deszcz, na który od dawna oczekują mieszkańcy regionu, przyśpieszyliśmy więc wejście na Górę Stołową (Table Mountain) o jeden dzień i rano pojechaliśmy do wspaniałego Ogrodu Botanicznego, z którego rusza jedna z wielu tras na szczyty. Ewa nie czuła się na siłach wdrapać się 1000 metrów w górę, Jasiek nie czuł się na siłach pozostawić Ewy samej i jak para zakochanych spacerowali po ogrodzie, zatrzymując się na kawę (z wkładką) tu i ówdzie. Umówiliśmy się na szczycie cztery godziny później, po dotarciu tam przez Ewę i Jaśka kolejką linową.
ZACZYNAMY W OGRODZIE BOTANICZNYM I IDZIEMY NA TEN NAJWYŻSZY SZCZYT
No nie jest to bardzo łatwa droga, z początku idzie się wśród zieleni bardzo w górę wąską gardzielą, po głazach, miejscami po drabinach, schodkami, trochę strumykiem. Po wyjściu z parowu pojawiają pierwsze piękne widoki. Tam też spożyliśmy nasz lunch. Moana nie marudziła, dla niej taka wspinaczka to zabawa. Potem było trochę gorzej, szliśmy lekko w górę wdrapując się wielokrotne na garby-stopnie i tak w nieskończoność, aż doszliśmy do płaskowyżu góry stołowej. Widoki były oszałamiające, pasmo gór biegnie na południe, woda jest na wschód i zachód, a na północ rozlega się panorama aglomeracji, miasta liczącego 3,7 mln mieszkańców. Za nią na horyzoncie wszędzie również dominują góry.
SZCZYT I WIDOK NA CAPE TOWN (LION HEAD I SIGNAL HILL W TLE)
Doszliśmy do najwyższego punktu płaskowyżu i góry jako takiej, po czym idąc w kierunku stacji kolejki linowej trafiliśmy na Ewę i Jaśka. Kilka zdjęć z widokiem i zasiedliśmy w kafejce opowiadając o wspaniałej wycieczce. Było to wydarzenie i marzenie Beaty, które rozbudziłem pomysłem wyjazdu do Cape. Być tam i nie wejść na górę stołową to dla niej bluźnierstwo. Oczywiście większość kłębi się w tłumie w kolejce, która ma jednak swoją specyfikę - wnętrze kabiny kręci się wokół pokazując dookolne widoki wszystkim pasażerom.
Beata była spełniona, ja wniebowzięty jej spełnieniem i tym, że znów wlazłem na ten szczyt.
Jadąc do domu zatrzymaliśmy się w Royal Yacht Club, miejscu mitycznym wszystkich żeglarzy. To tu marzyłem, że może kiedyś przypłynę do tego portu własnym jachtem w drodze dookoła świata. Tym razem już nie musiałem marzyć.
POWRÓT DO NIEDALEKIEJ PRZESZŁOŚCI
Tak zakończył się drugi dzień w Cape Town.
Dla Beaty przygotowałem wejście na górę stołową, dla Jaśka, konesera win, nie mogłem nie przygotować drogi winnej, znaczy Wine Route.
Rano pojechaliśmy do Franschhoek, tak niby nazwa się zakątek francuski. Do pierwszej degustacji po drodze doszło w winnicy Fairview Wine and Cheese. Wino tej winiarni już piliśmy więc bardzo nam pasowało spróbować inne na dodatek w towarzystwie serów tego samego producenta. Później delektowaliśmy się winami w winnicy o francuskiej nazwie Allee Bleue i widniejącą datą powstania 1690. Pisałem na początku o murzynach, których trudno nazywać Afrykańczykami, no bo jak nazywać tych białych z Allee Bleue widząc taką datę? 
SIĘ PIJE
Po kilku płytszych (każdy wie ile wina się leje do kieliszka przy degustacji...) dojechaliśmy do miasteczka położonego w dolinie, otoczonego górami i winnicami, które wyglądało jak wyjęte z innego świata, z innej epoki. Wszystko było niespotykane, architektura i atmosfera, ale nasz spacer po nim polegał głównie na poszukiwaniu restauracji na lunch, która by odpowiadała wszystkim. Koniec końców taką znaleźliśmy, dzięki czemu trochę w niej zbyt długo zabawiliśmy i dość późno ruszyliśmy na dalszą degustację w rejonie miasteczka Stellenbosch.
DROGA WINNA
Do winnicy Delheim dojechaliśmy tuż przed jej zamknięciem, ale zostaliśmy przyjęci i obsłużeni po królewsku próbując nawet takich win, których nie było na liście dla turystów. Miejsce było urocze, położone na zachodnim zboczu, tuż pod skalistymi szczytami. Zakupiliśmy co trzeba i już gnaliśmy do następnej twierdzy pijaństwa. Simonsig Vinery,  ta miała jednak jakąś zamkniętą imprezę więc skrócili czas degustacji, a nam pozostało jechać dalej o suchym pysku. Wstąpiliśmy jeszcze do winnicy o nazwie Neethlingshof, znanej ze wspaniałej alei sosnowej przypominającej katedry gotyckie, jeszcze otwartej ze względu na restaurację. Przejechaliśmy aleją tam i z powrotem, ładne to było, ale aleja straciła trochę swojej niepowtarzalności - wiele drzew zapewne się przewróciło i na razie zastąpiono je malutkimi młodymi.
DRZEWA W NEETELINGSHOF
Już po zmroku wróciliśmy do Cape jadąc przez townshipy czyli bardzo gęste miasteczka - slumsy wybudowane z czego się da. Jest to dość ponury widok i zapach, o smogu już pisałem.
DWA OBLICZA PIĘKNEGO MIASTA
W ostatni dzień, po spakowaniu walizek i pozostawieniu ich w apartamencie, pojechaliśmy poznać trochę miasto i jego waterfront czyli najbardziej popularne miejsce. Jako prawie pierwsi weszliśmy do podobno jednego z najlepszych na świecie akwariów. Zobaczyliśmy karmienie płaszczek i pingwinów oraz wszystkie możliwe podwodne ciekawostki. Cóż, nam to się już w dupach poprzewracało, widzieliśmy akwaria wszędzie na świecie i jakoś nie potwierdzamy renomy tegoż.
NIE TRZEBA PINGWINÓW SZUKAĆ W AKWARIUM
Spacer po starych portowych nabrzeżach był miły, tu i ówdzie grajkowie popisywali się swoimi umiejętnościami, Moana zakręciła kilka kółek na diabelskim młynie siedząc sama w wagoniku, snuliśmy się oglądając starą architekturą czy suchy dok. Na koniec podróży poszliśmy do restauracji o nazwie Quay 4, ale u góry (dół o tej samej nazwie jest słabo oceniany). Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni, na przykład Beata zjadła na przystawkę ostrygi, a jako danie sepie, ja też ostrygi, a jako danie trzy steki ze strusia, kudu i oryksa. Takie dopełnienie podróży.
WATERFRONT
Po lunchu wróciliśmy do apartamentu po bagaże i udaliśmy się na lotnisko, na którym oczywiście ponownie poproszono nas o akt urodzenia Moany. Lot był z godzinną przesiadką w Windhoeku gdzie znów wsiedliśmy do samolotu truchła Air Namibia, tego co to w nim nie działają monitory.
Wcześnie rano już lądowaliśmy we Frankfurcie skąd każdy udał się w swoją stronę, Jasiek i Ewa do Krakowa, a my, opóźnionym o godzinę lotem, na Teneryfę. I to by było na tyle! A szkoda.       

Komentarze

  1. Jestem przeszczęśliwa, że zdecydowaliście się kontynuować. Zżyłam się z Wami ogromnie przez te wszystkie lata, a czytam od początku: ) Dziękuję Kochani

    OdpowiedzUsuń
  2. Aktualny mały suplemencik do "rysu historycznego" nt. Namibii.: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114881,23839334,niemcy-zwrocili-namibii-19-czaszek-to-szczatki-ofiar-pierwszego.html#Z_BoxNewsLink&a=66&c=96

    OdpowiedzUsuń
  3. Dłuuuuugi wpis, ale jak zawsze warty przeczytania! Dobrze, że nie zaprzestaliście kontynuacji bloga! Inspirujcie dalej, również mnie! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wpadłem tu przypadkowo. Fajny blog. Niezłe zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz