MARZEC 2012 BAHAMA, TURCS I CAICOS, PUERTO RICO

Niedziela, 4 marzec 2012
Makabra generalna. Czym dalej w niesprzyjające wiatry tym lepiej widać jaką nienaukową dziedziną jest meteorologia. Widać też i czuć jak bardzo nasza łajba jest łódką żaglową, a nie motorową. Nasza zależność od wiatrów jest absolutna więc prognoza pogody, a na czymś musimy się przecież opierać robiąc plany, najważniejsza. Okazuje się, że niedokładność wiatru w prognozie o 10 stopni jest dla nas zgubna, zawsze brakuje tych 10 stopni.
Makabra tym bardziej jeśli człowiek ulega kobiecie. Staliśmy na nieprzyjemnym rolującym kotwicowisku przy Landrail Point Settelment. Rolowanie polega na tym, że jacht stoi dziobem do wiatru, a w dane miejsce wchodzi fala z boku. Łódka wtedy buja się nieustająco z prawej w lewą i nazad, do zerzygania w przenośni i dosłownie. Źle się na niej wtedy żyje, źle śpi. Mimo złej prognozy pogody Beatka namawiała do podjęcia próby płynięcia pod fale i wiatr mając dość rolowania. Przekonany o bezmyślności tego planu poddałem się kobiecie i niechęci do bycia rolowanym. Wyszliśmy z wiatrem w kierunku północnym, minęliśmy starą nieczynną latarnię morską (nie wiedzieliśmy wtedy, że miniemy ją jeszcze dwa razy) aby za rafą zakręcić w kierunku wschodnim.
LATARNIA NA BIRDS ROCK, ACKLINS, BAHAMAS – OCZYWIŚCIE NIECZYNNA
Przed nami pojawiła się oceaniczna czterometrowa fala, a na niej druga z innego kierunku powodowana silnym wiatrem. Nie dość, że wyszliśmy za późno, korzystając z Internetu i dzwoniąc, to prędkość spadła do 3 węzłów i mniej mimo pełnej mocy dwóch silników. Żłobiliśmy tak godzinę, woda zalewała Bubu (i wlewała się do jednej przedniej bakisty, której nie zamknąłem czego nie było widać), nas zalewała krew i flaki nam wywalało. Nie chorujemy na morską chorobę, ale to było bez sensu, zwłaszcza, że nas cel, odległa o 25 mil zatoczka oddalała się w czasie, a moje kalkulacje wskazywały niemożność dotarcia do niej przed zmrokiem. Decyzja powrotu przybiła Beatkę, która siedziała smutna z wizją rolowania jeszcze przez dobę.
Kiedy mijaliśmy znów latarnię wyczytałem z map, że można by wpłynąć za nią między rafę, a ląd i nie wrócić na rolujące kotwicowisko. Klucząc między pasmami koralowców znaleźliśmy miejsce, odległe wprawdzie od plaży, ale w miarę spokojne. Udało się. Zjedliśmy lunch, ja zrobiłem sjestę odsypiając nocne ściąganie z Internetu bajek Moany, popłynęliśmy też na plażę. Co się działo na poprzednim kotwicowisku zobaczyliśmy dopiero dziś rano, stojącemu tam katamaranowi szczyt masztu chybotał się kilka metrów od pionu w każdą stronę. Brr.
Dzień wcześniej opuściliśmy nasz raj udając się do Landrail Point Settelment właśnie. To miła dziura z trzema małymi sklepikami. Nie one były jednak celem naszego przemieszczenia się w to niekomfortowe miejsce. Po prostu 8 marca kończą się nam nasze trzymiesięczne wizy i przed tą datą należy oddać karty wjazdowe (nawet udając tylko, że się wyjeżdża). Jest się wtedy w porządku z przepisami. Clearence out czyli wyjazdowego nie trzeba robić, wystarczy oddać kartki. Na wyspie nie ma celników, ani straży granicznej, w celach papierkowych należy udać się do Administratora do jego biura odległego o 10 km.
Znów całe Bahama pokazały swój obraz pełen życzliwości i sympatii obcemu. Po trudnym wejściu do malutkiego porciku zapytaliśmy miejscowego o wodę. Zaraz gdzieś zadzwonił i poszedł z nami do domu obok gdzie napełnił nasze dwa kanistry pod nieobecność właściciela z którym rozmawiał i jeszcze pomógł nieść do aneksu.
Wyszliśmy na drogę, Moana na hulajnodze nie ujechała stu metrów kiedy to pierwszy napotkany samochód zatrzymał się, a jeden z trzech czarniawych miejscowych po pozdrowieniu zapytał o cel naszego marszu. Kiedy powiedzieliśmy, że celem jest Administrator, miły pan powiedział, że po odwiezieniu pasażerów chętnie nas tam zawiezie, i tak ma tam sprawę do załatwienia.
Kiedy Stephen, bo tak miał na imię nasz kierowca, załatwił swoje, znaczy kartę wyborczą (myślę, że to był pretekst przy okazji chęci nam pomocy) pojawił się po swoim lunchu Administrator i nas mile obsłużył. Stephen postanowił, że nas odwiezie z powrotem, a kiedy zatrzymaliśmy się na zakupach przy sklepie i zaczęli żegnać, rzekł: no nie! zakupy będą ciężkie, a do portu jest 300 metrów, sam też coś kupię, a potem was odwiozę z zakupami. Gdy nasz pomocny znajomy skończył nam pomagać w pakowaniu się do aneksu, wyskoczyłem chcąc mu dać 20 dolarów za benzynę i fatygę, kategorycznie jednak odmówił. Uścisk dłoni i niedźwiadek sympatii były wystarczające. Miłe to wszystko bardzo.
Poza Bahama, prawie na wszystkich innych wyspach zobaczonych dotychczas turysta jest głupią dojną krową od pieniędzy, tu miłym gościem. Tam to z biedy pewnie.
Dziś rano wyszliśmy na wyoblony ocean oczywiście z wiatrem nie takim jak trzeba o 10 stopni. Wolno wjeżdżamy na  trzymetrowe fale, żagle pracują na styku możliwości, jeden silnik im pomaga. Na miejscu będziemy o 15. To co wczoraj było piekłem dziś jest miłą przejażdżką w czasie której zjedliśmy lunch i upiekliśmy chleb. Nawet na plażę zdążymy.
ZAJĘCIA NA OCEANIE KIEDY GO LUBIMY (efekty widać)
Jutro przed nami 24 godziny płynięcia, chcemy dotrzeć jednak do Turks i Caicos bez zatrzymania, goni nas zimny amerykański front. Oczywiście prognozowane wiatry są na styk, może jednak choć raz będzie o 10 stopni lepiej?   
Poniedziałek, 5 marzec 2012
Samotny biały żagiel na oceanie to my.
Jesteśmy w rewirach, w których jest coraz mniej żeglarzy, a i statków niewiele. Spotkaliśmy jedynie wielką płaskodenną barkę wiozącą jakieś rudy ciągniętą przez holownik i rybacki kuter.
Od rana płyniemy na żaglach! Cud jakiś i wiatr kręci zgodnie z prognozą. Wprawdzie idziemy ostro na wiatr i pod fale utrzymujemy prędkość 4,5 – 5 węzłów.  Właśnie mijamy wyspy Plana Cays, jako nie posiadające naturalnych portów, niezamieszkałe.  Przed nami wieczór i noc na oceanie na razie lekko tylko nami trzepiącym.
Wczoraj dopłynęliśmy do krągłej pustej zatoki Atwood Harbour zgodnie z planem o 15, rzuciliśmy kotwicę i kiedy byliśmy gotowi płynąć wpław na plażę pojawiły się dwa rekiny sprawdzić zapewne kto zacz? Opłynęły Bubu i poszły w swoją stronę. Beatka jako jedyna popłynęła na plażę wpław ciągnąc aneks z nami w środku. Już sam nie wiem czy była to odwaga czy tak silną ma potrzebę dbania o sportową sylwetkę i wytrzepania swoich kalorii. Tak czy siak spędziliśmy na plaży całe popołudnie, w czasie którego Moana w masce bez końca taplała się w wodzie. Na Bubu wróciliśmy przed zachodem słońca dokonać paru prac. Po pierwsze Beatka wjechała na maszt zobaczyć dlaczego nowy kręciołek czyli wskaźnik kierunku i prędkości wiatru przestał wskazywać to pierwsze. Zaopatrzona w wodę do ewentualnego wypłukania go z soli (deszczu nie widzieliśmy od dwóch miesięcy) oraz WD40 wykorzystała jedno i drugie. Kręciołek powoli wracał do formy, a dziś rano wskazuje co trzeba – oby trwało. Ja wybrałem wodę z lewego dzioba po wyjęciu wszystkich odbijaczy i o dziwo całkowicie mokrego samochodowego krzesełka Moany. Nie mogliśmy się nadziwić kto miał taki pomysł aby go tam włożyć, wypłukaliśmy go ze słonej wody i się suszy.
W zatoczce woda była jak stół więc scrabblowy wieczór, film i noc były jak wymarzone.
Właśnie przepływamy zawietrzną stroną ostatniej z bahamskich wysepek - Mayaguany. Jest 21.30. Daru położył się u nas w kabinie, Moana jeszcze nie śpi, gdyż zregenerowała swoje siły snem między 16.00 a 18.30 i pokrzykuje do mnie ze swojej koi namawiając do położenia się z nią. Nie mogę, pilnuję.
Mayaguana zostanie pominięta, przeskakujemy tylko obok, chowając się od fal, żeby nad ranem znaleźć się już u wybrzeży Turks i Caicos. Nie poznamy więc jej uroków, może szkoda, a może przyszłym sezonie jednak tu wrócimy i pogłębimy jeszcze naszą znajomość Bahamów, zamiast płynąć w stronę Gwatemali. Zostało nam przecież tyle nie poznanych jeszcze miejsc tutaj: Andros, Abaco, Eleuthera, żeby wymienić tylko te największe. Podobało nam się na Bahamach, oj podobało. Jak dla mnie numer 1 podczas naszej podróży. Jak widać plany mają więc tendencję zmienną, nigdy nie wiadomo jakiej ulegną dewiacji.
Płynie się wspaniale, przynajmniej od jakiejś godzinki. Wcześniej dziwne, zawijające u wybrzeży Mayaguany fale miotały nami na prawo i lewo, a niektóre, o dziwo przychodzące od tyłu, dodawały nam w ślizgu 2 węzły prędkości (a miały ze 4 metry wysokości). Nie dziwota, cypel nazywał się Devils Point. Przeszliśmy też cudem przez pasmo czarnych, gęstych chmur, ani jedna kropelka nas nie zmoczyła, a teraz przed nami nieskazitelnie bezchmurne niebo i okolice oświetlone blaskiem księżyca prawie w pełni, który potowarzyszy nam aż do 4.00.
Na te spokojniejsze okolice wpłynęliśmy akurat na czas kolacji, która przygotowywana wcześniej na bardzo rozbujanym morzu wyszła wyśmienicie: spaghetti warzywne podkręcone ciałkiem jednego jedynego koncza znalezionego cudem dziś rano podczas porannej kąpieli tuż przed wypłynięciem.
Jedyne, czego brakowało mi podczas bahamskich nawigacji, to delfiny. Raz zdarzyło się, że dwa zabłąkane egzemplarze baraszkowały blisko naszego kotwicowiska przy Lee Stocking Island (goniliśmy je aneksem), ale podczas płynięcia nie pokazały się nigdzie, mimo usilnych nawoływań Moany: delfinki, gdzie jesteście? Delfinki chodźcie do Moanki! Delfinki!
ŻEGNAJCIE PÓŁ (po 3 miesiącach) BAHAMA – STASIU PATRZ! KOSZULKA OD CIEBIE Z „POD OMEGĄ – IŁAWA 2000” JESZCZE SIĘ TRZYMA BO NIE CHIŃSKA! DZIĘKI ZA PIĘKNY MAIL
Z Moanką żyje się coraz lepiej. Pomijając, że jest czasami krnąbrna i nieposłuszna (które dziecko nie jest?), to jej rozwój zmniejszył sporo z moich matczynych obowiązków. Rano nie trzeba już wstawać przy porannym krzyku: siku!, Moanka sama otwiera swoją płytę chroniącą ją od spadnięcia z wysokiego poniekąd łóżka, schodzi, przychodzi do naszej łazienki, spuszcza nadmiar płynów w „kiblu” – jak ona mówi, sama siada siusia, wyciera pupkę i przychodzi do nas na poranne buzi. Sama sobie włącza komputer, sama uruchamia bajki, ścisza lub pogłaśnia, przesuwa, zmienia, wkłada płyty CD do czytnika i instaluje gry. Sama otwiera lodówkę i bierze serek i sama ją dokładnie zamyka (co nie jest u nas takie ewidentne), sama je posiłki, sama sobie idzie po soczek po obiedzie. Sama pływa, sama się płucze słodką wodą. Sama usypia po codziennej dawce czytania lub innych wspólnych zajęć w łóżku. Tak więc jest coraz bardziej samodzielna, a ja mam czas nareszcie na takie zajęcia jak czytanie dzięki temu. Czasami muszę udawać, że oglądam z nią bajkę, a jednocześnie zerkam na moją lekturę. Odkryła ostatnio płytę CD, którą dostała od cioci Gugi z Paryża z piosenkami dla dzieci po francusku. Jakoś bardzo jej przypadła do gustu, uwielbia słuchać wszystkie utwory po kolei i próbuje śpiewać. Czyżby pierwsze kroki w nauce ojczystego języka?
ZAJECIA NA OCEANIE KIEDY GO NIE LUBIMY
Właśnie przed chwilą (a zbliża się 23.00) zaskoczyła mnie. Byłam na zewnątrz sprawdzić, czy wszystko w porządku, wracam, a Moanka stoi na schodkach i informuje mnie, że nie może zasnąć. Położyłam się z nią na chwilkę. Cały czas gadała; „ mamo, a wiesz, że ja kocham małego Bartka, pamiętasz jak chodziłam z nim do Kangurka; ciocia Ela mówiła, że trzeba zdjąć buty, ale było fajnie. Mamo, a tam niedaleko mieszka babcia i są schody, takie długie schody, które prowadzą aż do babci; mamo, kocham ciebie,…”
Buja nieprzyjemnie u niej w kajucie, jako że jest to miejsce bardzo wysunięte na dziób Bubu, przednia fala jest krótka i skakanie na niej jest szczególnie odczuwalne właśnie w pokoju Moany. Pozwoliłam więc jej na zasypianie w salonie na kanapie, ale jak na razie ogląda książeczkę.
Bardzo nam było miło odkryć ostatnio, że pojawiły się wpisy na blogu, lub też niespodziewane pojedyncze odzewy na mailu. Często zdarzało nam się ostatnimi czasy ubolewać nad tym, że mimo naszych wysiłków rzadko kto ma odruch napisać nam w księdze gości lub w mailu kilku słów. A my naprawdę na to czekamy i jeśli się już zdarzy rozpiera nas szczęście. Zachęcamy! Myślę ostatnio dość często o naszej przyjaciółce Oli K. Nie mamy pojęcia, co u niej, od urodzin Dara bez odzewu. Kochani, piszcie do nas maile, żebyśmy wiedzieli jak się miewacie. Wy od nas macie wszelkie info na blogu, jeżeli zaś chodzi o kontakt telefoniczny, jak już mamy Internet, to słaby, a czasu nam brakuje nawet, żeby obdzwonić członków rodziny, nie dalibyśmy rady odezwać się do każdego. Co nie znaczy, że o Was nie myślimy. Myślimy i żywimy się nadzieją, że jest to obopólne.
Tak, wpisy są dla nas wielką radością. To taki namacalny dowód jakiegoś z kimś kontaktu, widzę wtedy tego kogoś czytającego nasze teksty i czuję jakbym sam je opowiadał. Szkoda, że jest ich tak niewiele, podobnie zresztą jak maili. Cóż zrobić, trochę przykro, że część bliskich mi ludzi tego nie rozumie. Nie będę wymieniał ich głośno, zrobiłem to, ale cenzura Beatki wykreśliła… Już o tym pisałem i rozumiem, że każdy żłobi swoje, tą swoją codzienność, a my gdzieś tam w świecie…. W świecie tym widzimy jakoś ostrzej wiele spraw, zwykle wcześniej nie mieliśmy, jak inni, czasu na ich postrzeganie będąc w codziennej gonitwie. Stąd, z innymi punktami zainteresowań i ciężaru życia, jakoś inaczej patrzymy na to jak nasza cywilizacja powoli odbiera nam finezję, a chciałoby się napisać mózgi.
Już od dawna denerwowały mnie na przykład smsy (z wyjątkiem limeryków Zosi). Pominę, że były zazwyczaj pisane z błędami spowodowanymi zapewne brakiem automatyzmu ortografii posiadanym przy pisaniu ręką. To raczej ich forma mnie denerwowała, znaczy jej brak, bez interpunkcji, zdań - jeśli były to tylko ważne, krótkie informacje to ok., ale stały się prymitywnym sposobem porozumiewania między ludźmi.
I wcale nie jestem staroświecki, to większość moich rówieśników nimi jest - komputerowi analfabeci. Ja szedłem równo z cywilizacją techniczną, z telefonem w samochodzie (i horrendalnymi rachunkami za niego), na komputerze pracowałem jeszcze pod Dosem czy klikałem w pierwsze okienka McIntocha. Pytam się tylko co po ludziach pisanego zostanie?
Zdjęcia, myśli nie!
A stało się najgorsze. Z początku ludzie pisali do siebie maile. Zastąpiły one listy i pocztę tradycyjną, bez charakteru pisma wprawdzie, ale myśl pozostała i forma też. Siedział człowiek przed białą kartką ekranu i myślał co i jak ułożyć. Dziś pościg za nowoczesnością stworzył Blueberry i Ipody, to non stop podłączenie do Internetu i mail czy sms jest pisanym na kolanie lub w samochodzie bełkotem wspomaganym elektronicznym korektorem głupoty. Są tacy co do mnie piszą, a ja nie rozumiem tego co piszą bo im korektor nie te słowa wstawił. Ludzie nie mają już czasu na wymianę myśli, wymieniają tylko informacje.
Dlatego między innymi piszę ten tekst, aby pozostał, by móc wspomnieć też Maltę i Gozo i dzięki niemu zastanowić się nad swoimi kiedyś wyborami, nad ich słusznością lub nie. Tak czy siak zawsze będzie żal jakichś wyborów.                  
Jest 1h40. Beata padła i zapewne próbuje spać miotana na łóżku jak ja przez ostatnie 3 godziny. Moana siedziała jeszcze chwilę temu w salonie i oglądała bajki, źle się czuła,  teraz śpi wymęczona.
Wiatr kreci powoli negatywnie dla nas, okienko jest za krótkie, zostało nam jeszcze 40 mil aby wpłynąć na wielkie wypłycenie Caicos gdzie zaniknie oceaniczna fala, która teraz wypruwa nam flaki. Przy naszej prędkości to 10 godzin częściowo nocnej katorgi w hałasie jednego silnika pomagającego płynąć ostro na wiatr – rzeczywiście cierniowa to droga.
Do świtu jeszcze cztery godziny, potem będzie lepiej, musi być.
Moana spada z kanapy, Beata nie może spać na dole. Majstrujemy szybko łóżko w salonie u góry, tu buja najmniej i nie słychać aż tak tłuczenia wody i silnika. Trzeba by kiedyś nagrać hałas płynięcia dający wrażenie, że to wszystko rozpadnie się na kawałki i załączyć jako plik muzyczny. Okropieństwo.
Obie śpią pod moim okiem, tak lepiej.
ZMIANA WACHTY. ŁADNE PRAWDA? NA ZEGARZE 2:27
Jest 2h13. Czas na piwko. Tak dla kurażu, ten czas tak wolno mija kiedy się chce aby mijał szybko. Zwykle jest odwrotnie.
A propos przemijającego czasu, tego lata zamarł mój sąsiad Edmund O.. Szkoda, lubiłem go. Nie lubił lekarzy, polubił grabarzy. Zmarł też Andrzej S. z Krakowa, lekarz i profesor od serca. Zmarł na serce.
Nie lubię katolickich polskich obrządków, na tym Edmunda ksiądz w miejsce kropek włożył imię zmarłego cztery razy. Reszta była propagandą kościoła i próbą uzależnienia człowieka od tej instytucji. Kiedy dwadzieścia lat temu zmarł na białaczkę mój przyjaciel Belg Patric C. wszyscy kumple zrobili w kościele pogrzebową mszę-wspomnienie. Opowiadali dowcipy, śmieszne wydarzenia, puszczali jego ulubioną muzykę. Mimo tego płakałem jak mops.
Jest 3h00. Jestem zmęczony. Beata płynęła kursem 95, ja nie mogę utrzymać 125. Zostało jeszcze tylko 10 stopni zapasu.
Dochodzi 5.00. Od dwóch godzin znów ja na wachcie. Spać się nie dało, a z czuwaniem też kłopot, bo zmęczenie samo zamyka oczy. Cierniowa droga nie jest łatwa, od wypłynięcia spod osłony Mayaguany fala znów znacznie wzrosła, ale jest trochę boczna, więc „da się żyć”. Suniemy ostro na wiatr, który również wzrósł do 20 węzłów (o dziwo tym razem prognozy sprawdziły się w 100%), więc nasza prędkość również się zwiększyła, osiągamy ponad 6 węzłów i to bez silników. Księżyc zaszedł pół godziny temu, czarna czeluść dookoła.
Do wybrzeży pierwszej wyspy z serii Turks i Caicos, czyli Providenciales pozostało już niewiele, bo 17 mil, nad ranem schowamy się więc w spokojnym kanale.
Ciekawa jestem czy Turks mają umowę z polską telefonią komórkową, może komórki powrócą do łask.
Już 7.00. Było cienko. Beatkę zmieniłem o 5.00 zaraz przed świtem. Kiedy pierwsze objawy brzasku pojawiły się na horyzoncie przetarłem oczy. Zamiast coraz jaśniejszego nieba zobaczyłem daleko zupełnie czarne niebo wyłaniające się na tle lekko już szarego powyżej otoczenia. Szło na nas coś złego. Zredukowaliśmy grota. Z niewiarygodną wręcz prędkością znaleźliśmy się pod pierwszym pasmem niskich i ciemnych chmur i wtedy się zaczęło. Wiatr zmienił kierunek na nam oczywiście nie sprzyjający, wzmagał się i wzmagał bardzo szybko 25, 30 węzłów. Biedna Beatka przysnęła raptem na 30 minut. Kiedy braliśmy drugi ref na grocie z hukiem pękł na bomie uchwyt pierwszego refu. Na szczęście drugi ref przytrzymał żagiel, a my idąc dalej na mini grocie i 30 procentach genui patrzyliśmy jak wiatr dochodzi do 35 węzłów i więcej. Ocean zrobił się biały od baranków (raczej baranów), ale fala oceaniczna przychodząca z boku nie powiększa się szybko więc tylko niewielkie rozbryzgi chłostały Bubu. Po chwili przyszedł deszcz, ja w sztormiaku wyjętym na Bubu po raz pierwszy od 3 lat siedziałem za sterem obserwując układ fal i z trudem znosiłem deszczowe smaganie twarzy. To ma być powitanie?. Udręka trwała z godzinę i skończyła się równie szybko jak przyszła.   
Teraz dziewczyny śpią dalej, sztormiak się suszy, wędki w wodzie, a na horyzoncie jakieś górki, kominy. Caicos Panie. A propos wędek, wczoraj były trzy brania, dwa uderzenia i jeden tuńczyk, którego ciągnęliśmy przez moment, ale się spiął. Pech.
Wtorek, 6 marzec 2012
Do przejścia w rafie było jeszcze 15 mil kiedy wiatr zaczął szybko zmieniać kierunek na wschodni. My jednak nie szliśmy przezornie na znajdujący się na południu przesmyk, tylko cały czas na wschód więc mieliśmy zapas aby wyoblać na południe zgodnie ze zmianą wiatru. Już na silnikach i żaglach dotarliśmy szybko do przejścia i skierowaliśmy się w stronę upragnionej spokojnej zatoki, którą było widać w oddali. Fala na płytkiej wodzie (3-4 metry) była niewielka, ale ona jak i wiatr 25 węzłów w twarz powodowały, że prędkość Bubu spadła do 2 węzłów czyli zanosiło się na ponad cztery godziny płynięcia aby zrobić niewielką odległość 9 mil. Koszmar po takiej nocy. 
NASZE 24 GODZINY    
Szliśmy trochę krócej i kotwicę rzuciliśmy w południe z tą trudu korzyścią, że po drodze złowiliśmy  trzy ryby, dużego Mutton Snappera, Snappera Żóty Ogon (yellowtail) i małą Barakudę. Tą ostatnią zatrzymaliśmy, uznaliśmy, tak jak radzą też podręczniki, że małe nie są zarażone ciguaterią, a mięso mają przecież pierwszej klasy.
RYBNE PUZZLE
Na szczęście mamy już doświadczenie aby wiedzieć i się od razu nie załamać. Na Bahamach po niezbyt miłym pierwszym kontakcie z nimi na wyspach Bimini później zakochaliśmy się w nich bezapelacyjnie. Podobnie i tu, pierwszy kontakt z nowym krajem jest deprymujący. Woda mętna, plaża taka sobie, mała i wąska zabudowana gęsto eleganckimi willami, pomost w ruinie, mówiąca do nas przez zamknięte oczy przysypiająca celniczka (nie do wiary), 100 dolarów opłaty celnej zamiast 15 jak w przewodniku, brak śmietników, a sklep poza zasięgiem nogi. Wszystko źle. Jedynie walący deszcz ucieszył Beatkę, Bubu odzyskiwała powoli swój niesłony w dotyku wygląd.
Kiedy wróciliśmy z celnicy Beatka wzięła się za wnętrze Bubu, a ja korzystając z chwili niebieskiego nieba zabrałem Moanę na plażę, po 24 godzinach zamknięcia należało jej się trochę ruchu i igraszek w wodzie.
Barakuda była wyśmienita i jak widać żyjemy (choć lekka niepewność przy jedzeniu była), ale wieczór na niej się skończył, padliśmy do łóżka jeszcze przed dziesiątą.
Dziś dzień relaksu, pisania, Internetu. Nie śpieszymy się z naprawami, prognoza pogody nas zapewnia, że posiedzimy tu trochę. Na razie się sprawdza, przywiało 37 węzłów. 
niedziela, 11 marzec 2012
W rzeczy samej przyzwyczailiśmy się do zatoki Sapodilla na wyspie Providenciales. Do zmiany naszego nastawienia przyczyniło się między innymi pukanie w kadłub.
Bonjour zabrzmiało ze śmiesznym flamandzkim akcentem, wynajęliśmy samochód czy może chcecie pojechać z nami na zakupy? Jak to miło myśleć o bliźnim. No i umówiliśmy się z  nieznanymi nam Belgami Natalie i Xavier na wspólny popołudniowy wyjazd.
Sklep okazał się godny europejskich supermarketów delikatesowych. Wszystko w nim było w cenach szwajcarskich. Oddalenie Turks i Caicos od świata kosztuje.
Nazwa Turks pochodzi od kaktusów występujących na wyspie od nich nazwanej, a  podobnych do tureckich czapek.
TURKS I CAICOS – TU KAKTUS TURKS HEAD JAK NAZWA TUTEJSZEGO PIWA
Pełna lodówka od razu zmieniła nasze nastawienie do świata, a Beaty tym bardziej, ponieważ umówiliśmy się na następny dzień rano na wyskok do pralni.
W czasie porannego prania poszliśmy na pobliską pocztę wysłać do Francji podatek za Bubu zadziwieni, że tu i ówdzie dogadujemy się po francusku, a i kilka napisów było w tym języku, zwłaszcza biur spedycyjnych. Szybko też zrozumieliśmy dlaczego na UKF-ie złapaliśmy stację z niezrozumiałym francuskim. Otóż bliskość Haiti spowodowała mnogość emigrantów z tej wyspy, są oni zorganizowani i pomagają rodzinom żyjącym tam w skrajnej nędzy.
Po praniu poszliśmy na lunch, który zafundowaliśmy w ramach rekompensaty naszych korzyści samochodowych.
ZACNE MIEJSCE OBOK NASZEJ ZATOKI – LAS BRISAS
Hotel i wspaniała knajpka z widokiem i basenem pozwoliły nam spędzić miłe popołudnie, które dopełnił pobyt na plaży gdzie Moana zakolegowała się z trzema dziewczynkami z Atlanty.
SAPODILLA BAY – WILLE NA PLAŻY, BUDOWLA DARA I MOANA NA DELFINA
Dni mijały, Moana chciała ciągle płynąć na plażę do „jej dziewczynek”. Plaża na sam koniec okazała się też w porządku, płaskie duże wypłycenie przed nią z wodą głęboką na 50 centymetrów pozwalało dzieciom na igraszki bez zbytniej kontroli rodziców. Powoli naprawialiśmy też usterki, urwany uchwyt refa, lazy bag na bomie, znalazłem też wyciek w odsalarce, ale na tyle mały aby darować sobie na razie jej wyciąganie.

PRZY LUNCHU
B: Moana! Jak ty się zachowujesz podczas jedzenia! Nie widziałaś bajki „Hello Kitty” o dobrych manierach przy stole?
M: Nie, coś mi wtedy do oka wpadło!
NA PLAŻY
D: Moana wyłaź z wody, chciałaś przecież budować ze mną zamek.
M: Jestem już zmęczona tym budowaniem, to jest deprymujące budować zamki z piasku.

Koleżanki Moany wyjechały wczoraj i powodów do pozostania w Sapodilla Bay było coraz mniej, zwłaszcza, ze wiatr miał trochę wygiąć się na północny wschód.
Zadecydowaliśmy więc ruszyć dziś rano w kierunku wyspy South Caicos. Przed nami 40 mil płynięcia po wypłyceniu Caicos. Znaczy to, że lądu nie widać, a do horyzontu woda jest o głębokości 3 metrów, czasami płytsza z głowami koralowców co komplikuje drogę i wymaga ciągłej obserwacji, za to nigdy nie jest głębiej. Przy wietrze 17 węzłów (30 km/h) fala jest podła jak na Śniardwach, wysoka na metr i idzie co 3 metry. Taka mała fala jest bardzo nieprzyjemna do życia, ale niezbyt hamuje Bubu więc gnamy na samych żaglach 7 węzłów (12 km/h). Moana ogląda Barbie jako muszkieterkę, Beata odrabia swoją codzienną gimnastykę w kabinie, a ja gnam na górę wypatrywać korali, zbliżamy się właśnie do koralowej połaci.              
poniedziałek, 12 marzec 2012
Wczoraj kotwicę rzuciliśmy o 15h30 przy Long Island robiąc w czasie drogi jeden półgodzinny hals. Mimo tego manewru i tak musieliśmy podpierać się silnikami bo wiatr zmienił kierunek na nam niesprzyjający.
Po drodze wyjęliśmy trzy duże barakudy, wróciły do wody bez zbytniego uszczerbku na ich i moim  zdrowiu choć szczerzyły na mnie wielkie i ostre kły w czasie wyjmowania kotwiczki. 
Ucieszyliśmy się z szerokiej plaży i natychmiast udaliśmy się na nią aneksem.
Okazało się, że plaża nie jest osiągalna, będąc od niej 100 metrów woda była już zbyt płytka, a kamieniste dno niezbyt zachęcało do chodzenia po nim, a tym bardziej do pozostawiania aneksu na środku morza.
W drodze powrotnej płynąc wpław Beatka zobaczyła wokół Bubu tysiące skorup po konczach, co świadczyło o wieloletnim żywieniu się nimi żeglarzy. Jakiś nowopowstały zmysł wskazał mi jednak drogę do połaci konczowych odległych od kotwicowiska gdzie po zebraniu kilku sztuk olbrzymia dwumetrowa barakuda wygnała Beatkę z wody. Zwykle wdrapująca się niezdarnie do śliskiego aneksu Beata tym razem wskoczyła do niego jakby odbiła się od dna!
Po kupieniu tłuczka do rozbijania mięsnych włókien koncze nabrały jeszcze większego dla nas waloru, a tym razem utłuczone i zrobione w jajku były wyśmienite zwłaszcza, że podane były w akompaniamencie młodego świeżego groszku w łupinkach i ziemniaczków z wody.
Noc była nad wyraz spokojna, wiało wprawdzie cały czas mocno, ale stojąc twarzą do niewielkiej falki nie ma to znaczenia, za to akumulatory rano były pełne. Wiatrak robi swoje.
Brak dostępu do plaży zniechęcił nas jednak do tego miejsca. Wrócimy milę i płynąc płyciznami na styk dopłyniemy może do odległej o 2,5 mile miejscowości. Według mapy woda miejscami ma 90 centymetrów, ale korzystając z 70 centymetrowego przypływu powinno to się udać z naszym zanurzeniem 115.
Możemy też opłynąć Long Island oceanem, ale jego widok zza węgła odbiera nam na to ochotę, zwłaszcza, że te kilka mil trzeba będzie płynąć pod oceaniczną falę i wiatr.         
Ruszyliśmy o dziesiątej w chwili najwyższej wody, ale kiedy pod kilami zrobiło się 10 centymetrów, a za nami pojawił się ślad na piachu szybko skręciłem w stronę głębszej wody. Jęzor piachu sięgał daleko dalej niż na mapie i aby przepłynąć te 2,5 mili zrobiliśmy ponad dziesięć mając zwykle 40 centymetrów na sondzie.
SOLANKI SOUTH CAICOS I NATURALNA LWICA STRZEGĄCA WEJŚCIA DO ZATOKI    
Miasteczko okazało się zadupiem świata. Przewodnikowa marina nie istnieje, a ogólny brud zniechęca do pozostania tu na dłużej. Drogi na szczęście były bez zarzutu, więc w czasie spaceru Moana wyjeździła się hulajnogą, a my ze zdumieniem oglądaliśmy ślady niegdysiejszej świetności, zapewne z czasów intensywnej produkcji soli. Dziś większość domów to ruinki otoczone wszakże murkami i z podkreślonymi w nich portalami wejść. Dziwny to widok.
Postanowiliśmy uciekać stąd kiedy to będzie tylko możliwe, pewnie nawet jutro, musimy jeszcze tylko wziąć paliwo i załatwić Clearence out. 
piątek, 16 marzec 2012
Papiery wyjściowe zrobiliśmy z datą dnia następnego (15) kłamiąc, że wychodzimy o świcie, bo nie lubią wpisywać daty do przodu. Nie udało się jednak wypłynąć w ogóle ze względu na zły kierunek wiatru. Wróciliśmy więc na ląd na długi spacer mijając z uśmiechem naszą celniczkę. Moana koniecznie chciała iść do sklepu gdzie dnia poprzedniego rzucała się produktami z małym synkiem właścicieli.
W poszukiwaniu plaży doszliśmy do wielkiej inwestycji mieszkaniowej zatrzymanej na samym jej końcu, już z szybami w oknach. I tu kryzys amerykański dał o sobie znać.
POZOSTAŁOŚCI PO ŚWIETNOŚCI,  ALE KOŚCIOŁY W STANIE IDEALNYM
Ruszyliśmy w morze wczoraj rano z planem zatrzymania się na Big Sand Cay na lunch i popas na plaży, aby kontynuować później dalej w stronę Puerto Rico. Wyglądało na to, że okienko pogodowe jest niezwykle dla nas szczęśliwe.
Po drodze trochę nas wytrzepało, fala oceaniczna była jeszcze wysoka, ponad 3 metry. Wiało wystarczająco aby iść bez silników i to z prędkością momentami 8 węzłów, więc drogę 23 mil przeszliśmy w niecałe 4 godziny. Prędkość zawdzięczamy też mojej ciężkiej pracy, z pomocą naszej sprężarki i akwalungu, odrapałem szpachelką i wypolerowałem ostrym włóknem całe nasze podwozie. Wygląda jak nowe, a było całe zarośnięte brodami.
W czasie lunchu po analizie czasu przesuwania się, miejsca i przewidzianego w nim wiatru doszliśmy jednak do wniosku, że korzystniej będzie przespać się na Sand Cay i popłynąć dalej rano.
Na plaży cud zostaliśmy więc do wieczora i wróciliśmy na Bubu ciągnąc za sobą aneks, wcześniej wspięliśmy się na widokowy pagórek. Zanim dziewczyny na niego dotarły zwabione moimi wrzaskami było już po spektaklu kiedy to wielkie walenie wyskakiwały nad wodę tworząc olbrzymie rozbryzgi. Było to wprawdzie z daleka, ale było widać ich cielska migrujące tędy właśnie w lutym i marcu.
ROBINSONUJEMY
Moana poszła spać, my oglądaliśmy film (przegraliśmy setkę francuskich filmów od Natalie i Xavier) kiedy powoli w ciemności wokół nas wzmagał się wrzask. Bliżej niejasny, ptaków czy może nietoperzy. W dzień na wyspie nie widzieliśmy ptaków z wyjątkiem dwóch orłów, których gniazdo było na szczycie, więc było to zastanawiające i bardzo głośne. Wrzeszczące stwory nie zbliżyły się jednak do Bubu pozostając na brzegu. Przychylamy się do nietoperzy bo trochę dziurawych skałek tu jest. Do tego wrzasku dołączył się chlupot skaczących wokół nas, polujących nocą ryb. Widzieliśmy je w świetle gwiazd i próbowaliśmy wodzić wędką po wodzie, ale nie zdało się to na nic.
Noc była słaba. Zawsze tak jest przed długim przeskokiem, lęki, majaki i takie różne towarzyszą złemu snowi. Nie boimy się o nasze bezpieczeństwo, Bubu znosi dobrze różne wariacje oceanu, a i my znamy nasze możliwości, to raczej strach przed dwiema dobami katowania się i absolutnej niewygody płynąc pod fale.
Dziś rano wzięliśmy jeszcze raz pogodę via Iridium czyli nasz satelitarny telefon. Znów analiza godzin drogi, dystansu i wiatru potwierdzała, że rozsądniej będzie pójść dalej jutro rano, nie dziś. Trochę się posprzeczaliśmy, boimy się przegapić ten nadzwyczajny czas, obserwując od dwóch miesięcy pogodę w tym regionie takiego układu nie spotkaliśmy, drugi taki może się nie zdarzyć, pasaty są coraz silniejsze i ukierunkowane.
Jeśli wszystko się ułoży zgodnie z prognozą, będziemy mieć wiele szczęścia mając okazję korzystać z pobytu tutaj.
Big Sand Cay to taka maleńka dwukilometrowa wąska piaskowo-skalna wysepka ułożona z południa na północ dzięki czemu tworzy naturalną barierę chroniącą przed oceaniczną falą. Jest zbyt mała aby zatoczka od strony zachodniej dawała całkowitą ochronę, widać i czuć w niej przemieszczającą się przez nią masę wodną, ale jest ona okrągła i nie przeszkadza w funkcjonowaniu na łajbie. Masa ta wychodzi na wysoką plażę w postaci fal, którym Moanka dawała się z radością rolować.
BIG SAND CAY
Zostajemy więc tutaj niespodziewanie jeszcze jedną dobę zachwyceni urokiem tego miejsca.                    
Idylla z dala od wszelkiej cywilizacji. Wysepka ta jest oczywiście niezamieszkała i jest ostatnim lądem wyniesienia Bahamów i Caicos w stronę Dominikany i Puerto Rico. Nie znaczy to, że jest ostatnim wypłyceniem. Wyniesienia takie nie posiadające suchego gruntu zwane po angielsku „bank”, a po francusku „banquise” kontynuują dalej i będą nam przeszkadzały w bezpośredniej drodze. Musimy opłynąć Mouchoir, Silver i Navidad  Bank. Wywyższenia te zapewne są też przyczyną prądów, które będą nam przeciwne w drodze.
sobota, 17 marzec 2012
Ranek, zaraz wypływamy, Beatka pływa wokół Bubu korzystając z ostatniej szansy na zdrowy ruch, będziemy przecież zamknięci na Bubu 50 lub więcej godzin. Moana śpi jeszcze, wczoraj po południu wymęczyła się dzielnie nam towarzysząc w ponad trzykilometrowej wycieczce plażą i skałkami.
NA WYCIECZCE
W ogóle wczoraj była samą słodyczą, najpierw na plaży bawiła się sama dając nam spokój, potem po lunchu pięknie malowała robiąc duże postępy w precyzji, no i nie marudziła na wycieczce - szukaliśmy przecież skarbu piratów. Jak każdy, ma dni totalnego upierdu dla otoczenia, ma też takie jak ten właśnie. Wtedy chce się ją kochać i kochać. Jak tu zresztą nie kochać kiedy mówi do nas tatuńku i mamuńku.
Idę sprawdzić paski klinowe pomp wodnych silników.
NAWET NITKA KORZENIA NA WIETRZE JEŚLI UPARCIE DĄŻY TO WYDRĄŻY – JAK W ŻYCIU
Big Sand Cay już w oddali. Ocean Atlantycki jest spokojny jak Spokojny. Moana ogląda wideo z naszego pobytu w Disneyland, rozpoznaje postacie bajek i cieszy się przy tym bardzo. Muszę przyznać, że mieliśmy dobry pomysł aby ominąć to miejsce w czasie naszej podróży do Smoky Montain, Moana była wtedy za mała, niewiele jeszcze rozumiała i znała. W czasie późniejszej tam wizyty znała już wszystkie bajki i mogła się z nimi utożsamiać. Musze przyznać, że niezbyt mnie ciągnęło do tego typu rozrywek, raz nie miałem dzieci, dwa nie miałem pojęcia jak to wygląda. Dziś przyznam, że ta masówka ma w sobie wiele dobrego dziecięcego niewinnego świata. Podobnie jak bajki dla dzieci, które nie dość, że są mądre i wzruszające to jeszcze bardzo dowcipne. Radzę sceptykom obejrzeć serię Toy Story, Shreka czy Bajki Braci Grimm w wersji Simsala Grimm. Nawet nasz Bolek i Lolek na Dzikim Zachodzie to dobra zabawa i podobnie jak niektóre zagraniczne jest majstersztykiem dowcipu dla dorosłych. Oczywiście do poziomu humoru przykładają się świetni polscy tłumacze (tłumacząc w sposób wolny oparty na bazie naszej rodzimej kultury) oraz fantastyczny dobór głosów dubbingu.
Po lunchu. Jak na zawołanie i spełnienie marzeń moje hasło na temat sushi w południe zrealizowało się w postaci młodego tuńczyka. Moana zjadła wiec rybkę z wody z kuskusem, gotowanym kalafiorem i marchewką, my na surowo z wasabi sosem i żenszeniem.  Jak na środek oceanu – nieźle.
Przeszliśmy przez pasmo ciemnych chmur, ale bez jakichś reperkusji wietrznych, jedynie Bubu jest umyta deszczem z soli. Fale są nieustające dwumetrowe, okrąglutkie i płyniemy bez walenia o nie. Luksus.
Ostatnie chwile soboty. Po prawej łuna Dominikany, po lewej światła jachtu, który stał z nami przy Sand Cay, i który wyszedł dwie godziny przed nami ewidentnie również w kierunku Puerto Rico. Dogoniliśmy go w ciągu dnia, po południu został nawet sporo za nami, ale teraz ostrzymy jak możemy, ale on może bardziej (jednokadłubowiec), więc znów nas dogonił, a nawet trochę przoduje.
Niesamowite, nigdy bym nie uwierzyła, że trafi nam się takie okienko, żeby płynąć wprost do Puerto Rico. Z naszych pogodowych obserwacji nie było nigdy takiej możliwości. A tu proszę, akurat jak zbieraliśmy się z Turks i Caicos, bez zbędnego oczekiwania przyszło samo, a dwa dni zwłoki na Sand Cay były istną rozkoszą, a nie męczącym wypatrywaniem możliwości ucieczki. Cóż…
Na dodatek płynie się idealnie, ocean jest naprawdę bardzo płaski, w zasadzie nie ma fali. Oczywiście, lekko skaczemy, ale są to skoki pchle, a nie kangurze, na jakie byłam wyjściowo nastawiona. Cud…
Mimo tego noc nie będzie spokojna, już widzę, że nawet 20sto minutowa drzemka nie wchodzi w rachubę. Wiatr jest relatywnie słaby (ok. 10 węzłów) i kręci. Czasami ostrzy za bardzo i chwila nieuwagi może spowodować, że przerzuci nam foka. Wtedy zmienimy kurs o 90 stopni (na północ) i stracimy sporo czasu, aby wyprowadzić Bubu na prostą. Nawet teraz pisząc i jednocześnie sprzątając po kolacji, weryfikuję non stop naszą prędkość i kierunek wiatru. Każde odpadnięcie przy zachowaniu dobrej prędkości (4-5 węzłów) powoduje, że wyostrzam do oporu (idealny kurs – 125, aktualny 145, nie zawsze się da iść tak jak się chce). Natomiast przy zbyt dużym wyostrzeniu Bubu traci na prędkości i powoli przestaje być sterowna. Natychmiast wtedy odpadam zanim do tego dojdzie.
Jeżeli zaś wierzyć pogodzie, którą pobraliśmy przed wypłynięciem wiatr ma stać się bardziej północny w dniu jutrzejszym i przybrać odrobinkę na sile, co doda nam szwungu i, jak sądzę, pomoże realizacji niedościgłego marzenia. Bo tak naprawdę już prawie skreśliliśmy Puerto Rico z naszego jadłospisu. Już przyzwyczailiśmy się do myśli, że Dominikana, to będzie nasz ostatni punkt wysunięty na wschód, a resztę może odwiedzimy samolotem. Ale w cuda wierzyć trzeba, a ja osobiście dobrze wiem o czym mówię. Aczkolwiek, jeszcze nie dopłynęliśmy, więc nie chwalmy dnia przed zachodem słońca…
Negatywny prąd już się daje we znaki, przynajmniej 1 węzeł przez niego tracimy, a to dużo na takim długim przeskoku. Dziesięć godzin płynięcia to dodatkowe dwie zabrane przez prąd.
Niedziela, 18 marca 2012
Dochodzi 1.00. Pół godziny temu przeszedł obok nas jacht w odległości 100 metrów. Mimo, że regularnie wychodzę obserwować, zauważyłam czerwone i zielone światło zaledwie na 10 minut przed minięciem. Natychmiast włączyłam radar i odbiłam 10 stopni na prawo. Chyba dobry wybór, bez tego moglibyśmy sobie uścisnąć ręce podczas mijania, o ile ktoś tam na pokładzie warował.
Od tej pory wychodzę częściej, żartów nie ma, pogoda jest tak wymarzona na płynięcie, że z pewnością wielu jest takich jak my, którzy z tego korzystają płynąc w obie strony.
Moanka dzisiaj usnęła (z trudnościami) w swojej kabinie, łóżka nie zrobiliśmy na razie w salonie, przy tej małej fali da się spać w sypialniach. Pierwszy dzień nawigacji upłynął bardzo przyjemnie. Przed południem przeszliśmy przez ulewę, która dokładnie zmyła z Bubu sól, a ta, która znów zdążyła się osadzić została usunięta deszczykiem sprzed godziny. Teraz płyniemy tak gładko, że nawet rozbryzgi wody morskiej nie dochodzą na pokład.
Dzień zleciał bardzo szybko i miło. Moana fantastycznie potrafiła się bawić sama tylko czasami prosząc nas o asystę. Ostatnio wprowadziłam system oceny jej zachowania polegający na wpisywaniu serduszek jako pozytywny wynik i piorunów jako karę (zarys pomysłu kiedyś podsunęła mi moja siostrzenica Ania, dzięki). Wszystko zaczęło się od tego, że Moanka coraz częściej wspominała prezenty od gwiazdki i codziennie zadawała pytanie, kiedy znowu ta gwiazdka przyjdzie. Jako, że ostatnimi czasy zdarzało jej się, szczególnie w publicznych miejscach być bardzo nieposłuszną, uznałam że jest to okazja, żeby ją zmotywować do lepszej postawy. Tak więc duża ilość serduszek to dużo prezentów, a im więcej piorunów, tym mniej upominków się dostanie, bo gwiazdka wszystko obserwuje i widzi jak Moanka postępuje.
WSZYSTKIE RYBY BĘDĄ MOJE
Jak na razie działa. Kategorii jest wiele, np: zachowanie przy stole, zabawa, pomoc rodzicom, posłuszeństwo,… a nawet nieprzeszkadzanie rodzicom podczas gdy grają w Scrabble (ha ha, dobry sposób). Serduszek jest już wiele, a pioruny tylko dwa. No cóż, lepszy to sposób aby wpłynąć na zachowanie dziecka niż wrzask czy klapsy.
Jest 2h30. Dziewczyny śpią, każda w swojej sypialni.
Niebo jest oświetlone gwiazdami i gdzieniegdzie mrugające samolotowymi światełkami, czasami przecięte smugą spadającej gwiazdy. Gdzieś w oddali, daleko za nami, burza z piorunami. W ciemnościach widać jednak horyzont i nawet zarys fal, tak jest gdy nie ma chmur. Wśród ciemności w wodzie ciętej przez kadłuby Bubu i za nią świecą fluorescencyjne algi, widok to niesamowity acz częsty.               
Po trzeciej wzejdzie księżyc, rąbek wprawdzie, ale zawsze to będzie trochę światła, będzie widać wtedy nasze żagle. Miło się płynie, kilka godzin snu odnowiło mi siły, do świtu cztery godziny. Noce są długie na tej szerokości geograficznej, 12 godzin jasno, 12 ciemno.
Ten nocny czas sam na sam z morzem i ze sobą jest wybitny w czasie takiej pogody jak teraz, kiedy to człowiek się nie katuje, a czerpie jedynie przyjemność z tego zawieszenia w przestrzeni przemijania i odseparowania od wszystkiego. Sam na sam ze światem.     
Dochodzi 7.00. Zmieniłam już Dara, żeby jeszcze skorzystał z miękkości łóżeczka. Płyniemy wzdłuż północnego wybrzeża Dominikany, do najbliższego punktu na lądzie (Cabo Viejo Frances) jest niecałe 20 mil. Wybrzeże jest otulone w paśmie gęstych wypiętrzonych chmur, z daleka widać rzęsiste ulewy. Przed nami też chmury, ale obserwuję jak powoli się rozchodzą w miarę jak słońce idzie do góry, może więc uda nam się przejść na sucho.
Daru przed położeniem się zarzucił wędki, przy wschodzie słońca szanse na branie są największe. Zamawiam znowu tuńczyka, tyle że 2 razy większego niż wczoraj.
Oprócz tych morskich delicji pływają jednak i inne stwory. Daru widział parę razy w okolicach Sand Cay fontanny wielorybie i ogromne płetwy ogonowe. Na szczęście w nocy obeszło się bez bliższego spotkania. Widzieliśmy też jednego delfinka, ale nie miał ochoty na zabawę, być może dlatego, że był sam i odpłynął zanim Moanka zdążyła wtarabanić się na pokład.
Nasz amerykański kompan płynie nadal prawie równo z nami, widzę zarys jego żagli na tle wschodzącego słońca. W nocy minęły nas dwa jachty, żaden wielki towarowy, ani tankowiec nie zaburzył naszego kursu.
Ten przeskok naprawdę świetnie wypadł. Nie dość, że mieliśmy ostatnie dwa dni rozkoszowania się dziką naturą wyspy i wodą krystaliczną tak, że na głębokości 4 metrów widać było dokładnie granulat piasku, to zanikający wiatr wyprasował ocean, co zapewniło nam komfortowe płynięcie. Słaby wiatr utrzymuje się lekko z północy przez prawie trzy doby (rzadkość nad rzadkości), co daje nam gwarancję osiągnięcia celu. Dwa dni płynięcia wypadły w weekend, więc ruch statków komercyjnych jest prawie nieistniejący, natomiast na miejsce przypłyniemy w poniedziałek (a nie w niedzielę, jak miało być w razie wypłynięcia dzień wcześniej), więc ominie nas spora nadpłata za pojawienie się poza godzinami urzędowania. Brawo Daruniu, nieźle to zaprogramowałeś!
Mija właśnie co do minuty pierwsza doba. Upłynęliśmy 120 mil. Bez rewelacji. Pozostało 170. Wspomagamy więc żagle silnikiem, żeby zdążyć przed jutrzejszym zmrokiem. Nie chcemy załapać się na trzecią noc na wodzie, ani na wchodzenie po ciemku na nieznany nam teren i rafę.
Znów jak na zawołanie, niewiele po tym jak wspominałem sushi, wzięła ryba. Tym razem koryfena czyli dolphin fish lub mahi-mahi. Była samicą idealnego rozmiaru, ze 4 kilo w sam raz na dzisiejsze sushi i kolację w postaci steków, marynatę w soku z cytryny na jutrzejszy lunch oraz smażoną i zamarynowaną w occie do czerwonych ziemniaków z wody na jutrzejszy wieczór. Wiele razy już pisałem o tej rybie, zawsze jednak fascynuje mnie jej dziwaczny kształt, a przede wszystkim kolor - złoto nakrapiane niebieskim, aby po wyjęciu zmienić się w srebro z niebieskim, trochę potem sczernieć, aby znów wrócić do swoich pierwotnych kolorów. Coś niesamowitego, jaki to kalejdoskop barw.
MAHI-MAHI, DORADA, KORYFENA, DOLPHIN FISH – TYLEŻ NAZW CO KOLORÓW
Poza częścią kulinarną taka ryba to zawsze wydarzenie dla całej załogi, najpierw jest walka z niewiadomą, potem wyciąganie do podbieraka, potem ludzkie podejście do zwierzęcia czyli wlewanie rumu pod skrzela aby nas nie zraniła i usnęła snem Polaka.

MOANA I BEATA OGLĄDAJĄ KSIĄŻKĘ:                         
B: …lubią różne rzeczy jak na przykład Moana mleczko
M: i jak mama wino, a tatuś piwko?
MOANA NIEGRZECZNA WIECZOREM:
D: Moana! Jak nie pójdziesz do łóżka to zaraz będziesz miała czerwony tyłek!
M: nie mówi się czerwony tyłek tylko czerwoną pupę.

Oczywiście Moana wszystko obserwuje, potem też filetowanie ryby przeze mnie oraz porcjowanie jej przez Beatę. Całość trwa około godziny no więc czas leci. Mam też teraz mało pracy, przedtem musiałem co chwilę wyciągać wędki aby wyczyścić kotwiczki z notorycznie chwytającego się ich zielska. Ryba w lodówce, wędki w górze. 
Jest 16h00. Beatka położyła się na chwilę, zastąpiła mnie w łóżku, spałem z godzinę po lunchu. Tak trochę z ukrycia przeciągała w nocy swoją wachtę aby dać mi pospać. Jest kochana.
Od rana płyniemy wzdłuż wybrzeża Republiki Dominikany, właśnie mijamy jej najbliższy punkt, Cabo Carbon. Z daleka wygląda pociągająco, wszędzie wysokie góry spadające do wody. Złapaliśmy zasięg telefoniczny i wymieniliśmy smsy informacyjne o naszej pozycji. Do mety jeszcze 130 mil. Nasza dobowa średnia prędkość musi wynosić ponad 5 węzłów abyśmy doszli za dnia. Da się zrobić, tylko ten cholerny prąd…
Bardzo się cieszę wizją odwiedzenia Puerto Rico, po pierwsze zamknie to kółko naszej podróży, widzieliśmy już tę wyspę od drugiej strony, od Wysp Dziewiczych „robiąc” Małe Antyle. Puerto Rico jest ostatnią na wschód  wyspą Dużych Antyli, w ten sposób zobaczymy całość i Małych i Wielkich. Po drugie jest to prawie USA, taki twór państwa stowarzyszonego, potrójne referenda dotyczące przyłączenia go jako Stanu Zjednoczonego nie dały rezultatu. Mają wiec walutę amerykańską, językami urzędowymi są hiszpański i angielski, a amerykanie wpompowali tam kupę pieniędzy zanim sami dostali finansowej zadyszki. Są więc parki narodowe, góry, jest zabytkowa starówka w San Juan. Będzie co robić, Moana już opowiada o dużym sklepie (mówiąc, że musimy daleko do niego płynąć) łasa na jakąś nową zabawkę, którą obiecaliśmy za zachowanie w podróży, a my jesteśmy łasi na wycieczki mając nadzieję, że parki i ich szlaki zorganizowane są po amerykańsku i na kampingach będzie można funkcjonować w namiocie. Jak Bolek i Lolek, dodaje Moana.
Za nami idzie do River Plate (gdzie to jest?) wielki tankowiec „Elbrus” 183 metrów długości, będzie nas wyprzedzał lewą burtą, widać na AIS jak zmienił kurs aby nas bezpiecznie ominąć.
DZIENNE SPOTKANIA SĄ MIŁE
Ja piszę, a Moana obok ogląda w kółko te same bajki, zabawne jest patrzeć jak włącza filmową przeglądarkę, jak robi głośniej lub ciszej używając skrótów na klawiaturze, jak ustawia pełny ekran lub przesuwa czy daje pauzę idąc siusiu. Trzy i pół roku wkrótce, widać.
Poniedziałek, 19 marzec 2012
Zbliżamy się do kanału Mona, okrzykniętego jako  Cape Horn Wielkich Antyli. Jest 1h10. Znów sama na wachcie dokąd się da. Nie daję się zwariować, bo ewidentnie zwariował wskaźnik prędkości wiatru. Pokazuje ( w węzłach): 14, 18, 27, 57, 72, 13, 22, 37,… i takie bzdury. Gdyby tak było, to by oznaczało nadejście jakiegoś dziwnego cyklonicznego zjawiska pogodowego. Ale czułabym to również w zmianie prędkości, w przybraniu fali. Owszem jest większa fala, albo tylko mi się tak zdaje, bo suniemy 7 węzłów, a wtedy wzniesienia wodne są bardziej odczuwalne niż przy prędkości 5 węzłów.
Zostało już „tylko” 72 mil do celu, zachowując taką prędkość z pewnością jutro dotrzemy tam w okolicach wczesnego popołudnia. Na tym zakończą się długie przeprawy tego sezonu, spędzimy maksymalnie dużo czasu zwiedzając wzdłuż i wszerz tą bogatą geograficznie i historycznie wyspę (samochodem), potem może jedynie przeskok na Dominikanę.
Pobrana dziś popołudniu prognoza wiatrów potwierdza, że chyba jednak w cuda należy wierzyć, wiatr powinien sprzyjać nam do samego końca.
Już 3h45. Beatka dzielnie wytrzymała swoje 4 godziny, teraz ja do świtu. W kanale Mona zwiększył się ruch statków towarowych, widać je na AIS. Nie będziemy tego demonizować.
Speedo przestało świrować i pokazuje regularne 13 węzłów, zadziwiająca jest elektronika. Podobnie do speedo zaczął świrować autopilot. Jeszcze na Big Sand Cay włączyłem go rano aby sprawdzić prawdziwy kierunek wiatru. Wskazanie kompasu jest z dużą dewiacją i deklinacją, a w autopilocie żyrokompas podaje realne w stosunku do mapy i kierunków świata ustawienie łódki. Różnica była jednak aż 30 stopni co nie jest możliwe. Autopilot nie wskazuje więc dobrze kierunku, na szczęście dobrze trzyma zadany i na nim płyniemy od początku. To najczęściej używane urządzenie na łódce, ręką sterujemy tylko przy manewrach portowych i kotwicznych.  Tak więc na nim widnieje teraz 102 stopnie, a w rzeczywistości idziemy coś koło130 według wskazówek GPS. Po przeczytaniu instrukcji nie znalazłem odpowiedzi, ani wskazówki jak go od nowa skalibrować. Zdurniał i tyle.  
Dzień minął szybko, są zajęcia, trochę z Moaną, jedzenie trzy razy, film wieczorem, podczytywanie, więc czas leci. Noc natomiast się dłuży, dziś o dziwo przy prawie bezchmurnym niebie gwiazdy świecą słabo i nic nie widać, muszą mieć jakąś woalkę wysokich chmur, czyżby na zmianę pogody?
Wali na nas Cap Roberta, cargo o długości 281 metrów i Rotterdamem jako celem drogi. Płynie z prędkością 19 węzłów, do przepłynięcia ma 3900 mil, czyli będzie płynął 14,5 dnia. Też zawód ludzie wybrali. Jako dziecko zamknięte w komunizmie też marzyłem aby być marynarzem i podróżować po świecie, a to tak naprawdę tylko ohydne porty i zamkniecie w blaszaku z nieciekawymi typasami na długi czas.
Na dodatek ta Roberta skręca na nas i teoretycznie przejdzie nam przed dziobami o 1000 metrów za 25 minut. I śpij tu Panie! Wystarczy, ze nam wiatr przyśpieszy i bum. Niby ktoś tam czuwa, a i pierwszeństwo mamy, ale może tam ledwie stoi przy sterze ktoś pijany jak Polak, albo jak ostatnio kapitan statku wycieczkowego na morzu Śródziemnym. O! Strzelę sobie piwko z tej okazji.
No dobra, przed piwkiem pójdę zobaczyć czy go widać.
Trzeba zawsze trochę poczekać aby oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Oczywiście widać dwie oświetlone kule i zielone światło i gdyby nie AIS to już bym się bał. Na oko idzie prosto na nas. Zresztą i tak idzie za blisko, zrobił się czerwony na mapie i już powinien choć trochę zmienić kurs, widzi nas na radarze przecież. Hm. I oczywiście wiatr przyśpieszył. Do przecięcia 12 minut, idę pilnować.
No najadłem się strachu, był tuż, tuż kiedy widziałem zielone i czerwone światło, gdyby wiatr stanął…. Zamiast przodem minie nas tyłem, zmienił kurs z 232 na 250. Właśnie nas mija, mimo nocy widzę wodę kotłującą się za jago rufą tak jest blisko. O! Już ma kurs 280, ale wykręcił. Wygląda to jak gra elektroniczna, ale cholera ja mam tylko jedno życie i nie tylko ja.
Wbrew pozorom taki statek ma bardzo małe pole manewru przy jego długości i łuku skrętu, podobnie jak my na żaglach z naszą niewielką prędkością. No, po wszystkim, tylko fala po nim trochę nami potrzepała.
Wyszedł księżyc, też w woalce.
Moana budzi się w nocy, zapala dwie lampki (muszą być dwie mimo tłumaczenia) i tak leży patrząc w sufit. Po jakimś czasie zasypia. Ciekawe co sobie wtedy myśli?
Jest 8h00, wszyscy ciągle śpią. Tym razem to ja dałem Beatce dyspensę i nie obudziłem jej na czas, więcej, w ogóle jej nie obudziłem. Niech sobie śpi do woli, ja czuję się w miarę, a tak przynajmniej jedno z nas będzie wypoczęte i gotowe do walki z urzędami i Moaną.
Płyniemy podpierając się jednym silnikiem i robiąc wodę, do mety, znaczy Mayaguez zostało 30 mil, będziemy tam za 5-6 godzin, w sam raz aby zrobić Clearence in w terminie biurowym, zawsze to skomplikowane z Amerykanami. Wydaje się też, że zostanie na noc w okolicy nie jest zbyt wskazane jako, że nie dość, że to jest port, to zatoka jest słabo chroniona od fal, a i zjeżdżają tam z gór ostre burze. Zobaczymy na miejscu. Dziesięć mil na południe jest bezpieczna zatoka Boqueron gdzie jest i marina i dobre kotwicowisko. Jest tam też najbezpieczniejsza dziura do schowania się przed cyklonem. To tam cyklon George w 1998 zniszczył wszystkie łódki. To ci dziura. Tak czy siak będziemy improwizować na miejscu.
Przed nami wysepka w postaci wysokiej na 200 metrów skały, Isla Desecheo. Jak widać trzeba przestawić się na hiszpański. Fakt, tylko 20% populacji Portoryko mówi po angielsku. Śmiesznie brzmi polska nazwa może to od ryków byków z Porto? W rzeczywistości Puerto Rico została nazwana od bogatego portu. To tu Hiszpanie znaleźli upragnione złoto.
ISLA DESECHEO
Ziemia! Ziemia! Na horyzoncie ukazała się główna wyspa 166 km długa na 55 km szeroka, najbogatsza z dużych wysp Karaibów i najbardziej zaludniona. Trzeba przetrzeć oczy, niemożliwe stało się widoczne, a droga cierniowa dla nas była … tylko wyboista trochę (jak słowa piosenki W. Młynarskiego, którego kochamy za całokształt i za świetne tłumaczenie Brassensa tyż).
wtorek, 20 marzec 2012     
Kompletna cisza. W oddali słychać tylko koguta. Beatka odmawia podniesienia się z łóżka po wczorajszym.
Do portu czyli do zatoki z pustymi nabrzeżami portowymi weszliśmy wczoraj na żaglach i silniku chwilę po lunchu. Szykując się do manewru zrzucenia szmat i kotwiczenia włączyłem drugi silnik, który pracując nie wyrzucał chłodzącej wody. Zawsze należy to sprawdzać aby nie było niespodzianek. Cholera, na dodatek to silnik rządzący windą kotwiczną, która bez niego nie działa. Wskoczyłem do komory, sprawdzam pasek – wszystko ok. Padła pompa wodna. Szybko wyłączyłem silnik, będzie potrzebny póki jest zimny. Na jednym silniku, kiedy zbliżamy się do planowanego miejsca kotwiczenia włączam drugi na parę minut. Kotwica ląduje w wodzie, ale nie trzyma. Wiatru prawie nie ma, dokładamy łańcucha aby wisieć na jego ciężarze i wyłączamy silnik. Nie mamy czasu na drugie podejście, alarm temperaturowy i tak sam go wyłączy, a przegrzany może uszkodzić uszczelki i będzie kłopot.
Jest nerwowo, silnik nie działa, kotwica nie trzyma.
Ja będę naprawiał pompę, ty jedź do portu zobacz co i jak, mówię do Beaty. Potem już krzyczę widząc łzy w jej oczach i trzęsące się ręce. Przez pięć lat nie nauczyła się, a raczej nie chciała się nauczyć jak kontrolować bezproblemowo aneks i jego silnik. Odpływa w końcu w takim samym stanie ducha i ciała.
Zdejmuję pompę, otwieram i widzę, że wnętrze impelera nie trzyma i kręci się wolno bez poruszania całością. Impeler to taka gumowa gwiazdka, która napędzana paskiem klinowym kręcąc się przetłacza wodę. Trzeba założyć nowy, który oczywiście mam. Pojawia się Beata, nie pozwolono jej przybić w porcie i kazano zostawić aneks na plaży. Bierzemy gołą Moanę i dobijamy do bagiennego miejsca nazwanego plażą. Beata odchodzi z dokumentami i ręcznym radiem, my wracamy na Bubu, gdzie jeden silnik ciągle pracuje, no bo gdyby przywiało….
Smaruję i zakładam nowy impeler, pompę na swoje miejsce i odpalam silnik. Po chwili pojawia się wtryskiwana ze spalinami woda. Uff, wszystko ok., wyłączam silniki i w celach doprowadzenia rąk do czystości myję też naczynia. Gdzie Beata?
Odzywa się wreszcie radio, bardzo źle słychać, jest daleko. Porozumiewamy się wreszcie, mam po nią płynąć, jest na jakimś pomoście w mieście, gdzieś za cypelkiem.
Ubieram Moanę, siebie w koszulkę i gnamy kawał drogi, po drodze staję i przez drugie podręczne radio (dobry pomysł mieć dwa) Beata naprowadza mnie na siebie. Rzeczywiście była daleko i niepotrzebnie. Skierowano ją do dyrekcji celnej w centrum miasta, a my jednak mamy zrobić co trzeba w porcie gdzie była poprzednio. Jest lekko zdeprymowana, nie czuła się pewnie w mieście i mówi, że wszystko wygląda gorzej jak na Kubie.
Dopływamy do pustego nabrzeża pasażerskiego i wdrapujemy się po wielkich oponach na dwumetrową ścianę, łapiemy aneks z przodu i z tylu aby się nie rozwalił na fali i idziemy do budynku terminala dla wielkich pasażerów. Celnicy są, dzwonili do nich z dyrekcji, że przybędziemy. Wszystko odbywa się w bardzo miłej atmosferze, ale mamy wrażenie jakby pierwszy raz obsługiwali prywatną jednostkę. Wypełniamy nasze karty wizowe i immigration mamy z głowy, a celnicy? A to przez telefon. Dzwonią do San Juan i podają mi słuchawkę. Zaczyna się długa rozmowa, po kolei dane każdego pasażera, numery paszportów, wiz, dane łódki, a wszystko kodem Mikey, Oscar, alfa, November, alfa. To dopiero Moana. Potem dane naszego amerykańskiego pozwolenia na żeglowanie ważnego do maja (dzięki niemu nie płacimy nic, choć w książkach mówią co innego). Czy mamy broń? Nie, a czy mamy owoce? Nie, a warzywa? Nie, a mięso? Nie, a może więcej jak 10 tys. dolarów w gotówce? Nie, nic nie mamy, kłamię częściowo jak z nut. To ok. Miłego pobytu. Odkładamy słuchawkę, podajemy na odchodne ręce celnikowi i gnamy aneksem na Bubu. Mamy do przepłynięcia jeszcze 10 mil na południe, a słońce już nisko.
Z szybkością 8,5 węzła płyniemy wzdłuż wybrzeża na silnikach i genakerze po naprawie i szybko mijamy nieistniejące boje zwane fathom line (chyba fantom). Zanim dotrzemy do wybranej bezpiecznej zatoczki Puerto Real strzela dolny uchwyt genakera. Ściągamy z trudem trzepoczący wielki lekki żagiel i po chwili wchodzimy do wnętrza zatoki miedzy bojami nie istniejącymi tym razem na mapie. Wokół mangrowia, zabudowania, jakaś marina i kilka jachtów na bojach. Rzucamy w oddaleniu od wszystkiego kotwicę (zwłaszcza mangrowi ze względu na komary), woda jest bardzo mętna, dno muliste, ale kotwica na szczęście złapała. Jesteśmy zmęczeni, zachodzi słońce, a Beatka ma znowu łzy w oczach. Tym razem z żalu, żegnajcie kryształowe wody, białe i samotne plaże.
Oby były to pierwsze koty za płoty, ale co to znaczy te koty?    
DZISIEJSZY RANEK            
piątek, 23 marzec 2012     
Już po kotach. Stoimy na swoim miejscu w ultra nowoczesnej i nowej marinie w Puerto Real z miejscem wynajętym na miesiąc za 528 USD, woda w cenie, elektryka dodatkowo. W marine są czyściutkie łazienki, sklepik nurkowy, wędkarski i z pierwszymi potrzebami. Internet działa czasami, może to się zmieni, podobnie jak brak pralni, którą instalują za dwa tygodnie. Na razie jedynym felerem jest to, że choć woda wokół nijak w niej pływać się nie da i to nie z powodu obecności menatów (słyszeliśmy jak sapią w nocy), ale bagno jest dla Shreka nie dla nas. Dodatkowo w trakcie pływania w mętnej wodzie jakieś gluty dotykają ciała i choć nie parzą jest to wielce nieprzyjemne.  
Na zdjęciu powyżej widać właśnie tę marinę. Jak to zabawnie w życiu bywa, miejsce ogólnego załamania Beaty spowodowanego zmęczeniem i w pewnym sensie rozczarowaniem stało się naszym i które lubimy.
Po nocy na kotwicy popłynęliśmy aneksem do widocznej mariny. Z bliska miejsce okazało się miłe, a ludzie uroczy. Dowiedzieliśmy się wszystkiego o okolicy, warunkach cumowania itd. Odwiedziliśmy też sklepiki, przeszliśmy z kilometr do większego marketu i ku uciesze Beaty kupiliśmy tam jej ukochane piwo Blue Moon. Świat wydał się od razu pogodniejszy.
Nie zostaliśmy jednak w tym miejscu i następnego dnia rano popłynęliśmy na południe do zatoki przy miasteczku Boqueron. Uznaliśmy, że Puerto Real jest zbyt oddalone od wszystkiego, malutkie i bez plaży, ażeby wyrobić sobie prawdziwą opinię trzeba mieć coś do porównania. 
Boqueron posiadało szeroką plażę z palmami i jak w Puerto Real wodę o kolorze kału z podobną przejrzystością. Marina okazała się droga i niezbyt zachęcająca, a miasteczko, choć dużo większe pogrążone było z sjeście trwającej tu od poniedziałku do czwartku. W dłuższy niż w innych krajach weekend czyli od czwartku wieczorem do niedzieli zwala się tu  tłum z miast. Z niemałymi kłopotami znaleźliśmy jedyną czynną restaurację, meksykańską wprawdzie, ale okazała się wyśmienitą. Ponieważ nie kupujemy wieprzowiny, za którą Beata nie przepada zamówiłem pieczone po meksykańsku żeberka. Jakiż był mój opad szczeny kiedy pojawiło się moje danie na szerokim jak stół talerzu i żeberkami długimi na 50 centymetrów. Dałem radę zjeść dwie trzecie popijając je często lokalnym piwem Medallia.    
ŻEBRA!
Plaża pod palmami posłużyła nam dwukrotnie, po południu i następnego dnia rano.  Piasek był na niej brudnawy, ale Moana natychmiast znalazła koleżanki i pluskała się cały czas w mętnej wodzie o temperaturze 28,5 stopnia! Kolor sraczki i temperatura sraczki, ale powoli zaczęliśmy się przyzwyczajać i do tego pływając, a za drugim razem już nawet było miło.
Wczoraj po lunchu podnieśliśmy kotwicę i wróciliśmy do Puerto Real. Nasza koncepcja była taka: chcemy zwiedzać wyspę i do tego Bubu nie jest nam potrzebna, to raz.
Samochód i tak wynająć musimy na cały okres pobytu tutaj więc oddalenie czy nie i tak nim będziemy się poruszać, to dwa  Mając samochód możemy zawsze na plażę podjechać, tą pod palmami odległej o 4 kilometry lub aneksem podpłynąć do dwóch innych obok nas. Myć się w morzu nie musimy, mamy świetne łazienki w marinie i też wszystko na łódce. Tańszej mariny nie znajdziemy, a ciągnięcie się dalej na wschód jest skomplikowane i też kosztowne, jako, że pod wiatr i na silnikach. Tak więc zapewniliśmy parking dla Bubu na miesiąc, na wylocie mariny gdzie jest trochę wiatru i bez sąsiadów z jednej strony z widokiem na mangrowia i góry za nimi.
NASZE MIEJSCE I OKOLICZNE CIEKAWOSTKI
Jesteśmy bardzo zadowoleni, samochód już klepnięty od poniedziałku, a do odległej o godzinę jazdy wypożyczalni zawiezie nas Amerykanin, sąsiad z pięknej łódki Super Maramu 2000 – marzenie wielu Francuzów. Ceny samochodów są zbliżone do tych w USA, największa kobyła full size to 700 dolarów za 4 tygodnie czyli 25 dolarów dziennie z taksami. W Europie za te pieniądze…
Powoli się organizujemy, znajomości nawiązują się same, często przez Moanę, która włazi ludziom na łódki i zagaduje. Poznaliśmy też naszych nieznajomych z przeprawy, o których pisała Beata, a których światełko towarzyszyło nam w nocą. Popłynęli już dalej.   

GRAMY W SCRABBLE ZAJADAJĄC ORZESZKI
M: mamo, daj mi jeszcze trochę.
B: nie dostaniesz, dostałaś już za dużo.
M: to poproszę tylko o jeden, albo lepiej dwa, ale wybieram trzy!

wtorek, 27 marzec 2012    
MOANA POKAZUJE BABCI, ŻE NIE MA BRZUCHA
Ruszyliśmy w podróż po Puerto Rico. Siedzimy teraz na tarasie hotelowego pokoju z nogą na plaży i palmą w tle w hałasie walących oceanicznych fal, na których szaleją przyjeżdżający tu po to deskarze 
Dzisiejszy ranek był trudny po wczorajszych urodzinach Beatki. Wczoraj zerwałem się o 7 rano aby z Georgem pojechać do wypożyczalni po nasz samochód. Sąsiad Georges, emerytowany kontroler ruchu lotniczego, zapewne wojskowy, poszedł na emeryturę w wieku lat 51, a teraz od kilku lat mieszkają z żoną Kim na swoim jachcie albo na Wyspach Dziewiczych albo obok nich czyli tu na Puerto Rico. Z nudów, a może potrzeby finansowej wrócił do pracy i kontroluje ruch na lotnisku w Aguadilla.
Samochód odebrałem, Mazdę 6 i całe szczęście, że taki duży bo prawie całe Bubu przeprowadziliśmy dziś rano do głębokiego bagażnika.
Wróciłem nim na Bubu zadziwiony systemem na drogach. Odległości podane są w kilometrach, a ograniczenia prędkości w milach na godzinę, benzynę kupuje się litrach, nie galonach, kosztuje plus minus dolara za litr.
Po lunchu pognaliśmy od razu na zakupy do centrum handlowego Walmart, Moana dostała upragnione duże klocki, takie same jakie miała w kamperze, a Beata w prezencie dwie pary butów. Kobieta droga jest dla mężczyzny i to wcale nie asfaltowa. Aż dwie pary butów naraz! Zwłaszcza, że chodzi o klapki za 8 dolarów para. Strasznie dużo wydajemy na ubrania i obuwie. Moje kosztowały 12, jakieś lepsze są czy co? Stare klapki z Gwadelupy, po Jaśku jeszcze, miały już tak wytartą podeszwę, że wbijały się do nóg wszelkie kolce. Pamiętasz Jasiek? Nie chciałeś ich nosić i śmialiśmy się, że formę do nich wzięli chyba z orangutana, tak były niewygodne. Jakoś dostosowały się do moich giczołów, albo to ja mam stopy człekokształtne. Kupiliśmy też czekoladowy tort urodzinowy, głównie ku uciesze Moany.
O dwudziestej strzelił korek od szamana, Beata z pomocą Moany zdmuchnęła świeczki z napisem „Happy Birthday 38” i zaśpiewaliśmy „Sto lat” po czym sącząc musujący napój zajadaliśmy torcik cudo. Z okazji wydano zgodę na wielokrotne dokładki. Moana w stanie wskazującym na spożycie tortu i kilku łyków szampana poszła spać.
FLYING TIME - CZAS LECI
Przygotowałem talerz wędlin, zwłaszcza suchych szynek włoskich i poszła pierwsza butelka wina kiedy pojawili się nasi sąsiedzi z prezentem dla Beaty w postaci wina, które natychmiast wypito. A potem jeszcze jedno.
Okazuje się, że Portorykańczycy będąc rodem z Hiszpanii spróbowali pójść drogą swoich korzeni i stworzyli państwową sieć hoteli o tej samej nazwie „Paradores”. Oczywiście na tym kończy się porównanie, tutejsze nie są luksusowymi hotelami w zamkach i klasztorach, ale miejsca są zazwyczaj dobrze dobrane.
Postanowiliśmy jechać najpierw na północ i na pierwszą noc zatrzymaliśmy się przy Islabela, gdzie Parador Villas del Mar Hau ma najlepszą plażę w Portoryko. Zajęliśmy najlepszy według nas pokój, w narożnym domku, bez sąsiadów z widokiem na ocean. Pokój był ogromny z dwoma szerokimi łóżkami, małą kuchnią, lodówką i dwoma fotelami i krzesłami ze stołem na tarasie. Dla nas idealnie, żywimy się przecież wieczorami sami, kiedy Moana już śpi.
NASZ POKÓJ I TARAS Z WIDOKIEM
Plaża, rzeczywiście była ładna na dodatek chroniona częściowo wysepką co tworzyło spokojną od oceanicznych fal płytką lagunę w sam raz dla dzieci. Był też w miarę dobrze utrzymany basen oraz kort tenisowy, co dopełniało możliwości zdrowego ruchu na świeżym powietrzu.
Wszystko w hotelu składającym się z małych domków przy plaży było lekko niedorobione, dokładnie jak się potem okazało, całe Portoryko. Ot takie USA „C” gdzie ludzie do pracy są skorzy jak na pozostałych wyspach Morza Karaibskiego mając jednak amerykańskie pieniądze. Na moją reklamację, że elektryczny kabel biegnący w poprzek naszych schodów jest na wysokości mojej szyi jest może trochę niebezpieczny, i że łatwo go podwiązać wyżej, pan od utrzymania powiedział: ach ten, nie przejmuj się to kabel telewizji kablowej, nie elektryczny więc niegroźny. Dopiero po mojej trzeciej interwencji, kiedy to za rękę porwałem panią z recepcji i pokazałem jej minę wisielca z kablem wokół szyi podniesiono go byle jak o 50 cm.
Sobota, 31 marzec 2012
Zwiedzanie Portoryko jest drogie i ma się nijak do USA gdzie porządne motele kosztują od 30 do 50 dolarów, a żywienie w bufetach za 8 dolarów od osoby jest wybitnie atrakcyjne. Tu hotele kosztują zawsze ponad 100 USD i to bez śniadań, za Hau zapłaciliśmy 117 za noc.
Po pierwszej nocy w nim i poranku na plaży pojechaliśmy w głąb wyspy do Gujataca Forest, aby po raz pierwszy zagłębić się w tropikalną dżunglę. Jadąc serpentyną nawet nie zauważyliśmy nieoznaczonego budynku rangersów i pognaliśmy dalej krętą wąziutką na niecałe dwa samochody drogą. Kiedy dojechaliśmy do sztucznego, jakich tu pełno, jeziora Guajataca, zawróciliśmy. Drogi oznaczone są generalnie dobrze, systemem amerykańskim, ale jeśli chodzi o parki i lasy stanowe nie należy mylić krajów. Kiedy w USA dojeżdżając słabą dziurawą drogą do Parku Narodowego asfalt nagle robił się idealny, wiedzieliśmy, że jesteśmy na jego terenie.
Znaleźliśmy w końcu domek uzbrojonych w kolty rangersów gdzie otrzymaliśmy niezbędne informacje, fotokopię mapki szlaków pieszych i poszliśmy w górę. Ogólnie las tropikalny charakteryzuje się wrzaskiem ptaków, tropikalną gęstą roślinnością i tropikalnymi ulewami. Mieliśmy wszystko.
ZNÓW W TROPIKALNEJ DŻUNGLI
Celem naszej wycieczki była Wietrzna Grota czyli Cueva del Viento. Dobrze oznaczony szlak wiódł górami z odłamem do wieży widokowej, z której roztaczał się fantastyczny widok na szpiczaste porośnięte wierzchołki zwane mogotes. Grota była wydarzeniem. To, że będziemy na trasie sami wiedzieliśmy, w książce gości był tylko jeden wpis z rana. Kiedy jednak zeszliśmy schodkami do pierwszej komnaty do której wejście wyrwane było jakby korzeniami drzewa schodzącymi pionowo na jej dno, zapowiadało to strachy. Ruszyliśmy jednym z dwóch korytarzy z niej wychodzących zaopatrzeni jedynie w maleńką latarkę z jednym LED-em. Co jakiś czas dochodził do nas pisk nietoperza, a w ciemnościach błyskało oświetlone oko jakiegoś zwierza.
KOMPLETNIE SAMI W WIETRZNEJ GROCIE
Posuwaliśmy się, ruchem posuwistym właśnie, wśród stalagmitów i stalaktytów co jakiś czas robiąc zdjęcie w celu raczej zobaczenia miejsca niż uwiecznienia go, flasz aparatu był dużo skuteczniejszy od latarki. Taka podróż podszyta strachem była jednocześnie fascynująca.
Poszlibyśmy zapewne głębiej, lecz brak porządnej lampy ostudził nasze górnicze zapędy.
Powrót był deszczowy i cieszyć się trzeba, że w końcu  przydały nam się nasze sztormiaki i Moanie też, która dzielnie szła sama całą drogę powrotną.

Z JAKIEJŚ OKAZJI BARDZO ZŁEGO ZACHOWANIA MOAMY
D: O nie! Moana dość! Już więcej nie chcę mieć dzieci!
M: Ja też już nie chcę mieć więcej rodziców!

Oczywiście Beata ma owsiki w tyłku. O! mówi, dwie noce w jednym miejscu, czas może się przemieścić.
No i z hotelu super lux, na plaży, z widokiem na ocean  przemieściliśmy się do ohydztwa w tej samej cenie za to z widokiem i dźwiękiem drogi szybkiego ruchu. Tragedia na życzenie. (Dementi!!!! Decyzja była obopólna, lecz Daru jest specjalistą od spychania winy za cokolwiek na innych. Chyba zresztą zacznę rubrykę „Jak Daru obarcza wszystkim, co złe innych – patrz mnie.” Pierwszy przykład z dzisiejszego poranka:
D: idę zrobić kawę
Kawiarka w hotelu ma dwa miejsca na kubki i należy nalać do niej wody do zaznaczonego miejsca, żeby się nie przelała. Słyszymy jak kawa się parzy i jak już teoretycznie była gotowa, Daru idzie dumnie po pełne kubki.
D: ożesz kurcze (cenzura), Beata zobacz, wszystko pływa w kawie. Co to za gówniana kawiarka!
Podeszłam, żeby sprawdzić, co to się mogło stać.
B: Daru zobacz jak postawiłeś kubek. Gdybym to ja tak zrobiła, nawet nie chcę wiedzieć jak byś ty zareagował.
Daru postawił jeden z kubków do góry dnem….
D: No wiesz co! To ty powinnaś robić kawę! Ja tu w tej ciemności słabo widzę!
No tak. Moja wina.
W powyższej sytuacji zmiany hotelu, decyzja była oczywiście obopólna, ale ktoś musi być tym kozłem ofiarnym. Koniec dementi. Na razie…)
Uciekliśmy rano wściekli rezerwując na dwie noce domek w dżungli.
Między innymi celem rezygnacji z piękna na korzyść ohydztwa było zbliżenie się do atrakcyjnych miejsc. Jednym z nich był największy na świecie teleskop radiowy w Arecibo. Każdy widział film z Jodie Foster „Kontakt” czy Bonda z Brosnanem kręcone właśnie w tym miejscu. Fakt, zbliżenie do kosmicznego wymiaru było niezwykle atrakcyjne i choć prezentowane ekspozycje były zbyt naukowe, mało przystępne dla laika, całość zasługiwała na wydatek - dzieci 6, dorośli 10 dolarów.
OBSERWATORIUM W ARECIBO – PO PRAWEJ WINDA Z LUDŹMI DLA PROPORCJI
Zadowoleni ruszyliśmy dalej do parku grot Camuy zobaczyć grotę Clara z zamiarem zjedzenia przed tym lunchu na polu piknikowym.
Durnowacie, choć byliśmy sami, podjechałem naszym w wyglądzie dość sportowym i niskim samochodem pod daszek ze stołem po trawie i już tak zostałem zakopany w błocie. Po grillowym lunchu, Beata poszła po rangersa, który pojawił się niezwykle szybko i za pomocą wyciągarki natychmiast nas wydobył z kłopotu. Widocznie nie byliśmy pierwsi zaliczający buksujące koła w tym podmokłym terenie. Na nasze szczęście, pojawiły się pierwsze promienie słońca i załapaliśmy się na ostatnie zwiedzanie groty, które już zapowiadano jako anulowane z powodu opadów.
LUNCH I ZAKOPANY SAMOCHÓD
Groty już widzieliśmy rożne i jakoś sceptycznie podchodziliśmy do tej wizyty wymuszonej przez Moanę, która notorycznie szuka Bolka i Lolka, a zwłaszcza słabo widzianej przez Beatę, która wyczytała, że zwiedza się ją wagonikami.
Wagoniki wprawdzie były, ale podwoziły tylko pod grotę, a późniejsze wrażenia zapierały dech w piesiach. Po pierwsze światło, rodzaj dyfuzji oświetlenia spowodowanej pyłem podwodnej rzeki, który tworzył rodzaj mgiełki nadającej atmosferę czasu londyńskiego smogu i Kuby Rozpruwacza. Po drugie, wprawdzie po Carlsbad w USA już nic nie zadziwi, jednak przestrzeń wewnątrz była imponująca, oświetlone słońcem wejście, a zwłaszcza druga oświetlona nim strona podziemnej przestrzeni z największą na świecie podziemną rzeką w dole, były skalnymi wielkimi kominami z zieloną czupryną na górze. Turystyczne zwiedzanie ze słuchawkami, ale jako ostatnie tego dnia więc tylko kilkuosobowej grupy pozostawiło w nas zachwyt mimo pozostawionych 15 USD od osoby. Specjalnie piszę o cenach aby móc zdać sobie sprawę z cen - tego dnia tylko dwie opłaty wejściowe wyniosły 56 USD.
GROTY W RIO CAMUY WARTE GRZECHU
Zbliżał się wieczór, pospiesznie pojechaliśmy więc w głąb gór, aby za dnia dotrzeć do TJ Ranch, gospodarze ostrzegli nas, że trafienie do nich po zmroku zakrawa na cud. Z komputerem na kolanach i otwartą stroną z opisem dojazdu, bez większych niespodzianek po drodze, dobrnęliśmy na miejsce.
NOWA DROGA 10 I ZAPORA PEŁNA DREWNA Z GÓR
Trudno określić to uroczysko wbite pomiędzy skalne porośnięte roślinnością ściany. Trzy domki dla gości, centralnie położona sala restauracyjno-wypoczynkowa z kuchnią, wszystko na trawniku wśród drzew pomarańczowych, intensywnym zapachu ich kwiatów, bananowców i wszystko to w nieopisywalnym hałasie ptaków i żab Coqui.
TJ RANCH
Zajęliśmy domek z łóżkiem królewskim (full size = 140, queen size = 160, king size = minimum 180 cm) dla nas i mniejszym dla Moany, werandą i łazienką z przedsionkiem na walizki. W oknach generalnie nie używa się szyb, wystarczy moskitiera i okiennice.
Zapadł wieczór, zasiedliśmy na naszej werandzie przy kolacji w czasie której trudno było rozmawiać z powodu hałasu. To jakieś przekleństwo, w dwa pierwsze wieczory rozmowę utrudniał hałas fal oceanicznych rozbijających się na plaży, potem ciężarówek na drodze szybkiego ruchu, a teraz żab, ptaków i sów. Klątwa jakaś, Panie!
Pobudka była naturalna, słońcem i śpiewem. Dźwięki zmieniły się na bardziej wykwintne w porównaniu do tych nocnych, bardziej monotonnych. Takie przebudzenie marzeń.
Śniadanie wliczone w cenę domku (120 USD) było nie kontynentalne. Jajecznica na bekonie, tutejsze pieczone banany słodkie i dry czyli te same dojrzałe i nie, sok z pomarańczy rosnących koło domków i inne owocowe i chlebowe dodatki. Trochę nie nasz to był styl, jako poranni jogutrowcy, jemy dopiero w południe. Ale jak w cenie…
CZAS NA RANCHO I CD ROM Z PAJĘCZYNY
Napchani ruszyliśmy w drogę zaopatrzeni w kanapki zamiast lunchu. Zamówiliśmy u  Toniego (gospodarza) kolację, jako, że z niego podobno kucharz nie lada, Beatka sałatkę z ośmiornic, a ja kotleciki jagnięce. Celem porannej wyprawy była pobliska grota Window Cave.
W GROCIE
Nie jednak grota była atrakcją, a właśnie okno z niej. Po półgodzinnym spacerze dochodziło się do wejścia do groty, schodziło w dół aby w oświetleniu przyniesionej latarki dotrzeć po stu metrach do wielkiego otwarcia w ścianie z widokiem na całą okolicę z płynącą 300 metrów niżej rzeką. Imponujący to był widok. Na rzece tej wybudowano zaporę-elektrownię przez którą dojeżdżaliśmy właśnie do naszego uroczyska.
BEATKA W WINDOWS 38
Po południu pojechaliśmy do lasu stanowego. Centrum turystyczne było zamknięte mimo weekendu, na campingu nie było nikogo, a szlaki były nierozpoznawalne w gąszczu. Mamy wrażenie że ze względów bezpieczeństwa zaniechano tego rodzaju turystyki.
Po rozmowie z innymi turystami, którzy też nie znaleźli śladu szlaków, poszliśmy dalej drogą poza zamkniętym szlabanem. Moana gnała na hulajnodze, my podziwialiśmy niesamowitej wielkości i gęstości bambusowce. Miejscami było prawie ciemno pod nimi. Ciemności spowodowane były też zaciągającym się niebem, w końcu lunęło i pojechaliśmy do domu skorzystać trochę z czarującego miejsca.
BAMBUSY
Basen był zaniedbany, woda zielona, podobnie jak ściany, Moanie jednak to nie przeszkadzało, nawet Beata zmusiła sie do wejścia do niego.
MOJA IDYLLA
Na tym jednak idylla się skończyła. Zanikł prąd i włączył się agregat głośniejszy niż ptaki, fale i ciężarówki razem wzięte. I nie pomogły wysiłki Toniego, jego przepyszna i olbrzymia sałata z ośmiornicami, kotleciki jagnięce cud w ilości nie do przejedzenia, które nawet Moana zajadała jak zwierzę, rękami i cala ufajdana w sosie – łby mieliśmy jak dynie.
Prąd i śpiew ptaków wrócił kiedy byliśmy już po wszystkim na werandzie grając w scrabble.
Przygoda z agregatem nie zniweczyła jednak zachwytu miejscem, a spacer i opowieści po śniadaniu w towarzystwie Joany zwanej Juanitą, amerykanki, która przed trzydziestu laty wyszła za Portorykańczyka jeszcze dodały mu uroku. Przed południem ruszyliśmy w stronę stolicy.
ŻEGNAJCIE TJ RANCH CZYLI TONI & JUANITA
Czekałam na wyjazd w głąb kraju, żeby ustosunkować się do Portoryko - to co widzi się mieszkając na Bubu na kotwicy lub w marinie i robiąc kilka kroków na prawo lub lewo nie jest wystarczające, żeby móc wybudować sobie kompletny obraz kraju.
Nie byliśmy jeszcze w żadnym większym mieście, więc na ten temat nie mam jeszcze nic do powiedzenia. Jeżeli chodzi o prowincję różni się ona według mnie od innych wysp, które poznaliśmy. Albo inaczej, łączy pewne elementy dodatkowo dając odczuć wpływ USA.
W celu zobrazowania moich spostrzeżeń: architektura jest niska, domy niewielkie i bardzo kwadratowe (Daru usiłuje wypatrzyć w niej styl „art deco”, jak dla mnie jest zbyt pobłażliwy). Prawie każda willa jest zakratowana. Osobiście dopatruję się w tym podobieństwa do domostw na Kubie, choć większość z nich jest tutaj dużo bardziej zadbana. Place główne w miasteczkach również przypominają Kubę. Rasa ludności podobnie.
Czarnych nie ma, nie widziałam ani jednego murzyna jak dotąd, aczkolwiek fizjonomia kobiet przypomina mi Jamajki: Szczupłe jak koniki polne dziewczęta do 13 lat zamieniają się w okrągłe, pulchne kobiety o wybujałych damskich atrybutach z przodu i z tyłu i ewidentnie jest to doceniane przez tutejszych mężczyzn. Świadectwa ludzi przyjezdnych potwierdzają się co do pracowitości tutejszej populacji, czyli mañana: jak najmniej robić i jak najwięcej bujać się na fotelach na graniczących z ulicą tarasach. To właśnie odzwierciedla się w tych wszystkich niedoróbkach, o których pisał Daru. Poza tym dużo piją, szczególnie w weekendy. Prawie cała wyspa wysypuje się w tedy na plaże, ludzie bujają się w płytkiej wodzie i przez cały dzień piją piwo lub rum. Takie tłumy przerażają nas, dlatego na piątek, sobotę i niedzielę postanowiliśmy zaszyć się w głębi kraju.
Krajobrazy ze swoją soczystą zielenią i tropikalnymi lasami przypominają Dominikę, szerokie połacie dolin przywołują na myśl Saint Vincent. Jest i trochę Grenady, a wycieczki po lesie miejscami są jak na Gwadelupie. Jednak charakterystyczne „mogotes”, czyli wyrastające nagle, strzeliste i szpiczaste pagórki częściowo skaliste z urwiskami,  częściowo porośnięte gęstą zielenią są jednak bardzo swoiste. I bardzo piękne. Jazda między nimi krętymi, wąskimi na jeden samochód drogami jest prawdziwym przeżyciem. Zaleca się wyłączenie radia, uchylenia szyby w celu usłyszenia klaksonu zbliżającego się z przeciwnej strony do zakrętu samochodu, a mijanki to nie lada majstersztyk. Pół biedy jeśli jedzie się od strony ściany, bo próba zjechania trochę z drogi jeśli się znajduje po stronie zbocza może zakończyć się dachowaniem. Widoki jednak wynagradzają ten stres.
Podobne mogotes widzieliśmy na Kubie w dolinie Vinales, z tym, że tam było ich zaledwie kilka (dlatego są tam ewenementem).
Szkoda, że nie ma tutaj tras pieszych po szczytach tych tworów tektonicznych, oglądanie musi mi wystarczyć, choć ślinka cieknie.
Wracając do ludzi, pomijając swoiste lenistwo, powolność (jak wszędzie w tropikach, lepiej się nie spieszyć), to są oni tutaj nad wyraz mili. Po bahamskich doświadczeniach, tych pozytywnych, myślałam, że był to szczyt możliwości, a tu proszę zostałam zaskoczona. Mimo iż moje pierwsze zejście na portorykańską ziemię rozczarowało mnie estetycznie, to od początku poczułam tą bijącą od wszystkich poznanych serdeczność

Komentarze