PAŹDZIERNIK 2017 - PORTUGALIA, HISZPANIA, FRANCJA



Wtorek, 22 sierpnia 2017
No i kotwica. Kotwica nazywa się Duda.
Jak każesz siadać - siada, jak każesz leżeć - leży, jak każesz podpisać - to nie podpisuje choćby nie wiem co. Duda to piękne hiszpańskie imię dla naszego psa. Co znaczy? Google tłumacz pomoże.
DUDA
Po miesiącach wątpliwości i rozmów, robieniu list z za i przeciw, zdecydowaliśmy się na kupno psa czyli dołożyliśmy sobie element, który jeszcze bardziej ograniczy naszą swobodę poruszania się. Nie mogliśmy jednak nie dać Moanie szansy na posiadanie psa, mamy w końcu dom z ogrodem. Jest to więc pies Moany, oddała na jego kupno wszystkie oszczędności w postaci 200 Euro.
I TAKIE KWIATKI ROBIŁA MOANA ABY ZDOBYĆ PSA
Duda jest chodzącą słodkością z charakterystycznym młodzieńczym zapałem do gryzienia wszystkiego. Biada pozostawionym butom, papciom, ścierkom czy telefonom. To czteromiesięczna suczka rasy Rhodesian Ridgeback zwana w Hiszpanii Rodesiano. Po Ubu, która odeszła 10 lat temu znów zdecydowaliśmy się na tę trudną w obsłudze rasę mającą jednak wiele walorów nieznanych innym psom. Przywieźliśmy ją spod Toledo.
Wrócę jednak do czasów po ostatnim wpisie choć nic niezwykłego się nie wydarzyło.
Oczywiście coś tam się działo, był Dzień Kanaryjski, cotygodniowe zakupy na biopolach Sergio, moja walka z sadzeniem ogórków i pierwsze ich kiszenie, zdany egzamin na żółty pas judo Moany, wycieczki na różne kanaryjskie święta, ot zwykłe życie bez specjalnych wstrząsów.
Po nartach, w czasie ferii wielkanocnych, byliśmy w Polsce i święta spędziliśmy z rodziną w naszym wiejskim domu, który przygotowaliśmy do letniego sezonu najmu.
ŚWIĄTECZNE ZABAWY
Reszta czasu to wizyty u przyjaciół na Śląsku, w Warszawie i Krakowie. Były to pełne dwa tygodnie, jako że nie planowaliśmy więcej pobytów w Polsce tego roku. Jakoś jednak nie jestem fanem spędzania tam czasu od kiedy zawęził się nam czas wolny ze względu na szkołę Moany, a i również ze względu na panujący tam klimat i to ten szeroko pojęty.
BIO PLANTACJE SERGIA, MOJE PIERWSZE OGÓRKI, DZIEŃ KANARYJSKI W DOMU I MOANA JUŻ RZUCA FACETÓW
KANARYJSKIE WYSYPYWANKI I MOANY KOLACJE
NIEUSTAJĄCO ZWIEDZAMY TENERYFĘ
A propos Moany. Nasza córka rozczarowana była z początku tym, że tytuł filmu "Moana" Disneya w Europie zmieniono na "Vaiana". Szybko jednak zrozumiała, że jej imię, tak niespotykane dotąd, będzie ciągle atrakcyjne i nie pojawi się tysiąc Moan o 10 lat od niej młodszych. Jedna Moana już jednak była. Proszę sprawdzić: Moana Pozzi. To pewnie ona sprowokowała europejską zmianę tytułu filmu. Hehe, amerykanie internetu nie mają więc tytułu nie zmienili. Film podobał się wszystkim choć brakowało w nim muzycznego szlagieru.
MOANA - VAIANA?
Drugie a propos Moany to koniec szkoły. Zakończyła rok z wynikami wyśmienitymi i opiniami jeszcze lepszymi. Miłe to dla rodziców.
Jednak ostatni miesiąc szkoły, czerwiec, był już myśleniem o zbliżających się wakacjach oraz o naszym przyszłorocznym wiosennym wybryku przewidzianym na przełom marca i kwietnia. O tym ostatnim na razie jeszcze sza. Wakacyjne plany były niczego sobie.
W pierwszym rzędzie nadaliśmy w Polsce nasz dachowy samochodowy namiot. Ma już 25 lat i po sprawdzeniu jego stanu, który okazał się wyśmienity, włożeniu do niego czystej pościeli pojechał w podróż do Huelvy, miejsca naszego przyjazdu promem z Teneryfy.  
Choć urwaliśmy Moanie dwa dni szkoły ze względu na datę wypłynięcia promu, to o mało do niej jednak nie wróciła. Prom był o 6h00 w czwartek, a o 18h00 w środę nasze auto było jeszcze rozebrane na części po ponad tygodniowym pobycie w warsztacie. W końcu znalazłem solidnego mechanika, który określił powody wycieków i grzania się silnika. Zamówiono i wymieniono jedną z trzech chłodnic, dorobiono część do układu kierowniczego zamiast zmieniać jego całość, jak to mają w zwyczaju serwisy Volvo (z 1.500 euro zrobiło się 80!) i jakimś cudem złożono samochód, który odebraliśmy o 22h00 aby wstać o 4h00.
No i pojechaliśmy na prom i w podróż bez prób czy kontrolnej jazdy z jakimś dziwnym dźwiękiem spod auta i skrzypiącą kierownicą. Z tymi samymi dźwiękami wróciliśmy na Teneryfę po zrobieniu 5.100 km ze średnią spalania 6,3 litra, co jak na samochód mający pięciocylindrowy silnik diesla, 330 tys. kilometrów na liczniku i jeszcze z namiotem na dachu jest fantastycznym wynikiem. 
Po nocnym wjechaniu na prom najpierw zjedliśmy śniadanie aby po nim paść w naszej kabinie snem mocnym aż do lunchu. Uff. Wszystko się udało. Jak zwykle na ostatnią chwilę.
Dwa dni na promie z jedną nocą to głównie czytanie, jedzenie i ... brak dziecka. Moana znikała pomiędzy posiłkami, mogliśmy więc grać w Scrablle i czytać do woli nadrabiając brak czasu dla siebie ze względu na nadmiar zajęć związanych z przygotowaniem domu i ogrodu do półtoramiesięcznej nieobecności. Założyłem w tym czasie wszędzie automaty do podlewania, przyciąłem żywopłoty, krzewy, aby i tak wrócić do dżungli.
NA PROMIE MOANA JUŻ MARZY I INNE ZABAWY
Prom przypłynął spóźniony o godzinę, rozładowanie trwało w nieskończoność i na camping w Huelvie dotarliśmy dopiero przed północą. Namiot czekał i z pomocą trzech ochroniarzy wrzuciliśmy go na dach (choć to tylko 65 kg) po czym jeszcze dodatkowe pół godziny przykręcaliśmy z Beatą przy recepcji uchwyty, które w ramach prac ślusarskich musiałem dorobić aby pasowały do niestandardowego bagażnika Volvo (ale byłem dumny z efektu!).
Przed pierwszą, mimo zakazu poruszania się samochodem po campingu o tej godzinie, zajęliśmy miejsce, przekąsiliśmy resztki zabranego z domu i z promowej stołówki jedzenia i wtarabaniliśmy się na dach. W namiocie pachniało świeżą puchową pościelą.  
Noc była słaba. Nie wiem czemu przed 25 laty kupiłem tak mały namiot, zapewne zmyliły mnie wtedy wymiary 205x135. Nie wziąłem pod uwagę wewnętrznej konstrukcji podnoszącej górną część i ... dziecka.
Błędem było spanie trzema głowami w jedną stronę i po zmianie kierunku Moany następnej nocy wszystko było ok.
PIERWSZY DZIEŃ WAKACJI - KOLUMB I NASZ NAMIOT
Huelva. Na campingu (niespodzianka: cena campingu aż 36 euro za noc) zostaliśmy dwie noce korzystając z plaży, spacerując po mieście i ucząc się żyć w nowych campingowych warunkach. Szybko okazało się, że świetnym pomysłem było zabranie elektrycznego czajnika - zawsze w łazienkach jest gniazdko i można zagotować wodę na kawę czy herbatę. Idealnym też okazała się mała jednopalnikowa gazowa kuchenka, do której wzięliśmy garnek do gotowania na parze. To też był świetny pomysł, dół służył do gotowania jajek, a kiedy zrobione na parze warzywa czekały na danie z dużej patelni, nie stygły mając pod sobą wrzątek.
Jeśli ktoś myśli, że w Polsce jest dużo bocianów powinien przyjechać do Huelvy. Setki słupów elektrycznych opanowanych przez bociany, a na każdym z nich dwa, trzy czy cztery gniazda. Czyli na jednym słupie często urzędowało 16 bocianów! Niesamowity widok.
DZIWY W HUELVIE
Szybko opuściliśmy Hiszpanię chcąc zrealizować częściowy cel wakacji, czyli zwiedzenie południowej Portugalii, jako że północną jej część objechaliśmy w roku ubiegłym. Na początek poszło Faro.
Jakież było nasze zaskoczenie, że tak turystyczna i znana starówka była malutka, intymna i przede wszystkim pusta. Lunch zjedliśmy w jednej z trzech knajpek zdziwieni sposobem podawania ostryg na ciepło, ale surowych. We Francji otwiera się je specjalnym nożem (mam dwa) trochę się męcząc, a w Portugalii wkłada się je na chwilę do gorącego piekarnika i otwierają się same. Niespodzianka smakowa, ale nie negatywna.
FARO
Co innego następne miasteczko - Lagos. Tamtejsza starówka jest wielka pełną gębą, okraszona knajpami, butikami z pamiątkami, kapeluszami i wszelkim badziewiem oraz tłumem ludzkim. Stare miasto Lagos przechodzi w nowe, wybudowane na podobnym schemacie z pięknymi kamiennymi mozaikami na pieszych ulicach zadaszonych materiałowymi płachtami chroniącymi przed słońcem, przez co w jakiejś formie przypomina ono galerię hipermarketu.
LAGOS
W Lagos mieszkaliśmy na campingu o standardzie pamiętającym czasy przed unijne (za to za 13 euro i w samym centrum). Miasto ma też inne zalety, prócz ładnej części jachtowo portowej, z jednej jej strony znajdują się plaże z falami dla surferów, a z drugiej urokliwe wybrzeże gdzie wśród wysokich klifów wciśnięte są małe intymne zatoczki-plaże, szybko jednak zakrywające się cieniem, otwarte są bowiem na wschód.
WYBRZEŻE LAGOS UROCZE
Całe wybrzeże regionu Algavre jest niezwykle atrakcyjne, skaliste z plażami z jasnego piasku. Woda jest jednak chłodna, cóż to Atlantyk, a nie gorące Morze Śródziemne.
Z Lagos jest już blisko do najbardziej wysuniętego na południowy zachód cypla Europy Cabo de Sao Vincente oraz położonego obok fortu Sagres. W tym ostatnim Vasco da Gama uczył nawigacji czego pozostałością jest wielka róża wiatrów. Rozumiemy przeszłe nacje, które stojąc na tym cyplu zadawały sobie pytanie: co tam jest dalej?
CABO DE SAO VINCENTE I FORT SAGRES, TAM WSPOMNIENIA VASCO DA GAMY
Od tego miejsca droga na północ wiedzie przez Południowo-Zachodni Park Krajobrazowy Alentejano i Wybrzeże Vicentina, które są wybitne widokowo. Zatrzymywaliśmy się wielokrotnie podziwiając dziwy natury aby w końcu spędzić noc na campingu w Villa Nova de Milfontes. Miejsce nieszczególne, dwa campingi, plaże pełne ludzi, część z nich od strony wpływającej tam rzeki.
ATRAKCYJNE POŁUDNIOWO-ZACHODNIE WYBRZEŻE PORTUGALII
Jadąc ciągle na północ w stronę Lizbony nie objechaliśmy wielkiej delty rzeki Sado tylko pojechaliśmy na koniec mierzei skąd do Setubal przepłynęliśmy promem. Zawsze to jakaś atrakcja.
VILLA NOVA DE MILFONTES I NA PROMIE
Na noc pojechaliśmy na camping miejski w Sesimbra. Wymarzliśmy się tam znacznie, zwłaszcza Moana dyskutując z Kanadyjczykami do późna, co skończyło się następnego dnia gorączką, która dała o sobie znać zaraz po wycieczce na niezły wczesno-średniowieczny zamek.
ZAMEK W SESIMBRA CIEKAWY I LODOWNIA NA CAMPINGU
Z tą gorączką i tak się dobrze złożyło - najbliższe trzy noce mieliśmy spędzić w apartamencie w Lizbonie, a nie w namiocie na campingach. Zaczęło się jednak dziwnie.
W Lizbonie pod wskazany przez Booking adres dotarliśmy wczesnym popołudniem. Poszukiwania drzwi wejściowych niewiele dały bo było ich kilka, podobnie jak naciskanie po kolei wszystkich guzików interfonu. W końcu od tyłu otworzyła mi mieszkająca w oficynie Chinka mówiąca jedynie swoim narzeczem pokazując mi główny dom od strony ulicy. Na podwórku był wprawdzie parking, ale bez żadnego auta, a wszystkie okiennice domu były zamknięte.
Zaczęliśmy się niepokoić, a próba zadzwonienia pod podany numer telefonu pod którym odezwał się po portugalsku automat jeszcze podniosła nam adrenalinę. Wyglądało na to, że zostaliśmy oszukani. Poszedłem też do małego muzeum obok domu z pytaniem czy czasami przychodzą do nich ludzie pytając o sąsiedni dom. Potwierdzająca odpowiedź, z dodaniem, że nic na temat tego domu nie wiedzą utwierdziła nas w przekonaniu, że to koniec. No pięknie i jeszcze Moana w aucie z gorączką.
Zadzwoniłem ponownie bez nadziei, a tu nagle odezwała się miła pani i z uśmiechem zapytała o maila ze wszelkimi informacjami, którego wysłała nam dnia poprzedniego, że trzeba w interfonie wstukać kod, że w hallu leży koperta z naszym nazwiskiem, kluczem i pilotem do bramy oraz wszelkimi informacjami.
Jakież było nasze zdziwienie kiedy weszliśmy do budynku. Nie był to hall apartamentowca tylko pałacyku, z pięknymi kamiennymi posadzkami, stiukami na ścianach i fikuśnymi sufitami. Nasz apartament był jego niewielką częścią z kuchnią z najwyższej półki, jadalnią i podwójnym salonem. W pokoju było wielkie łóżko, a obok wspaniała łazienka. Wyposażenie, podobnie jak kuchnia było niestandardowe, a malowidła na ścianach, mozaikowe parkiety dawały poczucie luksusu. Wszystko to za 100 euro dziennie. No i darmowy parking za domem co było już samo w sobie wydarzeniem - byliśmy w ścisłym centrum stolicy. Jedynym mankamentem była lekko chora Moana. Zamiast więc napawać się urokiem restauracji zrobiliśmy zakupy i pyszną kolację w domu.
LUKSUSIK W LIZBONIE
Następnego dnia poszedłem zwiedzać Lizbonę sam. Moana łóżkowała, Beata czytała.
Lizbona, hmm, nie wiem jak to ująć w słowa. Tyle piań zachwytu słyszałem o tym mieście, że mogłem jedynie je potwierdzić lub się rozczarować.
Niewątpliwie jest to miasto obowiązkowe do zobaczenia i atrakcyjne. Jego historia, położenie na wzgórzach, nad największą rzeką półwyspu Iberyjskiego, tramwaje, tramwaje-windy, atmosfera, wszystko nakazuje piać. Coś jednak mi nie pasowało, przeszkadzał mi smród spalin wszechobecnych samochodów i trójkołowych taksówek, nawet na starówce przy zamku. Może po prostu już nie lubię wielkich miast i tłumu. Z perspektywy czasu jednak mogę powiedzieć, że Lizbona jest niewątpliwie atrakcyjnym miastem, co więcej nieźle funkcjonuje jako stolica, w których zazwyczaj ceny są wyśrubowane, a tam nie.
DZIWY LIZBONY: MOZAIKOWE POSADZKI
Snułem się cały dzień po mieście i choć Lizbona jest miastem wielkim, jak to zwykle bywa w większości miast, najważniejsze miejsca można oblecieć w jeden dzień. Dopiero potem zaczynają się smaczki i detale, których trzeba szukać i się nimi rozkoszować.
DZIWY LIZBONY: WINDY, TRAMWAJE, TUKTUKI.
Następnego dnia przyszła kolej Beaty na zwiedzanie, a ja spędziłem dzień z Moaną w naszym pałacyku grając w gry.
DZIWY LIZBONY: GOLDEN GATE? NO I PORTUGALSKIE KRĄGŁOŚCI i SZPICE
Trzeci dzień był już wspólny, pokazaliśmy Moanie co potrzeba, pojechaliśmy tramwajem trącym o mury domów i zrywającym lusterka nieuważnym kierowcom, głównie turystom. Obeszliśmy zamek, zjedliśmy lunch w restauracji na starówce, potem obeszliśmy dzielnicę Alfama aby zjeść kolację w knajpce niedaleko domu w dzielnicy Bairro Alto. Oczywiście razem zwiedzało się przyjemniej.
AL... FAMA NIESIE KABLE
KATEDRA I WZGÓRZA LISBOA
TAKIE TAM RODZINNE KORZENIE MOANY
Czwartego dnia opuściliśmy nasze lokum i pojechaliśmy samochodem do pobliskiego Belem zobaczyć cud architektury Manuelińskiej klasztor Hieronimitów oraz znaną na całym świecie wieżę.
Wszędzie były kolejki, a zwiedzanie drogie. Na zobaczenie trzech obiektów rodzina musi wydać 100 euro. Nam się udało, kupiliśmy łączony bilet w klasztorze więc potem przed wieżą czekaliśmy tylko 30 minut kiedy to inni sterczeli w słońcu godzinami.
KLASZTOR HIERONIMITÓW WYBITNY
I JAKIE BOGACTWO DETALU
W BELEM, A ŻE WIEŻA KAŻDY WIDZI, NAWET KOLEJKA
Po zaliczeniu obiektów o walorach niebywałych i detalach jakie widuje się tylko w maurowskich budowlach Alhambry, zjedliśmy rybny lunch w knajpce obok, niedrogiej i dobrej co zazwyczaj jest rzadkością w tak turystycznych miejscach.
Nasyceni pognaliśmy do miejscowości Sintra położonej w niewysokich górach i posiadającej wiele niezwykłych obiektów. Jednym z nich jest zamek Maurów dos Mouros (inne to: Pałac da Pena, Pałac Regaleira i Pałac narodowy de Sintra). Wejścia do nich kosztują niebotycznie, co więcej nie ma biletów łączonych więc rodzina trzyosobowa musi wydać 150 euro aby te obiekty zobaczyć.
Generalnie mieliśmy pecha i szczęście, zamek Maurów za 22,50 euro był niezwykły swoim położeniem, ale tego dnia nie skorzystaliśmy w pełni z jego walorów, mgła zasnuła wszystko i obyło się oglądaniem detali bez widoku globalnego, a Pałac da Pena za jedyne 46 euro odpuściliśmy sobie ze względu na kompletny brak widoczności. Czysta oszczędność bez goryczy.
W SINTRA DOS MOUROS NO I CHMUROS
Do campingu w okolicach Mafry dotarliśmy późno. Miejsce było zatrważające, rodzaj slumsów gdzie każdy wybudował swoje siedlisko i spędza tam lato. Ohydny bałagan przestrzenny, brak estetyki i przede wszystkim nic ciekawego w okolicy. Nas, turystów przejezdnych na jedną noc cena 13 euro zadowoliła, choć widok na jakąś budowę nie powalał z nóg.
Z pałacu do slumsów aby zaraz potem znów trafić do pałacu.
Hotel Parador "Los Reyes Catolicos" w Santiago de Compostella jest miejscem w każdym stopniu wybitnym. Wybudowany w latach 1501-1511 jako królewski szpital dla pielgrzymów był używany do XIX wieku aby w poprzednim stuleciu stać się hotelem. Dla turystów dostępna jest tylko jego główna fasada znajdująca się przy głównym placu miasta, wnętrze jedynie dla gości hotelowych. Mieszkałem w nim już kiedyś i koniecznie chciałem pokazać ten obiekt Moanie i Beacie.
JAK KRÓLOWIE, ALE NIE KATOLICCY
Pomijam, że wjeżdża się samochodem na główny plac gdzie obowiązuje zakaz ruchu, to sprzed hotelu walizki zabiera hotelowy boy, a zaraz potem po oddaniu kluczyków samochód znika w hotelowym parkingu podziemnym, taka Ameryka. Chyba trochę śmiesznie wyglądaliśmy z namiotem na dachu i pełnymi lodówkami turystycznymi.
NA PODWÓRCACH CISZA PRZESZYTA ECHEM HISTORII
Jednak nie to było szokujące, to była tylko wartość pieniądza. Szokującym jest wejście z wielkiego gwarnego placu na ogrodowy podwórzec (są cztery) otoczony podcieniami i znaleźć się w kompletnej ciszy przeszytej tylko echem historii. Prawdziwy luksus za proporcjonalnie niewielką cenę - dwie noce z królewskimi śniadaniami dla 3 osób i parkingiem kosztowały nas 350 euro.
Wielkie łoże, nowoczesna łazienka z podwójnym prysznicem i wanną stały w opozycji do zabytkowych mebli i obrazów, staroci z którymi obcuje się przechadzając się tu i tam - od zwiedzenia hotelu zaczęliśmy bowiem pobyt w Santiago. Kiedy delektowaliśmy się powitalnym winem oferowanym stałym klientom Moana wrzucała drobne do studni mówiąc: "Kiedyś tu wrócę!".
ZWIEDZAMY... NASZ HOTEL. SZKODA, ŻE TOALETY WSPÓLNE.
Dwa dni wystarczyły aby zobaczyć wszystko co należy, jedynie wieżę katedry przysłoniono rusztowaniem. Oczywiście zaliczyliśmy też specjalność regionu, najdroższe morskie danie Hiszpanii, Percebes. Kilogram tych skorupiaków kosztuje 120 euro co jest kolosalną kwotą, jako że 70% talerza to odpady. Palce lizać jednak po tych 30%.
SPECJAŁY SANTIAGO: CAMINO I PERCEBES
Wieczorny koncert w podcieniach obok hotelu również świetnie wpisał się w atmosferę tego atrakcyjnego miasta.
STARE SANTIAGO SIĘ PODOBA
A I NOWE JEST, TEŻ KAMIENNE
JAK PRZYSTAŁO NA MIEJSCE PIELGRZYMKOWE MOANA DORABIA NA LODY
Mimo tych chwil euforii, wierciły się te moje Panie wewnętrznie nie mogąc się doczekać wizyty u naszego pieska, którego mieliśmy odebrać miesiąc później, już po koloniach Moany. No i pognaliśmy 660 kilometrów do Toledo, na szczęście cały czas autostradą. 
Toledo to miasto niespodzianka. Przede wszystkim camping marzenie z wielkim basenem, dobrą restauracją i widokiem na miasto usytuowane na ... . No właśnie, z daleka wygląda, że miasto zajmuje jedno zbocze jakby pasma gór, ale potem okazuje się, że jest na wzgórzu, a od skalistego pasma gór odcina je przełom rzeki Tag. Tag, tak, ta sama rzeka, którą widzieliśmy w Lizbonie, najdłuższa rzeka półwyspu.
Miasto jest urocze, między innymi z powodu tego, że położone jest w zakolu rzeki właśnie. Bardzo nam się podobało zwłaszcza, że było pustawe podobnie jak nasz camping El Greco (32 euro za noc).
CAMPING I BASEN Z WIDOKIEM
TOLEDO - PALUSZKI LIZAĆ
EWIDENTNIE UROCZO
Następnego dnia pojechaliśmy zobaczyć Dudę. No nie było to łatwe spotkanie ze świadomością, że to tylko na chwilę. Moana tuliła pieska, my gaworzyliśmy z ojcem nieobecnego właściciela. Cóż, stało się jasne, że mamy psa, no i widać też było, że model z Dudy niemały. Dziś potwierdza to każdego dnia.
ODWIEDZINY U DUDY
W dzień zwiedziliśmy miasto, a wieczorem podczas powrotu na piechotę Moana wchodziła do każdego napotkanego sklepiku pytając o szampana, "no bo jest dziś święto moich rodziców". Rocznicowego szampana kupiliśmy w końcu w campingowej restauracji i po spędzeniu tam drugiej nocy pojechaliśmy do ambasady Francji w Madrycie aby przedłużyć nasze z Moaną paszporty oraz zrobić jej dowód osobisty.
W ambasadzie Francji trafiliśmy na wybitnie niemiłą zołzę i stało się jasne, że po wspomnieniach ambasady w Warszawie i mojego statusu VIP nie pozostał żaden ślad. Uff, przynajmniej odbiór dokumentów odbędzie się w przyjaznej człowiekowi placówce konsularnej na Teneryfie.
Opuszczaliśmy Madryt z niesmakiem gnając na południe Francji na kolonie Moany. Po drodze zwiedziliśmy Bilbao i Muzeum Guggenheima. Dobre słowo zwiedziliśmy muzeum, bo i samo muzeum to obiekt artystyczny, podobnie jak jego wystawy. Było interesująco, nawet dla dziecka.
W BILBAO MUZEUM GUGGENHEIMA I STALOWE WYGIBUSY
SAMO MUZEUM JEST WYSTAWKĄ
SĄ TEŻ NASZE ULUBIONE!
Znów zaletą okazał się nasz samochód, z namiotem na dachu ma 1,95 m, wjeżdżamy nim więc do każdego podziemnego parkingu! Dlatego tak walczymy o to nasze stare Volvo, wszystkie nowe 4x4 z wysokim prześwitem są już na to za wysokie.
UFF, SMAKI JUŻ FRANCUSKIE
PORZUCAMY MOANĘ, KTÓRA OD RAZU SIĘ SOCJALIZUJE. RESZTA SIĘ NIE ZNA.
Po odstawieniu Moany na kolonie pojechaliśmy w Pireneje do St. Lary pochodzić po górach. Kamping był zacny, miejsca wielkie, odseparowanie wysokim i gęstym żywopłotem. Był też basen. Zostaliśmy tam cztery noce wybierając najbardziej różnorodne trasy na każdy dzień by mieć przekrój regionu.
Pierwsza pokazała nam zieleń we wszystkich odcieniach.
PIRENEJE TO NIEBO, A WIADOMO W NIEBIE NIKOGO NIE MA.
TEN BUDYNECZEK TO SCHRONISKO SAMOOBSŁOWE
Druga odsłoniła jeziora w różnorakich kształtach.
ALEŻ INNE PEJZAŻE, A TO TYLKO DWIE DOLINY OBOK
WODA SZTUCZNIE ZMAJSTROWANA SŁUŻY UPRAWOM NA PÓŁNOCY PIRENEJÓW
Trzecia prowadziła wzdłuż pięknie położonych wysokogórskich miasteczek z ich historią.
CIEKAWIE MIASTECZKA
I RÓŻNE W NICH OBIEKTY
Czwartej wycieczki nie było - uciekliśmy przed załamaniem pogody. Zdradziecko schowaliśmy się w hotelu w Pau po zapowiedzi wichur, pozostawiając nasze dziecko w namiotowej kolonii. Domyślaliśmy się jednak, że jeśli jest czerwony alarm pogodowy to zapewne przewidziano jakieś zabezpieczenie. Jak się okazało następnego dnia dzieci spały w murowanej auli.
Generalnie wybrany przez nas system kolonii bardzo nam się podoba. Dzieci nie mogą posiadać komórek, własnych słodyczy, wyżywienie jest bio z przewagą warzyw. Kontakt z dziećmi jest zakazany, a rodzice mogą jedynie codziennie odsłuchać telefonicznie opowieści dzieci co robiły danego dnia. Oczywiście jest telefon alarmowy, z którego oczywiście nigdy nie skorzystaliśmy.
Pau to miłe i historyczne miejsce, zwiedziliśmy je wraz z ciekawym zamkiem, ale celem naszej wizyty była Prefektura Policji - w przyszłym roku potrzebne mi będzie prawo jazdy międzynarodowe.
Jest to dokument wymagany jeszcze w kilku krajach i będący potwierdzonym tłumaczeniem oryginalnego prawa jazdy, sam w sobie jest nieważny, czyli nie zastępuje prawa jazdy, a otrzymuje się go gratis. Tylko gdzie? Proste - w miejscu zamieszkania. A jeśli nie mieszka się we Francji? Wtedy nigdzie, bo konsulaty tym się nie zajmują. Coś tam znalazłem, że niby w każdej Prefekturze Policji. Kiedy trafiliśmy na miejsce i dobrnęliśmy wreszcie do typowej baby skrupulatnie strzegącej wrót szczęścia petentów okazało się, że szanse są marne aby cokolwiek uzyskać. Nie mieliśmy wymaganych dokumentów co mnie już trochę rozsierdziło, no bo po co komu jakieś dokumenty potwierdzające zamieszkanie we Francji gdy proszę tylko o darmowy dodatek do mojego prawa jazdy będący po prostu jego tłumaczeniem między innymi na angielski.
To nie moja wina, że kretyńscy europejscy urzędnicy nie wpadli na pomysł, aby prawo jazdy, które ma już numerki przy każdej pozycji, nie posiadają tłumaczenia choćby na angielski. Niech każdy z was weźmie nawet ten polski dokument i zobaczy wolne białe miejsce gdzie można by było numerki przetłumaczyć, albo przynajmniej napisać po angielsku, że to jest PRAWO JAZDY a nie wejściówka do klubu kulturystów! Wcale się nie dziwię, że niektóre kraje go nie uznają!
Nie da rady i tyle - powiedziała typowa biurowa (WAŻNA!) zołza. Jednak się uparłem, nie mogę mieć dokumentu potwierdzającego zamieszkanie, ponieważ nie mieszkam we Francji. A gdzie pan mieszka? zapytała. Na Teneryfie, mówię. Och byłam! Weszłam nawet na Teide. O!, to spała pani w schronisku pod szczytem! My też, z naszą córką. Och świetnie, a jaki wschód słońca był... i tak gadu gadu, a po chwili:
- sprawdzę pana w systemie...
- wszystko w porządku, punkty ma pan wszystkie, powiem tylko koleżance, że dokumenty sprawdziłam, były te co adres w prawie jazdy i mrugnęła okiem.
Po minucie, omijając kolejkę otrzymałem dokument. Kochana Teide.
No i co o tym wszystkim sądzić?
ZAMEK W PAU INTERESUJĄCY
W połowie kolonii, po części z woltyżerką, odwiedziliśmy Moanę. Zgodnie z umową pojawiliśmy się wtedy kiedy inni rodzice odbierali dzieci po tygodniowym pobycie. Ukochaliśmy córkę, zjedliśmy przepyszny poczęstunek, obejrzeliśmy część spektaklu udając się na camping obok, bo nie chcieliśmy spać na tym Moany aby nie tworzyć precedensu w stosunku do innych dzieci, które nie miały odwiedzin. Już wtedy Moana nam zapowiedziała, że w przyszłym roku też chce tu wrócić i że nie musimy już jej odwiedzać w połowie bo da radę.
KOLONIJNE ZAJĘCIA
I BŁOTNE
Dzień później, po dojechaniu nad ocean, spotkaliśmy się z naszymi kumplami Agą i Irkiem z Polski. Po pobycie we Włoszech postanowili oni skosztować naszego towarzystwa, a przede wszystkim cygańskiego życia, którego nie znali oraz poznać trochę francuskie Landy. Już pierwsza campingowa noc tak ich zachwyciła, że ochrona musiała przywołać nas do porządku a propos ciszy nocnej. Nie dziwota, przywiezione przez nas ostrygi i inne owoce morza były rozkoszne, o winie nie wspomnę.
WSZYSTKO WOKÓŁ OSTRYG, ALE NOWY DASZEK ZROBIONO!
Potem były wycieczki rowerowe z Parentis en Borne po przepięknych sosnowych lasach i wokół jezior. Lasy sosnowe oraz rosnące w nich jesienią prawdziwki to symbole Landów.
Jednak największym argumentem do ich odwiedzin są też niekończące się szerokie atlantyckie plaże oraz ostrygi wokół basenu Arcachon. Na początek zainteresowała nas wydma Piłata, podobno najwyższa w Europie (myślę jednak, że każdy kraj ma taką) o wysokości 110 metrów, przy której wybraliśmy camping. Wydma powoli zjada teren za nią, nic to dziwnego bo ludzie nie tylko podziwiają z niej zachody słońca, ale również zjeżdżają czym się da i na czym się da, zbiegają milowymi krokami, turlają się i co kto woli. Co więcej, następnego dnia po tych wybrykach nie ma śladu - wydma jest bez skazy!
W PIASKOWNICY PIŁATA
Bardzo nam się podobały te wszystkie piaskowe zabawy i spacery po grani, a zwłaszcza nasze miejsce na campingu przy samej wydmie i z widokiem na nią. Tak bardzo, że zostaliśmy tam dwie noce. Następnego dnia wybraliśmy się do Arcachon na degustację ostryg bezpośrednio u ich hodowców. Dodatkowo wieczorem zjedliśmy też wielką ich tacę już na campingu. Dużo się tego dnia dowiedzieliśmy o różnicach między ostrygami (nie gatunkach, większość zarodników pochodzi stąd i są wywożone na północ gdzie dzięki innym warunkom smakują i wyglądają inaczej), sposobach hodowania, ciężkiej pracy nad nimi itd. No i ceny u hodowców były śmieszne w stosunku do restauracji czy sklepów, a że jestem wytrawnym ich otwieraczem (i smakoszem) kupowaliśmy je w nadmiarze zajadając się do syta.
Pogoda pokrzyżowała nasze plany i zamiast do Girones na północ pojechaliśmy na południe dokładając wszystkim drogi w powrocie. Nie żałowaliśmy jednak, czym dalej na południe niebo z wolna się przejaśniało aby po dotarciu na Camping Saint Martin nad oceanem koło Moliets-et-Maa być już tylko niebieskim sklepieniem. Ten camping to takie miejsce z wyższej półki, moloch za 80 euro za miejsce i naszą czwórkę, toalety i prysznice w idealnym stanie, basen, duży supermarket no i sklep z ostrygami i innymi owocami morza do wyboru i koloru. Kupiliśmy sześć rodzajów więc mogłem udowodnić, że są ostrygi i ostrygi. Jeśli komuś ostrygi nie smakują, znaczy nie jadł nigdy dobrych, albo nie miał dobrego nauczyciela. Ja nim nieskromnie jestem i przekonałem nawet Irka (Polaka!), że ten zwierz przypominający intymne miejsce kobiety równie dobrze smakuje.
Turlanie się w falach, czytanie, samotne spacery plażą w towarzystwie szumu oceanu i ... poniemieckich bunkrów dopełniły naszego wspólnego pobytu.
Samotne? W środku sezonu? We Francji?
Otóż w Landach plaże, jak pisałem, są nieskończone. Odległości pomiędzy miasteczkami wielkie, wystarczy w 3 minuty odejść od tłumu campingowej strzeżonej plaży aby nie obowiązywał strój i nie spotkać nikogo. Niesamowite. Zawsze tak było i to się nie zmieniło mimo podwojenia infrastruktury.
Rozstaliśmy się zadowoleni, zapowiadając podobne wakacje na świeżym powietrzu w następnym sezonie w dzikim Masywie Centralnym i każde z nas pognało w swoim kierunku, oni do Polski, my po Moanę.
Po zainstalowaniu się na campingu miejskim (13 euro), na którym Moana spędziła dwa tygodnie kolonii, poszliśmy jak tydzień wcześniej na poczęstunek i cyrkowy spektakl. Tym razem Moana wisiała głową w dół na białych taśmach robiąc różne figury, były brawa i brawa, ale nam po podniebieniu chodziły jeszcze fantastyczne smaki poczęstunku jakie tylko Francuzi potrafią podać. I pyszne różowe wino, które smakuje wyłącznie na południu Francji.
Po rannej kąpieli w pięknym basenie ze zjeżdżalnią (miejski, w cenie campingu) ruszyliśmy w stronę Hiszpanii żegnając Francję.
KOLONIE NIE ZWYKŁE
Po drodze, już w Hiszpanii, nie wytrzymaliśmy i zatrzymaliśmy się na noc przy znanej nam Pena Montanesa koło miasteczka Ainsa, górę na którą weszliśmy już dwa lata wcześniej. Camping o tej nazwie miał miejsca cudowne i z widokiem, zagraliśmy nawet partyjkę tenisa.
PENA MONTANESA I CAMPING PRZYJAZNY SAMOTNIKOM
Tą jedną z naszych piękniejszych górskich wycieczek musieliśmy podzielić się z Moaną. Prócz niebywałych widoków jest tam siedlisko dziesiątek orłów, które można obserwować w locie z bardzo bliska. Naliczyliśmy ich piętnaście w jednej chwili - to istny cud natury, zupełnie niespotykany. Pamiętaliśmy, że trasa na szczyt jest trudna, zwłaszcza przy 35 stopniach w słońcu. Doszliśmy więc "tylko" do wodospadu, z którego kapało i bardziej ochłodziło nas rozebranie się do naga niż kilka kropel, które na nas spadły. Było jednak cudnie, a i Moana była bardzo dzielna!
TRUDY W UPALE
Za to chłodziły nas fontanny w Saragossie, w których brodziliśmy bez ustanku. To też miasto niespodzianka, wiele zabytków, snująca się rzeka Ebro z wieloma przez nią mostami no i muzeum Francesco Jose de Goya y Lucientes, pochodzącego spod tego miasta.
SARAGOSSA - WIDOCZKI
I REGIONALONY ZAMEK-PARLAMENT
OD CEZARA DO FRANCESCO
Nie dość, że jest tam sporo malarstwa mistrza to wystawiono też wszystkie jego akwaforty, które są wybitnym obrazem epoki i trzeźwego spojrzenia artysty na wypaczenia tamtych czasów.
MALARSTWO I KWASORYTY GOI CUDNE
Mnie jednak nie to sprawiło największą przyjemność - opowiadałem przy jakiś okazjach Beacie o czarno białych, szybko maźniętych pędzelkiem, rysunkach Picassa z corridy. Jak wiele w nich ekspresji pokazanych minimalnymi środkami itd. Nasze zaskoczenie było ogromne i jaka przyjemność, kiedy okazało się, że właśnie te rysunki są chwilowo wystawione w muzeum Fancesco GOYA. Ambrozja dla oka!
CUDA   
Z Saragossy ruszyliśmy w stronę Tarragony jedynie z rękopisem agendy Beaty. Celem była miejscowość Miravet, w której przed 30 laty popełniłem dla przyjaciela mały domek, który miał służyć za bazę przy budowie dużego. Nigdy nie doszło do tego drugiego, ale zamek Templariuszy będący wtedy ruiną, i o którego odrestaurowanie walczył Picasso, stoi ciągle nad moją młodzieńczą twórczością.
Wielkim zaskoczeniem dla mnie była kasa przed nim. Otóż przed laty wchodziłem na dach tego zamku ryzykując życiem, a tu proszę, wszystko odnowione i za zwiedzanie trzeba płacić. Dobrze i źle - do jakości niektórych renowacji miałem wiele zastrzeżeń. Tak czy siak niespodzianka.
Powrót do przeszłości udał się częściowo, ulubiony sąsiad sprzedał swój dom, na "moim" widnieją jakieś niemieckie nazwiska, a pani Maria, Polka, nie żyje. Jest jednak ciągle knajpka o polskiej nazwie "Mariola" nie mającej jednak żadnego związku z naszym krajem.
Piękna to okolica gdzie wśród gór i pagórków wije się rzeka Ebro, w której kiedyś łowiłem brzany. Dla rozrywki przepłynęliśmy nią ciągle działającym kablowym promem - wydarzenie!
MIRAVET I MOJA PODRÓŻ DO PRZESZŁOŚCI
Morze Śródziemne to też wydarzenie. Temperatura wody morskiej 29 stopni jest rzadkością w morzach, więc kiedy weszliśmy do niej z Moaną wyszliśmy dopiero po dwóch godzinach zabawy z falami. Zatrzymaliśmy się na campingu pod Walencją. Takie miejsce nic, którego jedyną atrakcją było właśnie morze, nawet nie plaża mocno kamienista. Ponieważ jednak to miejsce niczym nie przyciągało, na plaży było tylko kilka osób z campingu. Zaleta jakaś. Prócz temperatury wody oczywiście i polskiego chłopczyka dla Moany.
W DRODZE GORĄCE MORZE
Walencja jest miastem zacnym i to wielowymiarowo. Zaczęło się od japońskiej knajpki prima sort, była chyba najlepszą w jakiej jedliśmy. Potem zwiedzaliśmy to czyste i atrakcyjne miasto gdzie wszystko nam się podobało, i atmosfera, i zabytki - to znów zaskoczenie po poznaniu, wydawało by się dogłębnie, całej Hiszpanii.
JAPOŃSZCZYZNA I INNE ZABAWY W WALENCJI
JEST SPORO DO ZOBACZENIA
Dzień dokończyliśmy w centrum nauki i techniki, które po Expo jest wydarzeniem nie tylko wystawowym, ale i architektonicznym.
NOWE TEŻ ATRAKCYJNE ZWŁASZCZA Z BALONU NA WODZIE
Pierwszy raz (i ostatni) w czasie naszej półtoramiesięcznej podróży na campingu pod Walencją powiedziano nam, że nie ma miejsc. Na szczęście obok był drugi gdzie bez wahania zainstalowaliśmy się aby następnego dnia rano po raz ostatni pomoczyć nasze ciała we "wrzącej" wodzie Morza Śródziemnego i pooglądać pomarszczonych golasów. Tak się składa, że tylko tacy chętnie się rozbierają - piękne ciała (patrz Beata) zawsze są pozakrywane. Merde!
Znów snuliśmy się po Hiszpanii mając na celowniku południe Toledo. Tak, przyszedł czas odebrać Dudę. Na noc przed umówionym dniem zatrzymaliśmy się w dziwnym miejscu na dziko.
Było to wielkie miejsce piknikowe, z dala od wszelkiego domostwa, bez żywego ducha i toalet, tylko jakaś zamknięta na cztery spusty kaplica z salami wykładowymi. Zadziwiające. Po przepysznej kolacji legliśmy w namiocie i się zaczęło. Mimo kompletnej suszy dopadła nas masa komarów, która przez naszą nieuwagę (przez ich wcześniejszą nieobecność) wtargnęła przez szeroko otwarte drzwi namiotu. Walka była nierówna, bzyczenie i kąsanie nie dawały spać, dodatkowo niepokoił nas dźwięk przyjeżdżających nocą samochodów z niewiadomo kim. Uspokajał nas potem dźwięk dochodzącego z nich seksu. Prowadząc naszą walkę z krwiopijcami rozumieliśmy dlaczego odbywał się on w samochodach przy zamkniętych szybach.
Wymęczeni wytarabaniliśmy się rano z namiotu zachwycając się mimo wszystko miejscem i samotnością. Po kawie ruszyliśmy dalej.
Spotkanie z Dudą było wzruszające - poznała Moanę. Piwo, rozmowy z miłą młodą parą właścicieli, podpisanie dokumentów i trzeba było ruszyć odrywając pieska od jej siostry i punktów odniesienia. No i jechaliśmy z początku popłakującym, a później obrażonym pieskiem. Do campingu w Parku Narodowym Cabaneros dojechaliśmy po godzinie i jakiż był nas zachwyt kiedy okazało się, że jesteśmy na nim prawie sami. Wymarzone miejsce na pierwsze dwa dni z psem, który nie wiadomo jak będzie z nami funkcjonował.
Do wieczora Duda nas nie znała. Łypała okiem i głównie demonstracyjnie spała. Dopiero wieczorem kiedy została zaproszona do swojej budy, czyli malutkiego, za 19 euro, namiotu Moany, łaskawie wstała i po załatwieniu spraw legła koło naszej córki.
W DRODZE PO PSA SZUKALIŚMY DON KICHOTA, POTEM PIERWSZE CHWILE Z DUDĄ
Rano było już lepiej, trochę radości (bardzo dozowanej), bieganie za piłką (niezbyt wiadomo kto więcej biegał), pierwszy posiłek. I tak z wolna Duda przyzwyczajała się do nas, a my do niej. Najgorsza była smycz. Ewidentne skojarzenie z momentu oderwania jej od poprzedniego stada (to psy stadne polujące w grupie, nawet na samotne lwy), kiedy tylko zobaczyła obrożę uciekała w popłochu niepewna swego. Jak się już ją złapało to zapierała się czterem łapami nie chcąc opuścić obozowiska. No i ciągnęliśmy ją na siłę. Po pierwszej krótkiej wycieczce do kapliczki na szczycie nieopodal i powrocie było już jednak lepiej. Potem, w czasie następnej wycieczki był pierwszy kontakt z wodą, do której oczywiście nie weszła. Teraz nawet na mokry trawnik wchodzi niechętnie i idzie jakby parzyło ją w łapy. Ewidentnie nie są to psy wodne, choć Ubu pływała świetnie i chętnie.
DUDA JUŻ TROCHĘ NASZA
Ruszyliśmy w stronę Huelvy śpiąc po drodze na podobnie pustym campingu, z atrakcji którego skorzystała jedynie Moana, zabrana przez poznanych Francuzów do pobliskiego aquaparku.
Natomiast nad oceanem w Mazagon koło Huelvy camping był niezły, z dużym basenem, bliskością plaży i miłym widokiem na skaliste wydmy i ocean.
CAMPING W HUELVIE I DROGA DO NIEGO
Przeżyliśmy tam pierwsze doświadczenia Dudy z piachem i słoną wodą, a i Moana swoje pierwsze życiowe doświadczenie z podłą naturą człowieka. Otóż ogłoszono przez megafony, że wieczorem odbędą się wybory Miss Campingu. Moana, jak to ona, zaraz pognała do organizatorów, że chętnie wzięła by udział w tej imprezie, dla niej przecież każda zabawa jest dobra, ona nie ma wstydu ani hamulców charakteryzujących często inne dzieci.
Oczywiście na początku była kupa śmiechu, uczyłem Moanę chodzić jak modelki, ustawiać nogi w linii, trzymać rękę na biodrze i obracać się z gracją. Przerosła potem mistrza, w czasie pokazu przy obrocie zdjęła niepostrzeżenie ze spiętych włosów gumkę i obracając szybko głowę zakręciła rozpuszczonymi włosami co spowodowało gromkie brawa.
Cóż, pokaz mody wśród hiszpańskich dzieci przypominał raczej targ sprzedający warchlaki i prosiaki lub ewentualnie sklep z wędlinami gdzie dominują balerony (i to nie prima) i parówy. Jakież było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że Moana nie dostała nawet wyróżnienia - cóż w dzisiejszym świecie nie liczy się gracja i uroda jakiejś przejezdnej dziewczynki tylko układy i nagrody dla beczkowatych dzieci przyznane przez jury składającego się z rodziców tych dzieci. O dziwo Moana nie była tym jakoś bardzo urażona - wiecie, to były głównie dzieci animatorek co tu od lat przyjeżdżają, powiedziała.
Wielka to radość, że mamy mądrą i obserwującą refleksyjnie świat dorosłych córkę. Tego wieczora były jednak i miłe chwile, Beata poszła bez portfela do baru przy wybiegu prosząc o dwa piwa i obiecując przyniesienie pieniędzy po pokazie. Dostała i piwa i uśmiech i machnięcie ręką na zapłatę. Miłe.
GRAND PRIX
Prom ruszył, a my na nim z pieskiem podobnie jak właściciele innych czworonogów w dużej liczbie. Transport zwierzęcia kosztuje 3 euro więc nic, a przygotowana jest specjalna część pokładu z drucianymi klatkami, wybiegiem, papierem i mopami do czyszczenia sików i kup.
Psów było dużo więc niektórzy przemycili je do kabin. Faktem jest, psy szaleją razem, tarzają się na przetartych tylko mopami podłogach, a zbyt wiele takich kontaktów grozi pchłami i infekcjami.
Pozostawienie ich w klatkach to nieustanny jazgot tych mniejszych i basowe poszczekiwania tych większych kiedy ktoś zbliżał się do ich klatek. Masakra. Co więcej brak zacienienia powodował, że wszyscy cisnęli się razem pod tymi samymi ścianami dającymi ochronę od palącego słońca. Dudę zamykaliśmy tylko na czas posiłków, warując przy niej dwa dni i ... jedną noc. Oczywiście podobnie jak poprzednio mieliśmy kabinę, co jednak wcale nie było tak oczywiście potrzebne. Skorzystałem z niej tylko ja, utulony lekkim bujaniem spałem w niej 9 godzin sam. Moana postanowiła, że będzie spała z Dudą na zewnątrz, zrobiła z dwóch krzeseł łóżeczko dla Dudy, a sama przyciągnęła sobie leżak, przyniosła pościel z kabiny i legła obok. Nie wiem kiedy Beata podjęła podobną decyzję i legła obok Moany i Dudy.
MOANA CZUWA NAD DUDĄ, BEATA NAD MOANĄ, A JA SAM W KABINIE. DOBRE.
Kiedy przyszedłem o 8 rano wszystkie trzy panienki spały w najlepsze, podobnie jak inni właściciele psów, jedni nawet na dwóch leżakach z dwoma psami wielkości wilczurów. Miłość jest silniejsza!
PSI ŻYWOT NA PROMIE
W przerwach w dyżurach mieliśmy czas na piwo i rozprostowanie kości, prysznice w kabinie i później rozmowy, jako że poznaliśmy polską parę z córką. Maja i Jarek przenoszą się czasowo (kto to wie) na Teneryfę ze względu na wielowymiarową alergię córki, którą mają nadzieję okiełznać z pomocą wody morskiej, braku zanieczyszczeń i jedzeniem bio. Choć Lena jest starsza od Moany o trzy lata, dziewczynki przypadły sobie do gustu i spędzały czas razem, podobnie jaki i my z jej rodzicami.
Do domu dojechaliśmy o pierwszej w nocy. W domu czekał na nas Bartek, syn Beaty. No nie wyszły mu plany wakacyjne - tak świętował długie wakacje dzięki zdaniu wszystkich egzaminów w czerwcu, że ... złamał nogę. Jakimś cudem w dniu odlotu do nas zmieniono mu gips na buta pneumatycznego i mógł wsiąść do samolotu o kulach, ale zamiast stąd pojechać z kumplami do Maroka to musiał gnić przy komputerze robiąc muzykę, nie mógł zająć się nawet ogrodem.
Duda po dwóch dniach w budzie podrapała nam wszystkie szyby postanawiając spać w domu, najpierw w naszej sypialni później u Moany. Jednak z prób opanowania łóżek nic jej nie wyszło i kategoryczny zakaz wchodzenia na nie i kanapy obowiązuje do dziś.
Po cygańskim okresie pozostały wspomnienia, znów wróciliśmy do szarej codzienności, porannej kąpieli w naszym basenie, odgruzowywaniem ogrodu, kiszeniem ogórków, których urosło z 15 kilo i spacerów z Dudą.
Przyjechali i pojechali już nawet pierwsi goście, Gosia i Boguś z córką Weroniką, z którą Moana mogła szaleć na plaży.
Choć do codzienności doszło wożenie Moany do szkoły, umila ją wizyta Oli i Michała, dzięki którym w ramach poznawania Teneryfy co drugi dzień robimy wypady, a to w góry, a to w doły, no i jest mobilizacja do robienia codziennych nietypowych posiłków. Beata to moja ulubiona kuchareczka! 
I to by było na tyle. Pozdrawiamy czytelników serdecznie.
Jest jeszcze wiadomość z ostatniej chwili: Bubu żyje! Przeżyła cyklon na Florydzie podobnie jak nasz szef indiański Sunny z żoną Judith. Stracili jedynie trzy drzewa i dwa samochody nimi przywalone. A Bubu stoi u ich sąsiada na naszym kiedyś miejscu, zmieniła nazwę, dostała twardy dach nad kokpitem i ma się dobrze.


Komentarze