PAŹDZIERNIK 2017 - PORTUGALIA, HISZPANIA, FRANCJA
Wtorek, 22 sierpnia 2017
No i kotwica. Kotwica nazywa się Duda.
Jak każesz siadać - siada, jak każesz leżeć - leży,
jak każesz podpisać - to nie podpisuje choćby nie wiem co. Duda to piękne
hiszpańskie imię dla naszego psa. Co znaczy? Google tłumacz pomoże.
Po miesiącach wątpliwości i rozmów, robieniu list z
za i przeciw, zdecydowaliśmy się na kupno psa czyli dołożyliśmy sobie element,
który jeszcze bardziej ograniczy naszą swobodę poruszania się. Nie mogliśmy
jednak nie dać Moanie szansy na posiadanie psa, mamy w końcu dom z ogrodem.
Jest to więc pies Moany, oddała na jego kupno wszystkie oszczędności w postaci
200 Euro.
Duda jest chodzącą słodkością z charakterystycznym
młodzieńczym zapałem do gryzienia wszystkiego. Biada pozostawionym butom,
papciom, ścierkom czy telefonom. To czteromiesięczna suczka rasy Rhodesian
Ridgeback zwana w Hiszpanii Rodesiano. Po Ubu, która odeszła 10 lat temu znów
zdecydowaliśmy się na tę trudną w obsłudze rasę mającą jednak wiele walorów
nieznanych innym psom. Przywieźliśmy ją spod Toledo.
Wrócę jednak do czasów po ostatnim wpisie choć nic
niezwykłego się nie wydarzyło.
Oczywiście coś tam się działo, był Dzień Kanaryjski, cotygodniowe zakupy na biopolach Sergio, moja walka z sadzeniem ogórków i pierwsze ich kiszenie, zdany egzamin na żółty pas judo Moany, wycieczki na różne kanaryjskie święta, ot zwykłe życie bez specjalnych wstrząsów.
Oczywiście coś tam się działo, był Dzień Kanaryjski, cotygodniowe zakupy na biopolach Sergio, moja walka z sadzeniem ogórków i pierwsze ich kiszenie, zdany egzamin na żółty pas judo Moany, wycieczki na różne kanaryjskie święta, ot zwykłe życie bez specjalnych wstrząsów.
Po nartach, w czasie ferii wielkanocnych, byliśmy w
Polsce i święta spędziliśmy z rodziną w naszym wiejskim domu, który przygotowaliśmy
do letniego sezonu najmu.
Reszta czasu to wizyty u przyjaciół na Śląsku, w
Warszawie i Krakowie. Były to pełne dwa tygodnie, jako że nie planowaliśmy
więcej pobytów w Polsce tego roku. Jakoś jednak nie jestem fanem spędzania tam
czasu od kiedy zawęził się nam czas wolny ze względu na szkołę Moany, a i również
ze względu na panujący tam klimat i to ten szeroko pojęty.
A propos Moany. Nasza córka rozczarowana była z
początku tym, że tytuł filmu "Moana" Disneya w Europie zmieniono na
"Vaiana". Szybko jednak zrozumiała, że jej imię, tak niespotykane
dotąd, będzie ciągle atrakcyjne i nie pojawi się tysiąc Moan o 10 lat od niej
młodszych. Jedna Moana już jednak była. Proszę sprawdzić: Moana Pozzi. To pewnie
ona sprowokowała europejską zmianę tytułu filmu. Hehe, amerykanie internetu nie
mają więc tytułu nie zmienili. Film podobał się wszystkim choć brakowało w nim
muzycznego szlagieru.
Drugie a propos Moany to koniec szkoły. Zakończyła
rok z wynikami wyśmienitymi i opiniami jeszcze lepszymi. Miłe to dla rodziców.
Jednak ostatni miesiąc szkoły, czerwiec, był już
myśleniem o zbliżających się wakacjach oraz o naszym przyszłorocznym wiosennym
wybryku przewidzianym na przełom marca i kwietnia. O tym ostatnim na razie jeszcze
sza. Wakacyjne plany były niczego sobie.
W pierwszym rzędzie nadaliśmy w Polsce nasz dachowy
samochodowy namiot. Ma już 25 lat i po sprawdzeniu jego stanu, który okazał się
wyśmienity, włożeniu do niego czystej pościeli pojechał w podróż do Huelvy,
miejsca naszego przyjazdu promem z Teneryfy.
Choć urwaliśmy Moanie dwa dni szkoły ze względu na
datę wypłynięcia promu, to o mało do niej jednak nie wróciła. Prom był o 6h00 w
czwartek, a o 18h00 w środę nasze auto było jeszcze rozebrane na części po
ponad tygodniowym pobycie w warsztacie. W końcu znalazłem solidnego mechanika,
który określił powody wycieków i grzania się silnika. Zamówiono i wymieniono jedną
z trzech chłodnic, dorobiono część do układu kierowniczego zamiast zmieniać
jego całość, jak to mają w zwyczaju serwisy Volvo (z 1.500 euro zrobiło się
80!) i jakimś cudem złożono samochód, który odebraliśmy o 22h00 aby wstać o
4h00.
No i pojechaliśmy na prom i w podróż bez prób czy
kontrolnej jazdy z jakimś dziwnym dźwiękiem spod auta i skrzypiącą kierownicą.
Z tymi samymi dźwiękami wróciliśmy na Teneryfę po zrobieniu 5.100 km ze średnią
spalania 6,3 litra ,
co jak na samochód mający pięciocylindrowy silnik diesla, 330 tys. kilometrów
na liczniku i jeszcze z namiotem na dachu jest fantastycznym wynikiem.
Po nocnym wjechaniu na prom najpierw zjedliśmy
śniadanie aby po nim paść w naszej kabinie snem mocnym aż do lunchu. Uff.
Wszystko się udało. Jak zwykle na ostatnią chwilę.
Dwa dni na promie z jedną nocą to głównie czytanie,
jedzenie i ... brak dziecka. Moana znikała pomiędzy posiłkami, mogliśmy więc
grać w Scrablle i czytać do woli nadrabiając brak czasu dla siebie ze względu
na nadmiar zajęć związanych z przygotowaniem domu i ogrodu do
półtoramiesięcznej nieobecności. Założyłem w tym czasie wszędzie automaty do
podlewania, przyciąłem żywopłoty, krzewy, aby i tak wrócić do dżungli.
Prom przypłynął spóźniony o godzinę, rozładowanie
trwało w nieskończoność i na camping w Huelvie dotarliśmy dopiero przed
północą. Namiot czekał i z pomocą trzech ochroniarzy wrzuciliśmy go na dach (choć
to tylko 65 kg )
po czym jeszcze dodatkowe pół godziny przykręcaliśmy z Beatą przy recepcji
uchwyty, które w ramach prac ślusarskich musiałem dorobić aby pasowały do
niestandardowego bagażnika Volvo (ale byłem dumny z efektu!).
Przed pierwszą, mimo zakazu poruszania się samochodem
po campingu o tej godzinie, zajęliśmy miejsce, przekąsiliśmy resztki zabranego
z domu i z promowej stołówki jedzenia i wtarabaniliśmy się na dach. W namiocie
pachniało świeżą puchową pościelą.
Noc była słaba. Nie wiem czemu przed 25 laty kupiłem
tak mały namiot, zapewne zmyliły mnie wtedy wymiary 205x135. Nie wziąłem pod
uwagę wewnętrznej konstrukcji podnoszącej górną część i ... dziecka.
Błędem było spanie trzema głowami w jedną stronę i po
zmianie kierunku Moany następnej nocy wszystko było ok.
Huelva. Na campingu (niespodzianka: cena campingu aż 36
euro za noc) zostaliśmy dwie noce korzystając z plaży, spacerując po mieście i
ucząc się żyć w nowych campingowych warunkach. Szybko okazało się, że świetnym
pomysłem było zabranie elektrycznego czajnika - zawsze w łazienkach jest
gniazdko i można zagotować wodę na kawę czy herbatę. Idealnym też okazała się mała
jednopalnikowa gazowa kuchenka, do której wzięliśmy garnek do gotowania na
parze. To też był świetny pomysł, dół służył do gotowania jajek, a kiedy
zrobione na parze warzywa czekały na danie z dużej patelni, nie stygły mając
pod sobą wrzątek.
Jeśli ktoś myśli, że w Polsce jest dużo bocianów
powinien przyjechać do Huelvy. Setki słupów elektrycznych opanowanych przez
bociany, a na każdym z nich dwa, trzy czy cztery gniazda. Czyli na jednym
słupie często urzędowało 16 bocianów! Niesamowity widok.
Szybko opuściliśmy Hiszpanię chcąc zrealizować częściowy
cel wakacji, czyli zwiedzenie południowej Portugalii, jako że północną jej
część objechaliśmy w roku ubiegłym. Na początek poszło Faro.
Jakież było nasze zaskoczenie, że tak turystyczna i
znana starówka była malutka, intymna i przede wszystkim pusta. Lunch zjedliśmy
w jednej z trzech knajpek zdziwieni sposobem podawania ostryg na ciepło, ale
surowych. We Francji otwiera się je specjalnym nożem (mam dwa) trochę się
męcząc, a w Portugalii wkłada się je na chwilę do gorącego piekarnika i
otwierają się same. Niespodzianka smakowa, ale nie negatywna.
Co innego następne miasteczko - Lagos. Tamtejsza
starówka jest wielka pełną gębą, okraszona knajpami, butikami z pamiątkami, kapeluszami
i wszelkim badziewiem oraz tłumem ludzkim. Stare miasto Lagos przechodzi w
nowe, wybudowane na podobnym schemacie z pięknymi kamiennymi mozaikami na
pieszych ulicach zadaszonych materiałowymi płachtami chroniącymi przed słońcem,
przez co w jakiejś formie przypomina ono galerię hipermarketu.
W Lagos mieszkaliśmy na campingu o standardzie pamiętającym
czasy przed unijne (za to za 13 euro i w samym centrum). Miasto ma też inne zalety,
prócz ładnej części jachtowo portowej, z jednej jej strony znajdują się plaże z
falami dla surferów, a z drugiej urokliwe wybrzeże gdzie wśród wysokich klifów wciśnięte
są małe intymne zatoczki-plaże, szybko jednak zakrywające się cieniem, otwarte
są bowiem na wschód.
Całe wybrzeże regionu Algavre jest niezwykle
atrakcyjne, skaliste z plażami z jasnego piasku. Woda jest jednak chłodna, cóż
to Atlantyk, a nie gorące Morze Śródziemne.
Z Lagos jest już blisko do najbardziej wysuniętego na
południowy zachód cypla Europy Cabo de Sao Vincente oraz położonego obok fortu
Sagres. W tym ostatnim Vasco da Gama uczył nawigacji czego pozostałością jest
wielka róża wiatrów. Rozumiemy przeszłe nacje, które stojąc na tym cyplu
zadawały sobie pytanie: co tam jest dalej?
Od tego miejsca droga na północ wiedzie przez Południowo-Zachodni
Park Krajobrazowy Alentejano i Wybrzeże Vicentina, które są wybitne widokowo. Zatrzymywaliśmy
się wielokrotnie podziwiając dziwy natury aby w końcu spędzić noc na campingu w
Villa Nova de Milfontes. Miejsce nieszczególne, dwa campingi, plaże pełne ludzi,
część z nich od strony wpływającej tam rzeki.
Jadąc ciągle na północ w stronę Lizbony nie
objechaliśmy wielkiej delty rzeki Sado tylko pojechaliśmy na koniec mierzei
skąd do Setubal przepłynęliśmy promem. Zawsze to jakaś atrakcja.
Na noc pojechaliśmy na camping miejski w Sesimbra. Wymarzliśmy
się tam znacznie, zwłaszcza Moana dyskutując z Kanadyjczykami do późna, co
skończyło się następnego dnia gorączką, która dała o sobie znać zaraz po
wycieczce na niezły wczesno-średniowieczny zamek.
Z tą gorączką i tak się dobrze złożyło - najbliższe
trzy noce mieliśmy spędzić w apartamencie w Lizbonie, a nie w namiocie na
campingach. Zaczęło się jednak dziwnie.
W Lizbonie pod wskazany przez Booking adres
dotarliśmy wczesnym popołudniem. Poszukiwania drzwi wejściowych niewiele dały
bo było ich kilka, podobnie jak naciskanie po kolei wszystkich guzików
interfonu. W końcu od tyłu otworzyła mi mieszkająca w oficynie Chinka mówiąca jedynie
swoim narzeczem pokazując mi główny dom od strony ulicy. Na podwórku był
wprawdzie parking, ale bez żadnego auta, a wszystkie okiennice domu były
zamknięte.
Zaczęliśmy się niepokoić, a próba zadzwonienia pod
podany numer telefonu pod którym odezwał się po portugalsku automat jeszcze
podniosła nam adrenalinę. Wyglądało na to, że zostaliśmy oszukani. Poszedłem
też do małego muzeum obok domu z pytaniem czy czasami przychodzą do nich ludzie
pytając o sąsiedni dom. Potwierdzająca odpowiedź, z dodaniem, że nic na temat
tego domu nie wiedzą utwierdziła nas w przekonaniu, że to koniec. No pięknie i
jeszcze Moana w aucie z gorączką.
Zadzwoniłem ponownie bez nadziei, a tu nagle odezwała
się miła pani i z uśmiechem zapytała o maila ze wszelkimi informacjami, którego
wysłała nam dnia poprzedniego, że trzeba w interfonie wstukać kod, że w hallu
leży koperta z naszym nazwiskiem, kluczem i pilotem do bramy oraz wszelkimi
informacjami.
Jakież było nasze zdziwienie kiedy weszliśmy do
budynku. Nie był to hall apartamentowca tylko pałacyku, z pięknymi kamiennymi
posadzkami, stiukami na ścianach i fikuśnymi sufitami. Nasz apartament był jego
niewielką częścią z kuchnią z najwyższej półki, jadalnią i podwójnym salonem. W
pokoju było wielkie łóżko, a obok wspaniała łazienka. Wyposażenie, podobnie jak
kuchnia było niestandardowe, a malowidła na ścianach, mozaikowe parkiety dawały
poczucie luksusu. Wszystko to za 100 euro dziennie. No i darmowy parking za
domem co było już samo w sobie wydarzeniem - byliśmy w ścisłym centrum stolicy.
Jedynym mankamentem była lekko chora Moana. Zamiast więc napawać się urokiem
restauracji zrobiliśmy zakupy i pyszną kolację w domu.
Następnego dnia poszedłem zwiedzać Lizbonę sam. Moana
łóżkowała, Beata czytała.
Lizbona, hmm, nie wiem jak to ująć w słowa. Tyle piań
zachwytu słyszałem o tym mieście, że mogłem jedynie je potwierdzić lub się
rozczarować.
Niewątpliwie jest to miasto obowiązkowe do zobaczenia
i atrakcyjne. Jego historia, położenie na wzgórzach, nad największą rzeką
półwyspu Iberyjskiego, tramwaje, tramwaje-windy, atmosfera, wszystko nakazuje
piać. Coś jednak mi nie pasowało, przeszkadzał mi smród spalin wszechobecnych
samochodów i trójkołowych taksówek, nawet na starówce przy zamku. Może po
prostu już nie lubię wielkich miast i tłumu. Z perspektywy czasu jednak mogę
powiedzieć, że Lizbona jest niewątpliwie atrakcyjnym miastem, co więcej nieźle
funkcjonuje jako stolica, w których zazwyczaj ceny są wyśrubowane, a tam nie.
Snułem się cały dzień po mieście i choć Lizbona jest
miastem wielkim, jak to zwykle bywa w większości miast, najważniejsze miejsca
można oblecieć w jeden dzień. Dopiero potem zaczynają się smaczki i detale,
których trzeba szukać i się nimi rozkoszować.
Następnego dnia przyszła kolej Beaty na zwiedzanie, a
ja spędziłem dzień z Moaną w naszym pałacyku grając w gry.
Trzeci dzień był już wspólny, pokazaliśmy Moanie co
potrzeba, pojechaliśmy tramwajem trącym o mury domów i zrywającym lusterka
nieuważnym kierowcom, głównie turystom. Obeszliśmy zamek, zjedliśmy lunch w
restauracji na starówce, potem obeszliśmy dzielnicę Alfama aby zjeść kolację w
knajpce niedaleko domu w dzielnicy Bairro Alto. Oczywiście razem zwiedzało się
przyjemniej.
Czwartego dnia opuściliśmy nasze lokum i pojechaliśmy
samochodem do pobliskiego Belem zobaczyć cud architektury Manuelińskiej
klasztor Hieronimitów oraz znaną na całym świecie wieżę.
Wszędzie były kolejki, a zwiedzanie drogie. Na
zobaczenie trzech obiektów rodzina musi wydać 100 euro. Nam się udało,
kupiliśmy łączony bilet w klasztorze więc potem przed wieżą czekaliśmy tylko 30
minut kiedy to inni sterczeli w słońcu godzinami.
Po zaliczeniu obiektów o walorach niebywałych i
detalach jakie widuje się tylko w maurowskich budowlach Alhambry, zjedliśmy rybny
lunch w knajpce obok, niedrogiej i dobrej co zazwyczaj jest rzadkością w tak
turystycznych miejscach.
Nasyceni pognaliśmy do miejscowości Sintra położonej
w niewysokich górach i posiadającej wiele niezwykłych obiektów. Jednym z nich
jest zamek Maurów dos Mouros (inne to: Pałac da Pena, Pałac Regaleira i Pałac
narodowy de Sintra). Wejścia do nich kosztują niebotycznie, co więcej nie ma
biletów łączonych więc rodzina trzyosobowa musi wydać 150 euro aby te obiekty
zobaczyć.
Generalnie mieliśmy pecha i szczęście, zamek Maurów
za 22,50 euro był niezwykły swoim położeniem, ale tego dnia nie skorzystaliśmy w
pełni z jego walorów, mgła zasnuła wszystko i obyło się oglądaniem detali bez
widoku globalnego, a Pałac da Pena za jedyne 46 euro odpuściliśmy sobie ze
względu na kompletny brak widoczności. Czysta oszczędność bez goryczy.
Do campingu w okolicach Mafry dotarliśmy późno. Miejsce
było zatrważające, rodzaj slumsów gdzie każdy wybudował swoje siedlisko i
spędza tam lato. Ohydny bałagan przestrzenny, brak estetyki i przede wszystkim
nic ciekawego w okolicy. Nas, turystów przejezdnych na jedną noc cena 13 euro
zadowoliła, choć widok na jakąś budowę nie powalał z nóg.
Z pałacu do slumsów aby zaraz potem znów trafić do
pałacu.
Hotel Parador "Los Reyes Catolicos" w
Santiago de Compostella jest miejscem w każdym stopniu wybitnym. Wybudowany w
latach 1501-1511 jako królewski szpital dla pielgrzymów był używany do XIX
wieku aby w poprzednim stuleciu stać się hotelem. Dla turystów dostępna jest
tylko jego główna fasada znajdująca się przy głównym placu miasta, wnętrze
jedynie dla gości hotelowych. Mieszkałem w nim już kiedyś i koniecznie chciałem
pokazać ten obiekt Moanie i Beacie.
Pomijam, że wjeżdża się samochodem na główny plac
gdzie obowiązuje zakaz ruchu, to sprzed hotelu walizki zabiera hotelowy boy, a
zaraz potem po oddaniu kluczyków samochód znika w hotelowym parkingu podziemnym,
taka Ameryka. Chyba trochę śmiesznie wyglądaliśmy z namiotem na dachu i pełnymi
lodówkami turystycznymi.
Jednak nie to było szokujące, to była tylko wartość
pieniądza. Szokującym jest wejście z wielkiego gwarnego placu na ogrodowy
podwórzec (są cztery) otoczony podcieniami i znaleźć się w kompletnej
ciszy przeszytej tylko echem historii. Prawdziwy luksus za proporcjonalnie
niewielką cenę - dwie noce z królewskimi śniadaniami dla 3 osób i parkingiem
kosztowały nas 350 euro.
Wielkie łoże, nowoczesna łazienka z podwójnym
prysznicem i wanną stały w opozycji do zabytkowych mebli i obrazów, staroci z
którymi obcuje się przechadzając się tu i tam - od zwiedzenia hotelu zaczęliśmy
bowiem pobyt w Santiago. Kiedy delektowaliśmy się powitalnym winem oferowanym
stałym klientom Moana wrzucała drobne do studni mówiąc: "Kiedyś tu
wrócę!".
Dwa dni wystarczyły aby zobaczyć wszystko co należy,
jedynie wieżę katedry przysłoniono rusztowaniem. Oczywiście zaliczyliśmy też
specjalność regionu, najdroższe morskie danie Hiszpanii, Percebes. Kilogram
tych skorupiaków kosztuje 120 euro co jest kolosalną kwotą, jako że 70% talerza
to odpady. Palce lizać jednak po tych 30%.
Wieczorny koncert w podcieniach obok hotelu również
świetnie wpisał się w atmosferę tego atrakcyjnego miasta.
Mimo tych chwil euforii, wierciły się te moje Panie
wewnętrznie nie mogąc się doczekać wizyty u naszego pieska, którego mieliśmy
odebrać miesiąc później, już po koloniach Moany. No i pognaliśmy 660 kilometrów do
Toledo, na szczęście cały czas autostradą.
Toledo to miasto niespodzianka. Przede wszystkim
camping marzenie z wielkim basenem, dobrą restauracją i widokiem na miasto
usytuowane na ... . No właśnie, z daleka wygląda, że miasto zajmuje jedno
zbocze jakby pasma gór, ale potem okazuje się, że jest na wzgórzu, a od
skalistego pasma gór odcina je przełom rzeki Tag. Tag, tak, ta sama rzeka,
którą widzieliśmy w Lizbonie, najdłuższa rzeka półwyspu.
Miasto jest urocze, między innymi z powodu tego, że
położone jest w zakolu rzeki właśnie. Bardzo nam się podobało zwłaszcza, że
było pustawe podobnie jak nasz camping El Greco (32 euro za noc).
Następnego dnia pojechaliśmy zobaczyć Dudę. No nie
było to łatwe spotkanie ze świadomością, że to tylko na chwilę. Moana tuliła
pieska, my gaworzyliśmy z ojcem nieobecnego właściciela. Cóż, stało się jasne,
że mamy psa, no i widać też było, że model z Dudy niemały. Dziś potwierdza to
każdego dnia.
W dzień zwiedziliśmy
miasto, a wieczorem podczas powrotu na piechotę Moana wchodziła do każdego
napotkanego sklepiku pytając o szampana, "no bo jest dziś święto moich
rodziców". Rocznicowego szampana kupiliśmy w końcu w campingowej
restauracji i po spędzeniu tam drugiej nocy pojechaliśmy do ambasady Francji w
Madrycie aby przedłużyć nasze z Moaną paszporty oraz zrobić jej dowód osobisty.
W ambasadzie Francji trafiliśmy
na wybitnie niemiłą zołzę i stało się jasne, że po wspomnieniach ambasady w
Warszawie i mojego statusu VIP nie pozostał żaden ślad. Uff, przynajmniej
odbiór dokumentów odbędzie się w przyjaznej człowiekowi placówce konsularnej na
Teneryfie.
Opuszczaliśmy Madryt z niesmakiem gnając na południe Francji
na kolonie Moany. Po drodze zwiedziliśmy Bilbao i Muzeum Guggenheima. Dobre słowo zwiedziliśmy muzeum, bo i samo muzeum to
obiekt artystyczny, podobnie jak jego wystawy. Było interesująco, nawet dla
dziecka.
Znów zaletą okazał się nasz samochód, z
namiotem na dachu ma 1,95 m ,
wjeżdżamy nim więc do każdego podziemnego parkingu! Dlatego tak walczymy o to
nasze stare Volvo, wszystkie nowe 4x4 z wysokim prześwitem są już na to za
wysokie.
Po odstawieniu Moany na kolonie
pojechaliśmy w Pireneje do St. Lary pochodzić po górach. Kamping był zacny,
miejsca wielkie, odseparowanie wysokim i gęstym żywopłotem. Był też basen.
Zostaliśmy tam cztery noce wybierając najbardziej różnorodne trasy na każdy
dzień by mieć przekrój regionu.
Pierwsza pokazała nam zieleń we
wszystkich odcieniach.
Druga odsłoniła jeziora w różnorakich
kształtach.
Trzecia prowadziła wzdłuż pięknie
położonych wysokogórskich miasteczek z ich historią.
Czwartej wycieczki nie było -
uciekliśmy przed załamaniem pogody. Zdradziecko schowaliśmy się w hotelu w Pau
po zapowiedzi wichur, pozostawiając nasze dziecko w namiotowej kolonii.
Domyślaliśmy się jednak, że jeśli jest czerwony alarm pogodowy to zapewne
przewidziano jakieś zabezpieczenie. Jak się okazało następnego dnia dzieci
spały w murowanej auli.
Generalnie wybrany przez nas system
kolonii bardzo nam się podoba. Dzieci nie mogą posiadać komórek, własnych
słodyczy, wyżywienie jest bio z przewagą warzyw. Kontakt z dziećmi jest
zakazany, a rodzice mogą jedynie codziennie odsłuchać telefonicznie opowieści
dzieci co robiły danego dnia. Oczywiście jest telefon alarmowy, z którego oczywiście
nigdy nie skorzystaliśmy.
Pau to miłe i historyczne miejsce,
zwiedziliśmy je wraz z ciekawym zamkiem, ale celem naszej wizyty była
Prefektura Policji - w przyszłym roku potrzebne mi będzie prawo jazdy
międzynarodowe.
Jest to dokument wymagany jeszcze w
kilku krajach i będący potwierdzonym tłumaczeniem oryginalnego prawa jazdy, sam
w sobie jest nieważny, czyli nie zastępuje prawa jazdy, a otrzymuje się go
gratis. Tylko gdzie? Proste - w miejscu zamieszkania. A jeśli nie mieszka się
we Francji? Wtedy nigdzie, bo konsulaty tym się nie zajmują. Coś tam znalazłem,
że niby w każdej Prefekturze Policji. Kiedy trafiliśmy na miejsce i dobrnęliśmy
wreszcie do typowej baby skrupulatnie strzegącej wrót szczęścia petentów okazało
się, że szanse są marne aby cokolwiek uzyskać. Nie mieliśmy wymaganych dokumentów
co mnie już trochę rozsierdziło, no bo po co komu jakieś dokumenty
potwierdzające zamieszkanie we Francji gdy proszę tylko o darmowy dodatek do
mojego prawa jazdy będący po prostu jego tłumaczeniem między innymi na
angielski.
To nie moja wina, że kretyńscy
europejscy urzędnicy nie wpadli na pomysł, aby prawo jazdy, które ma już
numerki przy każdej pozycji, nie posiadają tłumaczenia choćby na angielski.
Niech każdy z was weźmie nawet ten polski dokument i zobaczy wolne białe
miejsce gdzie można by było numerki przetłumaczyć, albo przynajmniej napisać po
angielsku, że to jest PRAWO JAZDY a nie wejściówka do klubu kulturystów! Wcale
się nie dziwię, że niektóre kraje go nie uznają!
Nie da rady i tyle - powiedziała typowa
biurowa (WAŻNA!) zołza. Jednak się uparłem, nie mogę mieć dokumentu
potwierdzającego zamieszkanie, ponieważ nie mieszkam we Francji. A gdzie pan
mieszka? zapytała. Na Teneryfie, mówię. Och byłam! Weszłam nawet na Teide. O!,
to spała pani w schronisku pod szczytem! My też, z naszą córką. Och świetnie, a
jaki wschód słońca był... i tak gadu gadu, a po chwili:
- sprawdzę pana w systemie...
- wszystko w porządku, punkty ma pan
wszystkie, powiem tylko koleżance, że dokumenty sprawdziłam, były te co adres w
prawie jazdy i mrugnęła okiem.
Po minucie, omijając kolejkę otrzymałem
dokument. Kochana Teide.
No i co o tym wszystkim sądzić?
W połowie kolonii, po części z
woltyżerką, odwiedziliśmy Moanę. Zgodnie z umową pojawiliśmy się wtedy kiedy
inni rodzice odbierali dzieci po tygodniowym pobycie. Ukochaliśmy córkę,
zjedliśmy przepyszny poczęstunek, obejrzeliśmy część spektaklu udając się na
camping obok, bo nie chcieliśmy spać na tym Moany aby nie tworzyć precedensu w
stosunku do innych dzieci, które nie miały odwiedzin. Już wtedy Moana nam
zapowiedziała, że w przyszłym roku też chce tu wrócić i że nie musimy już jej
odwiedzać w połowie bo da radę.
Dzień później, po dojechaniu nad ocean,
spotkaliśmy się z naszymi kumplami Agą i Irkiem z Polski. Po pobycie we
Włoszech postanowili oni skosztować naszego towarzystwa, a przede wszystkim
cygańskiego życia, którego nie znali oraz poznać trochę francuskie Landy. Już
pierwsza campingowa noc tak ich zachwyciła, że ochrona musiała przywołać nas do
porządku a propos ciszy nocnej. Nie dziwota, przywiezione przez nas ostrygi i
inne owoce morza były rozkoszne, o winie nie wspomnę.
Potem były wycieczki rowerowe z
Parentis en Borne po przepięknych sosnowych lasach i wokół jezior. Lasy sosnowe
oraz rosnące w nich jesienią prawdziwki to symbole Landów.
Jednak największym argumentem do ich
odwiedzin są też niekończące się szerokie atlantyckie plaże oraz ostrygi wokół
basenu Arcachon. Na początek zainteresowała nas wydma Piłata, podobno najwyższa
w Europie (myślę jednak, że każdy kraj ma taką) o wysokości 110 metrów , przy której
wybraliśmy camping. Wydma powoli zjada teren za nią, nic to dziwnego bo ludzie
nie tylko podziwiają z niej zachody słońca, ale również zjeżdżają czym się da i
na czym się da, zbiegają milowymi krokami, turlają się i co kto woli. Co
więcej, następnego dnia po tych wybrykach nie ma śladu - wydma jest bez skazy!
Bardzo nam się podobały te wszystkie
piaskowe zabawy i spacery po grani, a zwłaszcza nasze miejsce na campingu przy
samej wydmie i z widokiem na nią. Tak bardzo, że zostaliśmy tam dwie noce. Następnego
dnia wybraliśmy się do Arcachon na degustację ostryg bezpośrednio u ich
hodowców. Dodatkowo wieczorem zjedliśmy też wielką ich tacę już na campingu.
Dużo się tego dnia dowiedzieliśmy o różnicach między ostrygami (nie gatunkach,
większość zarodników pochodzi stąd i są wywożone na północ gdzie dzięki innym
warunkom smakują i wyglądają inaczej), sposobach hodowania, ciężkiej pracy nad
nimi itd. No i ceny u hodowców były śmieszne w stosunku do restauracji czy
sklepów, a że jestem wytrawnym ich otwieraczem (i smakoszem) kupowaliśmy je w
nadmiarze zajadając się do syta.
Pogoda pokrzyżowała nasze plany i
zamiast do Girones na północ pojechaliśmy na południe dokładając wszystkim
drogi w powrocie. Nie żałowaliśmy jednak, czym dalej na południe niebo z wolna
się przejaśniało aby po dotarciu na Camping Saint Martin nad oceanem koło
Moliets-et-Maa być już tylko niebieskim sklepieniem. Ten camping to takie miejsce
z wyższej półki, moloch za 80 euro za miejsce i naszą czwórkę, toalety i
prysznice w idealnym stanie, basen, duży supermarket no i sklep z ostrygami i
innymi owocami morza do wyboru i koloru. Kupiliśmy sześć rodzajów więc mogłem
udowodnić, że są ostrygi i ostrygi. Jeśli komuś ostrygi nie smakują, znaczy nie
jadł nigdy dobrych, albo nie miał dobrego nauczyciela. Ja nim nieskromnie
jestem i przekonałem nawet Irka (Polaka!), że ten zwierz przypominający intymne
miejsce kobiety równie dobrze smakuje.
Turlanie się w falach, czytanie,
samotne spacery plażą w towarzystwie szumu oceanu i ... poniemieckich bunkrów
dopełniły naszego wspólnego pobytu.
Samotne? W środku sezonu? We Francji?
Otóż w Landach plaże, jak pisałem, są
nieskończone. Odległości pomiędzy miasteczkami wielkie, wystarczy w 3 minuty
odejść od tłumu campingowej strzeżonej plaży aby nie obowiązywał strój i nie
spotkać nikogo. Niesamowite. Zawsze tak było i to się nie zmieniło mimo
podwojenia infrastruktury.
Rozstaliśmy się zadowoleni,
zapowiadając podobne wakacje na świeżym powietrzu w następnym sezonie w dzikim
Masywie Centralnym i każde z nas pognało w swoim kierunku, oni do Polski, my po
Moanę.
Po zainstalowaniu się na campingu
miejskim (13 euro), na którym Moana spędziła dwa tygodnie kolonii, poszliśmy
jak tydzień wcześniej na poczęstunek i cyrkowy spektakl. Tym razem Moana
wisiała głową w dół na białych taśmach robiąc różne figury, były brawa i brawa,
ale nam po podniebieniu chodziły jeszcze fantastyczne smaki poczęstunku jakie
tylko Francuzi potrafią podać. I pyszne różowe wino, które smakuje wyłącznie na
południu Francji.
Po rannej kąpieli w pięknym basenie ze
zjeżdżalnią (miejski, w cenie campingu) ruszyliśmy w stronę Hiszpanii żegnając
Francję.
Po drodze, już w Hiszpanii, nie
wytrzymaliśmy i zatrzymaliśmy się na noc przy znanej nam Pena Montanesa koło miasteczka
Ainsa, górę na którą weszliśmy już dwa lata wcześniej. Camping o tej nazwie
miał miejsca cudowne i z widokiem, zagraliśmy nawet partyjkę tenisa.
Tą jedną z naszych piękniejszych
górskich wycieczek musieliśmy podzielić się z Moaną. Prócz niebywałych widoków
jest tam siedlisko dziesiątek orłów, które można obserwować w locie z bardzo
bliska. Naliczyliśmy ich piętnaście w jednej chwili - to istny cud natury, zupełnie
niespotykany. Pamiętaliśmy, że trasa na szczyt jest trudna, zwłaszcza przy 35
stopniach w słońcu. Doszliśmy więc "tylko" do wodospadu, z którego
kapało i bardziej ochłodziło nas rozebranie się do naga niż kilka kropel, które
na nas spadły. Było jednak cudnie, a i Moana była bardzo dzielna!
Za to chłodziły nas fontanny w
Saragossie, w których brodziliśmy bez ustanku. To też miasto niespodzianka,
wiele zabytków, snująca się rzeka Ebro z wieloma przez nią mostami no i muzeum
Francesco Jose de Goya y Lucientes, pochodzącego spod tego miasta.
Nie dość, że jest tam sporo malarstwa
mistrza to wystawiono też wszystkie jego akwaforty, które są wybitnym obrazem
epoki i trzeźwego spojrzenia artysty na wypaczenia tamtych czasów.
Mnie jednak nie to sprawiło największą
przyjemność - opowiadałem przy jakiś okazjach Beacie o czarno białych, szybko
maźniętych pędzelkiem, rysunkach Picassa z corridy. Jak wiele w nich ekspresji
pokazanych minimalnymi środkami itd. Nasze zaskoczenie było ogromne i jaka
przyjemność, kiedy okazało się, że właśnie te rysunki są chwilowo wystawione w
muzeum Fancesco GOYA. Ambrozja dla oka!
Z Saragossy ruszyliśmy w stronę
Tarragony jedynie z rękopisem agendy Beaty. Celem była miejscowość Miravet, w
której przed 30 laty popełniłem dla przyjaciela mały domek, który miał służyć
za bazę przy budowie dużego. Nigdy nie doszło do tego drugiego, ale zamek
Templariuszy będący wtedy ruiną, i o którego odrestaurowanie walczył Picasso,
stoi ciągle nad moją młodzieńczą twórczością.
Wielkim zaskoczeniem dla mnie była kasa
przed nim. Otóż przed laty wchodziłem na dach tego zamku ryzykując życiem, a tu
proszę, wszystko odnowione i za zwiedzanie trzeba płacić. Dobrze i źle - do jakości
niektórych renowacji miałem wiele zastrzeżeń. Tak czy siak niespodzianka.
Powrót do przeszłości udał się częściowo,
ulubiony sąsiad sprzedał swój dom, na "moim" widnieją jakieś
niemieckie nazwiska, a pani Maria, Polka, nie żyje. Jest jednak ciągle knajpka
o polskiej nazwie "Mariola" nie mającej jednak żadnego związku z
naszym krajem.
Piękna to okolica gdzie wśród gór i
pagórków wije się rzeka Ebro, w której kiedyś łowiłem brzany. Dla rozrywki
przepłynęliśmy nią ciągle działającym kablowym promem - wydarzenie!
Morze Śródziemne to też wydarzenie.
Temperatura wody morskiej 29 stopni jest rzadkością w morzach, więc kiedy
weszliśmy do niej z Moaną wyszliśmy dopiero po dwóch godzinach zabawy z falami.
Zatrzymaliśmy się na campingu pod Walencją. Takie miejsce nic, którego jedyną
atrakcją było właśnie morze, nawet nie plaża mocno kamienista. Ponieważ jednak
to miejsce niczym nie przyciągało, na plaży było tylko kilka osób z campingu.
Zaleta jakaś. Prócz temperatury wody oczywiście i polskiego chłopczyka dla
Moany.
Walencja jest miastem zacnym i to
wielowymiarowo. Zaczęło się od japońskiej knajpki prima sort, była chyba
najlepszą w jakiej jedliśmy. Potem zwiedzaliśmy to czyste i atrakcyjne miasto
gdzie wszystko nam się podobało, i atmosfera, i zabytki - to znów zaskoczenie
po poznaniu, wydawało by się dogłębnie, całej Hiszpanii.
Dzień dokończyliśmy w centrum nauki i
techniki, które po Expo jest wydarzeniem nie tylko wystawowym, ale i
architektonicznym.
Pierwszy raz (i ostatni) w czasie
naszej półtoramiesięcznej podróży na campingu pod Walencją powiedziano nam, że
nie ma miejsc. Na szczęście obok był drugi gdzie bez wahania zainstalowaliśmy
się aby następnego dnia rano po raz ostatni pomoczyć nasze ciała we
"wrzącej" wodzie Morza Śródziemnego i pooglądać pomarszczonych
golasów. Tak się składa, że tylko tacy chętnie się rozbierają - piękne ciała
(patrz Beata) zawsze są pozakrywane. Merde!
Znów snuliśmy się po Hiszpanii mając na
celowniku południe Toledo. Tak, przyszedł czas odebrać Dudę. Na noc przed
umówionym dniem zatrzymaliśmy się w dziwnym miejscu na dziko.
Było to wielkie miejsce piknikowe, z
dala od wszelkiego domostwa, bez żywego ducha i toalet, tylko jakaś zamknięta
na cztery spusty kaplica z salami wykładowymi. Zadziwiające. Po przepysznej
kolacji legliśmy w namiocie i się zaczęło. Mimo kompletnej suszy dopadła nas
masa komarów, która przez naszą nieuwagę (przez ich wcześniejszą nieobecność)
wtargnęła przez szeroko otwarte drzwi namiotu. Walka była nierówna, bzyczenie i
kąsanie nie dawały spać, dodatkowo niepokoił nas dźwięk przyjeżdżających nocą samochodów
z niewiadomo kim. Uspokajał nas potem dźwięk dochodzącego z nich seksu.
Prowadząc naszą walkę z krwiopijcami rozumieliśmy dlaczego odbywał się on w
samochodach przy zamkniętych szybach.
Wymęczeni wytarabaniliśmy się rano z
namiotu zachwycając się mimo wszystko miejscem i samotnością. Po kawie
ruszyliśmy dalej.
Spotkanie z Dudą było wzruszające -
poznała Moanę. Piwo, rozmowy z miłą młodą parą właścicieli, podpisanie
dokumentów i trzeba było ruszyć odrywając pieska od jej siostry i punktów
odniesienia. No i jechaliśmy z początku popłakującym, a później obrażonym
pieskiem. Do campingu w Parku Narodowym Cabaneros dojechaliśmy po godzinie i
jakiż był nas zachwyt kiedy okazało się, że jesteśmy na nim prawie sami.
Wymarzone miejsce na pierwsze dwa dni z psem, który nie wiadomo jak będzie z
nami funkcjonował.
Do wieczora Duda nas nie znała. Łypała
okiem i głównie demonstracyjnie spała. Dopiero wieczorem kiedy została
zaproszona do swojej budy, czyli malutkiego, za 19 euro, namiotu Moany,
łaskawie wstała i po załatwieniu spraw legła koło naszej córki.
Rano było już lepiej, trochę radości
(bardzo dozowanej), bieganie za piłką (niezbyt wiadomo kto więcej biegał),
pierwszy posiłek. I tak z wolna Duda przyzwyczajała się do nas, a my do niej.
Najgorsza była smycz. Ewidentne skojarzenie z momentu oderwania jej od
poprzedniego stada (to psy stadne polujące w grupie, nawet na samotne lwy),
kiedy tylko zobaczyła obrożę uciekała w popłochu niepewna swego. Jak się już ją
złapało to zapierała się czterem łapami nie chcąc opuścić obozowiska. No i
ciągnęliśmy ją na siłę. Po pierwszej krótkiej wycieczce do kapliczki na
szczycie nieopodal i powrocie było już jednak lepiej. Potem, w czasie następnej
wycieczki był pierwszy kontakt z wodą, do której oczywiście nie weszła. Teraz
nawet na mokry trawnik wchodzi niechętnie i idzie jakby parzyło ją w łapy. Ewidentnie
nie są to psy wodne, choć Ubu pływała świetnie i chętnie.
Ruszyliśmy w stronę Huelvy śpiąc po
drodze na podobnie pustym campingu, z atrakcji którego skorzystała jedynie
Moana, zabrana przez poznanych Francuzów do pobliskiego aquaparku.
Natomiast nad oceanem w Mazagon koło
Huelvy camping był niezły, z dużym basenem, bliskością plaży i miłym widokiem
na skaliste wydmy i ocean.
Przeżyliśmy tam pierwsze doświadczenia
Dudy z piachem i słoną wodą, a i Moana swoje pierwsze życiowe doświadczenie z
podłą naturą człowieka. Otóż ogłoszono przez megafony, że wieczorem odbędą się
wybory Miss Campingu. Moana, jak to ona, zaraz pognała do organizatorów, że
chętnie wzięła by udział w tej imprezie, dla niej przecież każda zabawa jest
dobra, ona nie ma wstydu ani hamulców charakteryzujących często inne dzieci.
Oczywiście na początku była kupa
śmiechu, uczyłem Moanę chodzić jak modelki, ustawiać nogi w linii, trzymać rękę
na biodrze i obracać się z gracją. Przerosła potem mistrza, w czasie pokazu przy
obrocie zdjęła niepostrzeżenie ze spiętych włosów gumkę i obracając szybko
głowę zakręciła rozpuszczonymi włosami co spowodowało gromkie brawa.
Cóż, pokaz mody wśród hiszpańskich
dzieci przypominał raczej targ sprzedający warchlaki i prosiaki lub ewentualnie
sklep z wędlinami gdzie dominują balerony (i to nie prima) i parówy. Jakież
było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że Moana nie dostała nawet wyróżnienia
- cóż w dzisiejszym świecie nie liczy się gracja i uroda jakiejś przejezdnej
dziewczynki tylko układy i nagrody dla beczkowatych dzieci przyznane przez jury
składającego się z rodziców tych dzieci. O dziwo Moana nie była tym jakoś
bardzo urażona - wiecie, to były głównie dzieci animatorek co tu od lat
przyjeżdżają, powiedziała.
Wielka to radość, że mamy mądrą i
obserwującą refleksyjnie świat dorosłych córkę. Tego wieczora były jednak i miłe
chwile, Beata poszła bez portfela do baru przy wybiegu prosząc o dwa piwa i
obiecując przyniesienie pieniędzy po pokazie. Dostała i piwa i uśmiech i
machnięcie ręką na zapłatę. Miłe.
Prom ruszył, a my na nim z pieskiem
podobnie jak właściciele innych czworonogów w dużej liczbie. Transport
zwierzęcia kosztuje 3 euro więc nic, a przygotowana jest specjalna część
pokładu z drucianymi klatkami, wybiegiem, papierem i mopami do czyszczenia
sików i kup.
Psów było dużo więc niektórzy przemycili
je do kabin. Faktem jest, psy szaleją razem, tarzają się na przetartych tylko
mopami podłogach, a zbyt wiele takich kontaktów grozi pchłami i infekcjami.
Pozostawienie ich w klatkach to
nieustanny jazgot tych mniejszych i basowe poszczekiwania tych większych kiedy
ktoś zbliżał się do ich klatek. Masakra. Co więcej brak zacienienia powodował,
że wszyscy cisnęli się razem pod tymi samymi ścianami dającymi ochronę od
palącego słońca. Dudę zamykaliśmy tylko na czas posiłków, warując przy niej dwa
dni i ... jedną noc. Oczywiście podobnie jak poprzednio mieliśmy kabinę, co
jednak wcale nie było tak oczywiście potrzebne. Skorzystałem z niej tylko ja,
utulony lekkim bujaniem spałem w niej 9 godzin sam. Moana postanowiła, że
będzie spała z Dudą na zewnątrz, zrobiła z dwóch krzeseł łóżeczko dla Dudy, a
sama przyciągnęła sobie leżak, przyniosła pościel z kabiny i legła obok. Nie
wiem kiedy Beata podjęła podobną decyzję i legła obok Moany i Dudy.
Kiedy przyszedłem o 8 rano wszystkie
trzy panienki spały w najlepsze, podobnie jak inni właściciele psów, jedni
nawet na dwóch leżakach z dwoma psami wielkości wilczurów. Miłość jest silniejsza!
W przerwach w dyżurach mieliśmy czas na
piwo i rozprostowanie kości, prysznice w kabinie i później rozmowy, jako że
poznaliśmy polską parę z córką. Maja i Jarek przenoszą się czasowo (kto to wie)
na Teneryfę ze względu na wielowymiarową alergię córki, którą mają nadzieję
okiełznać z pomocą wody morskiej, braku zanieczyszczeń i jedzeniem bio. Choć Lena
jest starsza od Moany o trzy lata, dziewczynki przypadły sobie do gustu i
spędzały czas razem, podobnie jaki i my z jej rodzicami.
Do domu dojechaliśmy o pierwszej w
nocy. W domu czekał na nas Bartek, syn Beaty. No nie wyszły mu plany wakacyjne
- tak świętował długie wakacje dzięki zdaniu wszystkich egzaminów w czerwcu, że
... złamał nogę. Jakimś cudem w dniu odlotu do nas zmieniono mu gips na buta
pneumatycznego i mógł wsiąść do samolotu o kulach, ale zamiast stąd pojechać z
kumplami do Maroka to musiał gnić przy komputerze robiąc muzykę, nie mógł zająć
się nawet ogrodem.
Duda po dwóch dniach w budzie podrapała
nam wszystkie szyby postanawiając spać w domu, najpierw w naszej sypialni
później u Moany. Jednak z prób opanowania łóżek nic jej nie wyszło i
kategoryczny zakaz wchodzenia na nie i kanapy obowiązuje do dziś.
Po cygańskim okresie pozostały
wspomnienia, znów wróciliśmy do szarej codzienności, porannej kąpieli w naszym basenie,
odgruzowywaniem ogrodu, kiszeniem ogórków, których urosło z 15 kilo i spacerów
z Dudą.
Przyjechali i pojechali już nawet pierwsi
goście, Gosia i Boguś z córką Weroniką, z którą Moana mogła szaleć na plaży.
Choć do codzienności doszło wożenie
Moany do szkoły, umila ją wizyta Oli i Michała, dzięki którym w ramach
poznawania Teneryfy co drugi dzień robimy wypady, a to w góry, a to w doły, no
i jest mobilizacja do robienia codziennych nietypowych posiłków. Beata to moja
ulubiona kuchareczka!
I to by było na tyle. Pozdrawiamy
czytelników serdecznie.
Jest
jeszcze wiadomość z ostatniej chwili: Bubu żyje! Przeżyła cyklon na Florydzie
podobnie jak nasz szef indiański Sunny z żoną Judith. Stracili jedynie trzy drzewa
i dwa samochody nimi przywalone. A Bubu stoi u ich sąsiada na naszym kiedyś
miejscu, zmieniła nazwę, dostała twardy dach nad kokpitem i ma się dobrze.
Komentarze
Prześlij komentarz