WRZESIEŃ 2014 TENERYFA



Piątek, 12 września
Jesteśmy w samolocie z Teneryfy do Madrytu, jutro rano lot do Mediolanu i dalej samochodem do Como na ślub Moniki i Tadeusza. W niedzielę powrót już bez spania w Madrycie.  Świetny pomysł, te dwa dni w samolocie.

Żyjemy na Teneryfie już pełną gębą.
MOANA
Minęły dwa tygodnie lekcji w szkole. Generalnie jako rodzic nie jestem zbyt zadowolony, na granicy rozczarowania może.
Płacimy słono za szkołę, a tu w klasie aż 30-cioro dzieci. Na pewno nie pomoże to Yolande, nauczycielce i opiekunce klasy, w skoncentrowaniu się na wszystkich, zwłaszcza na tych, którzy tego potrzebują najbardziej. Należy do nich Moana, nie mówiąca ani po francusku, ani po hiszpańsku. Jej nauka francuskiego przebiega jakby równolegle i samoistnie z nauką czytania i pisania. Dodatkowym problemem jest też to, że w szkole dominują dzieci hiszpańskie i ich język, w związku z czym kontakt Moany z językiem francuskim poza lekcjami jest żaden.
Liczba dzieci w klasie (są dwie równoległe) jest trochę pechowa, w klasach wyżej i niżej jest ich o połowę mniej. Wyż bzykania jej się trafił. Swoją drogą zastanawiające jest to, że aż tylu Hiszpanów stać na płacenie za szkołę, kiedy mają pełno darmowych szkół państwowych. Zapewne jest dobra i otwiera więcej drzwi na przyszłość. Chwała rodzicom.
Z początku Moana niezbyt wylewnie wypowiadała się na temat szkoły, za to na inne tematy gęba jej się nie zamykała po szkole, po siedmiu godzinach milczenia. Dziś jest już lepiej i trochę opowiada.
Francuska szkoła zorganizowana jest po francusku, znaczy nie ma wiele wspólnego z tym co znamy w Polsce. Dzieci odprowadza się do wewnętrznej bramy do godziny 9h00, gdzie odbiera je opiekunka-woźna, która z uśmiechem każde całuje i przytula (roznosicielka chorób!), która już po dwóch dniach pamiętała  imiona setki dzieci. Rodzice nie mają wstępu na teren szkoły, bramki w zewnętrznym ogrodzeniu zamyka się po 9h00 i jedyną metodą spóźnialskich jest zadzwonienie interfonem usytuowanym na ulicy i po otwarciu bramki zejście na dół do sekretariatu, który jest przedsionkiem szkoły. Wymiana informacji z nauczycielem odbywa się poprzez dzienniczek ucznia, do którego nauczyciel codziennie wkleja zadania do wykonania w domu, oraz informuje rodziców, co dziecko ma przynieść lub jak ma być ubrane. Rodzice podpisują, że informację widzieli i wpisują swoje uwagi, które z kolei podpisuje nauczycielka.
W klasie każde dziecko ma osobną ławkę, a miejsce przypisane jest w postaci piórnika ze swoim imieniem. Nie wolno przynosić własnych elementów i dobrze, wpływa to na równość.  Książki pozostają generalnie w szkole. Dzieci dostają też zeszyty.
W południe jest obiad w stołówce, a menu miesiąc do przodu wywieszone jest na zewnątrz na tablicy informacyjnej przy bramie wewnętrznej. Zajęcia kończą się o16h15, dzieci można odbierać do 17h00. W środę zajęcia są do 12h00, po czym dzieci jedzą lunch na kantynie, lub nie, w zależności od woli rodziców. My wybraliśmy opcję zabrania Moany przed lunchem, jedziemy na niego gdzieś do knajpki, a potem na plażę, korzystając z luzów na niej z okazji dnia roboczego.
W ŚRODY (DZIEŃ ROBOCZY) GENERALNIE PLAŻUJEMY, JEST WTEDY MAŁO LUDZI, A PŁYWAJĄCY PLAC ZABAW PRIMA SORT. MOANA SKOCZYŁA NA NOGI Z 5 metrów!
Organizacja przyszkolna zapewnia dodatkowe i odpłatne zajęcia pozaszkolne, balet, piłkę, wrotki, i wiele innych. Pozwala to miedzy innymi opóźnić odbiór dzieci, kończą wtedy szkołę o 17h30. Moanie zafundowaliśmy dwa razy w tygodniu judo (38€/mies.), we wtorki i czwartki – sama wybrała dyscyplinę, ma już kimono i jest swoim wyborem bardzo podekscytowana.
WIDOK Z WEJŚCIA DO SZKOŁY, PIERWSZE LEKCJE I PRZYSZŁA JUDOKA
Dziś jest pierwsze spotkanie rodziców, z powodu wyjazdu nie będziemy na nim obecni, spotkaliśmy się więc z Yolande w poniedziałek. Poświeciła nam ponad godzinę, miła kompetentna. Zapewniła, że będzie dobrze choć trudno. Obejrzeliśmy też klasę, przytulną i z masą sprytnych informacji na ścianach.
Są też zajęcia dla rodziców, basen i gimnastyka oraz kurs francuskiego. To ostatnie dla nas jest idiotyczne, w rozmowie z dyrektorem w pierwszy dzień powiedziałem, że generalnie rodzice mieli być Francuzami więc przydałby się raczej kurs hiszpańskiego. Organizuję to, ale na razie zainteresowane są tylko dwie osoby. Szkoda, bo tak organizowane zajęcia dla rodziców pokrywają się z czasowo z odbieraniem dzieci i nie trzeba nigdzie jeździć dodatkowo.
Najważniejsze jednak jest to, że Moana do szkoły chodzi chętnie i jej się to podoba. Choć nowe słówka wchodzą z wielkim trudem, mamy już wrażenie, że to się zmienia po przełamaniu blokady mózgownicy i będzie coraz łatwiej. Według Moany francuski jest taki podobny do polskiego: panda, ananas, pyjama, hippopotame, crocodile. Za słowami niepodobnymi na razie ma wielkie kłopoty z ich zapamiętaniem.
MY
Nasz roboczy dzień to dzień robotnika i chłopa podobny jeden do drugiego:
7h15    Pobudka
8h10    Ja jadę z Moaną do szkoły. Zwykle 20 minut, prawie całość autostradą, która jednak z niewiadomych przyczyn w stronę szkoły w zależności od dnia inaczej korkuje i droga trwa różnie, od 20 do 40 minut. 
9h10    Powrót do domu, zajęcia jakieś i wyjazd do miasteczka
11h00 Tenis w klubie
12h30  Kąpiel w basenie i lunch w domu
15h55  lub 17h10 Beata jedzie po Moanę (odbiór o 16h10 lub 17h30 po judo)
17h00 W domu basen, wrotki i inne szkolne zajęcia z Moaną
20h00 Moana je kolację
21h00 Zabawa z chomikiem w łóżku i Moana zasypia. Zaczyna się nasza kolacja.
23h00 Idziemy spać. 
Zakupiliśmy wreszcie rakiety, Head dla mnie, Wilson dla Beaty, z lekko wyższej półki niż te klubowe, co się od razu czuje grając. Po kilku razach gramy na coraz lepszym poziomie i z coraz większą przyjemnością. Bardzo przyjemny jest taki wysiłek na świeżym powietrzu, na dodatek patrząc na ocean albo na Teide. Korty są przepysznie położone. W klubie mamy też saunę, ale grając robi się ona sama i choć nie jest zbytnio gorąco to słoneczko praży mocno. Zwłaszcza, że chmur u nas niewiele, od trzech tygodni raz tylko kropiło i to 5 minut.
CZŁONKOWIE SPORTOWEGO KLUBU. WSZYSTKO Z WIDOKIEM NA MORZE

A propos widoku, męczy mnie jedna refleksja. Jakoś wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, podobnie jak znakomita większość ludzi. Jadąc codziennie rano od nas autostradą wdrapuję się na przełęcz, z której po chwili pojawia się przepiękny widok na zatokę przy Santa Cruz i góry Anaga o wybitnej urodzie tuż nad nią. Podobnie wracając, nagle otwiera się rozkoszny widok na zatokę Puerto de la Cruz z powoli wydobywającą się z wody granią idącą aż do szczytu Teide. Widok ten zapiera dech w piesiach i nie sposób nie uśmiechnąć się do siebie. Uśmiech towarzyszy mi też przejeżdżając przez nasze urocze El Sauzal, zielone, zadbane, górujące nad błękitem oceanu.
I tak sobie pomyślałem, że wcześniej na to nie zwracałem uwagi, od siedmiu lat mamy stały kontakt z naturą, otaczało nas głównie piękno przyrody. Aby tak było dokonywaliśmy wyborów miejsc nie będąc w pełni tego świadomi, jakby było to naturalne.
Dziś kiedy osiedliśmy na chwilę, nagle zauważyłem jakie to jest ważne, wręcz najważniejsze. Przecież czego więcej potrzeba człowiekowi (w pewnym wieku) jak nie chleba, piękna i miłości, która nie przemija.  Zdałem sobie nagle sprawę z tego jak źle zarządzamy własnym życiem, a często i życiem naszych dzieci. Rozpoczynając dorosły byt w ogóle nie kierujemy się wyglądem otoczenia,  miejscem w którym będziemy żyć. Nie zastanawiamy się nad jego pięknem jakby w ogóle to nie było ważne, i nad tym, że będzie ono nam towarzyszyło dalej. Staje się to zazwyczaj poza naszą kontrolą, zupełnie przypadkowo. Nasze gniazdo wyznacza miejsce urodzenia, miejsce zamieszkania rodziców, miejsce kształcenia lub pierwsza znaleziona praca. W ogóle wtedy nie zastanawiamy się nad walorami codziennego naszego otoczenia i na nie patrzenia.
Zwykle więc oczom naszym towarzyszy ohyda ludzkiej twórczości, obskurnych miast z widokami na dachy garaży z blachy falistej, nieotynkowanych pustaków wsi czy drutów zbrojeniowych wystających z domów.
W tym pierwszym okresie marzymy o własnym, przytulnym gniazdku, które dekorujemy na swoją modłę, i choć dobrze się w nim czujemy wychodzimy z niego na odrapany wspólny korytarz czy do okropnej windy, a często na jeszcze gorszą ulicę. Wtedy o tym nie myślimy, chcemy być na swoim i jesteśmy szczęśliwi. Później korzenie rosną, dynamiczny młodzieniec biorący się za bary ze światem szybko zamienia się w młodego staruszka, skostniałego pod każdym względem. Potem, już na emeryturze, nie ma się na nic ochoty, pieniędzy też niewiele i patrzy się dalej na te odwieczne marne widoki czy okno sąsiada. Na szczęście jest zima i nie musi otwierać swojego okna, usłyszałoby się wtedy: ty k…, ty ździro, jak ci zaraz p… - taki przysmak polskiego języka rodzinnego.
Mój opis to obraz postkomunistycznej Polski, obraz smutny, ale jakże prawdziwy. Ile znam osób, które mieszkają w miejscach, których nie cierpią, a jak niewiele znam zadowolonych.
Z młodymi jednak jest inaczej, komuna padła, szanse na inne życie ma każdy, rodzice powinni więc wypychać własne dzieci w miejsca gdzie żyć będzie im się nie lepiej finansowo, ale piękniej, mobilizować do zmian, do ucieczki od ohydztwa do piękna. Uświadamiać ich i namawiać żeby chociaż spróbowali.
Czytając te myśli nikt nie może powiedzieć, że mi jest łatwo mówić, że mam swobodę finansową i mogę robić co chcę i szukać tego piękna. To nie jest prawda - dobrze jeden z wpisowiczów na blogu zauważył, że takie życie z małym dzieckiem na jachcie nie wydaje się możliwe tylko dlatego, że ludzka wyobraźnia tego nie sięga. Pokazaliśmy, że wszystko jest możliwe. Nikt mi nic w życiu nie dał za darmo, na to życie na jachcie i dzisiejsze zapracowałem głównie swoją życiową odwagą, zerwaniem sznurów przywiązania w szerokim pojęciu tego słowa. Dzięki temu jestem dziś szczęśliwy i cieszę się każdą chwilą. Nie zmieniły tego obowiązki, kiedy wstaję jak do pracy wcześnie rano budzony budzikiem, robię to z radością, bo kiedy otwieram oczy widzę z łóżka ocean (no i Beatkę), a potem jadąc samochodem patrzę na stoki winnic lekko zasnute poranną mgiełką.
O taką radość powinno się zadbać w życiu, a nie o radość z nowego samochodu, ipoda czy telewizora z WiFi. To właśnie powinni przekazać rodzice dzieciom, odwagę do zmian i odwagę nie bycia jak wszyscy.

Korzystając z weekendów wypuszczamy się na wypady w niedaleką okolicę. Pisałem już o nieprawdopodobnym zróżnicowaniu tej wyspy, a że wyspa jest niewielka to wszędzie jest blisko. Na początek wybraliśmy się w najbliższe nam pasmo górskie, wspomniane już Anaga, we północno-wschodniej części wyspy. Na początek było to rozpoznanie miejsc, szlaków aby w niedalekiej przyszłości wybrać się na poważniejsze wyprawy. Jadąc w stronę gór zjechaliśmy do miasteczka Tegueste, gdzie była zamknięta informacja turystyczna i pozostałości po jakiejś manifestacji karnawałopodobnej. Moanę bardzo ucieszyły różnorakie smoki i z każdym chciała mieć zdjęcie.
MUSIAŁA BYĆ NIEZŁA ZABAWA
Góry Anaga są piękne, ale góry jak góry, trzeba być Przerwą-Tetmajerem aby o nich pisać, ja miałem ambicje tylko na kolaże z widoczkami, ale i nawet to mi nie wyszło, postanowiłem więc pokazać zdjęcia w całości.
ANAGA 1
ANAGA 2
ANAGA 3
ANAGA 4
Z GÓR ANAGA WIDAĆ TEIDE I LOS RODEOS, LOTNISKO BLISKO NAS (10 km autostradą)
Przejazd górami bardzo rozpalił naszą wyobraźnię i ochotę na przyszłe wycieczki. Drogi są bardzo kręte i przepastne, prowadzą do wielu miejsc piknikowych oraz parkingowych skąd wychodzą szlaki. Szlaki często schodzą do morza do maleńkich zatoczek osiągalnych tylko na piechotę, gdzie można się wykąpać. Można też dojść do wiosek usytuowanych w zadziwiających miejscach, gdzie przysłowiowy diabeł mówi dobranoc, wiosek z białymi domami rozrzuconymi po zboczach, często już niezamieszkanymi.
Mając trochę więcej czasu korzystamy z dobrodziejstw tutejszej kuchni. Rozbudzając wyobraźnię i pamięć wyczyniam różne kuchenne produkcje próbując zainteresować nimi Moanę. Dwukolorowa zupa, pół z dyni pół pomidorowa, bardzo się wszystkim podobała. Kiedyś jadłem takową nad wodospadem Viktorii w Zimbabwe. Stare to były czasy, biały człowiek mógł się jeszcze wtedy w tym kraju swobodnie poruszać.
PRÓBUJEMY WYCZYNIAĆ I SZUKAMY WINA NA NASZ SMAK

poniedziałek, 15 września 2014
Wyskok na ślub do Como był miły, ale i też bardzo męczący. Najpierw była pobudka o 6h00 rano w Madrycie, tego samego dnia ślub i weselisko do późna, a po nim trzeba było się zerwać raniutko i w widzie (nie piszę pijanym) dotarabanić się samochodem do Mediolanu na lot powrotny. Wszystko to z powodu Moany i jej szkoły, nie skorzystaliśmy więc wiele z luksusowego Spa i apartamentu z widokiem na Lago Como, skorzystaliśmy jedynie z  obcowania z przyjaciółmi. Moana jako jedyna niezbyt się wycierpiała, wpierw spała w samochodzie potem całą drogę w samolocie.
Po przyjeździe do Como poszliśmy na lunch do pobliskiego miasteczka - El Torno, gdzie kuchnia i wino przypadły dzień wcześniej naszym kumplom wielce do gustu. Włosi jak chcą, to potrafią robić nie tylko kluchy.
LAGO COMO - ELEGANCJA FRANCJA... CO JA PISZĘ, WŁOCHY
Pogoda części artystycznej (przyrzeczenia dozgonnej miłości) dopisała, bezchmurne niebo, niezwykłe dla jeziora Como, dodawało uroku miejscu i tak nad wyraz pięknemu i zadbanemu.  To też Włosi potrafią, taki dyskretny urok burżuazji, tym razem z najwyższej (cenowo też) półki. To miłe, że gośćmi takiego miejsca byli sami Polacy, wiadomo, była to zapewne rodzina polskiego hydraulika, o którym kiedyś mówił Chirac. Tańcząc naśmiewaliśmy się trochę z ponad miarę uprzejmej obsługi - pewnie jeden kelner mówił do drugiego: "patrz, Rosjanie, a tak się kulturalnie bawią". Cóż, dla nich polski czy ruski to wsio rawno.
MOJE WESELNE KSIĘŻNICZKI
Po części artystycznej i pierwszym drinku, 30 zaproszonych osób odbyło podróż stateczkiem po jeziorze, miłą, zwłaszcza że łódka gnała i można było zobaczyć pobliskie miasteczka (podobne do tego od lunchu w południe) usytuowane na stokach spadających ostro do wody. Atrakcją miał być dom aktora Clooney'a, ale po mnie to spłynęło, aktorów światowej sławy poznałem kilku nawet blisko, a o dom staruszki Grety Garbo opierałem się kiedyś w Klosters kiedy jeszcze żyła. Drobna uwaga: ciekawe, że żadna Polka nie zrobiła jakiejś wizualnej kariery, wspomniana Greta była Szwedką, podobnie jak Ingrid Bergmann, Niemek też się trafiło kilka, Marlene Ditrich czy Gudrun Landgrebe.
MIEJSCE ŚLUBU I NASZ APARTAMENT W NIM. NIE SKORZYSTALIŚMY Z NIEGO, A SZKODA.
Po wyjściu ze stateczku zasiedliśmy do stołów i syciliśmy nasze podniebienia na przyzwoicie wykwintnym poziomie, popijając wina białe i czerwone. Do północy tańców nie brakowało, przy muzyce oryginalnej wykonanej przez polską parę fantastycznych grajków, gdzie pan był człowiekiem orkiestrą, a pani śpiewała głosem rozkosznym. Wytańczyliśmy się z Beatą do oporu, mieliśmy dużo miejsca, a i jakieś parcie na tańcowanie do upadu. Kiedy obsługa jednoznacznie dała nam znać, że to koniec (w końcu było to miejsce wypoczynku spa, a nie wulgarna dyskoteka) zabierając nam wszystkie napitki przenieśliśmy się do apartamentu państwa młodych (duchem) gdzie zasiedliśmy na wielkim tarasie. Jakoś zabrakło podstarzałemu towarzystwu fantazji i prywatny basen podlegający apartamentowi pozostał nietknięty. Nawet ja tym razem nie prowokowałem kąpielą na golasa, o tej godzinie już miałem wizje porannej pobudki i drogi na lotnisko. Sto lat wspólnego szczęścia w każdym razie i dzięki za te miłe, choć krótkie, chwile.
JESZCZE TYLKO SZYBKIE ŚNIADANIE I JUŻ NAS NIE BYŁO

piątek, 26 września 2014
Minął miesiąc, my przyzwyczajamy się do monotonii dnia codziennego, a Moana w szkole walczy o życie.
Mieliśmy drugie spotkanie z jej wychowawczynią i nauczycielką hiszpańskiego. Są zachwycone Moaną, jej otwartością i inteligencją. Nawet pamięcią. Pewnie tak mówią do rodziców każdego dziecka.
Odpisując na wpis o ilości dzieci w klasie - trzydzieści to maksymalna ilość dozwolona przez prawo, i tak stworzono dwie klasy, na więcej nie ma miejsca w szkole. Większość dzieci kontynuuje nauczanie, a trafiają się nowe, jak Moana, które szkoła musi przyjąć ze względu na jej francuski paszport.
Tak w ogóle to mam codziennie rano, jadąc do szkoły, zmienne stany ducha.
Z jednej strony utrudniliśmy biednemu dziecku życie maksymalnie. No nie tak wyobrażaliśmy sobie francuską szkołę. Ta tu jest specyficzna, na wyspie francuskich ekspatriantów jest niewielu, podobnie jak dzieci z par mieszanych. Zwykle w innych miejscach przeważają Francuzi, są one usytuowane w wielkich miastach gdzie są placówki dyplomatyczne, siedziby firm itd., na przykład w Madrycie czy Warszawie. W szkole na Teneryfie zajęcia prowadzone są wprawdzie po francusku, ale Moanę poza nimi otacza hiszpański. Nie rozumie ani jednego, ani drugiego języka, a ten otaczający ją hiszpański tylko opóźnia i utrudnia naukę francuskiego. Dodatkowo powoli wchodzi angielski. Co więcej książki do nauki nie są książkami do nauki języka francuskiego, są to takie same książki jak we francuskich szkołach, czyli dla dzieci mówiących po francusku od urodzenia. Służą one więc do nauki pisania, czytania i kaligrafii. Wszystko więc po górkę. Na szczęście wprowadzono program specjalny dla kilkorga takich dzieci jak Moana i mają one część zajęć językowych w dwu-trzyosobowych grupach. 
Z drugiej jednak strony, dziecko jest chłonne bardziej niż dorosły i jakoś sobie z tym swego rodzaju nadmiarem bogactwa radzić musi. A kiedy już sobie poradzi będzie dobrze. No i życie później zapewne będzie łatwiejsze.
Narzeka na tę trudność też trener judo mówiący tylko po hiszpańsku. Nie może się za cholerę z Moaną dogadać i wytłumaczyć, że judo to pewien styl bycia, że czasami energią się emanuje, ale później jest wyciszenie. Moana traktuje judo głównie jako niezłą zabawę i trochę świruje. Po wyjaśnieniach jest już lepiej, a trener jest z niej bardzo zadowolony, chwaląc jej waleczność, a głównie to, że nie jest mazgajem, który jak upadnie i go zaboli to zaraz płacze.
Całe szczęście, że są te wolne popołudnia w środy, przecina to trochę tydzień, w ciągu którego nie ma innego życia, tylko szkoła i szkoła. Moana wstaje o 7h30, a ze szkoły wraca o 17h00 lub 18h00. Idąc spać o 21h00 zostaje niewiele czasu na oderwanie się na chwilę od kieratu nauczania, a jeszcze w tym krótkim czasie lekcje trzeba odrobić i wkuwać słówka. Żal mi jej czasami, ale cieszę się, że ona sama za bardzo się nie skarży na swój los. Pyta tylko czasami dlaczego mieszkamy tu, a nie w Polsce gdzie wszyscy mówią po polsku i jej życie byłoby łatwiejsze. Na szczęście mimo trudności językowych Moana do szkoły chodzi chętnie, więc rano nie ma problemów z wstawaniem spowodowanych zwykle niechęcią.
Minęły też jej szóste urodziny, był tort i szampan w domu, rower w prezencie, a i "joyeux anniversaire" i ciasto w szkole.
SZEŚĆ LAT MINĘŁO JAK JEDEN DZIEŃ
PIERWSZA W ŻYCIU KARTKA Z ŻYCZENIAMI I W OGÓLE PIERWSZY LIST POCZTĄ - DZIĘKI
(wersja kolorowa to już dzieło Moany w prezencie dla Michała)
W przeddzień urodzin (w sobotę 20) wybraliśmy się na wycieczkę z piknikiem w góry nad naszym wybrzeżem (Corona Forestal). No nie nadziwimy się różnorodnością pejzażową i klimatyczną tej wyspy. Wyjechaliśmy od nas w słoneczne lato. Jadąc w górę uroczymi wioskami zachwycaliśmy się połaciami winnic z winoroślami ciężkimi od wielkich kiści bordowych winogron. W dole migał co jakiś czas nasz domek usytuowany koło stadionu więc łatwo rozpoznawalny.
WINA DAJCIE
Ze zmianą wysokości robiło się coraz chłodniej i kiedy dotarliśmy na początek szlaku było już 17 stopni. Pejzaż zmienił się diametralnie, ukosy winnic zastąpiły lasy wielkich sosen, których zapach wypełnił szybko wnętrze auta naśmiewając się ze specjalnych anty pollenowych filtrów. Na nasze nieszczęście słoneczne niebo zastąpiły chmury, które coraz ściślej zapełniały nie tylko przestrzeń nad nami, ale też i wnętrze otaczającego nas lasu. Ruszyliśmy idąc bezszelestnie zachwyceni miękkością iglastego podłoża i tajemniczą atmosferą. Aż było niewiarygodne, że w ciągu kilku chwil opuściliśmy zagospodarowane przez człowieka stoki i znaleźliśmy się w dzikiej samotni. Dość szybko rozłożyliśmy się z piknikiem, cóż w sobotnie rano niezbyt nam się śpieszyło, a przejechanie 30 kilometrów serpentynami mocno w górę zajęło nam ponad godzinę. Wdrapaliśmy się w końcu autem od poziomu morza na ponad 2.000 metrów.
Uwielbiamy te piknikowe lunche, zawsze je celebrowaliśmy na naszych wycieczkach. Kiedy jednak kończyliśmy jeść chmury zgęstniały nagle i zaczęła na nas kapać skroplona na drzewach rosa. Postanowiliśmy wrócić do auta uznając, że chodzenie dla chodzenia nie ma sensu, a ta widokowa wycieczka poczeka na lepsze czasy.
Z LATA W JESIEŃ I GŁOWA W CHMURACH
Kontynuowaliśmy dalej jazdę centralną granią wyspy dojeżdżając do 2.430 metrów aby z gęstego i mglistego lasu wyjechać nagle na wulkaniczny płaskowyż pod Teide oświetlony wspaniałym słońcem. Widok zapierał dech w piesiach, a Teide przytłaczała swoją wielkością.
Kiedy przed siedmioma laty w grudniu ujrzeliśmy ten sam widok było wtedy inaczej, płaskowyż przykryty był śniegiem, a góry oszronione. Magia tak czy siak - w końcu goście co to wciągają takie miejsca na listę światowego dziedzictwa mają oczy i wiedzą co robią.
DZIEDZICTWO ŚWIATOWE DO ZACHOWANIA
Park Narodowy Teide jest bardzo interesujący ze względu na swoją geologię i jej zmiany w dość krótkim czasie. Dawno dawno temu olbrzymi wulkan zsunął się częściowo pod swoim ciężarem, a jego krater jest dziś płaskowyżem otoczonym górami. Z jego boku wydobyły się dwa wulkany, Teide i Montaña Blanca. Ten ostatni wybuchł 2 tys. lat temu tworząc olbrzymie jęzory lawy biegnące w kilku kierunkach, w tym do oceanu. Przy wybuchu czubek rozpadł się tworząc typowy dla wulkanu krater dziś dobrze widoczny podczas wycieczki na Teide.   
NIE DYMIĄCE KOMINY
W innej części parku kominy lawowe z twardej materii przetrwały, kiedy to okoliczne im pokłady uległy erozji co owocuje dziś niesamowitymi formami skalnymi w postaci słupów.
Po odwiedzeniu centrum turystycznego, gdzie obejrzeliśmy świetny film o powstaniu (nie warszawskim tym razem) Wysp Kanaryjskich udaliśmy się do sklepiku przy kolejce linowej na Teide, gdzie, ku wielkiej radości Beaty, zakupiliśmy książki o pieszych szlakach Teneryfy. Następnie w ramach rekonesansu odwiedziliśmy hotel Parador, mając niecne plany z nim związane.
PARADOR - HOTEL W SERCU PARKU
Pobyt w parku zakończyła wycieczka wokół tych zadziwiających form skalnych, o których pisałem. Potem jeszcze przysiedliśmy na chwilę aby skonsumować nieznany nam owoc zakupiony po drodze. Pitaya, zwana też owocem smoka pochodzi zapewne z Tajlandii, ale jego uprawa rozpowszechniła się na Kanarach, i dobrze, rozkoszowaliśmy się jej smakiem wszyscy.
DRAPIEMY SIĘ
NIEZNANA NAM PITAYA CZYLI SMOCZY OWOC
Zjazd do cywilizacji jeszcze raz pokazał różnorodność klimatów, z bezchmurnego nieba płaskowyżu znów znaleźliśmy się  w chmurach, a potem w nadmorskiej szarudze Puerto de la Cruz aby po chwili jazdy autostradą znów cieszyć się czystym zachodem słońcem dojeżdżając do naszego El Sauzal.
Sobotnia wycieczka i zakupione przewodniki rozbudziły w nas potrzebę odkrywania nowych miejsc.
Korzystając z wtorku i późniejszym zakończeniu lekcji spowodowanym treningiem judo Moany, zapakowaliśmy rano piknik i po odwiezieniu dziecka do szkoły pognaliśmy w najbardziej odległy i dziki zakątek gór Anaga, do Chamorga. Pognaliśmy to może za duże słowo, niemiłosiernie kręcące drogi były wąskie tak, że dwa samochody miały trudność aby się minąć. Po ponad godzinie jazdy z Santa Cruz zostawiliśmy samochód na wjeździe do wioski położonej w miejscu gdzie już nawet psy nie szczekają dupami. Dalej drogi już nie było.
SLALOMEM W GÓRĘ
Ruszyliśmy zgodnie z opisem przewodnika na trasę opisaną jako "must" i "best". Droga wiodła wąwozem w dół aż do oceanu. Szybko skończyła się wioska z jej tarasowymi poletkami i znów zachwycała nas dzikość miejsca, spotkane kozice i w końcu ruiny jakiejś budowli, skąd w dole widać było nadwodne siedlisko Roque Bermejo, bez energii elektrycznej, na co wskazywały panele słoneczne na dachach i wiatraki prądotwórcze. Widok był niesamowity, potęgowany jeszcze usytuowaną wysoko białą latarnią morską sporych rozmiarów.
SCHODZIMY DOLINĄ OD CHAMORGA DO OCEANU
W SIEDLISKU ROQUE BERMEJO PIECZĄTKA COCA-COLI NA ŚCIANIE WISI
Zeszliśmy pomiędzy domy, witając przyjaźnie mieszkańców, aby w końcu przejść do sąsiedniej zatoczki gdzie ku naszemu zdziwieniu znaleźliśmy porcik. Zasiedliśmy na murze falochronu aby spałaszować nasz lunch, obserwując przybyłą po chwili grupę hiszpańskich wycieczkowiczów, która robiła tę samą pętlę w stronę przeciwną do naszej. Podobnie jak my zasiedli w porciku aby się posilić (i napić) oraz skorzystać z kryształowej i spokojnej wody w celu schłodzenia ciał. Po lunchu i my popływaliśmy trochę i odświeżeni ruszyliśmy dalej, tym razem mocno w górę.
ROQUE BERMEJO I LUNCH W PORCIKU
Dość szybko doszliśmy do latarni, ładnej budowli oszpeconej jednak ogrodzeniem i drutem kolczastym ogradzającym ją od niechcianych gości.
PRZY LATARNI KOZICA
Idąc dalej w górę, a potem nad przepaściami (o zgrozo!) pod skalistymi szczytami równolegle do brzegu, przystawaliśmy co chwilę zdyszani, nie mogąc się napatrzeć na otwierające się coraz to nowe widoki, a to na skaliste wysepki w pobliżu brzegu, a to na skaliste turnie nad nami.
ZDJĘCIE NIE ODDA TEGO PIĘKNA
Weszliśmy w końcu na szczytową grań aby z innej perspektywy zobaczyć wąwóz, którego dnem szliśmy rano. Ruiny średniowiecznej budowli dały nam trochę cienia i po chwili ruszyliśmy już w stronę wioski widząc ją tym razem z góry.
RANO BYLIŚMY W DOLINIE, A TERAZ NA GRANI NAD NIĄ - ZDOBYWCY!
CHAMORGA CZYLI KILKA DOMÓW NA KRZYŻ I "ZIELONE RÓŻE NA MONTE TIFADA"
Zachwyceni dniem i sześciogodzinnym marszem, na czas (17h30) zjawiliśmy się w szkole Moany. Czyli i wilki były syte i owca cała. W ten sposób możemy realizować nasze górskie zapały nie ciągając dziecka na aż tak długie spacery. Nagła korzyść ze szkoły!

           

Komentarze