LISTOPAD 2014 - TENERYFA



poniedziałek, 3 listopada 2014
Baby z wozu koniom lżej.
Wyprawiłem wszystkie panie z domu, Moana w szkole, a Beata z Agnieszką pojechały w stronę Teide, aby dziś dojść do schroniska usytuowanego na 3.270 metrów i jutro rano zaatakować szczyt.
Od kilku dni jest Agnieszka, pierwsza odwiedzająca nas na Teneryfie osoba. Jej pobyt zgrał się częściowo z feriami Moany więc mieliśmy czas na wspólne wyskoki.
Pierwszym było obejście naszej okolicy i kąpiel w oceanie. O dziwo na cyplu na dole zabrano drabinki zejściowe ze skał do wody, ale można również zejść do niej rampą używaną kiedyś przez rybaków do spuszczania łodzi. Woda okazała się przejrzysta i ciepła, wyśmienita aby ciało odpoczęło przed następnym wysiłkiem wejścia do miasteczka usytuowanego 400 metrów wyżej. Radość pływania uzupełniał fakt, że byliśmy sami.
W sobotę wybraliśmy się do Loro Parque, miejsca niezwykle turystycznego, ale i niezwykłego, będącego punktem obowiązkowym przy zwiedzaniu Teneryfy. Byliśmy tam w już w grudniu 2007 roku z babciami Moany i jej bratem, jeszcze na początku podróży na Bubu. Zaraz potem, na sąsiedniej wyspie, Moana miała stać się życiem poczętym. Tym razem, jako rezydenci, kupiliśmy sobie roczne bilety i możemy tam chodzić ile razy chcemy.
Nie tylko dla dzieci główną atrakcją parku jest tresura morskich stworów. To co wyprawiają w czasie pokazów delfiny i lwy morskie jest niewyobrażalne, ale jak przekonać orkę żeby wywaliła język i ruszając głową w prawo i lewo tłukła nim na boki?
Zabawa była pierwszorzędna, a nam przy delfinach pociekły łzy, tyle razy widzieliśmy je na wyciągnięcie ręki baraszkujące tuż obok Bubu.
Loro Parque powstał jako ochronka dla papug i dziś ma chyba największą na świecie ich kolekcję. Będzie więcej czasu na przyjrzenie się wszystkim ich gatunkom, kiedy Moana znudzona takim zwiedzaniem będzie bawiła się na tamtejszym placu zabaw. Polecamy to miejsce mimo ceny 34 euro. Warto je dać też dlatego, że fundacja Loro Parque wydaje dochody z parku na różne programy chroniące dobra naszej planety na całym świecie.
KTO KOGO OGLĄDA? KOLANA NA ODWRÓT?
W parku spędziliśmy cały dzień jedząc tam piknik przygotowany i pozostawiony w lodówce, którą przynieśliśmy z samochodu. To miłe, że nie zmusza się odwiedzających do jedzenia byle czego w tamtejszych knajpkach i że można wizytę potraktować jako niedzielną wycieczkę-piknik z rodziną.
Wczoraj, mimo próby wyjechania z domu wróciliśmy - wjechaliśmy w takie oberwanie chmury, że dalsza jazda nie była bezpieczna, no i bez sensu. Po południu, korzystając z przebłysku niebieskiego nieba pojechaliśmy do miejscowości La Laguna, obok której przejeżdżamy codziennie.
Wiedzieliśmy, że ma piękną starówkę, jednak to, że większość na niej ulic jest zamknięta dla samochodów zachwyciło nas, a szczególnie Moanę szalejącą na hulajnodze.
LA LAGUNA - KIEDYŚ STOLICA
LA LAGUNA - ŁADNIE I HISZPAŃSKO
Dziękujemy za rady dotyczące nauki jazdy na rowerze, nie zdążyliśmy jednak z nich skorzystać, Moana za drugim razem na korcie, kiedy to miałem klucze do odkręcenia pedałów pojechała na dwóch kołach i tyle było z nauki.
W zeszłym tygodniu byliśmy w operze. Nie można było nie pójść, grali "Kopciuszka" Rossiniego z librettem po włosku, a Moana rozprawiała o tym od dłuższego czasu oczekując pokazu księżniczek. Budynek sali koncertowej zwanej Auditorio w Santa Cruz jest wyczynem architektury światowej, podobnie jak opera w Sydney gdzie dachy przypominają żagle, tu zadziwiające zadaszenie z jednej strony przypomina hełm konkwistadora z takim szpicem, że ma się wrażenie, że jego konstrukcja zaprzecza prawom fizyki, a z drugiej też żagle. Mania jakaś z tymi żaglami nad morzem. To tak jakby dach opery na Śląsku miał przypominać piec martenowski lub chłodnię kominową.
WIDAĆ AUDITORIO POPRZEZ BASENY - JEDYNIE ZDJĘCIE NA DOLE PO LEWEJ JEST MOJE, SPRZED 7 LAT
Jakież było nasze zdumienie, kiedy po preludium uniosła się kurtyna i oczom naszym ukazał się w tle blok wprost z polskich osiedli, a na scenie stało zdezelowane BMW z przyczepą, obok którego w dmuchanym baseniku taplały się dwie szkaradne siostry.
Spektakl został zrobiony w stylu współczesnego castingu, złą matkę zastąpił ojciec, w futrzanym płaszczu, ze złotym Rolleksem na ręce i łańcuchem za szyi. Ubawiliśmy się do łez, a i Moanka miała swoje księżniczki, końcowe pokazy castingu odbyły się bowiem w pięknych sukniach. Całość z przerwą trwała cztery godziny i do domu dotarliśmy już po godzinie noclegowej Moany, ale były to w końcu ferie.
Ostatnimi czasy, jeszcze przed przyjazdem Agnieszki, zrobiliśmy tylko jedną wycieczkę, od strony Sana Cruz, koło Barranco Hondo. Stoki wschodnie wyspy są suche, przecinają je betonowe akwedukty, częściowo tylko używane. Sprowadzały one wodę z gór do tarasowych poletek uprawnych poniżej, w tym winorośli.
Sam szlak był ciekawy, a z powodu braku bujnej roślinności, cały czas z widokami. Doszliśmy aż pod lasy sosnowe zachwycając się położeniem napotkanych tam domów.
SUCHE WSCHODNIE WYBRZEŻE I AKWEDUKTY
Życie płynie, Moanie minęła już połowa semestru (stąd tydzień ferii) i ciągle chętnie chodzi do szkoły. Postępów w językach nie widać, powiększa się tylko jej zasób słówek, co zapewne kiedyś zaowocuje.
Poza nauką języków nie mamy z nią kłopotów, z matematyki jest dobra, a kaligrafia po hiszpańsku wychodzi jej świetnie.
W międzyczasie byłem w dobrze mi znanej Barcelonie, skąd potem pojechałem TGV do Francji. Wracając spędziłem popołudnie z moją duńską przyjaciółką sprzed lat, która tam mieszka po upuszczeniu kiedyś Paryża. Miło było powspominać stare dobre czasy.
Teraz czasy też są dobre, choć nie mamy plaży. Kiedy byłem w podróży, naszą ulubioną plażę de las Teresitas zamknięto po nawałnicy jaka nawiedziła Santa Cruz.
Najpierw ulicami miasta płynęły samochody, często na dachach, a potem na plażę i do wody spłynęły z gór truchła krów i kóz oraz tony błota, które wyparło nawieziony z Sahary piasek. Plażę zamknięto w celach odkażenia i uporządkowania. Pomyśleć, wybudowana w 1970 roku przetrwała do dziś, a teraz masz ci los.
SZTUCZNA PLAYA DE LAS TERESITAS TUŻ PRZED KATAKLIZMEM
Miasto zareagowało jednak szybko i na czas zamknięcia Teresitas udostępniło darmowo kompleks basenów z morską wodą usytuowany koło Auditorio. Dla nas bliżej, szkoda tylko, że ten kompleks też jest akurat w częściowym remoncie. Parking przy nim jest wieki i darmowy, są tam też szerokie aleje piesze, na których Moana popisywała się na rowerze aż do krwi ostatniej. Do krwi, ponieważ wsiadając na rower (już sama startuje) zahaczyła piętą o śrubę od kółek, której jeszcze nie zdjąłem. Stało się to daleko od nas, przechodzący ludzie krew wytarli, plaster założyli i było po sprawie, co nie znaczy po płaczu.
Główny basen kompleksu jest wielki, Moana spotkała przy nim koleżankę z klasy, więc mieliśmy ją z głowy. Jednak największą dla niej radością było spotkanie z częścią ekipy z opery widzianej dzień wcześniej, podeszła do ojca złych sióstr i biła mu brawo, co wywołało radość artystów. Mnie szkoda było, że ekipa plażowała bez Kopciuszka, francuska śpiewaczka była palce lizać ...
FERIE - KĄPIEMY MOANĘ I ZABAWY RÓŻANE

wtorek, 11 listopada 2011 - dla nas dzień roboczy
Jeśli ktoś miał wątpliwości czy zazdrościć nam czy nie mieszkania na Teneryfie, wyspie niemieckich emerytów, no to właśnie doszła kropka nad "i", która te wątpliwości rozwieje. Patrz zdjęcie poniżej:
PRAWDZIWKI CUD
No właśnie! Ten nasz świat w pigułce ma wszystko.
Pogoda stała się zmienna więc korzystamy z okresów słońca aby gdzieś wyskoczyć. Moana przeszła do młodszej grupy judo i zajęcia ma już tylko w poniedziałki, więc tylko w nie mamy wydłużony czas na ewentualne poważniejsze wypady.
Wczoraj, po odwiezieniu Moany, z piknikiem w plecaku, pojechaliśmy nad La Orotavę, w stronę Teide. Wyborem naszym była wycieczka-pętla wokół "Organ Pipes", czyli w tłumaczeniu piszczałek organowych, jak nazwano skały zbliżone formą do kościelnych wyjców.
To miejsce często jest zasnute chmurami więc radowaliśmy się niebieskim niebem. Miejsce odległe o 20 minut jazdy od naszego domu znów udowodniło, że korona zalesionych szczytów przypominających z dala Beskidy wcale nie jest aż tak wyokrąglona. Skaliste stoki wychynały wszędzie z gęstego lasu. 
Samochód zostawiliśmy przy hodowli pstrągów (rosną i do kupienia będą pod koniec grudnia) i ruszyliśmy szlakiem pielgrzymkowym zahaczając po drodze, a to o trzy krzyże, a to o szopki różnej maści. Na początku dotarliśmy do miejsca, z którego widać było wejścia do długich na tysiące metrów tuneli, z jednego nawet wychodziły stare tory. Nie było jednak żadnej informacji o historii tych kopalnianych dziur, a szkoda.
(Dopisuję po kilkunastu dniach: wielkim problemem wyspy był brak wody, ale ponieważ sezonowo pada tu jednak nieźle, porowate wulkaniczne skały nasiąknięte są jak gąbka. Z przyciąganiem ziemskim woda wolno spływa w głąb zatrzymując się na szczelnych warstwach. Na wyspie są tysiące tuneli wydrążonych w celu zdobycia tej wody, a niektóre są bardzo długie.)
RUSZAMY
Drapaliśmy się w górę wijącą się dróżką kiedy nagle Beatka krzyknęła: patrz! chyba maślak. No niemożliwe, powiedziałem schodząc ze ścieżki. Kucnąłem i już nie miałem wątpliwości - prawdziwe maślaki, lecz kiedy podniosłem oczy tuż obok zobaczyłem innego grzyba - prawdziwego prawdziwka! I dalej następnego. Byliśmy jak w transie, a to ci niespodzianka! Na dodatek ani jednego robaczka w nich! Cieszyliśmy się jak dzieci, nie dość, że mamy tu wszystko czego dusza zapragnie to nawet jesienna nostalgia za grzybobraniem zniknęła jak strzał z palca czarodzieja.
Nasz entuzjazm ochłodził szybko fakt, że nasza trasa, która zaraz potem odbijała od pielgrzymkowej okazała się zamknięta. Postanowiliśmy jednak nią iść aż do miejsca zagrożenia, osuwiska zapewne. Dotarliśmy do wygodnej skały z widokiem gdzie spałaszowaliśmy lunch i ruszyliśmy dalej.
LUNCH Z WDOKIEM
Kiedy ruszaliśmy spotkaliśmy niemiecką parę idącą z przeciwnej strony. Bardzo nas to ucieszyło, ale szybko rozwiali nasz zapał - zawróciliśmy, jest małe osuwisko, ale zbyt niebezpieczne aby przejść. Ok, dzięki, pójdziemy zobaczyć.
Dziesięć minut później napotkany młody człowiek potwierdził osuwisko, ale on przeszedł, nie jest bezpiecznie, ale da się przejść.
Kiedy doszliśmy do miejsca zrozumieliśmy - ze ścieżki nad niewielką przepaścią pozostało kilka centymetrów przylegających do pionowej skały. Cholera! To jest długie na dwa kroki! Sprawdzę powiedziałem, przywarłem do skały i wbijając się pazurami w pęknięcia postawiłem czubki butów na pozostałościach ścieżki i hop, byłem na drugiej stronie. Aha, będzie cyrk z Beatą. Ja mam lęk wysokości, ona nie, ona ma zaburzenia równowagi, ja nie. Co teraz?
Na początek z kłopotami odebrałem od niej plecak. No próbuj. Nie miałem pomysłu zrobienia jej ostatniego zdjęcia, i słusznie, nie byłoby ostatnim. Przeszła dzielnie z pomocą mojej ręki na końcu - jak spadać to razem!
Dalsza trasa była cudnie urocza, zachwycaliśmy się widokami spotykając co jakiś czas Niemców i Francuzów pytających o przejście. Pan da radę, odpowiadałem, pani nie, ma pani za duże piersi aby przywrzeć do skały. Beatka przywarła.
Schodząc natrafiliśmy na kolejną kolonię maślaków. Cóż było robić, poświęciliśmy nasze prześcieradło, które posłużyło jako worek i niosąc 5 kilo grzybów zbliżaliśmy się z wolna do punktu wyjścia. Spotkaliśmy też poćce, czyli borowiki ceglaste, ale tylko jeden był młody i nie zgniły. Już przy miasteczku, blisko poletek uprawnych, natrafiliśmy na wielką ilość kasztanowców jadalnych. Było ich tak wiele, że schylając się co jakiś czas szybko wypchaliśmy nimi wszystkie kieszenie. Wziąłem też jednego w łupce, aby Moana zobaczyła, że wygląda inaczej niż ten od kasztanowych ludków. Dochodząc do samochodu pogryzaliśmy świetne jabłka zerwane z drzewa po drodze. Szczęśliwi, że wycieczka się udała wsiedliśmy do samochodu i choć mżawka zmatowiła moje okulary, byliśmy przekonani, że jak zwykle u nas, w El Sauzal, będzie słoneczko i że zarezerwowany kort posłuży nam przed odebraniem Moany z Judo o 17h30. Wygrałem 118 błędów Beaty do 45 moich. Tak się bawimy.
CZY NAJLEPSZE KASZTANY SĄ NA PLACU PIGALLE? NIE! U NAS. SZOPKI TEŻ.

środa, 12 listopada 2014     
Agnieszka wyleciała kilka dni temu, zaraz po tym jak z Beatą wdrapały się na Teide. Już wiem, że nie zmobilizuję Beaty aby napisała kilka słów, jest w szale przygotowań i sprzątania, zawsze nasi goście muszą być przyjęci po królewsku, a już jutro przylatują Ewa z Jaśkiem.
Wchodząc na El Teide jedynie Agnieszka miała problemy z chorobą wysokościową, ból głowy i tak dalej, ale już po nocy w ciepłym schronisku przypadłość zniknęła i weszły o świcie na szczyt bez problemów. Były zachwycone, miały niebywałe szczęście z pogodą, a mnie pozostają tylko kolaże do zrobienia. Zamieszczam je poniżej.
DROGA DO SCHRONISKA (3.270 m) - A NIECH CIĘ KULE BIJĄ
ZACHÓD SŁOŃCA I CIEŃ TEIDE NA CHMURACH I HORYZONCIE
PORANEK I DZIEWCZYNY SZCZYTUJĄ (3.718 m)
KRATER PICO VIEJO I SKAŁY (ROQUES) DE GARCIA. WIDAĆ TEŻ LA PALMA.
POŻEGNANIE AGNIESZKI I SAMOCHÓD DLA PISOWCA (z podręczną kapliczką)
Mimo gwieździstego i ciepłego wczorajszego wieczoru dziś rano zaciągnęło się na amen. Odwiozłem Moanę w deszczu, ale po drugiej stronie przełęczy, już przy szkole temperatura wzrosła do 25 stopni i niebo pokazało swoje niebieskie oblicze. Postanowiliśmy więc pojechać po nią z jej rowerem razem i zrobić długi spacer wzdłuż alejki rowerowej w okolicach Auditorio.
Zaciekawiła nas górka, o której wiedzieliśmy, że to pozostałość po wysypisku śmieci, z którego zrobiono park-ogród poświęcony palmom z całego świata. Jest to młody ogród, otwarty niedawno i jeszcze nie skończony, z którym są ciągłe problemy powstających pod nim wysypiskowych gazów. Park jest imponujący, widać w nim wysiłek i potrzebny czas mijający by mógł powstać. Wizyta była bardzo ciekawa i instruktywna, spotkaliśmy wiele gatunków palm nam znanych, a jeszcze więcej nieznanych, zwłaszcza tych z Azji i Oceanii. Zadziałały nasze karty rezydentów, wejście kosztowało nas 1,50 euro od osoby (Moana 1) przy cenie 6 euro dla turystów. Jedyny pech - nie mieliśmy aparatu.

15 grudzień
Taaak, prawdziwy jest wpis mówiący że nasz blog trąci już myszką. Podobnie stało się z naszym życiem, które jest dziś obrazem innych, zwykłych żyć. Wyłamywanie się z ogólnie przyjętych schematów przez ostatnie siedem lat jest już poza nami.
Wyboru dokonaliśmy świadomie choć z żalem oczywiście. Zawsze byłem krytykowany za moje podejście do dzieci i komentarze ich dotyczące, mówiłem na przykład, że ludzie się zatracają, poświęcając się dzieciom i rezygnując z siebie. Było to dla mnie typowe zachowanie polskiej rodziny, w której dziecko stawało się obiektem szczęścia rodziców (lub często z tego powodu i rozpadem). Mówiłem, że dziecko powinno być tylko dodatkiem do szczęścia żyjących ze sobą ludzi, którzy przede wszystkim powinni żyć swoje własne, jednorazowe przecież życie, i to żyć pełnią pasji i miłości. Dziś podpisuję się pod tym dalej.
Owszem, zrezygnowaliśmy z życia na Bubu, które kochaliśmy, nie chcieliśmy jednak aby Moana była odcięta od świata i w jakiejś formie niepełnosprawna społecznie. Jej potrzeba współistnienia z rówieśnikami i socjalizacji była tak wielka, że nie mogliśmy postąpić inaczej. Kiedy wypływaliśmy baliśmy się tego nowego życia, krzyknęliśmy jednak ahoj przygodo i jakoś poszło. Nie znaczy to, że rezygnacja po latach z tej przygody też nie jest swego rodzaju wyzwaniem, życie przecież się nie kończy, a może pływa już nawet Bubu2, która będzie kiedyś naszym domem.
Dziś obserwujemy przygodę Moany z cywilizacją, szkołą, stosunkami międzyludzkimi. Nam jest łatwiej żyć w nowych warunkach, jesteśmy elastyczni, mówimy językami, na dodatek mamy siebie i świetnie się ze sobą czujemy. Każdy czytający blog musiał przecież zadać sobie pytanie jak to jest możliwe, że facet i baba spędzają ze sobą 24 godziny na 24, 7 na 7 dni w tygodniu i tak dalej przez lata, nie rozstając się nigdy na dłużej niż … czas spędzony we śnie.  My wszędzie czujemy się u siebie, lata spędzone w oddali od spraw świata jakby dalej kontynuują swoją ciągłość, nie oglądamy telewizji, nie czytamy gazet, niezbyt obchodzą nas brudy polityki. Oczywiście wiemy to i owo o tym co się dzieje, nie sposób nie wiedzieć po otwarciu strony każdego portalu internetowego, choć wtedy najłatwiej się dowiedzieć o śmierci młodej, skądinąd miłej aktorki, czy starego aktora z wojennego serialu lub kto kogo właśnie zdradza i z kim.
Żyjemy obok tego. Można to oczywiści krytykować, tacy outsajderzy co to korzystają, a nic nie dają z siebie. Jak mówią Francuzi: „j'ai déjà donné” (ja już swoje zrobiłem), więc Teneryfa jest pasującym do mnie miejscem, czyli emerycką wyspą zamożnych Niemców, jak napisała czytelniczka. Wielka ilość domów na sprzedaż wskazuje jednak na to, że emeryci wymierają, a ci nowi w kryzysie nie są już tak zamożni, może też mają mniej fantazji aby zamieszkać daleko od rodziny, dzieci. Nie myślę  żeby miało na to wpływ ogólne ocieplenie, doszły mnie słuchy, że w Polsce jest minus osiem.
Oczywiście powiało nudą na tych stronach, dla nas jednak nie jest nudno, mimo, że nie wyszły nasze plany na pobyt Ewy i Jaśka. Pogoda zrobiła się fatalna, dużo padało i wiało, do tego stopnia, że El Teide pokryła się śniegiem na dobre, zamknięto nawet schronisko i kolejkę, przez co nie zrealizowaliśmy planu (ku rozpaczy Moany) wejścia razem na szczyt. Pieniądze za zapłacone schronisko nie przepadły, możemy kupione pięć miejsc wykorzystać w ciągu roku.
Jasiek przypłacił kąpiel w naszym basenie zaziębieniem i dniem w łóżku, aczkolwiek potem popływał w ciepłym oceanie chwaląc 24 stopnie. Cóż, znad Bałtyku przyjechał.
Korzystaliśmy więc jak mogliśmy ze wspólnego czasu, graliśmy w tenisa, zwiedzaliśmy z parasolami miejscowości, które Jaśka jako architekta zadziwiły nie tylko urodą, ale też przez samo ich istnienie na tej dalekiej i nic nie wartej wulkanicznej wyspie (wersja brata Beaty). Jaśka zaskoczył też tramwaj w Santa Cruz.
Zwiedziliśmy z nimi po raz pierwszy miejscowość Candelaria, znaną z czarnej maodnny (coś mi to mówi), oraz piękne, zdmuchnięte onegdaj przez Teide, miasteczko Garachico, w którym potoki lawy ominęły na szczęście starówkę.
CANDELARIA I GARACHICO - ZACNE MIEJSCA DLA TURYSTY. W SKLEPIE MANEKINY MIEJSCOWYCH W STROJACH REGIONALNYCH 
Zwiedizliśmy też niewiele warte piramidy Gunachów w Guimar, gdzie można też zobaczyć replikę tratwy Ra.
JUŻ GUANCHOWIE UPRAWIALI TAK DZIŚ POPULARNY SPORT - OBCINANIE GŁÓW
Jako bardzo winnym i znającym się na rzeczy ludziom, równie wielkim zaskoczeniem dla gości była paleta produkowanych na wyspie win, które konsumowaliśmy w nadmiarze. O rodzajach ich produkcji opowiada bliska naszego domu Casa de Vino gdzie można próbować wino, sery i miód, którego produkuje się tu też bardzo dużo.
Jedynie nie mogliśmy podzielić się z nimi naszymi ukochanymi przyjaciółmi owocami morza, z którymi oni nie są za pan brat, za to ryby pałaszowali aż im się uszy trzęsły. W tej dziedzinie świetną okazała się restauracja za ścianą serwująca jako specjalność ryby w skorupie z morskiej soli.
Oczywiście obowiązkowo jeden dzień spędziliśmy w Loro Parque, w którym rządziła Moana (za naszą sprawką), płynąc na pokazie łódeczką ciągniętą przez delfina, podczas gdy pozostałe skakały nad jej głową. Potem w podzięce całowała je po kolei w mordki. Dawała też buziaka staremu lwu morskiemu, o którym mówiła później, że jechało od niego rybką (a co? czekoladką miał trącić?). Znów był zachwyt i zadziwienie, że wszystkie pokazy miały inny program niż ostatnio.
MOANA RZĄDZI I HOMO? NIE WIADOMO. TEIDE JUŻ W ŚNIEGU
Jedyna wycieczka w górach odbyła się we mgle, ale i tak piknik był zacny. Spędziliśmy bardzo miły i radosny czas razem. Byliśmy z nimi przez moment właścicielami pieska, suczki Lola, która przylgnęła do nas w czasie wycieczki. Dzięki obroży znalazł się właściciel i pieska zabrał.
CHWILOWO NASZ PIESEK "LOLA". JASIEK MYŚLI
Philippe, nasz przyjaciel z Francji, który przyjechał na moje i jego urodziny (mamy je tego samego dnia) miał inne atrakcje prócz Loro Parque. Wiatr 150km/h dał się we znaki, o drugiej w nocy walczyliśmy z latającą trampoliną i chowaliśmy do środka jeżdżące po tarasie meble. Znaczy my chowaliśmy i walczyliśmy, Philippe spał w najlepsze. W sumie nic wielkiego się nie stało, z dachu zerwało kilka dachówek, a Moanie skrócono lekcje.
Zrobiliśmy razem tylko jedną wycieczkę w górach Anaga, w części o niewyobrażalnej urodzie, choć chyba tylko my to widzimy. Tydzień jego pobytu minął szybko, i ze względu na pogodę bez szczególnych ekscesów, prócz winnych oczywiście.
Ja wracam właśnie z południowej Francji via Barcelona, gdzie spędziłem trzy dni dorabiając kilka groszy, za trzy dni znów goście na tydzień (oj, moja wątroba!), a zaraz  potem już wyjazd na święta do kraju rodzinnego.
 
Pobyt w Polsce był szybki. Kraj przywitał nas nocą i piździelcem jakich mało z lodowatym deszczem smagającym nie okryte rękawem ciała na lotnisku dumnie brzmiącym Warszawa, tyle że z dopiskiem Modlin. W Warszawie szybko uporaliśmy się z instytucjami, odbiorem i złożeniem dokumentów aby z rozkoszą znaleźć się z rodziną w naszym wiejskim domu.
Następnego dnia była już wigilia. Plucha, szare ołowiane niebo i noc zapadająca w dzień niezbyt nas zachwycały, ale atmosfera świąt ma coś w sobie do czego przyczyniała się też pięciometrowa choinka.
Kiedy obudziliśmy się gotowi zaatakować post bożonarodzeniowe śniadanie, aż przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Pejzaż nabrał nagle zachwycającej urody - bezchmurne niebieskie niebo kontrastowało z białą kołderką okolicznych pagórków z których wyrastały różnorakie białe formy oszronionych drzew. Jezioro pozostało czarne, ale już wieczorem wodę ściął siarczysty mróz.

Wreszcie mogliśmy spalić wchłonięte kalorie czemu wprawdzie codziennie sprzyjał basen i wszelkie w nim zabawy ruchowe, ale wreszcie mogliśmy wyjść z zamknięcia. Dziesięciokilometrowy spacer wśród pól i lasów zakłócał czasami jedynie smród polskiego wiejskiego gazu czyli palenia w piecach czym się da. Rozmowom nie było końca, a mnie cieszyła radość Beaty spędzającej czas ze swoim synem.
Po świętach rodzinę zastąpili przyjaciele, którzy w sylwestrową noc przybrali stroje  antyczne i półleżąc raczyli się różnymi zakąskami w tym specjałami z Teneryfy oraz winem. Jako człowiek przewidujący nie przebrałem się z cezara, dzięki czemu całą noc dźgałem moich kumpli plastikowym sztyletem. I ty też przeciw mnie Brudasie? Ubaw był po pachy.

Znów jesteśmy w samolocie, minęliśmy juz Maderę, dolatujemy nad Lanzarote, widać wulkan Timanfaya. Prawie już w domu. 

Komentarze