MAJ 2015 - TENERYFA, PARYŻ




5 lutego 2015
Dla osłody kilka zdjęć. Moana wzięła udział w biegach publicznych w grupie najmłodszych. Pierwszy życiowy medal był dla niej nie lada wydarzeniem.
PIERWSZY MEDAL
GRUDNIOWE ŚNIADANIE NA TRAWIE. 65+55=655? PHILIPPE'A i MOJE URODZINY
ANAGA ZACHWYCA NAS NIEUSTAJĄCO
MIESZKALNICTWO GDZIE SIĘ DA, W GROTACH TEŻ.
Minął miesiąc od powrotu ze świątecznej Polski. Siedzę w TGV z Paryża do Montpellier, 300 km/h na liczniku – nieźle, trochę szybciej niż równie drogie Pierdolino.
Tyle, że ja jadę pociągiem widmo, składa on się z dwóch pociągów połączonych razem, oba wyjeżdżają (poprzez to przywiązanie) o tej samej godzinie. Jeden nazywa się TGV, drugi IDTGV. Train de Grande Vitesse, to rozumiem, dodatek ID w drugim wygląda podejrzanie poprzez związek z danymi osobowymi do podania przy kupnie biletu.  TGV jest pewnie dla zamożnych juhiadistów podróżujących incognito. Bilet pierwszej klasy w TGV kosztuje 100 euro, a mój, też w pierwszej, w IDTGV 50 €. Znaczy to chyba, że w tym tańszym w razie wypadku koszty są mniejsze i nie trzeba szukać kim jest każdy truposz bo sam podał swoje dane.
Wagony w obu pociągach są takie same. No może nie dokładnie, w moim chodzi facet przebrany za niedźwiedzia Grizzli i rozdaje wszelkiej maści darmowe ciasteczka, kawę i herbatę. To w ramach jakiejś niezrozumiałej promocji. Wakacje szkolne zaczynają się jutro więc dzieci są w szkole, a kudłaty gość jakoś nie pasuje do podłączonych do gadżetów garniturowców jadących pierwszą klasą. Boki zrywać. A jeszcze żeby je pozrywać do końca dodać należy, że w tym droższym TGV takiego gościa nie ma i za ciasteczka oraz płyny trzeba słono płacić. Gdzie logika? Ano nigdzie.
Przez ostatni miesiąc sporo się w naszym życiu działo, ale na razie o tym sza.
U nas na wyspie zima pełną gębą, podobno najstraszniejsza od dziesięcioleci. Fakt, w styczniu jedliśmy tylko trzy razy na tarasie, i to w południe. Nocą temperatura spada do 13 stopni aby za dnia wzrosnąć do 18-20. Niebo jest generalnie zasnute i często leje. Górski kształt wyspy powoduje kumulację chmur, przez co słońce tworzy codziennie niesamowite wielokrotne tęcze. Bajkowo.
Mimo pogody i naderwanego mięśnia w łydce gramy w tenisa. Gram kuśtykając i nie poddając się, zbyt uwielbiam te chwile wysiłku fizycznego wśród wszechobecnego śpiewu ptaków. Kiedy pojawiliśmy się na wyspie w sierpniu zaskoczyła nas cisza. Mimo wybujałej zieleni zanotowaliśmy prawie całkowity brak ptactwa. Dopiero pod koniec listopada pojawiło się latające życie, które w styczniu eksplodowało radosnym śpiewem.  Na dodatek zakwitły na żółto okoliczne pola, co jeszcze dodało uroku ogólnie wiosennej atmosferze i znanemu nam jej zapachowi (a miejscowi mówią o strasznej zimie).
Mimo wiosny, zima jednak jest górą, wszyscy kaszlą, chlipią – ogólnie panujący wirus ciąży na płucach, męczy nos i gardło, ale nie powoduje gorączki. Funkcjonujemy więc wszyscy zaopatrzeni w chusteczki.
Z okazji wolnego Moany, w celach administracyjnych polecieliśmy całą naszą trójeczką na przedłużony weekend do naszych przyjaciół do Paryża (270 euro za trzy powrotne bilety).
Przyznam, że miasto, w którym spędziłem dwadzieścia lat życia odrzuca mnie dzisiaj. Rano w metrze tłum smutnych niewyspanych zombie, wieczorem tłum tych samych, ale już wymęczonych dniem pracy, za to jeszcze bardziej niedomytych - nie robi to dobrego wrażenia. Dodatkowo ogólny brud, mroźne przeciągi i klaustrofobiczne korytarze metra pełne obdartych reklam tworzą atmosferę szczurzego miasta, które przecież stworzył sam człowiek. Dziś, w nim ten człowiek żyje i walczy aby przetrwać. Ileż trzeba w Paryżu zarabiać, aby żyć godnie, w komfortowych warunkach i z jako taką swobodą finansową?
Nasi przyjaciele zarabiają 30 tys. euro miesięcznie, kwotę kolosalną. Kolosalną, powiedziałem?
17 tys. wychodzi miesięcznie na podatki - te od pensji (najwyższy próg, bo dzieci są dorosłe), gruntowy, mieszkaniowy i drobne inne, 5 tys. na spłatę kredytu, 3 tys. na opłaty różne – wynajem garażu, elektrykę, gaz, wodę, sprzątaczkę, pomoc finansową dzieciom. Zostaje 5 tys. na życie. Wydają wszystko.
Czy można żyć taniej? Zrobiliśmy dla wszystkich kolację - ryba haddock: 32 euro za kilo (tyle co dorada). Na przystawkę był melon za 10 euro (jeden!) z suchą szynką (43 euro/kg). Z winem (dwie butelki) kolacja w domu dla czterech osób kosztowała 80 euro i to bez ekscesów. Ach, jeszcze była tarta owocowa za 17 euro. My za melona na Teneryfie płacimy jedno euro, a za kilogram dorady 6,50. Bez komentarza. No może jeden, nasz przyjaciel pracuje 14 godzin dziennie.             
I gdzie logika? Mieszkać w miejscu tak drogim i zaharowywać się, aby móc się utrzymać na powierzchni?
Paryż jest pięknym miastem, głównie jednak dla turystów - za żadne skarby świata już nie chciałbym w nim mieszkać. Uciekam z niego z przyjemnością.
Z wolna nasza cywilizacja upada, widać to we Francji. Nacisk podatkowy rośnie, a państwo - mimo, że coraz bardziej dusi swoich obywateli podatkami - żyje nieustająco na kredyt. Wiadomo, budżet państwa to nie budżet rodziny, można dodrukować i mieć deficyt. Ciekawe ekonomiczne podejście.  
Dodatkowo klasa polityczna dba tylko i wyłącznie o swoje partykularne interesy wydając publiczne, czyli nasze pieniądze, na inwestycje mające im przynieść chwilową chwałę, a przez nią kontynuację władzy. Wbrew zapewnieniom o oszczędnościach, koszt administracji państwa ciągle rośnie, każda nowa ekipa wpycha swoich ludzi z kontraktami na warunkach jeszcze bardziej uniemożliwiającymi ich rozwiązanie i coraz większymi odprawami.
Rozdział władzy i państwa, czyli jego obywateli jest coraz bardziej widoczny i nie wróży niczego dobrego. Znów jakaś rewolucja się szykuje? A co po niej? Pewnie to samo! Moja wiara w człowieka słabnie z przybywającymi mi latami.
A może jednak rewolucja islamska? Francja ciągle żyje wydarzeniami w redakcji Charlie Hebdo. Szkoda wielce tych ludzi walczących swoimi rysikami z głupotą ludzką ogarniającą dziś cały świat, o laickość władzy i szkół, o prawdę bez tabu - robili to zawsze z użyciem humoru. Szkoda tak bliskich mojemu sercu Wolińskiego czy Cabu oraz tylu innych.
Nie dziwi mnie jednak to co się stało, kiedyś na pierwszej komunii siostrzeńca mojej żony proboszcz warszawskiej katedry w czasie kazania zakrzyknął do tych maluszków: " I pamiętajcie dzieci, że to Żydzi zabili Chrystusa!" Mam to nagrane na filmie i powinienem wrzucić na Youtube. Wstyd mi jednak, wbrew pozorom za siebie - zabrakło mi wtedy odwagi aby krzyknąć: "I pamiętajcie, że Chrystus też był Żydem!"
Podobnie jak fanatycy we Francji i dziś polscy skrajni katolicy zabiliby Mleczkę za rysunek Chrystusa na krzyżu reklamującego gwoździe. Zabiliby go, musowo. Andrzeju, nie rysuj tego.
Podobał mi się napis na jakiejś mijanej redakcji w Montpellier: „chcieliście zabić Charlie, a zrobiliście go nieśmiertelnym” Je suis Charlie, moi aussi.
A propos islamistów. Swego czasu jeździłem sporo prywatnie do jednego z krajów Maghrebu, Maroka, do ludzi z elit tamtejszej władzy. Nowo powstała, niewielka wtedy, klasa średnia była wykształcona w najlepszych szkołach, francuskich, angielskich i amerykańskich. Ci władający językami młodzieńcy żyli na modłę krajów, w których się kształcili, chełpiąc się demokracją i równością, oderwaniem od religii. Klawi chłopcy, pomyślałem wtedy.
Jakim zaskoczeniem dla mnie była zmiana, kiedy ci klawi chłopcy w wieku około czterdziestki uderzali jakby w szybę zatracając swój dotychczasowy styl życia. Jak magnes igłę kompasu, jakaś siła kierowała nagle ich umysły (i ciała) w kierunku Mekki. Podejrzewam jednak w tym swego rodzaju egoistyczną męską wygodę, głownie w stosunku do kobiet.          

Jestem już w pociągu do Barcelony. Drogim, więc faceta à la Grizzli nie ma. Miły jazzik w słuchawkach oddziela mnie od świata, podobnie jak wszystkich innych ich słuchawki oddzielają od pozostałych częściowo wgapionych w ekrany z filmem ludzi. Był nawet konduktor i sprawdzał swoim czytnikiem bilety. Każdy podawał , ani be, ani me, ani nawet kukuryku, bez słów. Jak w świecie opisanym dawno temu przez Orwela. Straszne.
Na szczęście, z prawej widzę ośnieżone pola, w głębi równie białe Pireneje. Z lewej - morze.
Brakuje mi morza i tamtego życia na Bubu, które było tak oderwane od tego tu świata i jego problemów. Brakuje mi tamtej czystej egzystencji na łonie natury, kiedy to czas stał i było go na wszystko. Dziś znów pożerają czas korki na autostradzie, obowiązki, podróże pociągami, samolotami, znów kontrakty i analiza każdego słowa i jego konsekwencji, aby nie dać się od razu zaszczuć. Jest go zbyt mało na czytanie. Kiedy dzwoni budzik, trzeba wstawać, a jeszcze nie tak dawno budziły mnie pierwsze promienie słońca i czytałem, czytałem. Chyba się rozpłaczę.



Jednak może nie, mam przecież tam na wyspie mój trójkowy światek pełen szczęścia i miłości. Gnam do niego. Kto jak kto, ale ja skarżyć się nie powinienem.

Sobota, 14 marca 2015
Skarżyć nikt z nas się nie powinien. Przeżyliśmy kawał czasu na wodzie, co z racji swojego z założenia niebezpiecznego charakteru oraz ogarniającej wciąż niewiadomej bytu, dla wszystkich wydawało się być czymś niesamowitym, odważnym, nietypowym. Dlatego też wtedy pisaliśmy więcej, wręcz na bieżąco, choć w pewnym momencie, z powodu powtarzalności pewnych miejsc, też stało się to "biciem piany".
Dziś piszemy dużo bardziej sporadycznie, bo życie codzienne na lądzie nie jest już tak warte odsłony na stronach www. Oczywiście dużo się dzieje jak dla nas, ale są to już wydarzenia tak odstające od dotychczasowych opowieści, że aż strach o tym pisać. Cóż zdobycie rezydencji, przerejestrowanie samochodu, walka od zwolnienia z podatku importowego, bankowe gierki, szkolne zagadnienia, przecież to nie o to w tej opowieści chodzi.
Nie mniej jednak pragnę uczulić wyznawców założenia, że Teneryfa to miejsce emerytów na fakt, że jest miejscem nieprzeciętnym. Do tej pory nie przestaje nas zachwycać. Z gośćmi odkrywamy coraz to piękniejsze jej zakątki, mając świadomość, że przed nami jeszcze stokroć tego, co już zobaczyliśmy.
Poznając krok po kroku osobliwe uroki różnych stron tej małej wielkiej wyspy, coraz bardziej jesteśmy w niej zakochani.
CIĄGLE PATRZYMY W OCEAN, NASZ OCEAN
I teraz: co zrobić? I tak musimy gdzieś na stałe przebywać przez parę lat, dopóki Moana nie opanuje stuprocentowo francuskiego i prawie tak samo hiszpańskiego. Osobiście nie widzę lepszej opcji i jestem mega szczęśliwa, że trafiliśmy właśnie na to miejsce, ponieważ nie ma ono… żadnych wad. Tylko uroki.
Doceniają też to wszystko nasi mili goście. Podczas naszej świąteczno-sylwestrowej nieobecności w naszym wynajętym domu przebywali nasi przyjaciele z Paryża z rodziną, ci sami, o których  Daru pisze w poprzednim wpisie. Zauroczeni, już marzą o tym, żeby jak tylko się da przenieść się i zamieszkać gdzieś w naszych okolicach. To jest tylko jeden z wielu przykładów, ale podobne myśli ma większość z odwiedzających nas ludzi, z tym że nie zawsze takie pomysły mogą zostać zrealizowane.
Aktualnie gościmy Danusię, naszą przyjaciółkę, a przy okazji przemiłą Panią Doktor. Wyjściowo miała przyjechać z mężem Włodkiem, lecz zawodowe sprawy zatrzymały Go w Polsce, a Danusia dzielnie pojawiła się solo. Włodek zna dobrze Teneryfę, głównie z góry, przez lata gasił tu helikopterem pożary. Staramy się Jej uprzyjemnić czas jak umiemy, ale o tym w następnym odcinku.
Muszę wrócić do wydarzeń z lutego, gdyż nastał wtedy dla mnie przeszczęśliwy czas.... Oto nie po kolei:
Nareszcie doczekałam się odwiedzin ukochanej rodzinki, czyli Eluni, Mamy i Bartka.
Ela pojawiła się pierwsza, przyleciała lotem czarterowym z Katowic na Teneryfę południową. Udało się jej ten lot wykupić dość tanio (Rainbow), obserwowała ceny z dnia na dzień i parę dni przed odlotem capnęła najlepszą cenę. To jest dowód na to, że niekonieczne wczesne wykupywanie biletów lotniczych daje najlepsze efekty. Tylko, że trzeba mieć szczęście i odwagę, żeby tak czekać na ostatni moment.
Pobyt Eli rozpoczął się cudowną pogodą, słońce w pełni ukazywało uroki naszej okolicy. Nic tylko iść na dół, do morza, na nasz krokodyli przylądek. Spacer był przepiękny, szkoda tylko, że z powrotem trzeba było się śpieszyć, szybkie tempo w podchodzeniu pod górę dało Eli nieziemsko popalić.
NARESZCIE Z SIOSTRĄ
A śpieszyliśmy się, ponieważ w szkole Moana miała mieć o 15.30 karnawałowe przedstawienie i poczęstunek.
W SZKOLE KARNAWAŁOWY FESTYN
I DLA ELI OKAZJA DO ZOBACZENIA SZKOŁY MOANY
Tak, nasi nowi goście trafili jak w dziesiątkę z ich przyjazdem - w samo serce karnawału na Teneryfie, który swoim przepychem porównywany bywa do tego w Rio (?). Cały piątkowy wieczór, aż do północy zalegaliśmy na ulicach Santa Cruz, najpierw moszcząc sobie miejsce na kartonach na krawężniku przy placu Weyler i konsumując pyszne wiktuały, które Daru zorganizował, a następnie oglądając "la cavalcada", czyli przemarsz przebierańców profesjonalnie ubranych.
KOLORY
Jakkolwiek byli oni wystrojeni w niepojęty sposób, tak wyszukany i ciekawy, a stroje zachwycały dokładnością wykonania i pomysłowością, tak profesjonalizmu brakowało w zarządzaniu ciągłością przemarszu, czasami robiły się korki, a czasami czekaliśmy parę minut na następną grupę. Oczywiście całemu wydarzeniu towarzyszył głośny dźwięk bębnów i trąbek, brakowało  natomiast tanecznej, typowo karnawałowej muzyki. Dwie godziny takiego oglądania stanowczo wystarczą.
NOCNY PRZEMARSZ WOJSK
PIRACI Z KARAIBÓW WRACAJĄ I ELĘ PODRYWAJĄ
Atmosfera była bardzo miła, żadnej agresji, żadnego pijaństwa, jak zazwyczaj było bardzo bezpiecznie. Uliczni ludzie byli też w większości poprzebierani w śmieszne stroje, niektóre rodziny w takich samych przebraniach dla każdego członka. Wesoło, głośno i kolorowo.
Przed przyjazdem Mamy i Bartka robiliśmy dzień w dzień długie wycieczki, głównie samochodowe. Ela pojawiła się tylko na tydzień, więc kondensowaliśmy jej wrażenia jak tylko się dało. Byliśmy więc przed przylądkiem Teno, w Buenavista del Norte oraz Garachico. Przemierzyliśmy też wzdłuż góry Anaga. Mieliśmy szczęście, dzień był bezchmurny, więc i widoki były cudne, no i udało się chwilę posiedzieć i popiknikować na plaży Las Teresitas, choć wiatr nawiewał piasek do talerzy.
ANAGA, TENO I GARACHICO
Reszta ekipy dotarła w niedzielę 15 lutego. Przywitania, szampan i radosna atmosfera towarzyszyła nam przez cały wieczór. Miło, że najbliżsi, którzy do tej pory widzieli tylko tyły naszego biura przez skypa mogą teraz na żywo zobaczyć, dotknąć, poczuć miejsce, w którym mieszkamy.
KUCHENNA RADOŚĆ Z PRZYWITANIA I ZMĘCZENIE PODRÓŻĄ? RANO REKONWALESCENCJA.
Już w poniedziałek pognaliśmy do podnóży Teide. W przeciwieństwie do prawie całej wyspy, tam była ładna pogoda i relatywnie, jak na wysokości, ciepło. Zjedliśmy piknik przy skałach de Garcia, po czym mama udała się z Moanką na spoczynek i słodkości do kawiarni Paradoru, a cała reszta na dwugodzinną wycieczkę wokół tych niesamowitych formacji, jakimi są Roques de Garcia. Różnorodność form, warstw, zwietrzałych kominów lawy, ledwo trzymające się na czubku skały głazy (tak jak Balanced Rock w USA) powodowały, że co chwilę przystawaliśmy, żeby podziwiać te cuda natury. Wszystkim się bardzo podobało i choć nie załapaliśmy się na wyjazd kolejką na górę (spóźniliśmy się 10 minut), ani na bardzo ciekawy film o geologii i powstaniu Teide oraz całej Teneryfy (wariaci zamykają centrum zwiedzających już o 16.30!!!), byliśmy bardzo zadowoleni z dnia.
POD TEIDE BARDZO MAŁY BARTEK
Potem znów był karnawał, tym razem z atrakcjami dla Moanki - czyli wesołym miasteczkiem. Znów tłumnie i szumnie, ale tym razem w dzień, więc jeszcze lepiej można było podziwiać kolorystykę strojów oraz misterne makijaże. Ludzie na ulicy też tym razem się postarali w kwestii przebrań, co jedno to bardziej pomysłowe, ale ten osobnik pobił rekord:
NA ULICACH WSZYSCY PRZEBRANI
DZIENNY PRZEMARSZ WOJSK
I PRZEJAZD
FESTYN NA CAŁEGO
Oczywiście powtórzyliśmy też główną rozrywkę i obowiązkowy punkt programu dla wszystkich, czyli Loro Parque. Mama i Bartek byli już tam z nami 7 lat temu (podczas podróży na Bubu, buuuu), a dla Eli była to premiera. Jak zwykle pokazy były bardzo udane, no i oczywiście udało mi się po raz kolejny wcisnąć Moanę do łódeczki o delfinim zaprzęgu.
Na tym czas Eli się skończył i dnia następnego już wieźliśmy ją na lotnisko. Wykorzystując, że znaleźliśmy się na południowej stronie wyspy, po gorących pożegnaniach, udaliśmy się z Bartkiem na górę Roque del Conde. Już kiedyś, w dniu odlotu Agi A., zrobiliśmy część tej niezwykłej, jak na suche południowe tereny Teneryfy, eskapady. Teraz było nam dane ją dokończyć, na dodatek w towarzystwie totalnie bezchmurnego nieba. Na szczycie, płaskim jak góra stołowa, można zrobić pętelkę i mieć widoki na 360 st. dookoła. Oczywiście dominują góry, wąwozy, przeciekawe Roque Imoque, rozsypane tu i ówdzie górskie miasteczka z dominującą na pierwszym planie Aroną. Pięknie. Niemniej jednak fascynujący jest też widok z góry na zabudowane doszczętnie turystyczne miejscowości nadmorskie: Los Christianos i Costa Adeje. Hotel na hotelu, gęsto poustawiane domeczki, domki, domy, kolosy . Nie jestem przekonana, że kiedykolwiek chciałabym spędzać wakacje w takim ścisku. Ale plaże są obszerne, prawie białe (szare, jak Michael Jackson), dobrze przygotowane i mimo przeładowania panuje estetyka. Szukaliśmy z góry kompleksu wodnego Siam Park, podobno najlepszego na Świecie, ale nie znaleźliśmy, gdzieś się ukrył.
MATKA DZIECIOM, PYSZNE OWOCE OPUNCJI I MASCA
Pogoda nie była generalnie sprzyjająca, ranki były pochmurne, trzeba było wstrzeliwać się w słoneczne momenty i korzystać z nich, żeby zwiedzić Puerto de la Cruz, czy La Lagunę, ale wszystkie etapy planu powoli się realizowały. Znaleźliśmy też czas, aby 2 razy pójść z Bartkiem na korty. Okazało się, że jak się już raz się ktoś nauczy grać w tenisa, to mimo wieloletniej przerwy odruchy pozostają i człowiek całkiem nieźle sobie radzi. Byłam mile zdziwiona jak zobaczyłam jak gra Bartek, trochę doszlifować i byłby z niego super partner nawet dla Dara. Mamusia w tym czasie wygrzewała się na kortowym słoneczku, o ile zechciało zaświecić.
Pewnego dnia, trochę z braku laku, bo pogoda była kiepska, wybraliśmy się po wczesnym lunchu do Garachico, każdy chce zobaczyć miasteczko, gdzie najważniejszy na wyspie port został ponad 300 lat temu zmieciony przez płynącą lawę. Postanowiliśmy jednak jechać górną drogą, przez El Tanque. Jednak spontanicznie plany się zmieniły przy pewnym rondzie, gdzie okazało się, że już  jest stamtąd całkiem blisko do Santiago de Teide, którego jeszcze nie znamy, a potem to już rzut beretem do osławionego i tajemnicą owianego miasteczka Masca. Było wystarczająco wcześnie, postanowiliśmy wybrać tę opcję. Nareszcie mieliśmy z Darem okazję poznać z naszymi gośćmi coś całkiem nowego.
I nie żałowaliśmy. Faktycznie miejsce to zachwyca swoją urodą. Układ gór i stoków, wystające skały, małe domeczki, wszystko to w oświetleniu już chylącego się ku ziemi słońca robi wrażenie. Od razu nasuwa się skojarzenie z Macchu Pichu, jest pewne podobieństwo. Wiemy, że można tam zrobić jedną z najbardziej spektakularnych wycieczek na wyspie - zejść wąwozem do samego morza i wrócić z powrotem, musimy tu wrócić tak, aby zdążyć zakończyć wycieczkę przed nocą.
Droga do domu wiodła przez Buenavista del Norte, trochę z duszą na ramieniu, bo jechaliśmy na oparach benzyny, najbliższa stacja oddalona była o 17 km, a droga kręta i często pod górkę, więc samochód palił więcej. Udało się dotrzeć do stacji prawie w ostatnim momencie, uff.
Jadąc dalej, po drodze stanęliśmy na chwilę w pierwotnie zamierzonym celu - w Garachico- żeby napawać się miasteczkiem oraz zimnym piwkiem na głównym placyku z postacią Simon'a Boliwara.
W GARACHICO (widok z góry powyżej z wielką skałą w oceanie - od niej nazwa miasteczka)
Następnego dnia, przy łaskawszej pogodzie, Daru zwiózł mamę samochodem nad morze, na naszą wycieczkę na dole, a ja z Bartkiem (oczywiście) poszliśmy na piechotę. Jak zwykle pięknie, ta najbliższa nam wycieczka w dół chyba nigdy mi się nie znudzi.
Ostatni dzień przed wyjazdem Mamy i Bartka zapowiadał się rozkosznie, było wszędzie słonecznie. Jako, że była to środa, po zabraniu Moany ze szkoły pojechaliśmy na plażę Las Teresitas. Jaki to był cudowny czas, mamusia nareszcie zażyła słońca tak, jak to sobie wymarzyła. Każdy korzystał z uroków plaży jak umiał najlepiej. Najgorzej było Bartkowi, który zamiast szaleć w piasku, jak zwykł był to robić ponad rok wcześniej na Bahamach, musiał znaleźć ustronne miejsce w cieniu drzew i skupić się na matematyce. Dwa dni później, czyli w piątek 26 lutego miał się odbyć ciężki egzamin. Poświęcił więc sporo wakacyjnego czasu na naukę, ale ta przysłowiowo nie poszła w las, egzamin zdano!
Czwartek już był raczej pod znakiem pakowania i douczania, mieliśmy po raz trzeci skorzystać z kortów, ale pogoda na to nie pozwoliła. Po południu już machaliśmy chusteczkami. Wszystkie powroty odbyły się bez najmniejszej skazy. Zarówno Ela, jak i Mama z Bartkiem położyli kres legendzie jakoby członkowie rodziny nie mogli spokojnie wrócić do siebie po pobycie u nas na wygnaniu.
Oprócz gości, w naszym życiu ciągle jeszcze ciągnęła się inna, aczkolwiek życiowo ważna sprawa: kupno domu.
Jak niektórym wiadomo, jeszcze pod koniec 2014 roku zaangażowaliśmy nasze uczucia w pewien dom położony dość nietypowo na skarpie El Sauzal. Trzypoziomowy, dość skomplikowany do przerobienia na wyśnione gniazdko, ale z basenem wewnętrznym i widokami zapierającymi dech z każdej jego strony. W zasadzie byliśmy już po zaślubinach i choć panna młoda miała wiele wad (typu służebność przejazdu oraz trudne i ograniczone w możliwościach zagospodarowania zbocze) zdecydowaliśmy się na ślub. Ostatnie sprawdzanie cnoty jednak trochę potrwało (przeciekanie basenu) i podpisanie umowy troszkę się przeciągało w czasie, aczkolwiek wszystko było ustalone. Do dnia definitywnej decyzji, kiedy to swatka - właścicielka ni z gruszki ni z pietruszki oznajmiła nam, że się z transakcji z nami wycofuje. Nieodwołalnie.
Czuliśmy się bardzo upokorzeni i oszukani, tak się nie robi, szczególnie, że po paru dniach wyszło na jaw, że za naszymi plecami, nie mówiąc nam ani słowa, podpisała umowę z innym narzeczonym.
My natomiast, mimo wad przyrzeczonej, byliśmy wierni. Odkąd prowadziliśmy już poważne rozmowy nie oglądaliśmy się za innymi (a szkoda, bo w międzyczasie uciekł nam bardzo ciekawy dom wyposażony na tip-top, w niewiele większej cenie).
No może raz jedyny nasze serca zabiły chęcią zdrady, ale było to w obliczu czegoś nie do zdobycia, modelki (choć podstarzałej) z pierwszych stron gazet.
Do rzeczy: dowiedzieliśmy się, że dom w niedalekim sąsiedztwie, który, jak na niego spoglądaliśmy, wydawał nam się być rajem na ziemi, jest własnością starej Szwajcarki (92 lata) i może kiedyś będzie go sprzedawać przyrodni syn zainteresowany głównie pieniędzmi, a nie domem (jak to sąsiedzi wszystko wiedzą). Oczywiście po śmierci "matki".
Łutem szczęścia, jeszcze w ferworze rozmów z pierwszą narzeczoną, poznaliśmy ową sędziwą babulkę, skądinąd bardzo sympatyczną ex-żeglarkę i lekarkę leczącą darmowo okoliczną ludność. Wprowadziła nas do swoich włości i ten pobyt odbił się u nas żalem. Tam było tak pięknie, a nie powinniśmy zaznawać takiej rozkoszy przed zaangażowaniem się na stałe w inne mienie, gdyż świadomość takiej harmonii z pewnością pozostawi skazy na naszym nowym związku. Przepiękny ogród z wieloma wielkimi palmami oraz innym pięknym drzewostanem, trawniki i grządki z kwiatami, kamienne jak i fasada domu mury, wyhodowane idealnie rosnące kanaryjskie Drago na środku trawnika, widok cudowny, na całą zatokę i ocean niezakłócony żadnym sąsiadem. Całkowita intymność. Cudo. Nie mówiąc o tym, że dom wybudowany jest cały w parterze z jedną fasadą całkowicie przeszkloną na ten widok właśnie.
NIEDOŚCIGNIONE SZWAJCARSKIE MARZENIE?
No cóż, mimo naszego zapytania staruszka postanowiła nie sprzedawać, a opiekujący się nią z doskoku sąsiad Niemiec z wielkim dystansem do nas wspomniał coś o pół milionie Euro bo teren jest olbrzymi. 
Trudno, musimy trwać przy pierwszej opcji. No i właśnie w tym momencie okazało się, że nasza panna młoda czmychnęła sprzed ołtarza.
UCIEKAJĄCA PANNA MŁODA
Przeżycia te, nad wyraz intensywne, spowodowały, że po raz pierwszy od nie pamiętnych czasów byłam przybita jak pies, wstąpiło we mnie zniechęcenie, rozczarowanie, wręcz symptomy deprechy (choć tak naprawdę pomimo wielu trudnych życiowych sytuacji, których większość czytelników bloga nie zna, chyba nie wiem czym to pachnie).

Stara Niemra, oświęcimskie kapo, jak ją nazwałem (i jeszcze gorzej też, na różne litery alfabetu z przewagą słów na k) rzeczywiście przybiła Beatkę jak do krzyża. Tak się nie robi, nawet jeśli miała lepszego kupca, który proponował więcej, należało do nas zadzwonić i o kwocie powiedzieć dając prawo pierwokupu. My w tym czasie mieliśmy już gotówkę na zaliczkę, o którą prosiła.
Widząc przygnębienie Beaty zacząłem się zastanawiać jak ugryźć dom Szwajcarki, teoretycznie nie będący na sprzedaż. Wieści o przybranym synu były dobre, potrzebuje pieniędzy więc zawsze na jakiś układ pójdzie. I wymyśliłem, że może zaproponować częściowe kupno domu, niech stara lekarka-żeglarka sobie tu przyjeżdża, a jak zadecyduje, że już nie daje rady to zapłacimy resztę i dom przejmiemy. Cóż, jak się ma 92 lata siły na przeloty nie wystarczy na wieczność. Tylko jak do tego podejść?
Korzystając z oburzenia sąsiedztwa, które dowiedziało się (za moją sprawką) jak nas potraktowała Niemka, odwiedziłem sąsiada Szwajcarki, tego Niemca, o którym była mowa wyżej. Zaprosiliśmy go wraz z żoną Belgijką na małe co nieco i drinka. O dziwo ich stosunek do nas był od razu ciepły i serdeczny. On od dzieciństwa marynarz, zaczął pracować jako majtek na statkach kiedy miał 15 lat, skończył jako kapitan, a prywatnie żeglarz pływający z żoną. Opowieściom nie było końca i kiedy przeszliśmy do rzeczy było jasne, że nam pomogą w miarę swoich możliwości. Dowiedzieliśmy się też, że mimo iż on, bardzo swojej starej i samotnej po śmieci męża sąsiadce pomaga, jej "mężem" zaufania jest inny Szwajcar ich wspólny sąsiad. Cóż Szwajcar-Szwajcar dwa bratanki.  
Po naszej rewizycie obopólna sympatia jeszcze wzrosła, trafił swój na swego, a i może sąsiedzi na przyszłych sąsiadów. Cóż, jak widać nacja nie ma znaczenia, są tylko ludzie i ludziska.
Kilka dni później dzwoni nasz, już kumpel, Niemiec - przyjeżdżajcie natychmiast! Jest sprawa! A że była pora lunchu, przyjeżdżajcie na lunch. Przy stole mówi: trzeba działać szybko - niespodziewanie zadzwoniła do Szwajcara plenipotentka naszej staruszki i poprosiła aby skontaktował agencje i wystawił dom na sprzedaż. Jeśli złożycie mu interesującą ofertę nie będzie się z nikim kontaktował i powie, że ma kupców. Po lunchu wspólnie spłodziliśmy po niemiecku ofertę, którą Szwajcar wysłał gdzie trzeba. Było to trzy miesiące temu.
Oferta została zaakceptowana - dziś jesteśmy właścicielami tego domu, a Beatka zgodnie z moim słowem dostała w prezencie swoje ukochane drzewo Drago, o którym marzyła od przyjazdu tutaj. Jakim prezencie? Ano ślubnym. Kilka fotek:
KUPA ŚMIECHU, ALE ŁEZKA SIĘ KRĘCI              
"MŁODA PARA" - ROCZNIKOWO MAMY RAZEM 98 LAT, A Z MOANĄ 105


PARYŻUJEMY

Komentarze