LUTY 2018 - TENERYFA
Kochani!
Blog, na razie zawężony do tego co jest. Praca przenoszenia bloga jest spora, ale też pozwala
wrócić do tekstu, skorygować błędy, popłakać też trochę. Ależ tego jest!
Wszystko uratował system zapisu w Word (jako strona
sieci Web (*.htm, *.html)), dzięki któremu można wydobyć kolaże. Oczywiście
wszystkie zdjęcia mamy, jednak kolaży nie zachowaliśmy pozostawiając je
połączone z tekstem w Wordzie. Teraz bezstratne wydobycie ich jest proste, a
potem, po zmniejszeniu, można je już zamieścić ponownie.
Przeważyło tych kilkanaście maili, które
dostaliśmy. Maili wspaniałych, często intymnych od nieznanych nam ludzi, którzy
żyli z nami i którym daliśmy (nie wiedząc o tym) siłę do życia, do realizacji
siebie i marzeń, wiarę, że chcieć to móc. Niezmiernie się z tego cieszymy. Co
więcej prosimy was o dalsze wieści o realizacjach tych marzeń. Może teraz my
będziemy śledzić czyjeś przygody i nimi żyć. Bardzo byśmy chcieli zobaczyć jaki
efekt przyniosła inspiracja naszą podróżą i życiem.
Jest koniec lutego, wróciliśmy z tygodniowego
pobytu na nartach w Sierra Nevada. Nie będę nic o nim pisał, jest to już tylko
powtórka, a ponieważ lutowa (poprzedni pobyt to koniec marca) więc śnieg był
wyśmienity. Moana nie zapomniała jazdy i od pierwszego dnia szalała na
wszystkich trudnych trasach.
Jedynie wspomnę o pomyśle na jaki wpadłem szukając
rozwiązań dla skomplikowanego z psem życia. Jak kiedyś może czytelnicy uwierzyli,
że można pływać i podróżować z niemowlakiem, tak teraz okazało się, że są
sposoby na podobne życie z psem.
Otóż w czwartek odwiozłem Moanę do szkoły na
9h00. Na dachu samochodu miałem trumnę, w niej narty i cały zimowy sprzęt, w
aucie walizki, w bagażniku Dudę. O 11h00 wjechałem na prom do Huelvy. Podróż
była trudna w sztormie pod fale, zwłaszcza dla Dudy, która mimo tabletki
cierpiała na chorobę morską, nic nie jadła i nic nie piła. W przeciwieństwie do
mnie., jadłem, piłem i czytałem do woli.
Do Huelvy przypłynęliśmy z opóźnieniem po 21h00
dnia następnego. W tym czasie Beata z Moaną lądowały już w Maladze.
Beata w czwartek wypożyczyła samochód na jeden
dzień, odebrała Moanę po lekcjach w piątkowe popołudnie i pojechały na lotnisko
południowe gdzie oddała samochód i skąd poleciały o 18h00 do Malagi. Tam
zainstalowały się w przylotniskowym hotelu, w którym akceptowano psy. Wystarczy
przy rezerwacji przez np. booking odhaczyć tę opcję. Ja gnałem 300km aby
dotrzeć do nich po pierwszej. Jaka była radość biednej Dudy, kiedy
niespodziewanie spotkała swoje Panie.
Rano, nie śpiesząc się, pojechaliśmy 100km do
Granady, tam zrobiliśmy zakupy na tydzień i po południu jeszcze 40km do
Pradollano w Sierra Nevada aby znaleźć się w naszym apartamencie, którego właściciele
akceptowali psa. W sobotę rano już jeździliśmy. Rano Beata wyprowadzała psa, w
południe wracaliśmy za lunch i Duda znów wychodziła. Wieczorem wszyscy szliśmy
na długi spacer, Duda szalała na śniegu, ciągnęła Moanę na poddupniku, ubaw był
setny.
CAŁY CZAS NA ŚNIEGU
W piątkowy wieczór, po nartach, wsiedliśmy do
samochodu aby o 20h00 stanąć znów na noc w hotelu koło Sevilli, w sobotę
powrotny prom był o 12h30.
HOTEL SANDRA W ALCALA DE GUADAIRA TO
NIESPODZIANKA. W POKOJU WYKORZYSTANO STARE ŁYŻKI (względna estetyka)
Tym razem podróż była rozkoszą, Duda dużo czasu
spędzała na wybiegu, jadła, piła, a ja przekładałem bloga co umożliwiał satelitarny,
ciągle dostępny internet. W poniedziałek o 9h00 Moana była znów w szkole.
NA PROMIE DUŻO CZYTAMY, URODZIE DUDY NIKT SIĘ
NIE OPRZE
Tydzień ferii wykorzystaliśmy więc co do sekundy
jeżdżąc 6 dni na nartach i mając ze sobą psa.
Dlaczego jednak tak bardzo się napinaliśmy,
Moana uczy się świetnie, można było trochę szkoły jej urwać? Ano dokładnie w miesiąc
po powrocie jedziemy na czterotygodniową podróż po Namibii zwiedzając też
Kapsztad w RPA, przez co urwiemy Moanie dwa tygodnie szkoły, po tygodniu przed
i po feriach wielkanocnych.
Dlaczego tam?
To są dobrze mi znane rewiry, a ponieważ z coraz
większą trwogą patrzę na wykruszające się kraje Afryki, które można jeszcze w
miarę bezpiecznie zobaczyć, czas nagli żeby tam znów pojechać i pokazać moim Paniom
ten inny świat.
Mając dużo czasu na promie czytałem książkę Wojciecha
Rogali: "Witamy w białej Afryce" czyli o podróży przez Namibię.
Dostaliśmy ją od naszych przyjaciół Ewy i Jaśka, którzy jadąc z nami chcieli
się trochę podszkolić aby nie lecieć tam jako bezmyślni turyści. Książkę radzę
przeczytać każdemu kto uważa się za w miarę wykształconego człowieka. Prócz
niesamowitej historii jakiegoś tam afrykańskiego kraju, o którym w Polsce mało
kto słyszał i nie bardzo wie gdzie jest, książka ta dotyka wielu globalnych
problemów i pozwala zrozumieć Afrykę, a podejrzewam, że przeciętnie
wykształcony człowiek nie wie o niej nic. Nie jest to oskarżenie, nie wie nic,
ponieważ cała wiedza zafałszowana została obrazem stworzonym przez najpierw
komunistyczne i podobne im propagandy, a później przez ukuty obraz imperializmu
kolonialnego stworzonego przez te pierwsze właśnie.
Czytałem tą książkę jak własną i choć niewiele
nowego się dowiedziałem uśmiechałem się momentami, tak podobne były moje
wspomnienia i przemyślenia do tych autora. Wielokrotnie byłem w RPA, Namibii,
Botswanie, Zimbabwe i Zambii, zapewne mógłbym napisać podobną, a może i lepszą książkę,
ponieważ przeżyłem więcej niż autor, byłem tam jeszcze za czasów kiedy wisiały
tabliczki "Whites only" i w czasie całej transformacji przejścia z
segregacyjnego reżimu do czarnego. Pamiętam jak uciekałem, podobnie jak wielu
ludzi z RPA, do Namibii w czasie pierwszych wolnych wyborów w RPA z zasadą jeden
człowiek, jeden głos - wszyscy oczekiwali rzezi po nich.
Po wyborach tabliczki zdjęto, tylko na
niektórych drzwiach je zmieniono z "Whites only" na "Club
prive". Nie będąc członkiem tych klubów wchodziłem do nich po zmianie, cóż,
miałem glejt w postaci białej skóry. Książki nie napiszę, nie mam erudycji Pana
Rogali, któremu gratuluję nie tylko książki, ale sposobu patrzenia na problem,
głębi analizy historycznej, a przede wszystkim zrozumienia tak trudnej,
stworzonej przez globalną politykę sytuacji.
Tak a propos "Club Prive", wchodząc
pierwszy raz przez drzwi z taką tabliczką w Capetown usłyszałem: Gdzie! Gdzie
lezie? Już chciałem się tłumaczyć, ale ochroniarz ruchem głowy pokazał mi duży
stół i powiedział: Broń zostawił? Rzeczywiście, na stole leżało w kaburach i
luzem z pięćdziesiąt różnej maści pistoletów. Zrobiłem ruch w poszukiwaniu
mojego - cholera, zapomniałem. To niech już wchodzi, rzekł ochroniarz, tylko na
listę się wpisać!
Pewnie jeszcze będę coś pisał po powrocie,
powiem tylko tyle, że rosyjscy komuniści nie tylko nas Polaków i część Europy
wyniszczali i w jakiejś formie wyniszczyli, ale sami i przy użyciu tych krajów
satelickich tak bardzo chcieli wyrwać Afrykę spod wpływów państw
imperialistycznych, że ją zamordowali. Sami nie skorzystali za wiele, nie dość,
że się szybko potem rozpadli to nie mogąc już niczego finansować natychmiast
stracili swoich "przyjaciół".
A imperialiści? Cóż, wolnym krokiem cała ta
czarna Afryka sączy im się do domu. Nieodwracalnie. Może to jest też dobra
sowiecka metoda? Czyżby byli aż tak przebiegli?
HISTORIA PRAWDZIWA
Obudziło mnie pianie koguta. Raz, dwa, pięć,
dziesiąty raz. Zwariował? Podświetlam tarczę zegarka, czwarta! Cholera, co
jest. Po chwili cisza. Zasypiam wreszcie i znów: kukuryku, i znów. Na zegarku
piąta. Dom wariatów. Ledwo przysnąłem, a koguci wrzask wierci mi w uchu dziurę.
Szósta. O siódmej wychodzę z sypialni do ogrodu, nasłuchuję - nasz sąsiad
zwariował - kupił sobie koguta.
Po drugiej źle przespanej nocy nie wytrzymuję i
robię rozpoznanie, czy ktoś coś wie o kogucie.
Ja śpię jak zabita, odpowiada miła, młoda i dość
ponętna sąsiadka (gdybym miał takiego gacha jak jej chłopak, też bym spał jak
zabity).
Coś tam słyszałem, ale nie podejrzewam, żeby
wasz sąsiad kupił koguta odpowiada nasz ulubiony sąsiad Julio. Cholera, myślę,
trochę szpetniej mówię i idę wprost do sąsiada. Coś ci odbiło? Króliki masz, po
co ci jeszcze kogut?
Nie mam z tym nic wspólnego, powiada Hiszpan,
też mnie od dwóch dni to denerwuje.
Kiedy zadaję sobie pytanie co robić, zdarza się
cud. Kogut chodzi po naszym ogrodzie co wyczuwa Duda i prawie go dopada, ale...
. Koguty latają? Leci, leci i znika gdzieś daleko w dole.
Wreszcie spokojna noc. Pies w końcu na coś się
przydał.
Kukurikuuu! No nie, znów jest czwarta w nocy!
Już o dziesiątej trzymam w ręce pistolet
pneumatyczny, taki z komisu za 40 euro, nie wydam przecież 200 euro na karabin
aby zabić jednego kurczaka!
Próby strzeleckie do puszki pokazały, że moje
dawne mistrzowskie sportowe strzelanie pozostało we krwi, ale i Moana i Beata
też w końcu do puszek trafiły. Zapowiadało to dobre polowanie, a przynajmniej
wypędzenie latająco-skrzeczącej zakały.
Jakże się pomyliłem. Dopadłem koguta na naszym
fikusie, drzewie olbrzymim, które widać z najdalszej okolicy. Siedział sobie na
gałęzi i kiedy dostał w pióra z wrzaskiem przeleciał na palmę. I stamtąd go
wykurzyłem jednym strzałem, przeleciał jednak do sąsiada i tyle go widziałem.
Do rana. Tym razem jednak czujna bestia tak wysoko spała i stamtąd wrzeszczała,
że nie sposób było jej dojrzeć wśród gęstwiny liści.
Wyjechaliśmy na narty z nadzieją, że coś się
może zdarzy.
Nie zdarzyło się nic i tuż po zaśnięciu (do domu
z promu wróciliśmy o drugiej w nocy) obudziła mnie gadzina o swojej ulubionej
godzinie czyli czwartej. Pogoda była słaba i odłożyłem walkę na lepsze czasy.
Śmiesznie musiałem wyglądać w miasteczku
ganiając tak za kogutem z pistoletem w dłoni strzelając do niego co jakiś czas.
Don Kichot jakiś może, szalony na pewno. Czerwony kogut (diabeł) sprytnie
przelatywał z jednego do drugiego ogrodu i wrzeszcząc pokpiwał sobie ze mnie i
mojego płaskiego śrutu 4,5mm i jego słabej prędkości przelotowej. Po
kilkakrotnym trafieniu doszedłem do wniosku, że w łeb nie trafię, bo się ciągle
rusza, a strzał w pióra nic mu nie czyni. Czas pomyśleć o wyciągnięciu większej
artylerii.
Następnego dnia rano, zawzięty po znów źle przespanej nocy, po odwiezieniu Moany do szkoły, trafiłem do sklepu
myśliwskiego.
Tam wyłuszczono mi, że bieganie z karabinem 12mm
po miasteczku nie jest dobrym pomysłem no chyba, że chcę od razu trafić za
kratki. Natomiast spokojnie wystarczy karabin pneumatyczny 6,35 mm i śrut magnum o
dużej sile obalającej. Spodobały mi się od razu te dwa słowa. Co to magnum
każdy wie. Sęk w tym, że aby mi pożyczyć taką wiatrówkę musi być właściciel, a
on będzie po 17h00. Ok, myślę, byle przed czwartą rano, ale i tak kupiłem ostry
śrut do pistoletu, umawiając się na później.
Z pistoletem i ostrym śrutem koguta dopadłem w
miejskim ogrodzie kaktusowym, uciekł jednak od razu na ulicę - rozpoznała mnie
bestia. Na ulicy, kiedy już miałem strzelić, zobaczyłem samochód w tle. No
głupotą by było trafić komuś w szybę czy karoserię. Po chwili jednak kogut
zszedł z linii auta, przymierzyłem i strzeliłem celując w głowę. Koguta
odrzuciło, stracił równowagę i nim zrozumiał co się stało już moja zawzięta
dłoń zacisnęła się żelaznym uściskiem na szyi tuż poniżej głowy. Kiedy
doszedłem do domu niosąc dumnie zdobycz przed sobą, sąsiad Julio zdębiał, co
zrobisz? Mniam, mniam, odpowiedziałem. Aha - szczęściarz. Beata popatrzyła na
mnie wzrokiem jaskiniowca widzącego swojego samca wracającego ze zdobyczą do
jamy.
Kogut powisiał trochę głową w dół z rozciętym
gardłem w celu spuszczenia krwi. Robiłem to z przyjemnością, tyle mi krwi
upuścił przez te nieprzespane noce, rzeczywiście zemsta jest słodka. Później
zamoczony we wrzątku i oskubany nie wyglądał już tak zadziornie, ot kurczak.
Podzielony na części trafił do lodówki na wczorajszą kolację, a resztki do
garnka na rosół palce lizać.
Wczorajsza kolacja przeszła nasze najśmielsze
oczekiwania. Postanowiliśmy zrobić jedno z
francuskich dań narodowych czyli "Coq au vin" (kogut w winie).
Kogut jak wiadomo jest symbolem Francji (a czy wiecie dlaczego? To jedyny ptak,
który śpiewa stojąc po kostki w gównie), a samo danie to połączenia dwóch
francuskich przysmaków. Jakże byliśmy zdziwieni, Moana jadła aż przysłowiowe
uszy jej się trzęsły, zjadła obie piersi, a my po nodze i skrzydle. Byliśmy tym
zdziwieni ponieważ koguta gotuje się powolutku w dużej ilości czerwonego wina,
które nie jest raczej dziecięcym przysmakiem. To powolne gotowanie usuwa jednak
alkohol i nadaje temu daniu smak delicji. To był prawdziwy festyn.
Dziś z przyzwyczajenia obudziłem się o...
czwartej rano. Kukuryku! powiedziałem szeptem do ucha Beaty.
A U NAS WIOSNA...
.
..CHOĆ TEIDE W ŚNIEGU. PIES ŚPI I JEDZIE
POCIĄG...
Cieszę się że znów jesteście. Czytam od dawna ale nigdy nie pisałam komentarza :) Pozdrawiam Basia
OdpowiedzUsuń