WRZESIEŃ 2016 - TENERYFA, PORTUGALIA



Piątek, 20 maja 2016
My w samolocie do Barcelony, a u nas ciągle kują.
W czwartek minął drugi tydzień od kiedy młot pneumatyczny jest główną atrakcją naszej okolicy, na szczęście wymieniają też wodociąg w ulicy więc kujemy nie tylko my, dzięki czemu odpowiedzialność za tą względną przyjemność  jest podzielona.
Praca "naszego" młota jest też główną atrakcją dla naszego konta bankowego - dzień pracy wszystkich zaangażowanych w walkę z naturą to 350€ dziennie, do czego dochodzi wywózka urobku czyli 90€ za kontener 7 m3, a kontenerów było do tej pory 9. Ewidentnie droga dziura.
Wprawdzie walka z korzeniami została zakończona, ale w dziurze została tu i ówdzie lita skała, która się nie poddaje, a gość z młotem pracuje jak dentysta, tyle że zęby są większe od niego. Według mnie zostało jeszcze 6 dni kucia. Oby tylko tyle.
Projekt basenu jest gotowy i po naszym powrocie ostro bierzemy się do budowania. To już trzeci basen, który buduję w życiu, doświadczenie pomagało w projektowaniu, pomoże też w instalacji całej jego infrastruktury, którą zamierzam wykonać sam.
W poniedziałek Moana popłynęła na trzydniową wycieczkę szkolną na Gran Canaria. Przeżywała to od dawna i nie mogła się jej doczekać, my też przeżywaliśmy, ale katorgi, jako że nadopiekuńczość kanaryjskich rodziców doszła do zenitu i dostawaliśmy dziesiątki informacji od nich o różnych pomysłach, jak to nie rozstać się z dziećmi i mieć nad nimi pieczę i kontrolę. Do tego stopnia, że kilkoro z nich chciało płynąć promem (1h30 jazdy) aby odwieźć dzieci na tą sąsiednią wyspę. Na nas patrzą jak na nienormalnych od kiedy dowiedzieli się, że Moana była już na dwóch koloniach i znów jedzie na podobne wakacje. Gdyby jeszcze wiedzieli ile ten wyjazd na wycieczkę sprawił nam radości...
Po oddaniu Moany wychowawcom o 7h45 pognaliśmy natychmiast w... góry - na noc zarezerwowany mieliśmy Parador, hotel na wysokości 2.000 en face Teide, będący bazą startową wszystkich wycieczek. Wreszcie mogliśmy zrobić całodniowe wypady nieobciążeni dzieckiem znaczy godzinami jej szkoły.
Po pozostawieniu samochodu na hotelowym parkingu z przygotowanym piknikiem ruszyliśmy w trasę będącą pętlą, której kulminacyjnym punktem był szczyt Guajara (2.718m), najwyższy z Canadas czyli łańcucha krawędzi wielkiego wulkanu.
Wiele słyszeliśmy o wiośnie i eksplodującej kolorami endenemicznej roślinności (endenemiczny znaczy występujący jedynie w danym miejscu), o niebywałym w tym okresie uroku wnętrza tego starego olbrzymiego wulkanu. To co zobaczyliśmy, ale też poczuliśmy, przeszło nasze najśmielsze wyobrażenia.    
Przede wszystkim trasa była niebywale urozmaicona pejzażowo, pasma gór o różnorodnych kolorach od ochry do czerni. Szliśmy zauroczeni i odurzeni tęczą zapachów przychodzącą z podmuchami gorącego powietrza.
Od razu zniknęła cywilizacja, wokół nas był tylko kolorowy, pachnący świat, a jedynym dźwiękiem wszechobecny bzyk pszczół.
Stało się oczywiste skąd na Teneryfie produkuje się aż tak dużo bardzo specyficznego miodu - właśnie z nektaru kwiatów rosnących tylko tutaj (retama). Producenci po śnieżnej na tej wysokości zimie przenoszą na wiosnę swoje pasieki na ten ukwiecony, wysoko położony płaskowyż.
ENDEMICZNA RETAMA
Wraz ze zmianą wysokości zmieniała się też perspektywa, po dwóch godzinach marszu znaleźliśmy przyjazny płaski kamień z widokiem na Teide i zasiedliśmy do lunchu. To było samo szczęście, samotni, na łonie cudnej natury (pamiętacie, że to Park Narodowy i Światowe dziedzictwo UNESCO), smakołyki, zimne piwo i widok na monumentalne stąd El Teide i dno krateru w dole.
W DOLE HOTELIK I ROQUES DE GARCIA
Oczywiście ze szczytu widok był jeszcze pełniejszy, dookolny, nasz hotel w dole wyglądał jak zabawka dla mrówek, podobnie jak Roques de Garcia, skalne wypiętrzenie na płaskowyżu. Sam szczyt okazał się płaski, co niebywale kontrastowało z jego obrazem od strony krateru, skąd góra była skalną ścianą przypominającą amerykańskie góry Monument Valley.
Dzięki spotkanemu turyście zeszliśmy szlakiem, który nigdzie nie był zaznaczony, ani na naszych, ani na parkowych mapach. Był zapewne nowy i nie dziwota, że go zrobiono, wiódł żlebem z pięknymi widokami na inną stronę.
KOLORY
Hotel państwowej sieci Parador jest zawsze rękojmią jakości. Ten jednak wymaga odnowienia. Sam budynek też szczególną urodą nie grzeszy, za to drugi pokój po okazaniu niezadowolenia z pierwszego, był fantastyczny. Duży, z balkonem, szerokim oknem i widokiem na zdobyty szczyt Guajara, o łóżku 2 metry na 2 metry nie wspomnę.
Niedoróbki hotelu przyćmiły basen i sauna, które zregenerowały nam siły i to w samotności jaką lubimy. A już zupełnie o nich zapomnieliśmy przy kolacji - kuchnia Paradora okazała się na zwyczajnym sobie poziomie, czyli wyśmienitym. Na przystawkę papryczki nadziewane posiekanymi krewetkami i musem z porów, marynowane małe makrele, a na główne danie Beata zjadła pieczoną rybę Corvinę, a ja gicz z kozy o rozkosznym smaku i niepojętej delikatności. Zestaw smakowych sorbetów dopełnił wieczora. O Paradorach pisaliśmy już we wrześniu 2011.
W BASENIE Z WIDOKIEM NA EL TEIDE? NIEPOJĘTE
Na następny dzień, po obfitym śniadaniu i zabraniu z niego pikniku, ruszyliśmy na wycieczkę kobyłę, 18 kilometrów z przewyższeniem 1.100 metrów. Celem był Pico Viejo, drugi po Teide najwyższy szczyt - 3.100 metrów. Znów wśród kwiatów pięliśmy się mając za sobą wczorajszą Guajarę. Było ciekawie, kolorowe ukwiecone pola kontrastowały z czarnymi jęzorami lawy, przez które drapaliśmy się krętą ścieżką. Trasa oznaczona była różnie, ale od miejsca spotkania ekip parkowych harujących ręcznym sprzętem już wyśmienicie. Było trudno, zwłaszcza wyżej - brak tlenu dawał znać o sobie. Zatrzymywaliśmy się co 10 metrów dysząc, ale znów szybko ruszaliśmy dalej. 
CZARNIAWO I KOLOROWO
Na lunch byliśmy na szczycie, zasiedliśmy mając po lewej na wyciągnięcie ręki El Teide, w dole płaskowyż, a en face Canadas z Guajarą. Odwrotnie jak dnia poprzedniego.
NA SZCZYCIE PICO VIEJO 3.100 m, TEIDE I WCZORAJSZA GUAJARA
Nie wiemy jakim cudem w ostatniej chwili zmieniliśmy rano kierunek marszu, zaczęliśmy więc schodzić planowanym wcześniej wejściem. Ktoś musiał czuwać nad nami. Zeszliśmy w kierunku Narices del Teide czyli nozdrzy Teide, miejsca ostatniego bocznego jego wybuchu w 1789 roku. Z początku droga była jak wszędzie, ale od wulkaniku nozdrzy wszystko stało się czarne, bez roślinności. Schodząc w czarnym kurzu z każdym krokiem robiło się półtora, taki był poślizg na czarnym żwirku. Przerażeni wyobrażaliśmy sobie pomysł drapania się w przeciwnym kierunku, kiedy to robiąc krok, zjeżdża się o pół. Brrr. Tak czy siak Narices robiły wrażenie. No i szczyt Pico Viejo z tego miejsca - ogrom.
NARICES DE TEIDE - OSTATNI WYBUCH
Powrót był mozolny i długi, ale po dotarciu do asfaltu od razu zabrali nas luksemburczycy i podwieźli pod samochód. W domu byliśmy po 20h00 i ledwo wtarabaniliśmy się z auta - tak zmęczenie dało znać o sobie.
Poranek w naszym domu był rozkoszny, to niewątpliwie nasze ukochane miejsce, kolorowe, otwarte na świat, a dzięki nowej miłości Beaty do kwiatów, pachnące i piękne. Rok temu zamieściłem kolaż z kwiatami wynajętego domu, które wtedy dawały nam dużo radości. Teraz poniżej już nasze:
KOLOROWY NASZ DOM I TO PRZEZ CAŁY ROK!
I JESZCZE KILKA OGRODOWYCH KOLORÓW
W środę wieczorem Moana wróciła z wycieczki, jak zwykle zachwycona. Na nabrzeżu na dwie klasy oczekiwał powitalny tłumek godny pierwszego lotu na księżyc. Wszystko wróciło więc do normy, czyli poranne i popołudniowe jeżdżenie do Santa Cruz, no i łeb jak dynia od młota. 
MOANA WRACA I JUŻ SIĘ DOSTOSOWUJE DO NOWO ZASTANEJ EUROPEJSKIEJ SYTUACJI        

31 maja 2106
Znów w samolocie, tym razem z Madrytu do nas.
Wczorajsze popołudnie spędzone w Madrycie było przemiłe, długi spacer, piwo, lody, a potem wyśmienita kolacja na placyku koło opery były powrotem i przypomnieniem tego miłego miasta. Do hotelu koło lotniska dotarliśmy po 23h00 co nie zapowiadało długiej nocy z pobudką o 5h30.
Krótki pobyt w Polsce niezbyt mi się podobał. W Barcelonie już samo zbliżenie się do bramki z napisem Kraków zaatakowało uszy nadmiarem wyrazów na k i p, a później już było tylko gorzej. Człowiek szybko przyzwyczaja się do uśmiechu i miłych stosunków międzyludzkich, a w Polsce chamstwo kierowców na drogach czy nieposzanowanie pieszego w miastach rzucają się bardzo w oczy i przeszkadzają. Za to w urzędach jakoś wszyscy byli mili – ich odwiedziny były jednym z celów przyjazdu.
Wszystko odbywało się na szybko, weekend z rodziną, potem już tylko przygotowanie naszego domu do sezonu najmu czyli harówka przeplatana przyjemnościami, pływaniem w basenie, a przede wszystkim odwiedzinami u okolicznych nielicznych przyjaciół, którzy jak zwykle byli serdeczni, kochani i uczynni. Danusia z Włodkiem pożyczyli nam samochód, a u Ani i Marka (Stadnina Leźno) Moana spędzała całe dnie bawiąc się z dziećmi, jeżdżąc konno, na karuzeli czy zjeżdżając z góry na kole po tartanie. Wakacyjnych atrakcji u nich dostatek, to dobre miejsce na dziecięce kolonie.
Kulinarnie też było atrakcyjnie, Włodek z Danusią uraczyli nas kuchnią hiszpańską z wyśmienitą tortillą, a Ania z Markiem pieczonym baranem i ostatnim u nich hitem – wędzonym jesiotrem. Wszystko palce lizać.
I tyle nas widzieli. Ja odlatywałem z mieszanymi uczuciami, w czasie mojego pobytu zmarł mój były teść i to zaraz przed moją planowaną u niego wizytą. Bardzo lubiłem tego porządnego i mądrego człowieka, dla mnie odchodzi z nim pewien typ ludzi o walorach i kulturze innej epoki. Żal.

środa 26 lipca 2016
Takie miałem urwanie głowy, że zabrakło mi czasu na przygotowanie zdjęć i umieszczenie powyższego tekstu gotowego od dawna.
Cały czerwiec kręcił się wokół budowy basenu.
Dziurę w końcu wykopano za 8 tys. euro, po czym rzuciliśmy się z Alejandro i Luisem do budowania.
DZIOBANIE DŁUTKIEM
Najpierw położyliśmy izolację i dolne zbrojenie dna, potem ja umieściłem wszystkie sieci, po czym położyliśmy górne zbrojenie.   
Trzeba wiedzieć, że budujemy basen nielegalnie, co jednak nie znaczy, ze robimy to z premedytacją. Otóż, cały nasz dom jest nielegalny. Okazało się, że w okresie kiedy był budowany większość domów była budowlaną samowolką, a urzędów to wtedy nie interesowało, co więcej i dziś nikt nikogo nie zmusza do powrotu na drogę prawa i zalegalizowania sytuacji, chyba że...
No właśnie. To nasz przypadek - jeśli chce się coś dobudować lub zmienić to urząd wymaga tej aktualizacji poprzez złożenie planów domu ze współrzędnymi GPS, tabelą powierzchni i termicznym operatem oraz zapłaceniem symbolicznej kary od każdego metra kwadratowego. To trwa, a na dodatek dopiero po tym można wystąpić o nowe pozwolenie na budowę, którego otrzymanie również zabiera trochę czasu. Tak więc uznaliśmy, że jeśli dom jest nielegalny to i wybudujemy basen nielegalnie po czym złożymy wszystkie dokumenty uaktualniające. Trochę igramy z losem, kary za nielegalne prowadzenie budowy są słone, ale kto nie ryzykuje ten w kozie nie siedzi. No i zaigraliśmy znacznie. Poszliśmy z Alejandro do urzędu aby wystąpić o zgodę na zamknięcie ulicy w celu przepompowania pompą beton z gruszki na dno basenu. Wypełniliśmy dokumenty no i zrobił się skandal. Na pytanie urzędniczki po co chcemy zamknąć drogę, Alejandro odpowiedział zgodnie z prawdą (cóż, tak jest skonstruowany choć sugerowałem trochę pokłamać), że chcemy podać z ulicy beton. Jak to beton? zapytała urzędniczka, a macie zgłoszenie prac budowlanych. No nie mieliśmy i wylecieliśmy z hukiem (i ryzykiem kontroli). Za radą i z polecenia poszliśmy więc na policję. Tu policjant złapał się za głowę, jaki beton? Co wy za głupoty wypisujecie nie mając zgłoszenia prac. Wracać do urzędu, zmienić beton na dostawę towaru i po sprawie.          
Kiedy następnego dnia zamknęliśmy ulicę wielki samochód pompa z wysięgnikiem na 30 metrów zajął drogę, a swoimi podporami również wjazdy sąsiadów, za nim ustawiła się gruszka, potem druga i trzecia. W hałasie, spalinach zaczęła się operacja "Dostawa towaru".
Zaraz przypomniał mi się dowcip o wopistach, którzy zatrzymali na przełęczy bacę z kontrabandą. Na pytanie co tam niesie w plecaku, odpowiedział, że żarcie dla psa. No to pokażcie to żarcie. Po chwili wyjmują z plecaka granaty, pistolety - jak to? To jest żarcie dla psa? No tak, zechce to zeżre...
W naszym przypadku beton to też towar.
Zadyma trwała dwie i pół godziny i nie wspomnę, że żaden policjant się nie pojawił, a na pytanie dostawcy betonu o pozwolenie na zajęcie pasa drogowego powiedziałem z pewnością siebie, że oczywiście mamy. Potem dopiero zobaczyłem, że mieliśmy tylko wystąpienie o zgodę na czasowe zajęcie drogi. Ale cóż, to tylko niuanse języka.
LEJEMY TOWAR
Budowa ścian basenu ruszyła kiedy wyjechaliśmy piątego lipca. Wylądowaliśmy w Barcelonie, odebraliśmy samochód i pojechaliśmy do Argeles sur Mer we Francji aby tam pozostawić Moanę na dwutygodniowe kolonie. Na miejscu spędziliśmy wieczór w niezłej knajpce zajadając się małżami oraz noc w hotelu, wszystko jeszcze razem, aby rano pozostawić Moanę w nowym obcym świecie. Odjechaliśmy z Argeles spokojni o nią, zawsze w każdym nieznanym miejscu nasza córa czuje się świetnie.
Pognaliśmy do Barcelony, tym razem nie autostradą tylko krętą drogą próbującą przebić się przez opadające w tym miejscu do morza Pireneje. Fantastyczne były i widoki i mijane miasteczka, zwłaszcza po stronie francuskiej. Uroczo!
ODWOZIMY MOANĘ I ZNÓW MARZYMY
W Barcelonie oddaliśmy auto i cały dzień snuliśmy się po tym mieście, pełnym moich wspomnień, a nieznanym dla Beaty.
WIECZNA BUDOWA W BARCELONIE
Po 23h00 znów znaleźliśmy się w samolocie do Porto lub Oporto, bo i takiej nazwy się używa.
Na dwie pierwsze noce zarezerwowaliśmy hotel przy lotnisku. Był to dobry plan - po kilku minutach od lądowania, już po północy, znaleźliśmy się w łóżku.
Następny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie starego jak świat (Celtowie lub Rzymianie) Porto, do którego udaliśmy się metrem spod hotelu. Porto - nazwę wszyscy znają, alkoholicy od trunku, maniacy piłki kopanej od FC, inni od Eiffla. Nie, nie mają w mieście stojącej wieży, ale jak się tam mówi mają je leżące. Najbardziej znany most jest dziełem ucznia Eiffla, a drugi już samego mistrza. Mostów w mieście jest więcej, a wszystkie są konstrukcyjnie ciekawe. Nie dziwota, miasto leży na wysokich brzegach rzeki Douro (lub Duero po drugiej stronie granicy) więc mosty są albo bardzo wysokie albo piętrowe.
PORTO CZY OPORTO?
Interesujące centrum Porto nie jest wielkie, dzień wystarczy aby je zwiedzić, choć sama aglomeracja jest niewiele mniejsza od Warszawskiej. Snuliśmy się po mieście okazując tu i ówdzie zainteresowanie obiektami, wykafelkowanymi fasadami, targiem, wieżą w kościele z widokiem na całe miasto, aż wylądowaliśmy w niezłej knajpce z miejscowymi smakołykami. Ja zjadłem flaczki a la Porto, historycznie uzasadnione danie, Beata, jako kucharska mistrzyni ośmiornic, ośmiornicę. Na sam koniec to ona wygrała, moje flaczki przez dobę próbowały wyjść zupełnie nie tą dziurką niż ta, którą mój żołądek naturalnie wybrał.
ZWIEDZAMY, JEMY I ...
OCZYWIŚCIE PIJEMY PORTO. NA ZDROWIE!
Pojechaliśmy też starym tramwajem aż do fortu nad oceanem, to urocze miejsce z mikro plażayczkami wzdłuż wybrzeża Atlantyku.
Oczywiście musieliśmy "załapać się" na zwiedzanie składów winnych z degustacją i muzyką Fado. Składy jak składy, wielkie beki pełne wina Porto, trochę historii, ale dowiedzieliśmy się jednak czegoś nowego. Otóż tylko alkoholicy mogą pić wino zwane Porto. Wino oksyduje i po otwarciu flaszki należy ją spożyć do końca, a że wino jest mocno procentowe szybko uderza. Dowiedzieliśmy się też, że ważna jest data wlania go do butelki - czym krócej tym lepiej, wino w ogóle źle się starzeje, a zwłaszcza w butelkach więc też źle przechowuje w domu. Dzięki tej wiadomości zawsze można kogoś ukrócić jeśli zaszpanuje, że ma stare Porto. Ot tyle o winie.
Generalnie konkluzja jest taka (nie ta o winie pitnym) i nie tylko o Porto: wprawdzie z wiarą nie mamy wiele wspólnego (to może lepiej widząc co wiara w historii, a zwłaszcza teraz z ludźmi wyprawia), ale dzięki ci stwórco, że dałeś taką siłę wiernym - dzięki niej mamy co zwiedzać! Wszędzie głównymi obiektami są kościoły, czasami też pałace. Jedne i drugie są tworami naiwności lub głupoty ludzkiej.
KAFELKI, KAFELKI
Nasza koncepcja z hotelem przy lotnisku była świetna, wieczór i późna kolacja na starówce Porto, powrót nocą do hotelu metrem, a rano swobodna pobudka, śniadanie i odbiór samochodu na lotnisku.
Samochodu, to może dużo powiedziane. Są momenty w życiu, że głupota bierze górę nad logiką (ostatnio zaobserwowane: mój kuzyn będąc u nas dla fanu (nowe polskie słowo), mając czteroosobową rodzinę wypożyczył dwudrzwiowe Mini, ot tak dla fanu właśnie - najwięcej to ja się ubawiłem tym dwudrzwiowym fanem patrząc na ich kotłującą się czwórkę. Tym razem jednak mój własny fan mniej mnie ubawił. Otóż dla zabawy (polskie słowo o dziwo też istnieje) wypożyczyliśmy Smarta for four. To dobry samochód z zaznaczeniem, że wszystkie inne są bardzo dobre. A że dla czterech to lekka przesada - ledwie nasze dwie kabinowe walizeczki zmieściły się w bagażniku nad silnikiem umieszczonym z tyłu. Ja bym toto nazwał skrzynką na warzywa na kołach - oj biedne były nasze plecy i tyłki po tej podróży!
Tak czy siak ruszyliśmy skrzynką na północ, w kierunku Bragi.
Choć w naszym przewodniku widniały tylko dwie gwiazdki wskazujące, że to miasto jest interesujące acz nie obowiązkowe do zobaczenia, bardzo jednak nas zauroczyło. Miło się snuło po jego uliczkach, zwiedzało obiekty, nawet rzymskie łaźnie (swoją drogą gdzie ci rzymianie nie dotarli?
BRAGA SIĘ NAM PODOBA
SĄ NAWET RZYMSKIE ŁAŹNIE (ZNACZY BYŁY)
Nad Bragą znajduje się trzygwiazdkowy symbol absurdu ludzkiej twórczości - Bom Jesus do Monte. To kościół na wzgórzu, do którego prowadzą niekończące się schody na podestach których różnorakie fontanny leją wodę, a to z oczu, a to z nosa, a to z buzi. Apogeum twórczości i złego gustu dawnych artystów.
PIJĘ WODĘ BOM SIĘ ZMĘCZYŁ NA TYCH SCHODACH
Z Bom pojechaliśmy w obranym kierunku trafiając w jeszcze gorsze miejsce: Sanktuarium de Nossa Senhora de Sameiro. Pusty parking na setki samochodów nie budził apetytu, a kościół z końcówki XIX wieku był niezaprzeczalnie przerostem ambicji nad treścią ze szczyptą fatalnego gustu. Gdyby nie hotel imieniem Jana Pawła II napisałbym jeszcze kilka uwag, ale cóż, nie chcę obrażać tego tam co razi Polaków.
BOM NA SZCZYCIE, A W NOSSA SENHORA ANIOŁY LATAJĄ NIERDZEWKĄ
Dobra, wieczorem dotarliśmy wreszcie w sedno gór, a jak wszyscy czytający już wiedzą, po górach chodzimy wiele i to lubimy. Jedyny Park Narodowy, Peneda Geres, był tak naprawdę celem naszej wizyty w tej części Portugalii. Hotel w Geres na cały pobyt znalazła Beata, pokój ze śniadaniem, balkonem i widokiem za 40 euro dziennie był elegancki, rodzinny przez co pracownicy ultra uprzejmi. No i się zaczęło.
NA ŁONIE NATURY CZUJEMY SIĘ NAJLEPIEJ
Przez trzy dni schodziliśmy nogi do oporu, mocząc je w potokach i drapiąc wszechobecnymi kolczastymi krzakami,  ale zrobiliśmy też to co nie jest możliwe w innych górach. Gdzie się dało pływaliśmy nago w oczkach potoków górskich, które były ... ciepłe. Pamiętam moje lodowate kiedyś letnie pływanie w Wielkim Stawie w Karkonoszach, a tu? Woda była rozkoszna.
KORZYSTAMY Z KAŻDEJ WODY
Dotarliśmy też w mistycznie, znane wszystkim (powątpiewam) miejsce, miasto Argonautów, czuliśmy tam pewien powiew ducha legendy. Choć nie legendą była stara rzymska droga, którą szliśmy, podobnie jak i baseny czy obeliski z nazwami ze znanymi nam wszystkim (nie powątpiewam - coś seriale gawiedzi dały) nazwiskami z Kaligulą włącznie.
ARGONAUCI? JEDEN PO PRAWEJ NA DOLE.
Portugalia kraj gorący, suchy, w górach więc zapór i sztucznych jezior jest dostatek, a wokół nich plaże, kajaki, rowery wodne, motorówki i inne atrakcje. Korzystaliśmy z tego ile się dało i z ciepłej wody w tych jeziorach. To zupełnie jak w Polsce, pod Krakowem. Znacie sztuczne Jezioro Dobczyckie? Tam za próbę pływania w nim grozi kara pozbawienia narządu pływającego! Chapeau bas Włodziusiu.
W SPALONEJ SŁOŃCEM PORTUGALII W GERES JEST ZIELONO I WILGOTNO
W GÓRACH NASZA WARZYWNA SKRZYNKA NA KOŁACH LEDWIE DYSZY. 
ŹRÓDŁA LECZNICZE W GERES GDZIE MIESZKAMY
Cóż, Portugalia nie Ameryka, Park Narodowy nie tej klasy, pieniędzy brak, więc szlaki były utrzymane tak sobie. Na dodatek w punktach informacji turystycznej  jedynym językiem był portugalski. Brawo!
Opuściliśmy więc góry jadąc do północnej Portugalii na skróty przez Hiszpanię.
Znów dla porównania przypomina mi się historia mojej podróży sprzed 30 lat. Opuszczając Egipt w Taba i będąc na granicy czterech państw, Egiptu, Izraela, Jordanii i biednej kiedyś Arabii Saudyjskiej, opuszczałem wreszcie trzeci świat. Trzy państwa ledwie dyszące, trzy światełka na krzyż w każdym, a tu nagle Eilat, miasto milionów (niepotrzebnych) świateł, tak aby pokazać brudasom kto tu rządzi. To był bajer!
Opuszczając biedną Portugalię (To nie jest do końca prawda, że biedną. Wielką niespodzianką była dla nas Portugalia, już zamożna, aż nawet nadto zabudowana - wszędzie widać, że są pracowici, a po znajomości francuskiego jest jasne gdzie się dorobili), wjechaliśmy na chwilę do Hiszpanii. Drogi zrobiły się dwa razy szersze (niepotrzebnie - nikt po nich w tych górach nie jeździ), bez dziur, pełny luksus na pokaz. Niesamowite ile można wydać europejskich pieniędzy po nic.
Po kilkudziesięciu kilometrach jesteśmy znów w Portugalii, zwiedzamy ufortyfikowane miasto Valenca, wchodzimy na Monte Faro, okoliczny szczyt bez większego znaczenia (dla zmyłki trzygwiazdkowy w przewodniku) i już gnamy do Viana do Castelo.
MONTE FARO, VALENCA, SŁUP DROGI RZYMSKIEJ Z NAPISAMI
Ciekawe miasteczko, śpimy w nim w wielkim hotelu rodem z PRL, ale za 36 euro ze śniadaniem no i wielkim luksusowym basenem. Brawo!
NIE TYLKO MURY RUNĄ, ALE I ŁAŃCUCHY POPĘKAJĄ W VIANA DO CASTELO
Starówka przyjemna, zadziwiająca, z wioski rybaków, powstało zupełnie zacne miasteczko wąskich domków.
MIEJSCAMI ZRUJNOWANA STARÓWKA
Czas naglił, oddaliliśmy się znów od oceanu, "gnając" pudełkiem do byłej stolicy Guimaraes. Było to pod każdym względem zacne miejsce. Warownia pierwszego króla zaczęta w X wieku, starówka pełną gębą, no i na sam koniec kolacja w czasie festiwalu jazzowego  pod gołym niebem, takiego malutkiego festiwalu, siedząc przy restauracyjnym stoliku za ostatnim rzędem byliśmy 10 metrów od sceny. Muzyka i dania były palce lizać, o hotelu top klasy nie wspomnę.
PIERWSZY ZAMEK PIERWSZEGO KRÓLA
GUIMARAES TO DLA NAS NIEPODZIANKA I FESTIWAL JAZZOWY JAKO PREMIA
Następną noc spędziliśmy w mieście Magellana, Villa Real. Absolutnie nie ono było naszym celem, nic tam ciekawego nie ma, celem była trzygwiazdkowa barokowa rezydencja Mateus położona obok.
OT, TAKI LANDSZAFCIK Z MATEUS
Prawie wszyscy znają z działów monopolowych okrągłe butelki białego wina o tej nazwie. Otóż nic wspólnego, wprawdzie obraz rezydencji tkwi na każdej butelce, a w winnicy dalej wino się produkuje, ale nie to wino. Właściciele z nim nie mają wiele wspólnego - po prostu sprzedali kiedyś swój znak graficzny bogatej firmie.
WINO
Rzeczywiście rezydencja była niczego sobie, ogrody piękne, winnice wokół, mnie jednak przypadła do gustu plantacja malin, które pożerałem w nieskończonych ilościach mimo krzyków Beaty.
OTOCZONE PLANTACJAMI WINOROŚLI I MALIN
W ŚRODKU KAPLICA I RÓŻNOŚCI
Za całokształt daję jednak nie trzy, a dwie i pół gwiazdki. No może jeszcze pół za starodruki.
Na uwagę zasługuje również nasz hotel w Villa Real i nie mówię o jego wielkim krytym basenie. Ot zwykły, bardzo współczesny i bez charakteru duży hotel wielogwiazdkowy w centrum miasta, Mira Corgo. Wchodzimy do hallu, recepcja jak wszędzie, windy, pokój miły i duży, balkon, na który wychodzimy i opada nam przysłowiowa szczęka - przed nami rozpościera się widok zapierający oddech, na zielony wąwóz z szumiącym przelewającym się wodospadami potokiem - a jesteśmy przecież w centrum. Ale niespodzianka!      
HOTEL NIESPODZIANKA - W CENRTUM MIASTA COŚ TAKIEGO?  
Swoją drogą w takiej podróży mamy nową technikę spędzania nocy. Nie rezerwujemy hoteli, zaglądamy do portalu na "B", wybieramy jakieś hotele i jedziemy. Jeśli nam się któryś podoba to dopiero wtedy pytamy o cenę. Zawsze jednak jest ona wyższa niż na portalu, proponujemy więc naszą i mamy pokój. Jeszcze nikt nie odmówił. 
Na koniec naszej podróży pozostawiliśmy sobie rodzynek w cieście czyli przełom rzeki Douro z tysiącami pasków winnic usytuowanych wokół niej. Z Porto wypływają statki wycieczkowe, na których leżakowcy płyną w górę rzeki śpiąc, jedząc i pijąc na nich, podziwiając oczywiście widoki. Widoki te, choć niesamowite z początku, dość szybko stają się monotonne.
PASKI, PASKI
My dotarliśmy do portowego miasteczka Pinhao będącego centrum tego przełomu skąd po lunchu objeździliśmy w miarę ciekawą okolicę.
DOURO
PINHAO
TROCHĘ HISTORII W KAFELKACH
To jedno z miejsc, które trzeba koniecznie zobaczyć i pojechać dalej.
Jadąc w dół rzeki na noc zatrzymaliśmy się w hotelu wysoce luksusowym pod każdym względem. Położony był na skraju rozlewiska rzeki, posiadał własną marinę, basen oczywiście i restaurację z prawdziwego zdarzenia. Wszystko było wyrafinowane, eleganckie, smaczne, a pokój z widokiem i obfitym śniadaniem kosztował 70 Euro.
OSTATNI WIECZÓR I NOC W PODRÓŻY
O jak wspominaliśmy to miejsce dzień później! Odbierając Moanę we francuskim Argeles sur Mer, spaliśmy w "hotelu", w którym łazienka przypominała szafę, a w pokoju nie było miejsca aby postawić walizkę, nie mówiąc o bezguściu przypominającym lata 70-te i bez śniadania oczywiście, za to za 100 Euro. Sic!
Przeżyciem było znów zobaczyć naszą córkę, wziąć ją w ramiona i ukochać. Tym bardziej jeszcze milej było usłyszeć od wychowawców, że dzieci były trudne, częściowo z domów dziecka, a jedyną ucieczką od codziennych trudów był dla nich czas spędzany z Moaną. Miłe. Jeszcze milsze dla serc rodziców było rozstanie dzieci z Moaną - prawie wszystkie płakały (z chłopcami włącznie!).
ŻEGNAJ MOANA!
WITAJ MOANA!
Dobę później rozstawaliśmy się na lotnisku w Barcelonie, Moana i Beata poleciały do Katowic i dalej na wakacje, ja do domu i do roboty na budowę. Leciałem jednak z przyjemnością, kocham tą wyspę i lubię tu być.
MOJA TENERYFA
I niech ją szlag trafi! Budowę oczywiście. Przyjeżdżam ci ja do domu po nocy, zadowolony oglądam w świetle księżyca zaawansowanie prac - basen stoi z już pierwszym rzędem pustaków ścian w górze. Super.
Super do rana. Rano wstaję i co widzę: wieniec basenu, znaczy jego najważniejsza część, korona, która trzyma wszystko do kupy u góry jest jakiegoś dziwnego koloru. Podchodzę, drapię beton i włos mi się jeży na głowie - toż to nie beton, to zebrany do kupy pył, a la marokańskie budowy widziane kiedyś. Co jest grane?
Szybko okazuje się, że Alejandro zmienił dostawcę kruszywa, to nowe użyli właśnie do wieńca, do jednego rzędu pustaków poniżej oraz jednego powyżej. Moja diagnoza jest prosta, zapewne kruszywo nie było płukane i na dodatek jest z ziemią. Katastrofa!

Pominę resztę. Po trzech tygodniach znaleźliśmy się w tym samym punkcie, z tą różnicą, że basen przedtem pusty, teraz jest pełen gruzu z rozwalonego (z łatwością) młotem pneumatycznym wieńca i dwóch rzędów pustaków.
KATASTROFA - ROZWALAMY WŁASNĄ PRACĘ
Jest już środa 10 sierpnia 2016, skończyliśmy ściany nad basenem. Jutro przygotujemy deskowanie do wieńca tych ścian. Wieniec, to nazwa budowlana, ale ja bym ten element budowlany zaczął nazywać koroną cierniową, nie mogę jednak, wbrew są te polskie chore uczucia. Korona cierniowa to nazwa zastrzeżona. Korona cierniowa®.

Cud! Jest sobota 13 sierpnia i po tygodniu pracy po 10 godzin dziennie sprawa wygląda zupełnie inaczej. Basen jest pusty i czysty od wszechobecnego kurzu (w przeciwieństwie do domu, w którym można pisać palcem po podłodze), ściany nad basenem są skończone, reszta, czyli lokal techniczny, do połowy wysokości. Mimo święta w poniedziałek też pracujemy co daje szansę na skończenie stanu surowego w przyszły piątek. Sukces, w sam raz na przyjazd moich cudnych dziewczyn. Potem wykończeniówka i za miesiąc powinna w nim być woda!
NO, JUŻ LEPIEJ   
Pozdrawiam wakacyjnie czytelników.   

Komentarze