LUTY 2017 - TENERYFA, PIRENEJE
Środa, 15 lutego 2017
Jak
przystało, po prawie pół roku należy poinformować śledzących nasze już mało
ciekawe losy o aktualnej sytuacji.
Zadekowaliśmy
się w tej naszej teneryfskiej dziurce i ze zadziwieniem obserwujemy to co się w
świecie wyprawia.
Dzięki,
wydaje się, bezpiecznej odległości od problemów tego świata możemy z dystansem
spotęgowanym jeszcze brakiem szczególnego zaangażowania uczuciowego do
jakiegokolwiek z nacjonalizmów, patrzeć na coraz większe oderwanie światków politycznych
wszystkich krajów od swoich społeczeństw, na coraz większe dysproporcje
pomiędzy bogatymi a biednymi, a w końcu też, na rozpadający się sen o wspólnej
Europie.
Przykładem
dysproporcji może być fakt, że na świecie 1 miliard ludzi żyje poniżej progu
nędzy, to jest 1 dolara dziennie, niedojadając, nie mając żadnego
zabezpieczenia zdrowotnego, ani na starość, za to najbogatszy Hiszpan (ten od
ubrań) zarobił tyle w zeszłym roku, że mógłby wyżywić ten miliard przez jeden
miesiąc. Co więcej, zarobił tyle produkując swoje ciuchy w krajach tej nędzy
właśnie, gdzie siła robocza jest niezwykle tania. To tylko smutne.
Jeszcze
bardziej smutna jest rozpadająca się Europa. Ten nasz sen o spokoju i
bezpieczeństwie.
I
nie myślę wcale o Brytyjczykach, ich Brexit wcale mi nie przeszkadza ani nie
dziwi, wystarczy przypomnieć słowa osiemnastowiecznego brytyjskiego ministra
spraw zagranicznych Henry Temple: „Wielka Brytania nie ma wiecznych
sojuszników, ani wiecznych wrogów; wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii
i obowiązek ich ochrony” aby zrozumieć, że było to tylko wykorzystanie
sytuacji w ich chwilowej słabości, a ta właśnie dzięki Europie już się
skończyła. Swoją drogą szkoda, że tego cytatu nie znał żaden z naszych
polityków niedouków od Becka począwszy, przez Sikorskiego, a na Borze-Komorowskim
czy Mikołajczyku zakończywszy.
Bardziej
myślę o tym, że w Europie zawsze nacjonalizmy brały górę i mimo szlachetnych
idei nie udało się ich okiełznać na tyle by stworzyć wspólną europejską politykę
zagraniczną. Bez niej ta wspólna Europa nigdy nie mogła realnie powstać, a i zbytnie
upolitycznienie jej struktur spowodowało to co pisałem wyżej o oderwaniu
polityki od społeczeństw.
A
Polska? Cóż, nawet nie chce mi się
komentować; co to krowa, każdy widzi. Cóż, Polacy nie umieją znaleźć się w
demokracji i wolności, no bo skąd mają taki stan znać. Od dawien dawna nie
mieli ani jednego ani drugiego, raptem 20 lat między wojnami, które nota bene z
demokracją nie miały wiele wspólnego, a teraz to dopiero 27 lat czyli ledwo jedna
generacja. Nie mogły powstać w tak krótkim czasie mechanizmy społeczne,
demokratyczne czy historyczne myślenie, a tym bardziej ogólnonarodowe
zrozumienie miejsca Polski w Europie i świecie. Nie wiadomo co myśleć o
ludziach tego kraju, którzy jedyny wygrany zryw swojego narodu, ten z 1980 roku
dziś mieszają z gównem, a ten tragicznie i bezsensownie przegrany w 1944 roku, ten
który wymordował 200 tysięcy obywateli w tym elitę kraju, zniszczył stolicę i
strukturę polskiego państwa, hołubią!
Choć
może nie mam racji, powinni może jednak hołubić. Powstanie Warszawskie było
kropką nad "i" dla społecznych nizin, po wrześniu, potem Katyniu i
zsyłce na Syberię czyli wyniszczeniu sił witalnych i inteligencji narodu, po
tej destrukcji, pozostała reszta przy wsparciu azjatyckiej swołoczy wypłynęła
na powierzchnię ze słomą w butach i trwa na niej do dziś.
Pozostaje
tylko cytat ze Stanisława Cat-Mackiewicza pisany kilkadziesiąt lat temu i w
innym kontekście, ale jak i dziś aktualny:
"Ludzie
ślepi mają wydoskonalony węch i czucie w palcach. Organizm pozbawiony jednego
zmysłu stara się go choć częściowo zastąpić innym. Organizm narodu polskiego
(po latach niewoli - przyp. ja) nie jest w stanie należycie selekcjonować
swojego materiału ludzkiego. Do władzy bardzo rzadko dochodzą u nas ludzie
odpowiedni, przeważnie frazesowicze, blagierzy lub poczciwe niedołęgi. Toteż
organizm narodu polskiego stara się wyrównać tę swoją organiczną wadę, ów
niewłaściwy dobór ludzi na stanowiska kierownicze, ofiarnością i egzaltację patriotyczną."
Tyle o Polsce.
Tyle o Polsce.
Obserwujemy
też, z pewną dozą wesołości, wybory we Francji, z którą jak czytelnicy wiedzą
jesteśmy związani. Otóż jedyny po wygranych prawyborach kandydat prawicy,
jedynie słusznej partii w opozycji do niedojdy Hollande'a, którego wszyscy mają
dość, Francois Fillon został oskarżony przez prasę o zatrudnienie własnej żony
jako asystentki parlamentarnej i wypłacenie jej pół miliona euro pensji. Z
początku kandydat buńczucznie powiedział, że pozwalało mu na to prawo, co
więcej korzystał też z usług syna i córki, prawników, ale to ze względu na ich
kompetencje. Łzy się kręcą ze śmiechu, bo to zabrzmiało tak, jakoby żona swoje
kompetencje miała w innym miejscu.
Prasa
jednak jest jeszcze wolna w kraju wrzeszczącego koguta i natychmiast z pół
bańki zrobiło się 680 tysięcy, pojawił się wywiad telewizyjny z żoną z okresu
jej kontraktu, w którym opowiadała, że nie ma nic wspólnego z politykowaniem męża i
jest prostą skromną kurą domową. Biedna pewnie nawet nie wiedziała, że jest
zatrudniona. Co więcej rodzinni kompetentni adwokaci w okresie umów byli
jeszcze studentami, a część tych ich pensji oddawali ojcu! I tak dalej, i tak
dalej... aż do wyrzygania.
W
naszej dziś Hiszpanii powstała nie tak dawno temu nowa partia. Taka młoda, zdrowa,
nieprzekupna, zwarta. Nadali sobie nazwę "Podemos" czyli
"Możemy". Nazwa ładna, w sensie podobna do polskiej nazwy
"Razem" więc szybko stała się trzecią potęgą polityczną Hiszpanii.
Dziś założyciele są tak skłóceni, że... "No Podemos".
No
i jest też USA ze swoim Trumpem. To dopiero zabawa, ale i ... rewolucja w
polityce. Najzabawniejsze, że nikt tej śmieszności sytuacji nie widzi. Otóż
podniosły się wrzaski, że Trump wydał rozkazy na kontynuację budowy muru na
granicy z Meksykiem, że wprowadza bariery celne na towary spoza USA (przez co
BMW już mówi, że będzie budowało fabrykę swoich samochodów w USA) itd. Co w tym
zabawnego i gdzie rewolucja?
Otóż
o tym wszystkim Trump mówił w swojej kampanii wyborczej. Krzyk podnosi się bo
nagle polityk coś mówił przed wyborami, a teraz, po dojściu do władzy nagle
robi to co obiecywał. Nienormalny jakiś? Ludzie już tak się przyzwyczaili, że nie
wierzą politykom w ich obiecanki - a tu masz!
Rasa
ludzka mnie mierzi. Nie żebym był zgorzkniałym facetem, co to to nie. Gram z
ukochaną żoną dwa, trzy razy w tygodniu w tenisa, codziennie pływam we własnym
basenie z widokiem pocztówkowym, mam więcej niż udaną córę, a w przyszłym
tygodniu jedziemy wszyscy na narty w Pireneje. Jestem spełniony i zawodowo i
osobiście, marzenia zrealizowałem, nawet te, o których nie marzyłem.
Jednak
mierzi mnie ta ludzka natura, która zapewne sprawi, że ja, który mogę uważać
się za wielowymiarowo szczęśliwego człowieka żyjącego w czasach bez bliskich mu
wojen, doczekam zapewne tego, że mojej córce cały ten durnowaty świat zawali
się na głowę. Wiecie kto powiedział?:
"Wszechświat
jest nieskończony, podobnie jak głupota ludzka. Tego pierwszego nie jestem
pewien."
Czarno
nie tylko widzę, ale i czuję!
A
wszystko zaczęło się od kawy. Nasi przyjaciele (to pewnie ich wina) kupili nam
w prezencie do nowego domu kawiarkę na naboje Dolce Gusto. Kawa była świetna,
naboje różnorakie, smakowe. Dokupiliśmy drugą do pokoju gościnnego na dole.
No
i któregoś dnia, po ponad roku używania, robiąc rano kawy i znów wyrzucając plastikowe
opakowania do kosza mówię nagle do Beaty: patrz, codziennie wyrzucamy tyle
plastiku ponieważ to rozwiązanie jest dla ludzi leniwych i bogatych, którym
ciągle i nieustająco ułatwia się życie. Tyle plastiku i aluminium dla jednej
kawy! Przypomniałem sobie wtedy, że widziałem taką kawiarkę w biurze we Francji,
co to się do niej takie małe papierowe dyski z kawą wkładało. No i jaka
konkluzja historyjki? Podła.
Ano
po tej refleksji, w naszym sklepie, okazało się, że znana firma robi nas nie
tylko w konia. Ten sposób nie jest dla leniwych i nie ekologicznych ludzi, jest
dla głupców. Otóż, w 16 pojemniczkach kosztujących 4 euro 85 centów (cena ta
sama bez względu no to czy kawa jest z mlekiem czy mocna czy też słaba) jest w
sumie 160 gramów
kawy. Obok stoi sobie standartowa paczka kawy o wadze 250 gram i kosztuje ... mniej
niż dwa euro. Znaczy to, że za plastik płacimy kolosalne pieniądze. Przy
założeniu jednej kawy dziennie za kawę z torebki płacimy 29,90 euro rocznie, a
z plastiku Dolce Gusto 110,64. Różnica to 81,44 euro (dla naszej dwójki 162,88
euro) rocznie! I to wyłącznie za ten plastik. Niepojęte i wcale nie takie dolce!
Niepojęte
do tego stopnia, że ta kawa w nabojach (wyłącznie ta!) jest sprzedawana
wszędzie, nawet w Media Markt, choć mediami ona nie jest. Tam też sprzedaje się
do niej dziesięć rodzajów tanich maszyn w wielu formach i kolorach, a konkurencja
prawie nie istnieje. Dlaczego tanich? No bo przecież to nie o maszyny chodzi,
tylko o wkłady do nich. To jest właśnie globalizacja i prawo wielkich
korporacji - takie jajko niespodzianka!
Wściekły
kupiłem jedyną maszynę firmy Phillips na papierowe dyski, w naszym sklepie
dokupiłem do niej te dyski w cenie 1,85 euro za 32 sztuki - kosztują tyle co
paczka mielonej kawy obok. Codziennie mi lżej wyrzucać te papierowe woreczki do
kosza, ale niesmak został.
Poza
tym u nas wszyscy są zdrowi. Truskawki na grządce zwariowały i codziennie od
roku jemy kilka sztuk świeżo zerwanych. Dosadziliśmy więc dziesiątki krzaczków
aby z kilku zrobiło się kilkanaście. Nasze Nispero (o dziwnej polskiej nazwie Nieśplik japoński), jedyne nasze drzewo
owocowe z nieznanymi nam wcześniej owocami (pisaliśmy już o nich), po otwarciu
na słońce też zwariowało i ma tyle owoców, że zapewne ich nie przejemy.
Gwiazdka
dostarczyła Beacie hiszpańską książkę kucharską: 1000 potraw z ryb i owoców
morza". No i się zaczęło, Beatka, mistrzyni ośmiornicy po kanaryjsku,
zaczęła teraz tak cudować, że jemy jak w knajpie ogwiazdkowanej przez guide Michelin.
Same cuda palce lizać!
Na
koniec minionego roku mieliśmy świąteczny pobyt mojej mamy z dodatkiem naszych
francuskich przyjaciół z Paryża. A że są i Francuzami i Żydami (lub odwrotnie)
to i tematów do rozmów było co niemiara. Przywieźli nam budowlany promiennik
gazowy, dzięki któremu popijając to i owo możemy wieczorem siedzieć na tarasie
podziwiając światła Puerto de la Cruz.
Mama
wyjechała po trzech tygodniach, wymoczona w basenie, nasycona Moaną, zadowolona
z codziennego widoku na ukochaną przez nią Teide. Z naszego morskiego powietrza
wróciła wreszcie na Śląsk Górny lądując wcześniej w Krakowie, w miejsca gdzie
człowiek wie, że wreszcie oddycha.
Moana
mówi lepiej po hiszpańsku niż po francusku, duka po angielsku i śmiesznie
odmienia po Polsku. Koryguję ją tylko czasami bo to zabawne jak durne języki
odmieniają: człowiek - ludzie, a Moana mówi człowieki lub na przykład boiłam
się zamiast bałam.
Poza
szkołą rozwija się świetnie, coraz lepiej gra w tenisa, judo sprzyja rozwojowi jej
warunków fizycznych, codziennie pływa, chodzi też na chór gdzie... cóż, śpiewa,
ale to tyle komentarza a propos.
Przeżyła
też pierwszy poważny szok, śmierć kolegi z klasy, Marco. Zdrowy w szkole, umarł
po kilku godzinach na zapalenie opon mózgowych połączone z jakimś wirusem.
Ultra szybka śmierć bez szans na znalezienie powodu przez lekarzy, a tym
bardziej na próbę zaradzenia. Przerażenie dzieci było jednak mniejsze niż rodziców.
Zamknięto szkołę na jeden dzień (elegancko, jako uczczenie żałoby), aby
sprawdzić czy to nie zaraźliwe. Ogólnie smutek był wieki i dużo płaczu na
akademii, zwłaszcza kiedy w niebo poleciało wielkie stado białych gołębi.
Żegnaj Marco.
Zerkamy
też na mapę świata, a dokładnie mapę szkół francuskich. Ot tak, a może by
gdzieś na rok pojechać, pomieszkać? Wbrew pozorom nie jest to łatwe, tak
niewiele jest już krajów gdzie można żyć ciekawie i bezpiecznie, bez patrzenia
na skrajne rozbicie społeczeństw typu bogate chronione kałachami wyspy
ogrodzone drutem usytuowane na morzu skrajnej nędzy, na dodatek takich, których
jeszcze nie znamy. Może Japonia? Albo Chile?
Wracam
do ekologii. Nasze 14-sto letnie Volvo Crosscountry oddaje ducha. Wyciek oleju
pomiędzy silnikiem i skrzynią automatyczną zagroził wydatkiem na naprawę
zbliżonym do zachowań nieekonomicznych. Zaczęliśmy więc odwiedzać salony
samochodowe. Prócz moich kilku nowych służbowych samochodów, nowego sam nigdy
nie kupiłem, zawsze uważałem to za bzdurę - samochód w pierwszym roku traci
20-25% wartości. Kupowałem kilka razy roczny z 15 tys. kilometrów na liczniku i
było świetnie. Tym razem jednak jest to trochę skomplikowane. Są oczywiście używane, ale rynek jest na tyle
mały więc aby znaleźć samochód 4x4, z automatyczną skrzynią, co jest naszym
warunkiem, to nie lada sztuka.
Stanęło
więc na nowym. No i zaczął się korowód. Aut niby terenowych jest do wyboru do
koloru, ale z napędem na cztery koła już mniej. Trafiliśmy nawet do salonu BMW.
Tam
jest reklamowane ekologiczne auto i3, w pełni elektryczne, przejedzie nawet 200 km bez ładowania. Jest
nawet super ekologiczne, ponieważ zrobione po części z butelek i ich korków -
tak reklamują. Tylko dlaczego to małe butelkowo-korkowe ekoloauto kosztuje w
wyjściowej cenie 35 tys. euro, a wypasione 45 tys., w cenie zupełnie nie
ekologicznej? Pewnie dlatego, że jest mały popyt. Popyt jest mały bo auto aż
tyle kosztuje, można przecież kupić inne małe, równie świetne, za 15 tys. a
pozostałe 20 tys. euro przeznaczyć na benzynę i nie mieć dodatkowego upierdu z
ładowaniem i kilometrami. Gdzie tu ekologia czy nawet logika? Gdyby kosztowało
20 tysięcy już bym nim jeździł, robimy przecież 100 km dziennie.
Ciekawostka
jeszcze a propos tego BMW. To auto ma niby cztery drzwi. Jak można mieć niby
drzwi? Ano aby móc wysiąść z tylnego siedzenia używając tylnych drzwi, trzeba
poprosić kierowcę lub przedniego pasażera, aby odpiął pasy, które są w tylnych
drzwiach i otworzył swoje drzwi. Ciekawostka, nieprawdaż?
Ciekawostek
nigdy za wiele. Ja rozumiem, że większa część społeczeństwa nie jest kumata,
ale jak można napisać w danych technicznych, że auto elektryczne wydziela zero
CO2. To jest czyste kłamstwo. Przecież
aby takie auto naładować trzeba energii elektrycznej, a przy jej powstawaniu
jest wydzielane CO2. W Polsce na przykład energia jest produkowana w
elektrowniach węglowych więc CO2 powstaje przy tym tak dużo, a dochodzą do tego
jeszcze straty przesyłowe itd., że zapewne naładowanie auta elektrycznego kosztuje
więcej w CO2 niż mój diesel. Podobnie na Teneryfie, tu energię tworzą centrale
napędzane ropą właśnie. W Szwecji, Norwegi czy atomowej Francji te proporcje są
może inne, ale zero? Czyste oszustwo!
Na
szczęście zadzwonili z serwisu, naprawa to tylko 500 euro. Oczywiście
naprawiamy, przecież dzięki temu nie muszę już zamęczać czytelników pisaniem o
samochodach.
Każdy
zazdrości nam widoku. Wolna do horyzontu przestrzeń jest niewątpliwie wielką
zaletą. Tak szeroki horyzont, widziany na dodatek lekko z góry pozwala
obserwować niebo jakie można zobaczyć jedynie ze skalistego wybrzeża. Nawet nie
ma go w górach. Wiadomo, jak mawiał Bernard Shaw: "Nie lubię gór,
zasłaniają widok". Ten nasz widok jest niebywałym codziennym wydarzeniem.
Ma
on też inną stronę, otóż jest szansa, że nam się poszerzy. Nasz dom znajduje
się na tarasach, kiedyś uprawnych, podpartych murami. U nas to wielkie skały i mury,
a 10 metrów
poniżej jedyny niewidoczny od nas sąsiad. Z czasem te skały pękają - woda
deszczowa wpływa w pęknięcia, w szpary wchodzą korzenie drzew i je rozsadzają.
Sąsiadowi głazy te wjeżdżają do domu i możliwe, że mu ten dom kiedyś rozwalą.
Gdyby tak się stało nam poszerzą się horyzonty z ryzykiem jednak, że nasz taras
znajdzie się kilka pięter poniżej.
Rozpoczął
więc nasz niemiecki sąsiad-kolega prace konsolidacyjne wypełniając jamy
kamieniami i betonem uprzednio wybierając ziemię i korzenie aby zapobiec
dalszemu pękaniu, a tym bardziej infiltracji wody. Przy okazji okazało się, że
nie wszystkie nasze mury stoją na skałach, niektóre na glebie i mają tendencję
do osuwania się.
No
i mamy nieprzewidziany wydatek: trzeba ziemię spod murów wybrać, wszystko
wyczyścić ciśnieniowo, następnie wypełnić betonem z kamieniami. Mało miałem
pracy z basenem, znowu się babrzę z murarzem Alejandro w betonie i błocie, nie
mówiąc o kosztach. I jeszcze pogoda w kratkę ciągle nam przeszkadza. Fuj!
Za
to nic Hiszpanom nie przeszkadza w fiestach. Najpierw Trzech Króli - no proszę
i jak tu uczyć dziecka polskiego? Przecież nie Króli, bo chodziło by o króliki,
tylko Królów!
Tu to ważne święto, dzieci dostają wtedy prezenty - biedni jesteśmy z tymi wielonarodowymi świętami. Wprost przeciwnie do Moany!
Tu to ważne święto, dzieci dostają wtedy prezenty - biedni jesteśmy z tymi wielonarodowymi świętami. Wprost przeciwnie do Moany!
Potem
zabawa w mieście:
Poniedziałek, 7 marca
2017
Narty,
narty i już po.
Dziś
rano lądując na naszym lotnisku Tenerife Norte musieliśmy stwierdzić z całą
pewnością, że mamy nienormalne dziecko. Otóż Moana w czasie lądowania popłakała
się z... radości, ponieważ... wreszcie wraca do szkoły. Hmm.
Wprost
więc z lotniska pognała szczęśliwa do szkoły spóźniona o godzinę.
Osiem
dni w Baqueira-Beret upłynęło jak z bicza trzasnął. Sobotni lot do Barcelony,
ponad godzinne załatwianie samochodu, zakupy w Decathlonie i czterogodzinna
jazda do Baqueira zajęły nam cały dzień. Szybka instalacja w hotelowym pokoju i
z dnia pozostała tylko kolacja, wyborna jak się okazało.
Baqueira-Beret,
choć jest podobno jedną z najlepszych stacji narciarskich Hiszpanii, jest na pewno
najdroższą. Faktem jest jednak, że 156 km tras i 33 wyciągi pomiędzy 1500 a 2650 metrów dają jej
obok Sierra Nevada narciarski prym.
Ponieważ
ja znałem już to miejsce pojechaliśmy tam aby Beata i Moana również je poznały.
Oczywiście znaleźliśmy hotel z klubem dla dzieci abyśmy mogli trochę odetchnąć
sami. No i całe szczęście.
Pierwszego
dnia jeżdżenia nie dotarliśmy na czas (wynajem nart, kupno karnetów) do szkółki
narciarskiej dla dzieci (50 euro za 3 godziny) i zaczęła się jazda z Moaną. Ten
dzień będzie pamiętny. Jakby bóg skazał nas najpierw na dziecko, a potem
jeszcze na dziecko z nartami na nogach. Moana przewracała się non stop jakby
nigdy jeszcze nie jeździła i co więcej, w taki sposób, że jej członki były za
każdym razem tak poplątane, że leżąc trzeba było ją najpierw rozplątywać, a następnie obracać jak żółwia i
stawiać - sama nie była w stanie się podnieść. Tragedia! No i to jeżdżenie w
kółko na jedynej zielonej, najłatwiejszej trasie.
Mam
swój sposób oceny umiejętności narciarzy od 0 do 10. Od 0 do 5 jest to
umiejętność najpierw zarządzania nartami, później kontrolowania bezpiecznej
prędkości na dowolnym spadku. Posiadający 5/10 zjedzie bezpiecznie i bez upadku
każdą trasą czerwoną. Od 5 zaczyna się finezja, umiejętność jazdy w warunkach
skomplikowanych, po muldach, na lodzie czy w głębokim śniegu i w końcu też ładnie
stylowo. Beata jest na poziomie 7/10, ja 9,5/10, a Moana była na poziomie ledwo
2/10.
Po
pierwszym dniu byliśmy załamani i wydawało się jakby te poprzednie lata i szkółki
narciarskie nic nie dały. Zawziąłem się więc i postanowiłem, że do żadnej
szkółki nie pójdzie, tylko ja się za nią wezmę. I co?
Dzień
po dniu Moana dostawała punkcik wyżej, 3/10, 4/10 w końcu 5/10. Czwartego dnia
powiedziałem do własnego dziecka: Moanko! Pierwszy raz w życiu nie jesteś tylko
moim dzieckiem, jesteś również moim partnerem!
Od
tego dnia Moana jeżdżąc równolegle śmigała z nami wszędzie, również na trasach czerwonych,
często bardzo trudnych. W południe rozsiadaliśmy się na trawie lub skałkach i w
słońcu samotnie jedliśmy lunch patrząc na góry. Było cudnie, zwłaszcza, że
pogoda nam dopisała, z siedmiu dni jazdy pięć było słonecznych.
Wieczorami
my pływaliśmy w basenie, Moana uprawiała twórczość w klubie aby po zawsze
świetnej kolacji gonić po hotelu z nowymi francuskimi koleżankami (a były to
francuskie ferie zimowe). My wtedy gaworzyliśmy do późna w barze z zapoznanymi rodzicami
tych dzieci.
Największą
niespodzianką był dzień ostatni - w nocy spadło około 30 centymetrów
puchu. Trasy były nieprzetarte i wszędzie można było wyszaleć się śmigając po
kolana w śniegu. Problem, że to jednak trzeba umieć robić. Ludzie, nawet dobrze
jeżdżący, przyzwyczajeni są do ratrakowanych tras i puch jest im obcy.
Pokładali się więc wszędzie, jako że pryzmy śniegowe rosły i stawały się coraz
cięższe roztapiane gorącym słońcem południa. Moana radziła sobie jednak dobrze i
zakończyła sezon wynikiem 6/10 co dobrze rokuje na rok następny. BRAWO!
W
domu bez zmian, kosy oszalały i śpiewają w niebogłosy tuż przed świtem,
truskawki rodzą garściami, a nasze auto wciąż w naprawie. Trzeci tydzień
gamonie już je trzymają, choć już mają zamówione części. Na szczęście dali nam
samochód zastępczy odbierając nas z lotniska.
Za
miesiąc lecimy na dwa tygodnie do Polski przewidując letnie wakacje bez
rodzinnego kontaktu.
Kończę
te wypociny, jedziemy po Moanę, którą dziś odbieramy w południe ze szkoły
(środa) i gnamy na plażę Teresitas - w Santa Cruz jest 30 stopni. Ot tak ze
śniegu w piach.
Komentarze
Prześlij komentarz