PAŻDZIERNIK 2015 - TENERYFA, FRANCJA, ANDORA



21 maja 2015
Czas mija nieubłaganie. Pod koniec maja ubiegłego roku nawet nie przypuszczaliśmy, że tak potoczy się nasze życie. Byliśmy wtedy na Bubu w Meksyku i nawet mgliście nie wyobrażaliśmy sobie naszej przyszłości na stałym lądzie, a tym bardziej miejsca gdzie ten ląd będzie się znajdował.
Dziś jesteśmy właścicielami domu na Teneryfie i uznajemy ten nasz wybór jako najlepszy życiowy kompromis. Wokół nas ocean i góry, a choć to Afryka jesteśmy w Europie, wystarczająco jednak od niej i jej problemów oddaleni. Ta Europa zapewnia nam brak emigracyjnych komplikacji, ubezpieczenie i stabilizację – świetna to baza na przyszłość. Tę najbliższą  mamy zagospodarowaną - czeka nas kapitalny remont domu.
Małymi kroczkami doszliśmy do tego, że zostaną ze starego domu tylko ściany i dach. Cóż, dom ma 50 lat i choć nowoczesną formę wszystko w nim jest stare, więc wszelakie próby grzebania w instalacjach nie są wskazane, wręcz niemożliwe.  Ponieważ cała podłoga jest wykafelkowana czymś co przypomina lastrico, a wysokość do sufitu to 2.80 wpadłem na pomysł utraty 5 cm z tej wysokości i zrobienia podłogi technicznej – 4 centymetry płyt poliuretanowych, które pokryje pływająca podłoga z paneli i kafle w zależności od miejsca. W tej podłodze położę wszystkie instalacje, szybko i bez kucia. Mimo tego roboty będzie cała masa, nie mówiąc o kosztach.
Mimo, że VAT wynoszący 7% i 3% jest sprzyjający, wszystko utrudnia brak na miejscu większości sprzętów, na które trzeba zwykle czekać aż dopłyną z kontynentu w dwa miesiące. Tak więc widząc coś co nam pasuje kupujemy natychmiast i zostawiamy w sklepie do września. Trudno jest jednak znaleźć rzeczy zgodne z naszym gustem, odkryliśmy na przykład, że IKEA tak zeszła na psy, że sprzedaje prawie tylko badziewia. Nie nudzę dalej, każdy remont przeżył więc wie jak to jest.
Zastanawiamy się nad nazwą domu. Konkurs może?
Jest tu taki zwyczaj, że wszystkie domy jakoś się nazywają, nasz nosi aktualnie nazwę miejsca gdzieś w Indiach, gdzie w czasie w młodości stacjonował wojskowo (a raczej stalagował w mundurze zaprojektowanym przez Hugo Boss, być może z SS na metce) niemiecki mąż poprzedniej właścicielki. Nazwa Batoli mogła by zostać nawet, jak połączyć wymowę polską z francuską daje to niezłe wyobrażenie o właścicielu (bat w łóżku).
Tak się składa, że wokół nas mieszkają osiedli na starość prawie sami żeglarze i nazywają domy swoimi morskimi wspomnieniami więc i nam nasunęła się ta idea: BUBU 3.
Bubu 1 to nasz były pływający dom, katamaran, Bubu 2 nosił nazwę jeżdżący dom, kamper, który kupiliśmy w USA, no i wreszcie jest ten nie mobilny - trzeci, na Teneryfie. Moana oczywiście chciała by dom nazywał się Moana - nazwa wprawdzie ładna i morska, ale Disney szykuje film o Moanie, więc Moan będzie za kilka lat jak mrówek.
Ostatni okres przed czasem wypełnionym wyłącznie sprawami domu spędziliśmy szalejąc po górach aby się nasycić.
Najpierw z Danusią, naszą polską lekarką, dobrym piechurem, z którą spędziliśmy przemiłe chwile, zajadając się też miejscowymi przysmakami. Nasza Pani Doktor z dnia na dzień nabierała kondycji, co bardzo nas cieszyło i pozwalało na dłuższe eskapady. Danusia na Teneryfie już była, ale nie znała jej od tej "naszej" dzikiej górzystej strony.
DANUSI SYZYFOWE PRACE
Dawniej odwiedzała na Kanarach swojego męża, Włodka, który przez lata ratował tutejsze lasy gasząc pożary spuszczając z helikoptera hektolitry wody. Zainstalowany był wprawdzie na La Palmie, ale i Teneryfę zlewał.  Z Danusią weszliśmy na Montana Blanca pod Teide, zaliczyliśmy oczywiście Loro Parque z Moaną (to już piąty raz) oraz nasze ukochane góry Anaga. Zobaczyła też Los Gigantes z niesamowitego przylądka Teno.
PORCIK NA PRZYLĄDKU TENO
Zimowe ferie Moany spędziliśmy we Włoszech z naszymi kumplami również po linii medycznej (Irek jest naszym dentystą), gdzie po całodziennych nartach wieczorami taplaliśmy się w hotelowym spa aby trochę wypalić włoskie obfite jedzenie mocno zakrapiane oczywiście.
Moana dostała pierwsze lekcje, szkoda tylko, że drugiego dnia zachorowała na zapalenie gardła i po wizycie miejscowego lekarza (za jedyne 200 euro, pokryte przez naszą hiszpańską ubezpieczalnię) pozostała w łóżku przez trzy dni, a my jeździliśmy na zmiany. Mimo tylko kilku lekcji zajęła zaszczytne
drugie miejsce w slalomie gigancie dla dzieci, dostała medal, było podium i kupa radości.
SREBRNY MEDAL CHOĆ TO NUMBER ONE MOANY NA DESKACH

PIERWSZY SLALOM
Ja w czasie pobytu rozwaliłem moje buty narciarskie (takie do foczych skór), od których odpadła podeszwa, a nieszczęśliwie wywracając się w czasie ostatniego zjazdu (jedyny raz w czasie pobytu!) wyłamałem sobie oba kciuki. Lewy napuchł mocno i dopiero po miesiącu nabrał normalnej formy, ale oba ciągle jeszcze mnie bolą, co przeszkadza w pracy.   
Miesiąc po powrocie z Alp wykorzystaliśmy jeszcze jeden tydzień przerwy semestralnej Moany wynajmując mieszkanko w molochu turystycznym w Puerto de Santiago pod Los Gigantes z drugiej strony wyspy.
Pobyt wśród będących obrazem współczesnego dobrobytu  tłustych i brzuchatych turystów leżących plackiem przy hotelowym basenie (aby opalenizną pokazać u siebie, że się wyjeżdżało) z widokiem na otaczające go wielopiętrowe balkonowce (o morzu zapomnij) i wśród rejwachu dzieci nie był zbyt miłym uczuciem. Dla nas jednak była to wyłącznie tania baza wypadowa (39 €/ doba bez jedzenia za pokój z salono-kuchnią). Wieczorami korzystaliśmy z kortu i pustego basenu kiedy wszyscy byli w garkuchni all inclusive. Moana miała tam też klub dla dzieci, ale była tam tylko dwa razy i to krótko.
Z HOTELU WYRUSZAMY DO WĄWOZU MASCA
Celem naszego pobytu była wyprawa do kanionu Masca. Słusznie wybraliśmy drogę przeciwną do wszystkich i tak należy robić. Na koniec kanionu, czyli plażę dopłynęliśmy motorową łódeczką radując się i płynięciem i skaczącym delfinem (20€ za trójkę – 15 minut jazdy).
Było rano, więc kiedy ruszyliśmy w górę byliśmy sami. Szliśmy dnem wąwozu, wolno wśród śpiewu ptaków zadziwieni bogactwem wegetacji. Z każdym krokiem w górę unosił się też poziom zachwytu, było to miejsce tak wybitne, że do zauroczenia dochodziła jeszcze radość, że je tu mamy i będzie dostępne w każdej chwili. Był ten szlak ideałem dla Moany, która wybierała zawsze najtrudniejszą drogę wspinając się po skałach i głazach przez co nie nudziła się jak to dzieci na płaskich wycieczkach. Po pikniku przekonaliśmy się, że nasz kierunek jest słuszny – w połowie drogi zaczęliśmy mijać liczne grupy i wielu indywidualnych turystów schodzących do plaży, aby stamtąd łodziami wrócić do cywilizacji – idąc w dół szlibyśmy z nimi, czyli w tłumie. Ani zdjęcia ani opis nie oddadzą piękna i atmosfery tego miejsca - uczucia małości przy sześciuset metrowych ścianach zamykających niebo nad głową w wąski pasek. Cudo.
CUDO
I POTĘGA SKAŁ
Pijąc piwo, już w miasteczku Masca, rozmawialiśmy z polskimi turystami, którzy zadziwieni takim bogactwem i różnorodnością wyspy żałowali, że zwiedzają ją tylko z samochodu, nie mając czasu na wycieczki piesze. Odgrażali się, że jeszcze tu wrócą.
To prawda, jest rzeczą niesamowitą, że ta mała wyspa z Parkiem Teide i wąwozem Masca ma aż dwa miejsca mogące dorównać atrakcyjnością parkom narodowym zachodniej części USA – w wielkiej Polsce jest może jedno szczególne - Szczeliniec.  Wracając zwiedziliśmy zachodnią część Parku Teide, tą niedawno aktywną wulkanicznie. Też jest niesamowita, widać jak na dłoni tą aktywność oraz jak zieleń wolnym krokiem znajduje swoje miejsce w zastygłej niedawno lawie. 
STARY KRATER I ZIELONE BIERZE Z WOLA GÓRĘ
ZIELONE PATYKI NA LAWIE? ŻYCIE GÓRĄ!
W czasie naszej podroży po świecie często zadawaliśmy sobie pytanie – gdzie chcielibyśmy mieszkać? Jedynie dwa razy kategorycznie zgodziliśmy się na wybór – była to La Gomera, jedna z wysp Kanaryjskich, cicha i dzika oraz Tucson w USA, miasto uniwersyteckie położone właśnie w „pobliżu” najlepszych amerykańskich parków i pustyń, które pokochaliśmy.
Słowo w pobliżu jest w cudzysłowie, nauczony amerykańskim bezmiarem przypominają mi się od razu moje tam przygody z odległościami. Często nie mogłem trafić pod wskazany adres - no wiesz, ten sklep jest tuż obok, jedziesz tą drogą, na trzecich światłach skręcasz w lewo i dalej prosto, zobaczysz go po lewej stronie. No i jechałem ciągle myśląc, że coś pomyliłem albo źle zrozumiałem bo to obok odległe było o 15 kilometrów
W międzyczasie byłem dwa dni w Polsce, trzy razy w Paryżu z tego dwa razy z Beatą i Moaną, dwa razy na południu Francji i raz w Barcelonie kilka godzin. Pilot samobójca nie pomaga mi swobodnie myśleć o tych wyskokach (zwłaszcza, że piszę ten tekst znów w samolocie wracając do domu), ale zawsze wtedy myślę, że samolot jest statystycznie najbezpieczniejszy, a zwłaszcza, że jestem statystycznie w wieku największego zagrożenia zawałem (tak mówi moja mama), a żyję. Trzeba więc patrzeć w przyszłość i cieszyć się każdą sekundą, która nią jest, choć za dwie będzie już tylko przeszłością. Viva la Vida.
W PARYŻU NOWE-STARE I ODNALEZIONY PO KRADZIEŻY KRZYK

17 czerwiec 2015
Wakacje letnie Moany są już mocno zaawansowane. Córa nasza cyrkuje pod kopułą namiotu cyrkowego w czasie swoich kolonii  we Francji, my natomiast nieopodal (200 km) po stronie lepszych  (hiszpańskich) Pirenejów ścieramy podeszwy naszych górskich butów. O tym jednak późnej. Wrócę jeszcze do ostatnich tygodni na wyspie.
Zanim wir pracy w nowym domu wciągnął nas doszczętnie udało nam się jeszcze zobaczyć regionalne święto w Tegueste. To takie ważne regionalne święto i jak sama nazwa wskazuje dotyczy świętych.  Była to dla nas okazja do zobaczenia miasteczka z góry na wycieczce, aby potem zadziwić się jak to można się bawić publicznie. Wszyscy mieszkańcy i goście ubrani byli w regionalne stroje i bawili się na ulicach i przy kramach popijając to i owo. Gwoździem programu był przejazd wozów reprezentujących poszczególne wioski. Wozy były niesamowite, o różnych kształtach od statków żaglowych po wyściełane mozaikami obrazy. Mozaiki te zrobione były z suszonych ziaren wszelkiej maści, jako, że był to przemarsz rolny przedstawiający specjalności i produkty każdego miejsca. Najzabawniejsze było jednak to, że te specjały rzucane były z wozów w zgromadzony na chodnikach rozbawiony tłum.
ZIARNISTE MOZAIKI I LATAJĄCE JAJKA
Latały gotowane jajka, zawinięte w aluminium kanapki, pieczone ziemniaki, kukurydza, ciastka i wszystko co można sobie wyobrazić włącznie z pieczystym. Przy wozach szli karafkowicze i beczkowicze, którzy rozlewali wino zajadającym te smakołyki krawężnikowym imprezowiczom. Ubawiliśmy się do łez - jajka trafiały w szumiące już od wina głowy, ludzie przerzucali sobie zawiniątka, których już nie chcieli trafiając nimi gdzie popadnie. Najedliśmy i napili do syta bawiąc się przy muzyce i w atmosferze ogólnej radości. Tak - nasi wyspiarze to umieją najlepiej – wieczna fiesta.
FIESTA JAK NALEŻY                                 
Później była tylko praca i praca, bez wolnej chwili przez 48 dni, znaczy od przejęcia domu do dnia wyjazdu. Beatka wspomagała dzielnie odwożąc i przywożąc Moanę ze szkoły, robiąc zakupy budowlane i inne oraz walcząc młotem pneumatycznym gdzie się dało. Zajęła się też na poważnie ogrodem, który wolnym krokiem stał się jej miłością.
BEATKA TO KŁUJĄCA KRÓLOWA
I MISTRZYNI DRGAJĄCEJ KOŃCÓWKI
Oczywiście przed wakacjami zaliczyliśmy koniec pierwszej klasy szkoły Moany zachwyceni bogactwem przekazu i dyplomem. Na koniec zaprezentowano rodzicom wyczyny ich pociech, między innymi w sztuce wzorowanej na wielkich mistrzach i malunkach a la Van Gogh, Kandynsky, Klee, Warhol czy rzeźbach Kadish'a. No nie mieliśmy tego w szkole, a zwłaszcza w pierwszej klasie.
WYSTAWA SZKOLNA - TEN CHUDY FIUTEK TO DZIEŁO MOANY
Do dnia wyjazdu wyburzyliśmy wszystko co chcieliśmy wewnątrz, wybiliśmy dodatkowe drzwi na zewnątrz, od zera zrobiłem całą elektrykę i hydraulikę.
A propos hydrauliki, z rury odpływowej wyjąłem korzeń długości 16 metrów! W pokoju Moany wybudowałem ścianę oddzielającą prysznic i umywalkę od reszty pokoju, położyłem brodzik, kafle i resztę – jest to jedyne skończone miejsce, po powrocie z wakacji ona jedna musi żyć normalnie, idzie przecież od razu do szkoły.
JAK NA MORZU – WALENIE
Najgorsze jest to, że ze względy na terminy nie zdążyliśmy wymienić stolarki okiennej, a co się z tym wiąże zrobić podłóg. Nie będzie więc kuchni ani mebli, ale klimat sprzyja i możemy żyć na zewnątrz, a jeśli będzie trzeba kupimy namioty i jakoś to będzie. Teraz wakacje w Pirenejach.
POKÓJ GOŚCINNY W BUDOWIE Z WIDOKIEM I PRYWATNYM OGRODEM
Pireneje przypominają Tatry, a raczej odwrotnie, Tatry to miniaturka Pirenejów. A że miniaturka to tłum się w nich kotłuje, a my tu w Pirenejach w czasie pierwszej wycieczki na Pena Montanosa ( 2.788 m) spotkaliśmy dwie osoby, a na drugiej, na Pico Gallinero nikogo. Cóż jest to łańcuch gór długi od Morza Śródziemnego aż po Atlantyk i na tyle gruby aby pomieścić wszystkich turystów bez konieczności poznawania na trasie wszystkich możliwych wersji powitań mówionych co minutę przez mijanych piechurów, jak to jest w polskich górach.
Pena Montanosa to zadziwiające zgrupowanie gór w pobliżu średniowiecznego miasteczka Ainsa wyrastające nagle z płaskiej okolicy. Najwyższy szczyt przypominał nam Half Dome z parku Zion w USA i Beatka zaraz stwierdziła, że będzie jej. Wycieczka była wyczerpująca, z przewyższeniem 1.250 metrów i długa na 16 km. Nie weszliśmy jednak na szczyt, końcowa opcja wspinaczkowa okazała się dla mnie niemożliwa, nie pokonałem mojego lęku i 50 metrów poniżej szczytu zawróciliśmy. Miejsca były tak niesamowite, że wcale tego nie żałowaliśmy, nie jesteśmy jakimiś maniakami zdobywania, jedynie chcemy rozkoszować się pięknem natury. Na dodatek początek wycieczki wychodził spod XII wiecznego klasztoru więc było dwa w jednym bo i góry i ludzka starodawna działalność. Innym dodatkiem była niesamowita ilość orłów, które mogliśmy podziwiać tak od spodu jak i z góry kiedy latały poniżej. Zorganizowały nam na koniec pokaz grupowy, korzystając z komina powietrznego zebrały się w grupę ponad 20 sztuk. 
Pisałem o lepszych hiszpańskich Pirenejach, dlaczego lepszych? Ano tak się składa, że klimat zatrzymuje chmury po stronie francuskiej gdzie jest pochmurnie, szaro i zimno kiedy to po stronie hiszpańskiej świeci słońce i jest bardzo ciepło. Na dodatek po stronie południowej wszystko jest bardziej zadbane, ładniejsze i na dodatek dużo tańsze.

Piątek, 24 lipca 2015     
Dziś kończymy pobyt w Pirenejach, a Moana swoje francuskie ferie. Jej pierwszy tydzień w cyrku skończył się spektaklem dla rodziców, bardzo zabawnym, no bo ileż można nauczyć się w tydzień. Nie wychodziły dzieciom pokazy, przez co były rozbrajająco śmieszne. My byliśmy dumni z Moany bardzo oklaskiwanej – jako jedynej udało jej się stać na wielkiej kuli i jeszcze balansować biodrami kłaniając się. Była bardzo zadowolona z pomysłu, szczęśliwa z pierwszego spania pod namiotem i jedzenia nawet choć było bio.
NASZA CYRKÓWKA
Z cyrkowych kolonii przenieśliśmy ją o 80 km na konne, a siebie z hiszpańskiej Benasque do Andory.
KONIOWANIE
W czasie dwóch tygodni zrobiliśmy 8 wycieczek, w sumie 120 kilometrów z przewyższeniem 8.000 metrów. Wczoraj zdobyliśmy najwyższy szczyt Andory Comapedrosa 2.942 m.
Dla zainteresowanych nasz ranking według ciekawości szlaków:
Numer 1 i 2: dwie wycieczki równo – tak się składa, że pierwsza i ostatnia – Pena Montanosa w Hiszpanii i Comapedrosa w Andorze.
PENA MONTANOSA 1
PENA MONTANOSA 2
PENA MONTANOSA 3
I AINSA OBOK
NAJWYŻSZY SZCZYT ANDORY - STARTUJEMY
W GÓRĘ I W GÓRĘ
NO TO JUŻ ŚWIAT Z GÓRY
Numer 3 i 4: również dwie na równo, cyrk Tristaina ze swoimi pięknymi jeziorami w Andorze w okolicy Valnor-Arcalis, oraz w Hiszpanii pętla u podnóży Montes Malditos (z najwyższym szczytem Pirenejów Aneto 3.404 m nieosiągalnym dla nas bo będącym krainą wiecznych śniegów) od La Besurta przez schronisko La Renclusa do Col de Toro (2.241 m) i wodospad d'Aigualluts.
CYRK
CYRK DALEJ
DOLINA PIĘCIU STAWÓW ANDORSKICH
MONTES MALDIDOS - W TLE NAJWYŻSZY SZCZYT PIRENEJÓW
BRAWO ECCO - TAK WYGLĄDAJĄ ICH BUTY PO 2000 KILOMETRÓW MARSZU
MONTES MALDSIDOS - ZECYDOWANIE UROCZO
Numer 5: wejście na szczyt Gallinero (2.728 m) obok Cerler w Hiszpanii – wybitny ze względu na niesamowitą ilość świstaków.
GALLINERO
ŚWISTAKI
Numer 6: droga do jeziora Clots de Estanyo (2.350 m) w Parku Naturalnym de la Vale de Sorteny
NAD JEZIOREM PRZEPAŚCISTA PRZEŁĘCZ Z KOŃMI
Numer 7: dolina Estos z dojściem do jeziora Escarpinosa (2.000 m) w Hiszpanii
JEZIORO ESCARPINOSA
Numer 8: dolina Perafita i Madriu, na ostatnim i choć to światowe dziedzictwo UNESCO to bardziej dziejowe jak widokowe.
SPUŚCIZNA POD KAŻDYM WZGLĘDEM
No i na koniec urocze i nad wyraz zadbane miasteczka:
CUD BENASQUE     

I ANDORA, ŚMIESZNE PAŃSTEWKO Z DZIWNĄ HISTORIĄ

Komentarze

Prześlij komentarz