SIERPIEŃ 2014 - POLSKA I PRZEJAZD NA TENERYFĘ




Niedziela, 17 sierpnia 2014
Krótki pobyt w Polsce dobiegł końca. Z początku zajmowaliśmy się jeszcze sprzedażą Bubu, załatwianiem dokumentu wyrejestrowania jej z francuskiego rejestru statków oraz dokumentami wysłanymi nam z USA. Na sam koniec sprzedaż się dopełniła i na nasze konta dotarły pieniążki. Na konta w euro. U Beaty na koncie hiszpańskim pojawiła się jednak kwota o prawie 2 tys. euro niższa niż na moim, mimo że wysłano dokładnie po połowie kwoty w USD. Po interwencji dość szybko hiszpański bank zwrócił znaczną część opłaty za przelew, która była 7 razy (sic!) wyższa niż moja w banku francuskim. Co do różnicy spowodowanej kursem wymiany batalia trwa do dziś.
Czas nam mijał szybko, spędziliśmy dwa tygodnie u nas na wsi z prawie całą rodziną w celu obejścia osiemdziesiątych urodzin naszych mam i innych leciwych okrągłości (Andrzejek 60, Beatka 40).
U NAS
RODZINNIE OSIEMDZIESIĄTKI, SZEŚĆDZIESIĄTKI I CZTERDZIESTKI
Potem były odwiedziny u krakowskich przyjaciół, w ich domach w podtatrzańskich górach i w Kościelisku z daleka od przewalających się tam tłumów.
U LEONTYNY I KRZYSIA
U Ewy i Jaśka zbieraliśmy grzyby i zjedliśmy namiastkę naszej przyszłej podróży, paellę, zrobioną przez Hiszpana Miguela wżenionego w rodzinę zaprzyjaźnionych sąsiadów.
U JAŚKA I EWY PAELLI I DZIECI KUPA
Na koniec przeszliśmy się po Bieszczadach z przyjaciółmi warszawskimi. Bieszczady, choć ciągle piękne, nie są już tak dzikie i z wolna obrastają w infrastrukturę.
BIESZCZADZKIE NASTROJE Z OLĄ I MICHAŁEM
Po paru dniach na wsi u ELI I ANDRZEJA odbyło się tam pakowanie i wyjazd w drogę przez Europę.
RODZINNIE I DYMNIE, MAŁOSOLNIE TEŻ
Po różnych podejściach do naszej przeprowadzki na Teneryfę zadecydowaliśmy, że skoro jest z Hiszpanii prom to może jednak pojedziemy samochodem zamieniając w podróży Bubu na Volvo, przed którym pojawiło się 3.360 kilometrów do przejechania. Okazało się, że prom płynie raz na tydzień we wtorki, a podróż nim trwa 48 godzin. Nieszczęśliwie jednak na 26-go sierpnia nie było już wolnych kabin, były wprawdzie wolne fotele, ale na dwie noce? Los wybrał sam i zdecydowaliśmy się przyśpieszyć wyjazd z Polski i pięć dni przed datą wypłynięcia (19 sierpnia) ruszyliśmy w drogę. Samochód jest wypakowany do granic możliwości z trumną na dachu, w której są między innymi... narty.
Już dziś, kiedy to zbliżamy się do granicy z Hiszpanią w okolicach Bayonne jadąc do Kadyksu, widzimy, że los znów nam sprzyja i nie wybrana przez nas data była datą opatrznościową.
Ruszyliśmy w stronę Niemiec po lunchu 15 sierpnia, znaczy w dzień świąteczny, po prawie pustych autostradach. Pustka ta trwa do teraz, choć od dzisiejszego popołudnia  widzimy już gigantyczne korki na francuskich drogach w kierunku przeciwnym do naszego, z południa na północ, do Paryża.
Nasz wybór trasy okazał się świetny. Choć logika mapy mówi, że najkrócej ze Śląska jest jechać przez Słowację, Austrię, Włochy i południową Francję to jednak znów ziemia udowodnia, że jest okrągła i najkrótsza droga biegnie przez Niemcy, Francję obok Paryża, Bordeaux, koło Bilbao, i dalej na południe do Kadyksu. Na dodatek droga ta omija wszystkie typowo wakacyjne miejsca jak włoskie, francuskie, a potem hiszpańskie wybrzeże morza Śródziemnego, gdzie korki w tym okresie są murowane.
Przejazd przez Niemcy był dla mnie niespodzianką. Ostatni raz przeciąłem ten kraj samochodem jeszcze za czasów biedy, kiedy latało się niewiele. Później, przez lata, przynajmniej raz w tygodniu, latając już aż do znudzenia, przesiadałem się we Frankfurcie lub w Dusseldorfie czy Monachium. Nie było wtedy tanich linii i latało się wyłącznie Lufthansą, która proponowała najbardziej atrakcyjne ceny walcząc z hegemonią Lotu i Air France na trasie z Paryża do Warszawy.
Sporo się zmieniło na niemieckich drogach od tego czasu, tu i ówdzie pojawiły się trzecie pasy, autostrady wyprostowano, zwiększono też ilość miejsc bez ograniczenia prędkości oraz stacji benzynowych.
Podróż podzieliliśmy na odcinki około 850 kilometrowe, tak więc pierwszy postój wypadł w Bad Hersfeld. Hotelik był i owszem, a co ważne pełny gratów samochód stał na oku kamery i recepcji. Restauracja hotelowa była chorwacko-niemiecka. Część chorwacka nie pomogła jednak niemieckiej i jedzenie okazało się porażką, choć niemieckie podniebienia zakochanych par i innych gości tej dość eleganckiej knajpy były pewnie zachwycone. Prawie wszystkie dania były wieprzowe, podejrzewałem, że nawet Beaty pstrąg. Jedyną nadzieją był wiener schnitzel, który i on okazał się świński (a nie cielęcy).                
W sobotnie południe bez problemów przebrnęliśmy przez frankfurcką gmatwaninę autostrad i szybko minęliśmy francuskie Verdun pozostawiając za sobą wspomnienie setek tysięcy kościotrupów Wielkiej Wojny.
Nowe francuskie autostrady biegnące z północnego wschodu na południowy zachód były puste, za to zaopatrzone w olbrzymie parkingi z toaletami i miejscami do biegania w celu rozprostowania kości.   
PUSTE PARKINGI WE FRANCJI I HISZPAŃSKI HOTEL ZE SZTUCZNYMI BALKONAMI
Noc w Orleanie to kolacja w chińskiej knajpce "all you can eat" nieporównywalnie słabszej niż takie same w USA, za to 5 razy droższej. Jedynym argumentem za był dodatek "all you can drink" z czego skorzystaliśmy skwapliwie. Poranne croissanty w hotelu były przepyszne.
 
poniedziałek 18 sierpnia 2014
We Francji w niedzielę wszystkie centra handlowe były zamknięte, nie kupiliśmy więc zapasów confit de canard, pozostając z nadzieją, że ten przysmak będzie osiągalny na Teneryfie. W Bordeaux w południe najedliśmy się za to małż serwowanych do woli.
Na noc byliśmy już w Hiszpanii co czuło się po cenach. W uroczym Burgos (nie mylić z bułgarskim Burgas) po długim spacerze zasiedliśmy w knajpce na podłużnym placu gdzie zjedliśmy wielodaniową kolację z piwami oraz dwiema butelkami wina. Wszystko za niecałe 30 euro, cenę niewyobrażalną nawet w Polsce, gdzie ostatnio zapłaciliśmy 122 złote za jedną butelkę wina podobnej jakości. Burgos zachwyciło nas znacznie, byle jakie miasteczko po drodze, a tu masz, uroda starego miasta aż dech zapierała.
BURGOS I BRAMA "JEDZCIE PIJCIE A-POSTOŁACH NIE RZYGAJCIE"
Powrót po dwóch winach i piwach przez górę zamkową był nadzwyczaj miły i orzeźwiający, czuło się, że od następnego ranka krótkie spodnie i klapki wrócą jako strój codzienny.
Dziś w drodze ubrani już jak ludzie (w klapkach) zatrzymaliśmy się na lunch w przydrożnym hotelu z nadzieją na internet w celu znalezienia noclegu na dzisiejszy wieczór, gdzieś blisko Sewilli. Postanowiliśmy spędzić wieczór i połowę jutrzejszego dnia w basenie i na kortach, co powinno rozruszać kości po ponad trzech dniach siedzenia w aucie. Pojutrze o 17h00 odpływamy.
Lunch był przedni, czego można było się zresztą domyślić po znaczku Michelin na drzwiach. Znów niecałe 30 euro za dwa czterodaniowe menu z piwem lub winem. Viva España!
Spostrzeżenie ogólne: w Polsce i Niemczech jechaliśmy z tempomatem ustawionym na 140km/h, silnik naszego Volvo Cross Country, pięciocylindrowy diesel 2,5 litra spalał wtedy średnio 7,4 l/100km (trumna na dachu i prędkość robią swoje). We Francji gdzie ograniczenie wynosi 130km/h jadąc z tą prędkością spalaliśmy średnio 6,8 l/100km. W Hiszpanii na autostradach trzeba jechać jeszcze wolniej, bo z prędkością 120km/h, jest pusto, spalamy więc średnio 6,2 l/100km. Zrozumiałe jest więc drastyczne ograniczenie prędkości w USA w czasie wielkiego kryzysu paliwowego. Ograniczenie to trwa do dziś. I nie dziwi mnie to, we wszystkich wymienionych przypadkach średnia prędkość wynosiła tyle samo, czyli 109 km/h. Zadziwiające? A jednak nie, jadąc dużo szybciej jazda jest rwana, trzeba ciągle hamować, wyprzedzać, zwalniać itd. Jadąc swoje 120 km/h jak wszyscy, jedzie się równo, a przy okazji mniej stresowo.
Moana podróż znosi nieźle, ogląda bajki na komputerze, trochę rysuje, słucha piosenek. Rozmawiamy też po francusku, ucząc ją nowych słówek, ale ona woli angielski lub hiszpański. Oj będzie zabawa w szkole! Z jej silnym charakterem podejrzewam, że dyrektor zadzwoni do nas po miesiącu i powie, że ma kłopot, Moana nie mówi nic po francusku, za to cała szkoła mówi po polsku.
PODSUMOWANIE PEŁNYCH CZTERECH DNI PODRÓŻY PRZEZ EUROPĘ (3.410km)

Euro
Benzyna
385,98
Hotele
257,00
Posiłki
337,00
Autostrady
227,57
RAZEM
1 207,55
Do tego kosztu należy dodać 837 Euro za prom. Całość to ponad 2.000 euro, czyli jest to koszt drogi z Polski na Teneryfę samochodem. Bez sensu, to kwota prawie trzy razy większa niż lot tanimi liniami w obie strony dla naszej trójki. Nasz zysk? Samochód na miejscu i 200 kilo naszych rzeczy.

czwartek, 19 sierpień 2014
Znów na morzu.
Po nocy w hotelu pod Sewillą, obiecanej wieczornej i porannej kąpieli w basenie, lunch zjedliśmy na starówce w Kadyksie. Cadiz, bo tak brzmi oryginalna nazwa, jest miastem położonym na końcu cypla więc prawie całym otoczonym wodą, a od strony lądu oddziela je gruby mur. Przejazd przez nie robi wrażenie, więc już się cieszymy na jego zwiedzenie kiedyś tam. Tym razem czasu starczyło nam tylko na lunch, Moana zjadła fantastyczną ośmiornicę, najlepszą jaką jedliśmy w życiu (było jej dużo więc wystarczyło i dla nas), Beatka rodzaj krewetkowego gulaszu, a ja byczy ogon palce lizać. Zachwyt! Dzięki domówieniu dodatkowego dania w postaci muszli bahillas i oczekiwaniu na nie, w końcu z nadmiaru wolnego czasu zrobiło się krótko i wjechaliśmy na promowy terminal lekko spóźnieni.
CADIZ - IMPONUJĄCY MOST W BUDOWIE I OŚMIORNICE CUD ŚWIATA
Ostatnich nie zawsze jednak gryzą psy i z braku wolnych pokoi bez okien dostaliśmy droższy z oknem - oczywiście bez dopłaty. Ciekawe, bo przy zakupie biletu wszystkie z oknem były już wykupione. Jak zwykle wszędzie ten sam bałagan.
Zajęliśmy czteroosobowy pokoik z widokiem na morze, Moana pognała od razu do dziecięcej sali zabaw, a my patrzyliśmy jak prom z wolna odchodzi od nabrzeża i podziwialiśmy wielki wiszący most będący jeszcze w budowie.
Po chwili znów byliśmy na wodzie, na trasie, którą zrobiliśmy Bubu w pięć dni siedem lat wcześniej. Prom płynący 20 węzłów zrobi ją w 48 godzin zatrzymując się pod drodze na Lanzarote i Gran Canaria.  
W DROGĘ

Z rozrzewnieniem patrzę na goniące nas niewielkie fale, które dla dużego promu nic nie znaczą, a naszą Bubu pewnie by trochę szturchały. Niestety budzi się we mnie poczucie pędu za morzem, co pewnie doprowadzi do tego, że kiedyś na nie wrócimy, Daru ma to samo. Kiedyś...
Płynąc tędy 7 lat temu nie było jeszcze myśli o Moance, za to były nieograniczone plany i możliwości. Ziarenko pojawiło się zaraz potem, niespodziewanie.
Dziś zmierzamy tam gdzie zmierzamy właśnie z tego powodu, owo ziarenko ma już 6 lat i musi wejść w świat rówieśników i edukacji. Teneryfa będzie naszym nowym miejscem na ziemi.

Pamiętam jeszcze wyraz twarzy Dara, kiedy machał mi na pożegnanie na lotnisku w Miami, podczas gdy ruchome schody wywoziły mnie z Moaną do strefy pasażerów. Miałam wrażenie, że niedowierza, że poradzimy sobie same, bez niego. Być może tylko mi się tak wydawało. Fakt, ostatnie lata wszystko robione było wspólnie i mógł zapomnieć, że kiedyś prawie zawsze musiałam sobie radzić sama - i zawsze poradziłam.
Cieszyłam się bardzo z powierzonej mi misji, wręcz podniecenie brało górę nad jakimkolwiek stresem. Po odprawie zaległam z uśmiechem w fotelu poczekalni lotniskowej z gazetą, podczas gdy Moana bawiła się na placu zabaw.
Uśmiech mi zrzedł, kiedy ogłoszono, że z powodu burzy samolot będzie miał przynajmniej o pół godziny opóźniony start. Kiedy 30 minut przeciągnęło się na godzinę, zaczęłam jednak stres odczuwać. Wiedziałam, że na lotnisku w Brukseli mam tylko 2 godziny na przesiadkę. Teraz została mi tylko godzina, a każda następna minuta pogarsza sytuację nieodwracalnie. Mimo, że obydwa loty były tej samej linii - JetAir Fly, były wykupione osobno (co zostało wymuszone przez system), więc teoretycznie w przypadku, gdyby z powodu spóźnienia drugi lot przepadł, firma nie mogła by mi w niczym pomóc, musiałabym organizować się sama.
Nie trudno sobie wyobrazić do jakiej potęgi stres wzrósł, kiedy opóźnienie przekroczyło dwie godziny. Nie było już mowy o spokojnym locie przy filmie i winku. Moje myśli krążyły, co będzie gdyby. Poprosiłam stewardesę, żeby mi pomogła w owej sprawie, pokazałam bilety i wytłumaczyłam sytuację. Poszła z tym do kapitana. Wróciła mówiąc, że sprawa jest trudna, bo już na pewno nie zdążę w normalnym trybie na samolot na Teneryfę, jedynie mogą spróbować załatwić, żeby moje bagaże zostały bezpośrednio przeniesione z samolotu do samolotu i żebyśmy odprawiły się tylko my na szybko. Ale zgodę na to mogą uzyskać dopiero na jakąś godzinkę przed lądowaniem, jak tylko połączą się z wieżą. Oczywiście obiecała, że jak tylko coś będzie wiedziała natychmiast przyjdzie mi powiedzieć.
Snu za dużo nie uświadczyłam, po prostu czekałam ok. 8 godzin na wieści, nerwowo wodząc wzrokiem za miłą stewardesą.
Wieści nadeszły o świcie: mam jedną dobrą i jedną złą wiadomość - prawi stewardesa: zdąży Pani na samolot, jest opóźniony. Jest opóźniony aż o 7 godzin.
Długo fakt, ale dla mnie było to mimo wszystko wytchnieniem. Miałam już pewność, że tego dnia dolecę jednak na Teneryfę i wszystko dalej przebiegnie zgodnie z planem. Co prawda, planowo miałam tam być już w południe i tę pozostałą połowę dnia wykorzystać na rozeznanie lokalizacji na wyspie, wstępną ocenę, które miejsce byłoby najlepsze do mieszkania, ale co się odwlecze...
Zadzwoniłam do wypożyczalni samochodów, żeby uprzedzić o spóźnieniu. Już wiedzieli.
Do hotelu Escuela da Santa Cruz dotarłam (nie bez zgubienia się w mieście) już po zmroku. Pokój okazał się wygodny: bardzo duży, z ogromnymi oknami i dwoma dużymi łóżkami. Była też lodówka i duży telewizor, a w przestronnej łazience była i wanna i prysznic. To miał być nasz wspólny z Moaną domek na następne 10 dni.
Śniadania zawarte w cenie były nie do przejedzenia: ogromny bufet, a do tego dania z karty - jajecznice, naleśniki, parówki, itp. Trzeba było przewidywać przynajmniej pół godziny w porannym budżecie czasowym, żeby na spokojnie móc skorzystać z tych dobroci.
Hotel dysponował też basenem, nie za wielkim, ale wystarczającym, żeby popływać lub pobawić się z Moaną w wodnego berka.
Poniedziałek zaczęłam od akcji "szkoła". Zadzwoniłam, umówiłam się na spotkanie z dyrektorem na 10.30 w celu formalnego zapisania Moany do szkoły (Lycee francais Jules Verne). Moana była nastawiona na to, że już w tej szkole zostanie na cały dzień, rozczarowanie było ogromne i obfite w łzy, kiedy okazało się, że dopiero od środy może przyjść na "lekcje", jako próbę adaptacji w nowym miejscu.
Zapisanie poszło szybko i sprawnie, pojawiła się jednak kwestia do tej pory nieprzewidziana: muszę mieć rachunek w hiszpańskim banku, inaczej szkoła nie będzie mogła pobierać opłat. Poradziłam się dyrektora, polecił la Caixa. Pognałam do centrum, żeby poszukać jednostki i sprawę załatwić. Nie miałam czasu na analizę rynku bankowego na Teneryfie - trzeba było działać.
W centrum Santa Cruz wielkie zdziwienie mnie ogarnęło. Niemożliwością było znalezienie jakiegokolwiek miejsca do zaparkowania samochodu. Wszystko nabite do granic możliwości. Tak niewielka wyspa i miasto w sumie też, a samochodów ponad miarę. Już mnie to uderzyło w okolicach szkoły, która jest jednak zlokalizowana daleko poza centrum.
Jedynym wyjściem są płatne parkingi podziemne. Nie omieszkałam skorzystać. Po Stanach wjazd do parkingu, wewnętrzne trakty oraz same miejsca parkingowe wydały mi się miniaturowe, cóż trzeba się przyzwyczaić do nowego.
Po wyjściu na ulicę okazało się, że trafiłam idealnie - stałam koło placówki la Caixa - na placu Weyler.
Kolejka do jedynego obsługującego pana mnie przeraziła, a że było już po 12.00 zdecydowałam, że najpierw pójdziemy coś szybko przekąsić, a jak wrócimy to może będzie mniej ludzi. Ludzi było jeszcze więcej, ale pojawił się też drugi pracownik banku. Zauważył, że nie chodzi mi o usługi wpłata/wypłata - jak innym - i zaprosił do swojego biurka. Po 30 minutach zadowolona i zaprzyjaźniona z Manrique wyszłam z banku z umową w ręku. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że konto w tym banku wcale nie jest powodem do radości.
Resztę dnia, jak zresztą każdą wolną chwilę poświęciłam szperaniu po internecie i szukaniu domu do wynajęcia. Internet okazał się jednak najlepszym środkiem poszukiwań, bezpośrednie szukanie agencji w mieście niczego nie dawało - tu agenci nie dzielą ofert, więc mają bardzo ograniczoną domotekę, musiałabym więc odwiedzić wszystkich, żeby coś znaleźć. Tymczasem strona www.milanuncios.es dysponowała wieloma ofertami, które mnie zaciekawiły. Dzwoniłam więc na podawane numery i udawałam się na spotkania. Większość jednak okazywała się na miejscu nie warta zainteresowania, a poznane agentki ewidentnie nie błyszczały profesjonalizmem. Myliły się w zeznaniach jak wyglądają sprawy kaucji oraz opłaty agencyjnej, rzadko kiedy odpowiadały na pytania z pewnością, ogólnie było to zniechęcające.
W sumie obejrzałam 7 domów i 2 mieszkania.
Tylko trzy obiekty przykuły moją uwagę, pozostałe oferty zostały odrzucone bez wahania na poczekaniu.
Wszystkie trzy znajdowały się w podobnej lokalizacji, wręcz prawie w sąsiedztwie - wiedziałam już więc, że na pewno zamieszkamy w miasteczku El Sauzal - na północnym cyplu wyspy.
El Sauzal zachwyciło mnie od razu swoją urodą porównywalną do uroku prowansalskich miasteczek. Rozkwiecone skwery, zadbane piękne domy, czyste udekorowane jowialnie ulice, bary, targ. Słoneczna pogoda jeszcze wzmacniała poczucie szczęścia gdy przejeżdżałam powoli główną ulicą czując się prawie już jak u siebie.
W czasie kiedy się to odbywało Moanka spędzała swoje pierwsze prawdziwe chwile w szkole (a w zasadzie jeszcze w przedszkolu - jej klasa to jeszcze maternelle - czyli przedszkole, dopiero od nowego roku zacznie się CP, Cours Preparatoir, czyli pierwsza klasa). Myślałam o niej jak się bawi, czy dobrze się czuje i czy jest posłuszna, ale nie martwiłam się zbytecznie. Znam ją i wiem jaka jest otwarta, bez strachu i hamulców, na pewno nie groziło jej zawstydzenie. Okazało się, że trafiła na szykowanie przedstawienia. Wystąpiła jako statystka w grupie jaskiniowców.
DOMY
Jeden z nich był w dzielnicy Las Oranjeros. Trzy piętra, na ostatnim pokój gościnny i taras z dużym basenem. Styl dość nowoczesny, dom zadbany i czysty. Na dole zadaszone miejsce grillowe posiadające nawet zewnętrzny kibelek. Podobał mi się, ale odpadł, gdy okazało się, że właściciel zabiera wszystkie meble do nowego domu (no, jeśli się dogadamy, to coś tam może zostawi, ale niewiele). Poza tym ciągłe podszepty między nim a trefną agentką (Ruth Morales) nie zachęcały mnie do obdarzenia ich zaufaniem. Czynsz 1500 Euro.
Następny znajdował się w dzielnicy Las Brenas. Też 1500 Euro, ale z pełnym wyposażeniem. Jak zobaczyłam ofertę na internecie coś mnie tknęło, było to idealnie to, czego szukałam. W te pędy zadzwoniłam pod podany numer. Dodzwoniłam się do Gemmy, też agentki. Powiedziała, że oddzwoni z terminem wizyty, gdyż dom jest jeszcze zamieszkany przez wynajmujących, którym właśnie wygasa kontrakt. Oddzwoniła - nazajutrz o 13.00. Ale, jeśli się zgodzę, przedtem chętnie pokaże mi inny dom, który jeszcze nie jest ogłoszony w internecie. Jasne, że się zgodziłam.
I to był ten trzeci. Dzielnica La Baranda. 1200 Euro.
Następnego dnia, a był to już czwartek, jak na skrzydłach odwiozłam Moanę do szkoły i pognałam (20 min. autostradą) do El Sauzal na dwie umówione wizyty. Najpierw miałam się spotkać z Gemmą na punkcie widokowym La Baranda (przy Casa del Vino), z którego widać było obydwie posiadłości, w celu zapoznania się i wspólnego udania się na miejsca wizyt.
Dom za 1200 Euro był zwiedzany jako pierwszy. Lekko starawy, ale odnowiony, miał duży taras z basenem, miejsce piecowo-grillowe ze stołem zadaszonym nieopodal. Powyżej było główne wejście, niezbyt przestronny salon, mała kuchnia, ale za to wygodne sypialnie oraz jeden mały pokój gościnny. Dwie łazienki. Dodatkowy pokój gościnny (bez łóżka) z osobną łazienką - w osobnym domku powyżej. Dużo różnych poziomów i zakamarków, ale oferta wydała mi się ciekawa, a właścicielka, Maria-Rosa, okazała się przemiłą kobietą. Wszystko było czyste i zadbane, jedynie odrzucił mnie zapach stęchlizny, kiedy otworzyła drzwi szafy w sypialni. Ten moment na pewno miał znaczenie.
Duży plus - spory ogród z wieloma możliwościami uprawy - drzew owocowych, krzewów kwiatowych - co tylko zechcecie - mówi Maria-Rosa. Tylko trzeba będzie się tym zajmować, a ja nie wiem, czy w nas już rozwinął się instynkt ogrodniczy.
Najbardziej jednak zachwycił mnie widok. W oddali widoczne było pięknie oświetlone zbocze Teide, od podstawy po majestatyczny szczyt. U podnóży migoczące w słońcu dachy Puerto la Cruz. Zaparło mi dech w piersiach, och tak, chcę na to patrzeć codziennie przy porannej kawie.
Na następną wizytę jechałam w przekonaniu, że już się stało, decyzja podjęta - wynajmuję obejrzany przed chwilą dom.
Niestety odczucie to zmieniło się po wizycie domu w Las Breñas. Jak już to ukazywały zdjęcia w internecie, dom był piękny, funkcjonalny i przestronny. Część dzienna na górze, część sypialna na dole, wszystko połączone mniejszymi i większymi tarasami. Jakość wykonania wysoka, nowoczesne wnętrze i zachęcający basen spowodowały, że straciłam pewność co do dokonanego przed godziną wyboru. Rozdarcie.
Rozdarcie trwało długo. Miałam podjąć decyzję do piątku wieczorem, tak żeby w poniedziałek przygotowywać umowę. Nie podjęłam, poprosiłam o czas do poniedziałku. Wiłam się z tym, konsultowałam z Darem i wszystkimi tymi, z którymi byłam w kontakcie.
W niedzielę zabrałam Moanę na plażę nieopodal Santa Cruz. Plaża bardzo znana i oblegana - Las Teresitas. Bardzo bezpieczna, sztucznie chroniona kamiennym falochronem, ładnie zagospodarowana i czyściutka. Na wodzie był płatny plac zabaw, który zachwycił Moanę - pokonując kolejne przeszkody ciągle powtarzała: oj, musimy tutaj tatę przyprowadzić. Pobaraszkowałyśmy w piasku, popływałyśmy (choć woda zimna: 23 st.!), zjadłyśmy ośmiorniczki na lunch. Piękny ciepły i słoneczny dzień, cudnie wypełniony, a jednak mnie nie opuszczały myśli - który dom wybrać?
W poniedziałek rano dzwonię do Gemmy, bardzo mi przykro z powodu Marii-Rosy, mówię, ale wybrałam droższe o 300 Euro Las Breñas. Jak tylko to wypowiedziałam poczułam jak przeogromny kamień spadł mi z serca. Stało się.
Gemma okazała się być prawdziwą  profesjonalistką. Miałam szczęście, że na nią trafiłam z trzech powodów: znała się na swoim fachu, miała najlepsze oferty, a na dodatek mówiła całkiem nieźle po francusku. Kontrakt został w te pędy przygotowany, w poniedziałkowy lunch już wspólnie siedziałyśmy na tarasie widokowym, gdzie spotkałyśmy się kilka dni wcześniej po raz pierwszy i obgadywałyśmy punkt za punktem. Wieczorem umowa została wysłana do podpisu do właścicieli naszego domu. Właściciele to rozwiedziona para koło 50-tki. On mieszka w Madrycie, a ona, Dolores, w Santa Cruz.
W ostatni dzień pobytu, o godzinie 11.00, na tym samym tarasie Baranda, w obecności Dolores, która również okazała się być miłą osobą, złożyłam definitywnie mój podpis na umowie i wręczyłam paniom sporo kasy: 2 miesiące kaucji, czynsz za wrzesień oraz połowę miesięcznego czynszu Gemmie za jej pośrednictwo. W sumie 5250 Euro.
Ale to nie koniec z zabezpieczeniami płatności. Ja, jako osoba podpisująca umowę najmu nie mam wystarczających dochodów, pieniądze za wynajem mojego mieszkania w Warszawie są zbyt małe, aby pokryć czynsz na Teneryfie. Właściciele domów żądają zabezpieczeń i w moim przypadku jedyną możliwością (oprócz zapłaty z góry roku najmu) było zdobycie gwarancji bankowej.
Mam już konto otwarte, idę więc z hardą miną do mojego Manrique i pytam o zasady otrzymywania takiego zabezpieczenia. Proste: muszą być odpowiednie pieniądze na koncie (w tym przypadku 6 miesięcy, czyli 9 tys. Euro), usługa jest płatna - 1% depozytu na trymestr, ale za to pieniądze są inwestowane i można osiągnąć do 1,5% zysku! (WOW!). Spełniam wszystkie warunki i jak wyjeżdżam do Polski wygląda, że wszystko jest gotowe do podpisania gwarancji jak tylko wrócę pod koniec sierpnia. Tylko, że kilka dni później, już w Polsce, dostaję maila o przekazanie informacji z mojego banku polskiego o wysokości miesięcznych wpływów! Dzwonię do Manrique i pytam zadziwiona o co chodzi, bo gdybym miała regularne wpływy, to nie potrzebowałabym jego gwarancji. Ok, mówi, wystarczy zaświadczenie o wysokości środków na koncie, oczywiście przysięgłe przetłumaczone na hiszpański. Dalej nie rozumiem po co im to, skoro mają wystarczające środki na koncie hiszpańskim, ale dobrze, dostarczam to, co wymagane.
Historii z bankiem La Caixa nie koniec, ale o tym już kiedy indziej.
NIE
Numero de Identification de Extranjeros
Numer identyfikacyjny dla cudzoziemców.
Kiedy w umówioną środę przywożę rano Moanę do szkoły chcę przy okazji dopełnić jej zapisu. Dowożę zdjęcia oraz numer hiszpańskiego konta.
- A jaki Pani ma numer NIE? - pyta sekretarka Sylvie
NIE mam pojęcia o co chodzi, ale się dowiaduję. Jest to numer, który powinien posiadać każdy cudzoziemiec przebywający na dłużej na terytorium hiszpańskim. Bez tego nie można dokonać żadnych transakcji, wynająć mieszkania, kupić samochodu, pracować. I - jak się okazało dopiero później (dzięki Sylvie, że mnie oświeciłaś na czas), żeby uzyskać gwarancję bankową też jest niezbędny. Czyli sprawa jasna, muszę się spieszyć.
Dowiaduję się na jakim wydziale policji można uzyskać owy numer, udaję się tam w czwartek rano. Nie mogą mi obiecać, że do mojego wyjazdu numer zostanie nadany, to tylko 3 dni robocze. Widocznie jednak system działa sprawnie, w poniedziałek dostaję z komisariatu telefon, że wszystko gotowe.
Bardzo mi to ułatwiło sfinalizowanie umowy najmu i przygotowanie dossier do gwarancji bankowej.
Do kompletu informacji dla banku i szkoły był jeszcze tylko potrzebny dokładny adres pobytu. Teraz już go mam.
Gdy już wrócę na dobre na Teneryfę z moim numerem NIE muszę się udać do innego oddziału policji po Certyfikat Obywatela Unii zamieszkałego na Wyspach Kanaryjskich (El Certificado del Ciudadeno de la Union). Mając ten dokument ponoć będzie taniej uzyskać ubezpieczenie i inne świadczenia dla ludności, ale przede wszystkim będę płaciła połowę ceny za bilety na promy oraz na samoloty w połączeniach między-hiszpańskich.
W tym czasie Daru dzielnie sprzedawał Bubu. Codziennie rozmawialiśmy ze sobą wieczorem przez skypa i zdawaliśmy sobie relacje z naszych dni i wydarzeń tak ważnych w naszym życiu.
W tym czasie mój syn Bartek uzyskał wyniki matury. Całkiem dobre, jestem z niego zadowolona i gratuluję. Został studentem Politechniki Śląskiej w Gliwicach na kierunku Teleinformatyka.
Ja w ostatni dzień podpisałam umowę najmu, więc mamy dom, a Daru w ostatni dzień sprzedał Bubu (w dobre ręce), więc mamy pieniądze. Mission accomplished!
Byłam bardzo zabiegana i zaaferowana przez te dziesięć dni, ale to pozwoliło mi na nie-myślenie o tym, że już nigdy nie zobaczę i nie pogłaszczę ukochanej Bubu.
Dopiero jak się spotkałam z Darem w Polsce i zobaczyłam ostatnie zdjęcia zrobione tuż przed jego wylotem, Bubu przy kei nieopodal naszych ulubionych Indian, łzy popłynęły mi po policzkach. Jak i teraz, gdy znów o tym myślę jednocześnie zerkając przez okno promu na "nasze" morze.
Już prawie dopływamy, za dwie godziny nasze Volvo powinno dotknąć kołami teneryfskiej ziemi. A potem jedziemy do domu. Cóż za podniecenie.
OD LEWEJ LA GOMERA, TENERYFA (TU MIESZKAMY) I GRAN CANARIA
Wakacje w Polsce minęły jak z bicza strzelił, było bardzo miło zarówno na tle rodzinnym jak i przyjacielskim. Dziękujemy wszystkim za mile spędzony czas.
Pogoda prawie cały czas dopisywała, skorzystaliśmy z uroków ziemi polskiej w sposób bardzo zadawalający. Tym razem jednak rozłąka nie potrwa długo, wracamy w grudniu na święta i Sylwestra.
Poza tym, jesteśmy teraz relatywnie blisko, ale przede wszystkim w stałym miejscu, a drzwi naszego domu stoją otworem dla wszystkich bliskich.

wtorek, 26 sierpnia 2014    
Od kilku dni mieszkamy już na wyspie, czas mija tak szybko, że w szale różnych działań na nic nie mamy czasu, ledwo co dałem radę wstawić bloga i kolaże. Jedną z przyczyn braku czasu jest sen, śpimy w nowym domu jak zabici do 9h00, taka jest cisza, a przez otwarte okna balkonowe nie wlatuje nawet jedna muszka, o komarach nie wspominając. To jest fantastyczne.
Podróż promem już prawie zapomniana. Minęła szybko w towarzystwie pary polsko-hiszpańskiej, Marty i  Carlosa, i ich dwójki dzieci, Luisa i Gai. Oczywiście jest to już standardem, że we wszystkich spotkanych przez nas w podróży parach pół polskich zawsze obcokrajowcem jest mężczyzna. Cóż, albo Polki są aż tak atrakcyjne, albo Polacy mają niewiele do zaproponowania dziewczynom z zagranicy, lub tym Polkom co to za Niemca chcą iść. Pisałem już o paelli robionej przez Miguela, Hiszpana wżenionego w rodzinę przyjaciół Jaśków. Podobnie.
Podróż sterowana była trzema posiłkami będącymi w cenie, zabawami dzieci i snem. Dopiero pod sam koniec, kiedy to prom zatrzymał się na pięć godzin na Gran Canaria, wyszliśmy na ląd w celu ponownego zerknięcia na starówkę Las Palmas i rozprostowania kości.
MODA NA PIRACTWO
Na szczęście nie jest tak jak brat Beaty wyobraża sobie te wyspy, mówiąc nam że mu nie warto lecieć tak daleko na te wulkaniczne skrawki ziemi, kiedy można pojechać bliżej i zobaczyć na przykład Toledo. Mnie oczywiście jest łatwiej, bo Hiszpanię znam bardzo dobrze i wielowymiarowo nie tylko jako turysta, zawsze jednak uważałem, że Kanary warte są grzechu.
Po pierwsze, ze względu na klimat. W przeciwieństwie do palonego słońcem lub lodowatego półwyspu iberyjskiego nigdy tu nie jest gorąco, podobnie jak nigdy nie jest zimno - taka wieczna wiosna.
Po drugie, miasteczka są urocze, ludzie nadzwyczaj mili, wszędzie panuje atmosfera spokoju i nieustających wakacji. Po trzecie, każda z wysp jest odmienna geologicznie aż tak, że taką różnorodność trudno jest znaleźć w wielkich krajach. Pominę, że najwyższą górą Hiszpanii jest Teide na Teneryfie właśnie, ale jest na nich i piaskowa pustynia, zielone obszary z palmami i płaskowyże europejskich lasów. Oczywiście są też atrakcje związane z wodą, piaskowe plaże o zabarwieniu od białego po czerń, a wybrzeża są od klifowych po płaskie.
RYSUNEK PRZY UŻYCIU PLAŻOWYCH PIASKÓW TENERYFY
Dla nas wielką zaletą jest też status tych wysp, jest to przecież Hiszpania, czyli wspólna Europa i strefa Euro z wolnym przepływem osób i dóbr, nad dodatek posiadają one jeszcze zalety finansowe, VAT wynosi 0, 3 lub 7%, a ropa kosztuje mniej niż jedno Euro za litr (0,80).
Ze względu na niedostatek czasu w Las Palmas, zamiast iść pojechaliśmy autobusem spod promu na starówkę, którą już zwiedzaliśmy kiedyś (ja byłem tu już piąty raz). Jak zwykle przeszliśmy przed domem Kolumba i choć domów Kolumba są dziesiątki na świecie, zawsze miło jest otrzeć się o historię, stąd zaczął przecież swoją podróż przez ocean. Było miło, wesoło i... pustawo. Tu sezon zaczyna się chyba wtedy kiedy jesienna słota przyszpili chandrą Europejczyków.
LAS PALMAS
Dopływając do pokrytej chmurami Teneryfy Beata zadzwoniła do Gemmy i zapowiedziała nasz przyjazd do domu. Z promu zjechaliśmy dość szybko i po zakupach winno-jedzeniowych po 20 minutach dotarliśmy na północne wybrzeże gdzie w domu czekała na nas właścicielka z rodziną oraz agentka Beaty, Gemma.
Zaczęło się oprowadzanie, tłumaczenie i tym podobne. Z powodu, z jednej strony poprzednich lokatorów dziwaków i niewiarygodnych brudasów, którzy złośliwie trzymali klucz do końca kontraktu czyli do 15-go sierpnia, mimo, że dom opuścili dwa tygodnie wcześniej oraz naszego przyśpieszonego o ponad tydzień przyjazdu (21-go sierpnia, a kontrakt mamy od 1-go września) właścicielka nie zdążyła wykonać wielu prac, które będą robione w czasie naszego już w nim pobytu.
Nie zmienia to faktu, że dom jest niebywale atrakcyjny, może urządzony trochę po nowobogacku, ale przestrzeń i cisza wokół zachwycają podobnie jak widok na ocean. Kiedy piszę te słowa w wykuszu w biurze (jest takie pomieszczenie) każde podniesienie wzroku zatrzymuje się na błękicie bezkresnego oceanu.
Na poziomie wjazdu i ulicy jest część dzienna z ultra nowoczesną kuchnią, taką jakie lubimy, będącą głównym pomieszczeniem wokół którego kręci się całe życie - z niej wychodzi się do hallu otwartego na schody w dół i salonu, innymi drzwiami jest połączenie z drugą stroną salonu i jego częścią jadalnianą, a jeszcze innymi bezpośrednio na taras, gdzie pod zadaszeniem jest stół i grill. To drugie miejsce w którym najczęściej przebywamy i jemy posiłki patrząc na ocean. Obok tego stołu jest basen, mniejszy niż u nas, ale wystarczy aby trochę popływać no i z wodotryskiem (nie żartuję!).
KUCHNIA CENTRALNIE
Na tym poziomie jest też owe biuro mogące służyć jako sypialnia w razie nalotu gości (może nie będzie ich za wiele, taki to tylko nic nie warty skrawek wulkanicznej ziemi...) i toaleta.
SIŁA BĘDZIE - BIEŻNIA, ROWER, BRZUSZKI, WYCISKARKA I WOREK DO BICIA.
ŁAZIENKA GOŚCINNA I BIURO Z WIDOKIEM
Na dolnym poziomie to już inna bajka. Jest tam nasza sypialnia z garderobą i łazienką z jacuzzi, jest sypialnia Moany, przytulna i po paru naszych zmianach już kochana i całkowicie jej.
Z ŻYCIA DZIECKA:
JA: Moana, daj już spokój, mamy tyle spraw do załatwienia, a ty ciągle swoje.
MOANA: Wy nic nie rozumiecie! Chomik to też jest niebywale ważna sprawa do załatwienia.
No i oczywiście chomik też jest. Było obiecane, że kiedy już spoczniemy gdzieś na chwilę dostanie zwierzątko. Nomen omen, chomik żyje dwa lata.
KRÓLESTWO MOANY I ELZA
Obok są dwa pokoje gościnne i łazienka z podwójną umywalką i prysznicem. Na tym poziomie jest też siłownia z czterema urządzeniami z górnej półki, w której wisi też worek bokserski, nie muszę więc już tłuc Beaty, nadwyżki energii będę pakował w worek. Rowerek z tej piwnicznej izby z malutkimi oknami wylądował w salonie i Beata już nim kręci oglądając wiadomości ze świata. Obok siłowni jest pomieszczenie otoczone szafami, w których właścicielka trzyma swoje szpeja.
Z trzech sypialń wychodzi się na olbrzymi taras z widokiem na ocean. Widok ten towarzyszy każdemu leżącemu w łóżku, czyli łóżka z widokiem na morze. Z tarasu prowadzą drzwi do pomieszczenia technicznego basenu, w którym jest pralka. Oba poziomy połączone są trzema (sic!) schodami, jednymi wewnątrz domu wychodzącymi z salonu, pozostałe są z dwóch stron domu. Schodów ci u nas dostatek.
Po przejęciu domu w bardzo przyjaznej i rozrywkowej atmosferze zostaliśmy wreszcie sami aby o dziesiątej wieczór zasiąść na tarasie i poczuć się jak u siebie.
WYBÓR BEATY
Do prawdziwego takiego poczucia brakuje jeszcze trochę, dodajemy tu i ówdzie nasze drobiazgi, a wczoraj umyliśmy kompletnie wielką lodówkę rozbierając każdą jej część na drobne aby pozbyć się zapachu zepsutego mięsa, który towarzyszył nam przez pierwsze dni. Wcześniej nie było czasu, byliśmy cały czas w drodze, a to dokumenty, a to internet, a to telefony itp. No i zapełnianie z wolna domu od zera nie jest łatwe, zawsze czegoś brakuje mimo robionej wcześniej listy. Lodówka jest świetna, prócz lodu w dwóch formatach  (o! to jest moment na mały Gin z tonikiem) podaje też schłodzoną wodę, która przechodzi przez węglowy filtr i jest pyszna.
DORZUCAMY NASZ TOUCH Z PODRÓŻY
Przed włożeniem naszych rzeczy Beatka myje wszystkie półki i szuflady lepiej niż polskie kobiety na święta, ja naprawiam to i owo, no i wziąłem się też do pisania, jak widać. Z urzędami sobie radzimy słabo, zanim się wykaraskamy z domu, jest często po wszystkim, tu życie biegnie innym rytmem, wszystko zamyka się o 13h00. Moana i jej poranna szkoła narzucą nam prawidłowy rytm.
W sobotę udało się wreszcie posiąść internet. Nie bez kłopotu, okazało się, że pakiety telefon/internet/telewizja u nas nie działają, łącze jest za słabe i dopiero w grudniu ma być lepiej, robią światłowód. Znaczy będą może robili, teraz są wakacje i nikt nie pracuje. Zimy nie ma, więc można dłubać kiedy się chce czyli nigdy. Wzięliśmy na próbę internet przez kartę SIM i działa świetnie, ale 10 Euro przegadaliśmy via video Skype w jeden dzień. Trzeba będzie się tym zająć inaczej. Byliśmy też w Urzędzie Miasta, będącym zabytkiem uwzględnionym w każdym przewodniku, w którym Beata wystąpiła o zaświadczenie o zamieszkaniu w celu załatwienia dokumentu rezydenta Wysp Kanaryjskich. Aby taki dokument posiąść i stać się pełnoprawnym mieszkańcem należy: mieć numer NIE (występuje się o niego na policji i dostaje bez problemu będąc członkiem Unii Europejskiej), dach nad głową, co poświadcza dokument Urzędu Miasta właśnie, wydany na podstawie aktu własności lub umowy najmu, zaświadczenie z banku o posiadaniu na kocie przynajmniej 9.000€ i polisę ubezpieczeniową na ubezpieczenie zdrowotne (kosztuje ponad 1.000€/rok za Beatę, mnie  i Moanę).
Jak widać wyspy bronią się przed ludzkim zalewem chcącym korzystać z przyjaznej aury i nie każdy łachmyta może się tu zainstalować. W zamian ma się wtedy różnorakie zniżki, zazwyczaj 50% na wszelakie wejściówki i bilety lotnicze do Hiszpanii, można też zostać wtedy członkiem miejskiego klubu sportowego, co już załatwiliśmy i mamy abonament rodzinny za 25€ miesięcznie i korzystać będziemy bez ograniczeń z kortów tenisowych, a po nich z sauny i łazienek, minigolfa, placu zabaw, squash'a i padel'a, zupełnie nieznanej nam, a tu popularnej gry boiskowej, będącej mieszanką tenisa i squasha własnie. Żyć nie umierać.
W niedzielę wszystko zamarło, nie mając nic do załatwiania poza dogłębnym sprzątaniem poszliśmy po lunchu na wycieczkę w dół w stronę oceanu. Nasz dom położony jest na skarpie na wysokości 370-ciu metrów, a ocean widać nad dachami z pięknych kolebkowych dachówek, które to sto metrów niżej nagle znikają (blachodachówki brak!).
RUSZAMY SPOD DOMU - WIDAĆ WYKUSZ BIURO I DOLNY TARAS
Zeszliśmy pieszą ścieżką znajdującą się przy domu, a potem przydomowymi uliczkami podziwiając domy, ale kiedy doszliśmy po pięciu minutach do punktu widokowego skąd rozpoczynał się szlak, widok zaparł nam dech. Cudny klifowy cypel wychodzący w ocean, a na nim i dalej biegnąca droga spacerowa.
W DOLE CYPEL
Jeszcze dalej nad wielką zatoką widać było miasto Puerto Cruz, nad którym góruje wielka Teide, najpiękniejszy cycek świata, który widoczny był w całej swojej krasie.
3.718 m WPROST NAD POZIOMEM MORZA
Zaczęliśmy schodzić uważnie po stopniach z kamiennej lawy zachwycając się okolicą i naszym miejscem. Byliśmy przecież koło domu. Szczęście emanowało z nas, mieliśmy dwa w jednym, i góry i ocean.  
DWA W JEDNYM, I GÓRY I OCEAN - TO JEST LUKSUS (brat Ramzesa)
Na dole okazało się, że niedzielny tłumek weekendowców zajada posiłki przy przygotowanych ku temu stołach oraz pluszcze się w słonej wodzie schodząc ze skał po stalowych drabinkach. Wszystko dla człowieka! 
Wybór Beatki był jedynie słuszny, był to jedyny dom, z którego można pójść piechotą na wycieczki nie ruszając samochodu (czytaj po drinku). Co więcej, fantastycznie wybadała mikroklimat wyspy.
Wydawać by się mogło, że taka wyspa długa na 100 kilometrów położona na szerokości geograficznej równo z granicą Maroka i Sahary Zachodniej, będąca pod wpływem stałych pasatów powinna mieć jednakowy klimat. Nic bardziej błędnego. Kiedy wyjeżdża się ze słonecznego Santa Cruz jadąc do nas, przejeżdża się przez przełęcz pomiędzy dwoma górskimi pasmami (widać to doskonale na zdjęciu satelitarnym). Po dziesięciu kilometrach, przy lotnisku północnym (Los Rodeos - Tenerife Norte) wyspy robi się zimno, wieje wiatr i łeb ma się w chmurach. Lotnisko to znają wszyscy, to tu miała miejsce największa katastrofa w historii lotnictwa pasażerskiego, w 1977 roku dwa Jumbo zderzyły się na pasie (jeden startował, a drugi kołował), zginęło wtedy 583 osoby. Po katastrofie mówiło się, że winni są kontrolerzy bo oglądali mecz, ale to raczej niezrozumienie komend wieży spowodowało tą tragedię, no i wieczna mgła panująca w tym miejscem, to od niej zacząłem wywód.
Mijając lotnisko zjeżdża się w kierunku Tacoronte, będące zagłębiem winnym Teneryfy, a zaraz potem do nas do El Sauzal. Wtedy nagle pogoda robi się piękna, a niebo bezchmurne i to mimo, że Teide na południowym zachodzie jest cała w chmurach. Do tej ciekawostki meteo dochodzi dzisiejsza informacja z regionu "zza" przełęczy. Był tam wczoraj jakiś huragan, pozrywane dachy, chodniki nawet, zamknięta została najładniejsza plaża, a u nas było spokojnie i bezchmurnie. Wyspa niby mała, ale wieloklimatyczna, trzeba więc wybierać precyzyjnie miejsce do mieszkania. Beata to zrobiła w sposób perfekcyjny i chwała jej za to.

niedziela 31 sierpnia 2014
Opędziliśmy się trochę z urządzaniem i sprawami administracyjnymi i wczoraj ruszyliśmy wreszcie zbadać trochę dalszą okolicę niż nasze El Sauzal i sąsiednie Tacoronte (zwane przeze mnie Toronto). Pojechaliśmy najpierw na weekendowy targ, na którym miejscowi rolnicy sprzedają swoje produkty i przetworzone wyroby. Już wiemy, że będzie to nasze cotygodniowe miejsce zakupów tak pięknie tam pachniało ziołami i owocami, a widok warzyw był tak odmienny od zwykłego sklepowego czyli syntetycznego. Wielkie i pachnące pomidory za 1€ kilo, marchewki i pietruszki pachnące ziemią i powykręcane, olbrzymie dynie i arbuzy czy dziesiątki świeżych ziół dawały poczucie radości i jakiejś bliskości z naturą. Wszystkiego można było spróbować przed zakupem, a czas tam spędzony przebiegał w sielankowej atmosferze. Zrozumieliśmy dlaczego w Lidlu i innych supermarketach zaopatrzenie w warzywa było liche. Nikt normalny tam ich nie kupuje.
NA TARGU I NA "PLAŻY".
Z pełnym bagażnikiem ruszyliśmy dalej na północ w kierunku Playa del Arena, koło Punta Hidalgo, plażę, którą zasypała kamienna lawina i wiedzieliśmy, że jest zamknięta. Po tej stronie wyspy plaże są symboliczne wielkością i czarne, ludzie rozkładają się głównie na skałach i do wody wchodzą po drabinkach. Gdzieniegdzie zbudowane są naturalne baseny zasilane wodą morską i w nich można bezpiecznie popływać. Wszystko to jednak popierdułki i to tłumne w weekendy.
Punta Hidalgo to zbudowany wieżowcami cypel pachnący mocno komuną i osiedlem przy Jagiellońskiej w Sosnowcu, posiadają jednak one widok na ocean i Teide, no i  naturalne baseny właśnie. Kiedyś tam jeszcze pojedziemy popływać, ale w tygodniu - teraz była to tylko wizyta rozpoznawcza. Ku mojej uciesze rozpoznaliśmy też możliwość pooglądania ładnych gołych cycków, jako że opalanie topless na wyspie jest dozwolone.  
CZY KTOŚ KIEDYŚ WIDZIAŁ TAKI APARTAMENTOWIEC Z ASFALTEM NA DACHU? PO LEWEJ ZAMKNIĘTA CZARNA PLAYA DEL ARENA
Zabawne są drogi zjeżdżające z 300-stu metrowego urwiska na dno skalistego wybrzeża tej części wyspy. Są nimi serpentyny nad przepaściami, które należy omijać mając lęk wysokości. Jednak rekordem jest zjazd koło nas (do miejsca gdzie schodziliśmy w zeszły weekend szlakiem). Droga kręci niesamowicie i jest tak wąska, że dwa samochody nie mogą się minąć. Spotykając samochód trzeba jechać setki metrów serpentyną na wstecznym (nie dla Agnieszki) ponieważ mijanek prawie nie ma. Tragedia.
Wracając przejechaliśmy przez nasze miasteczko, aby zjeść lunch w knajpce "Bodega" polecanej nam przez już "naszego" rzeźnika. Na wejściu wydało się, że to wpadka, ale kiedy dania trafiły na stół zapialiśmy z zachwytu. Ja zamówiłem królika, Beata mątwy czyli choco (ta sama rodzina co kalmary, ośmiornice i potony), Moana dostała rybne pyzy z ziemniaczaną sałatką. Rozkosz! Trzeba przyznać, że od naszego przyjazdu napawamy się elementami tutejszej kuchni bogatej w owoce morza, ryby, suche szynki oraz kozie sery wszelkiej maści. Jako relatywni fani polskiej kuchni odetchnęliśmy tu pełną piersią.
U NAS - AYUNTAMIENTO (urząd miasta), KOŚCIÓŁ Z MINI ZAKRYSTIĄ, NASZA LODZIARNIA  (ten parasol po prawej)
Jadąc dalej zahaczyliśmy o dom pozostawiając warzywne targowe zakupy i pojechaliśmy do La Orotava, miasteczka położonego w dolinie nad Puerto La Cruz, będącego kiedyś najbogatszym miejscem wyspy. Istne cacko architektoniczne warte wielogodzinnych spacerów, w którym perspektywy ulic kończą się widokiem na wysokie góry.
LA OROTAVA
CASA DE LOS BALCONES, CIESIELKA NIEZŁA
Snuliśmy się oglądając najważniejsze miejsca i domy, w tym dom turysty, w którym zakupiliśmy przestrzenną (plastikowa wytłoczka) mapę wyspy pokazującą jej zadziwiającą geostrukturę. Mapa wylądowała na ścianie w kuchni i będzie pomagała nam w organizowaniu wycieczek. Wracając Beatka pokazała mi jeszcze domy do wynajęcia, które zwiedzała - rzeczywiście dokonała najlepszego wyboru.
TENERYFA W 3D
Za dwa dni we wtorek Moana idzie po raz pierwszy do szkoły. Będzie cyrk.          


Komentarze