CZERWIEC 2014 POŻEGNANIE Z BUBU



Sobota, 31 maja 2014
W Key West jestem trzeci raz (Beata drugi) i za każdym razem jestem coraz bardziej zauroczony tym miasteczkiem. Atmosfera iście wakacyjna, miła dla oka architektura drewniana w stylu kolonialnym, wszystko wymuskane, ścieżki rowerowe i dla pieszych, marin w bród. Kochamy taką Amerykę.
Kochamy też nowe przepisy, zgłoszenie przez telefon, po którym wczoraj udaliśmy się taksówką na lotnisko. Dostaliśmy pieczątki wjazdowe i roczne pozwolenie na żeglowanie (19 USD – śmieszna kwota w stosunku do 300 USD na Bahamach, 120 USD w Gwatemali czy 50 USD plus 2,50 za każdy dzień w Belize, nie licząc wszystkich innych opłat, które tu nie istnieją). Nie wzięliśmy ze sobą starego pozwolenia, ani starego paszportu Moany z wizą, nie stworzyło to jednak problemu – znajdziemy wszystko w systemie, powiedziała sroga, ale jak widać miła i uczynna urzędniczka z rewolwerem przy pasie.
Druga celniczka dała mi karteczkę i pouczenie, że nie dostosowaliśmy się do przepisów – gdzie są nasze śmieci? W koszu? A powinniście je przynieść do nas w celu zniszczenia. Od czasu przeczytania książki „1493” patrzę na te przepisy z innej perspektywy i poważnie. Pouczenie nie trwało długo, za to rozmowa o podróżach i pieszych wycieczkach w tych samych miejscach, jej i naszych, na Tasmanii, w Nowej Zelandii i Peru, tak.
Z lotniska aż do mariny ruszyliśmy nadmorskim bulwarem i szliśmy w nieskończoność, z 10 kilometrów. Po drodze zrobiliśmy zakupy, głównie winne i przeszliśmy główną ulicą, a raczej uliczką – Duval Street, jako że wszystko jest tu w skali mikro. Moana gnała na swojej hulajnodze, a my cieszyliśmy się z tego spaceru niezmiernie – brakowało nam już ruchu po trzech dniach na łódce.  Po drodze zjedliśmy zadziwiające lody – rodzaj śniegu tyle, że smakowego (shaved ice). Na Bubu wróciliśmy przy zachodzącym już słońcu.
KEY WEST – MIASTECZKO LESBIJEK I HOMOSEKSUALISTÓW – JEST WIĘC POMNIK AIDS
Dziś rano ruszyliśmy na wschód, z powodu braku wiatru idziemy na jednym silniku i żaglach, bez fali. Luksusowo wreszcie. W Bahia Honda zatrzymamy się na noc po całym dniu płynięcia, by jutro kontynuować i pod 65-cio stopowym mostem wejść w intracoastal i płynąć już jeziorną wodą. Na koniec jeszcze krótkie wyjście na morze i po paru milach wpłyniemy do mariny aby wyjąć Bubu z wody i zająć się ostatecznym przygotowaniem jej do sprzedaży. Zajmie nam to kilka dni.

niedziela, 1 czerwca 2014 – Dzień dziecka
Z okazji dnia dziecka wszystkim dzieciom życzymy mądrych rodziców.
Stoimy na boi w parku stanowym i pływamy wokół Bubu:
Ja: Moana patrz ile końskich much jest pod aneksem, mam nadzieję, ze nas nie pogryzą.
Moana: Dobrze, że nie ma końskich ryb, ładnie byśmy teraz wyglądali.
Jak zapowiedziano, noc spędziliśmy przy Bahia Honda, a dziś cały dzień świętowaliśmy Moany dzień. Dostała paczkę balonów i ciasto czekoladowe. Balony udowodniły, że najlepszym prezentem jest ludzka wyobraźnia, z okrągłych i podługowatych baloników zrobiliśmy figurkę chłopczyka, którą Moana ubrała i dorysowała mu oczy, usta i włosy. Z innych zrobiliśmy pieska oraz inne cudeńka. Graliśmy w gry, tańczyliśmy i było bardzo wesoło.
OBCHODY
Płynęliśmy cały dzień, a to na żaglach, a to na silniku, a to na jednym i drugim. Bez fal życie biegło swoim rytmem i aż się chciało płynąć dalej. Już na boi obok Bubu pojawiły się delfiny, te małe, ale jakoś zajęte były swoimi sprawami i popłynęły dalej.

środa, 11 czerwca 2014
Płyniemy! Uff, wreszcie na wodzie po koszmarze ostatniego tygodnia.
Na odchodnym powiedziałem właścicielowi stoczni: umiecie się sprzedać, macie najlepszą kłamliwą stronę internetową, za to najgorszy serwis jaki w życiu spotkałem. Można zobaczyć: catamaranboatyard.com
W poniedziałek 9 dni temu dotarliśmy przed stocznię w momencie piekielnego szkwału i ulewy, rzuciliśmy więc kotwicę i postanowiliśmy poczekać. Było popołudnie, przez radio nikt ze stoczni się nie odzywał, za to ktoś powiedział, że nie zna takiej stoczni, a inny, że zna, ale tam mają tylko telefon. Pierwsza czerwona lampka się zapaliła.
W czasie przejaśnienia wskoczyłem do aneksu i dość szybko dotarłem pod dźwig stoczni, nie bez kłopotu jednak, było bardzo płytko. Ogólny syf niepodobny do internetowej strony trochę mnie odrzucił, ale co było robić. Światełko zapaliło się po raz drugi. 
Zapoznałem się z właścicielem, szybko znalazł naszą wymianę maili – ok., jutro o 12h00 was wyciągniemy, w czasie najwyższego przypływu, inaczej tu nie dojdziecie. Nie było o tym mowy na stronie. Zajęliśmy się też zamówieniem anodowych nakładek na kolumny śrub.
Wracając na Bubu pilnie obserwowałem malutkie bojki napływowe, kanalik dostępu do basenu dźwigowego był długi i wąski.
Przy wieczornej kąpieli przyglądaliśmy się malutkim langustom pochowanym w dziurkach na dnie.
We wtorek po lunchu ruszyliśmy wolno miedzy bojki mając cały czas 10 do 30 centymetrów pod kilami, a czasami nawet 0 cm. W końcu dotarliśmy  do basenu dźwigowego i dość szybko znaleźliśmy się na naszym suchym miejscu, dla wygody przy łazienkach. Duże to było słowo, brudnawe kible i prysznice w starej wielkiej przyczepie. W czasie wyciągania, pracownik pomylił strony jednej z czterech podkładanych desek z wykładziną podłogową i porysowali nam burtę. Zaczęło się słabo.
Słabo też się skończyło. Ponad tydzień później nasze anody jeszcze nie dotarły, w końcu dotarła tylko jedna; ach to błąd centrali - sorry. A my przez tyle dni znosiliśmy upał, komary i muszki meszki.
Jedyną przyjemnością był czas spędzony z bardzo miła parą Francuzów, z którymi na spółkę wynajęliśmy na trzy dni samochód. Lygie et Marc przypłynęli dzień przed nami naprawiać swój drewniany katamaran dziurawy między płozami po uderzeniu fali przy brzegu Meksyku. Poznaliśmy też miłego Anglika, który ostrzegł nas przed właścicielem stoczni: to sknerus pobierający opłaty od wszystkiego co się dzieje.
Dość szybko uwinęliśmy się z naszymi pracami.
Po pierwsze wymieniłem uszczelki w kolumnach śrub, olej i założyłem obie nowe śruby.
Pomalowaliśmy też antyfoulingiem podwodną część kadłubów. Antyfouling to taka farba zawierająca dużą ilość pyłu miedzi (jest bardzo ciężka) i mająca chronić kadłuby przed zarastaniem algami. Próbowaliśmy już wszystkie typy farb – nie chronią niczego, zwłaszcza kieszeni, galon kosztuje 300 – 400 dolarów, a galonów potrzeba dwa na jedną warstwę, a warstw najlepiej dać dwie lub trzy. Kupa kasy, a łódka i tak po paru miesiącach jest zarośnięta i trzeba ją skrobać.
ROBOTNICY 2014
Będąc na Dominikanie kupiliśmy farbę MarPro. Tanią (120 USD za galon), tylko taka była. I była najlepsza ze wszystkich! Po półtorej roku Bubu nie wymagała malowania. No, ale jak już była wyciągnięta, dla dobrego wrażenia pomalowaliśmy ją.
W sklepie mieli tylko jeden galon tej samej, ale obiecali zamówić drugi. Dzwonię więc po weekendzie i pytam czy dotarła. Tak mamy, dobra, mówię, przywieźcie, nie mam już samochodu. Ok., przywieziemy.
Nie dotarli jednak. Znów dzwonię – wiesz, mówią, Sam, właściciel stoczni jest dziwny, on chce od każdej transakcji 20%, nie chcemy go urazić, więc może jednak to ty przyjedź po farbę, będzie taniej. Zagotowało się we mnie.
NOWY MOST 65 STÓP, A STARY WYCIĘTY. SPACERY DO SKLEPU I NA LODY. DOM NURKOWY.
Poczuliśmy się, podobnie jak Marc, zaszantażowani. Jesteśmy na lądzie i zależymy od tego …  Anody zamówił właściciel i miałem wrażenie, że jakoś nie przychodzą, ponieważ płacimy 60 dolarów za miejsce dziennie, a jemu z pewnością zależy, żeby to trwało jak najdłużej.
Tego dnia mieliśmy akurat wizytę pierwszego kupca i to on zawiózł mnie do sklepu po farbę i z powrotem.
Kupiec łódkę obejrzał, popytał, był zachwycony, aczkolwiek myślał o młodszej. Cóż, to tak jak z żoną. Czekamy na jego propozycję cenową, ale czy w ogóle będzie? Zobaczymy.
Na odchodne zrobiłem w stoczni awanturę generalną, zapłaciłem o dzień mniej i zażądałem, żeby nas jak najszybciej włożyli do wody (bez jednej anody).
Wczoraj wieczorem więc znaleźliśmy się na wodzie. I to jakiej! Klarownej, ciepłej - 32 stopnie, z rekinem na dnie. Uff. Nareszcie. Rozkosznie się pływało ponad godzinę, a Moana robiła swoje ukochane bąble. No i może od tej ciepłej, słonej wody powoli paznokcie stracą swój czarny, dotąd nie do zmycia brud.
Pożegnaliśmy też naszych miłych francuskich sąsiadów wymieniając filmy i ciepłe uczucia. Życzymy im wszystkiego dobrego i oby szybko znaleźli się na wodzie. Swoją drogą nie wiedzą co robić, powinni przepłynąć Atlantyk, ale się trochę boją samotnie, najlepszy czas jest za nimi i okres cyklonów właśnie się zaczął, na dodatek nie mają pełnego zaufania do swojego katamaranu. Niedobrze.
POŻEGNANIE. WIDAĆ WYCIĘTE NA RÓWNO TRZY DZIURY W PLATFORMIE
Od rana płyniemy powolutku po morzu o zerowej wysokości fal. Wiatr z tyłu 8 węzłów, genaker pięknie wydęty ciągnie nas z prędkością niewielką, ale 1 węzeł prądu zatokowego nas wspiera. Jest cudnie, zjedliśmy lunch, zrobiliśmy pranie (pralnia miała być w stoczni), wreszcie jest czas na pisanie i przygotowanie zdjęć.
Przed nami noc na boi dla nurków gdzieś na środku morza, potem cały dzień płynięcia i rzucenie kotwicy w Fort Lauderdale. Ostatnie rzucenie, potem znajdziemy gdzieś tam prywatne miejsce przy nabrzeżu, gdzie Bubu będzie czekała na wizyty i oby szybko, nowego właściciela. My będziemy powoli pakować nasze sprzęty i to będzie koniec - za 10 dni Beata z Moana lecą na Kanary.        

Bardzo ucieszyły nas ostatnie wpisy. Wielką radością dla nas był fakt, że dla wielu śledzenie naszej przygody pozwalało oderwać się od nie zawsze pełnej wrażeń rzeczywistości. Było powrotem może do marzeń z lat młodzieńczych, do marzeń, których z wielu względów zrealizować się nie da. Mam dziś 54 lata i za sobą właśnie takie spełnione marzenie. Nie wiedziałem jaki będzie efekt takiego spełniania. Dziś cieszę się, że znalazłem na to odwagę.       
  
czwartek, 12 czerwca 2014
Ileż to jeszcze tych zielonych nocy będzie? Była już ostatnia płynąc, teraz minęła ostatnia stojąc na środku morza na parkowej boi. Jesteśmy w Parku Narodowym Zatoki Biscayne, ale nie od strony zatoki, tylko na kanale florydzkim za wysepkami ją przymykającymi. Pracownicy parkowi założyli w ciekawych miejscach (korale, wraki) wiele boi, do których można zacumować. Zrobiono to w trosce o podłoże, aby kotwice go nie haratały.
Wieczór minął mile, pływaliśmy wokół i patrzyliśmy na setki rybek. Moana poszła spać na siatkę, tak postanowiła. Spała twardo kiedy Beata przenosiła ją do pokoju.
I na szczęście, o czwartej rano obudziła nas dyskoteka. Przed nami widzieliśmy w rozświetleniach idące na nas czarne chmury. Pioruny waliły, wiat wzmagał się i wzmagał aż do 45 węzłów, Bubu zaczęła tańczyć na falach. Było to straszne, ale i piękne widowisko. Większość piorunów chodziła w poziomie, między chmurami, ale te które schodziły do morza były imponujące. Patrzyliśmy na nie i na siebie – tego by jeszcze brakowało aby na koniec… .
Po godzinie wszystko ucichło, błyskało się coraz rzadziej, a my zalegliśmy skończyć przerwaną noc.
Po porannej kąpieli ruszyliśmy od razu. Na silnikach, zapowiadany dobry wiatr nie istniał, a potem zaczął wiać z zupełnie przeciwnej strony, czyli w twarz. Taka jest ta nasza podróż.

Sobota, 21 czerwca 2014
Zostałem sam. Beata z Moaną odfrunęły z Miami na Teneryfę via Bruksela godzinę temu.
Leje jak z cebra, pioruny rozświetlają zasnute niebo, a grzmoty są tak silne, że Bubu co chwilę cała drży i podskakuje na wodzie.
W samochodzie do Miami jedziemy za łódką na przyczepie.
Moana: Patrzcie! Łódka na kołach. Czego to ludzie nie wymyślą!
Pogoda codziennie jest podobna, budzi nas bezchmurne niebo, po czym  zasnuwa się powoli i około południa zaczyna lać, grzmieć i tak jest do wieczora kiedy to często się przejaśnia.  To jest właśnie charakterystyka tutejszej pory deszczowej.
Taka popołudniowa aura przywitała nas właśnie gdy dopływaliśmy do Fort Lauderdale. Do miasta weszliśmy w ulewie nie widząc na sto metrów, tylko AIS nas ratował potwierdzając, że w kanale portowym nie wyłoni się przed nami wielki kontenerowiec.
IDZIEMY JAK W DYM
Kotwicę rzuciliśmy na Lake Sylvia, jeziorku w centrum miasta otoczonym ekskluzywnymi posiadłościami, jeziorku które dobrze znamy i lubimy. Z powodu niezbyt przejrzystej wody kiedyś nie wściubialiśmy do niego nawet małego palca, teraz codziennie pływaliśmy. Cóż, tym razem nie mieliśmy w krótkiej perspektywie kryształu Bahamów.
JEZIORO SYLVIA W CENTRUM FORT LAUDERDALE - LUBIMY
W czasie na nim pobytu udało się pójść dwa razy na strzeżoną plażę, piękną, sprzątaną, z toaletami, prysznicami, stołami, miejscami do grillowania i długą w nieskończoność. Za pierwszym razem z klarowną miłą wodą, za drugim rozfalowaną pełną glonów, ohydną. Jak to siła i kierunek wiatru potrafią zmienić otoczenie!
W WOLNYCH CHWILACH PLŻUJEMY
Resztę czasu spędzaliśmy wykonując prace łódkowe, wstępne pakowanie i kontaktowanie się z handlarzami łódek, zwanych brokerami. W końcu wybór padł na Alexisa, z pochodzenia Francuza, z którym kontakt był najmilszy i najbardziej profesjonalny. Na sam koniec, aby wkupić się w nasze łaski, Alexis zaproponował nam pożyczenie na okres naszego pobytu w Stanach swojego drugiego samochodu, Forda Eksplorera, którym jeździmy.
Pobyt na jeziorze Sylvia był miły, nieustająco jedliśmy ostrygi wymieniając na nie w knajpie nasz bon parkingowy aneksu (już pisaliśmy o tym, wymyślili tam, że za pozostawienie aneksu płaci się 10 USD, ale nie jest to prawdziwa opłata, jedynie zachęcenie na wydanie u nich tych 10 USD lub więcej). Tak więc nie mając jeszcze samochodu zostawialiśmy tam codziennie aneks, jedząc w kółko ostrygi.
Dwa dni temu przenieśliśmy się na prawie nasze stare miejsce. Nabrzeże „kościoła” było pełne, zacumowaliśmy więc u sąsiada uprawiającego te same ceny, który jednak chcąc być w zgodzie z prawem niechętnie pozwala na życie na łódce. Zgodził się jednak na nasz krótki okres. Jest miło, jedyną przypadłością miejsca są mrówki próbujące osiedlić się na łódce - walczymy.
Informacja dla zainteresowanych techniką; według wpisów są i tacy. Po siedmiu latach odkryłem dlaczego silniki Bubu mają kłopoty z odpalaniem. Otóż radząc sobie z tym badziewiem niezbyt zagłębiałem się w problem (wielkie słowo, zagłębiłem się kupując nowe rozruszniki za 600 USD), bo kiedy był kłopot, brałem śrubokręt, który działał zamiast stycznika i się jechało. Jednak sprzedając łódkę uznałem, że nie jest to dobry pomysł aby nie odpalała ona od razu. Nie chcę mówić, że Amerykanin jest głupi, ale on zwykle wsiada do samochodu przekręca kluczyk, skrzynię daje na D i jedzie. Na Bubu nie mogło być inaczej.
Zacząłem więc szukać. Tym razem zmieniłem taktykę, rozłożyłem schematy elektryczne i zacząłem od stacyjki, czyli kluczyka i guzika „start”. Od razu przysłowiowa szczena mi opadła. Kiedy zdjąłem z przycisku „start” kabel i dotknąłem nim kabel idący do rozrusznika silnik zagrał w pierwszej sekundzie. Cholera! Jest problem na styczniku, źle podaje napięcie dalej. Miernik to potwierdził. Uff, proste; wymiana na nowe!
Następnego dnia w ręce miałem już dwa nowe styczniki (2x30 USD), wycieczka z Moaną na hulajnodze pozwoliła na zakup tych części do tablicy Yanmar i innych dupersztyków.
No i co myślicie? Zadziałało?
Wstawiłem nowe styczniki, wołam Beatkę, aby swoją trefną kobiecą ręką odpaliła silniki. I co? Ano nic. Martwica.
Znów zdejmuję kabelek obchodząc nowy stycznik i silnik odpala przy pierwszym dotknięciu drugiej złączki.
K….! No nie możliwe.
Myślę i dochodzę do głupiego wniosku, że to może stacyjka, stycznik plus szybkozłączka na kablu razem gubią zbyt dużo energii. Omijam wszystko, lutuję kabel w miejscu szybkozłączki i  energia idzie bezpośrednio z zewnątrz do stycznika i dalej do rozrusznika, nic już więc nie przeszkadza. Wołam Beatkę, jedziesz!
I co? Silnik milczy. No nie do wiary, nowe (oba) styczniki firmy Yanmar są kiepskie i nie dają wystarczającego kontaktu! Nie dziwota, że wszyscy poznani żeglarze skarżyli się na ten sam problem! 
Przychodzą ludzie oglądać Bubu, głównie zwiedzacze marzyciele. Ponad dwieście tysięcy dolarów to spora kwota, każdy marzy o podróży, ale pieniądze do wyłożenia na nią są kolosalne - można za nie kupić niezły dom, nawet w USA. Bogaci kupują łódki nowe, marzyciele przymierzają się do używanych, ale to trwa.
Generalnie są oni bardzo miłymi ludźmi, a kontakt z nimi jest świetny od razu, jeśli ktoś chce przeżyć taką przygodę, to z pewnością nie ma dupościsku. Myśli inaczej, tak jak my. Stąd natychmiastowe porozumienie.

Czwartek, 28 czerwca 2014
Niezwykle zadziwiające jest rozmawianie z Beatą i Moaną na Skypie. Spędziliśmy ostatnie pół roku nie rozstając się nawet na chwilę, a tu masz, mówiący obrazek.
Kiedy Beatka szuka domu, Moana dla przymiarki spędza czas w przedszkolu i jest tym zachwycona. Jest tam sporo dzieci, grają, robią teatr. Dziś Moana grała rolę jaskiniowca – językowo tylko do tego się nadaje, poza tym Flingstonów ma w małym palcu. Po powrocie do hotelu godzinę siedzi w basenie, potem drugą w wannie. W końcu jest syreną i w wodzie siedzieć musi aby łuska jej nie wyschła.
Beatka ma na oku dwa domy, jeden super nowoczesny z basenem i widokiem na morze, drugi podstarzały z widokiem na morze i piękny wulkan Teide (najwyższy szczyt Hiszpanii), za to położony wśród zieleni i kwiatów. Dylemat – zostawiłem jej kompletnie wolną rękę, co polubi i wybierze, ja też polubię.
Mamy pierwszego kupca na Bubu, parę z Bostonu, która złożyła ofertę nie widząc towaru. Trochę mnie tym zdenerwowali, a przy okazji i nasz broker. Alexis uważa, że złapałem boga za nogi i powinienem się zgodzić, tłumaczy mi, że cena jest świetna, a nikomu jeszcze nie udało się sprzedać łódki w cenie wywoławczej i negocjować trzeba zawsze. Proponuje też, że ze względu na szybkość operacji obniży swoje honorarium.
Ja jednak tłumaczę Alexisowi, że nie chciałem podbijać sztucznie ceny aby potem obniżać w negocjacjach. Łódka ma 13 lat i zbyt wysoka cena odstraszyłaby część zainteresowanych. A inni myśląc, że sobie ponegocjują przyjdą i wpadną w sidła jakości i czystości Bubu. Tłumaczę też, że Bostończycy negocjują pieniądze nie łódkę.
Mając jednak poważnego kupca i jego ofertę na 205 tys. mogę się czuć pewnie w negocjacjach z innymi i że sprzedam ją w cenie wywoławczej wbrew logice Alexisa.  
Zadziwiające w tym wszystkim jest to, że ktoś płaci zaliczkę nie widząc łódki. Kupno łódki za 200 tys. dolarów to nie jest kupno koszuli w sklepie wysyłkowym przecież. Warto wydać 200 dolarów na samolot i przylecieć ją zobaczyć.
Dziś Bubu oglądała młoda para przysłana przez Alexisa, który poleciał na Saint Martin. Skończyli kontrakt w Chile i szukają pomysłu na życie. Łódkę chcieli trochę tańszą, mniejszą i dopiero od września. Tak sobie tylko zwiedzają, mając gotówkę i nie musząc podpierać się kredytem. Teraz jednak pojawił się w ich życiu droższy niż się spodziewali problem – Bubu. Zakochali się od pierwszego wejrzenia, niczego nawet zbliżonego do jakości Bubu jeszcze nie widzieli. Dałem im czas do jutra w południe i moją cenę 215 tys. W poniedziałek lecę Miami-Bruksela-Paryż, w przyszły piątek ląduję w Krakowie, a wylatując z USA chciałbym mieć sprzedaż klepniętą.
Próbuję się też pakować i choć Beata zabrała 50 kilo bagażu, okazało się, że moje 30kg nadanego plus 10kg podręcznego bagażu, które mogę zabrać w klasie wyższej, to za mało. Mam o 60 kilo bagażu za dużo. Książki, sprężarka nurkowa, pianki, ubrania sztormowe (raz użyte), niby drobiazgi, ale waga przy pakowaniu szybko rośnie.
W cywilizacji wszystko jest jednak proste. Są w okolicy polskie biura przewozowe gdzie funt kosztuje 1,20 dolara czyli paczka dwudziestokilowa wysłana drogą morską to 50 dolarów, czyli nie fortuna. Wyślę więc dwie paczki, a w nich też moją maczetę i kilka innych dupersztyków, które myślałem zostawić. Paczki idą od 4 do 6 tygodni. Nie pali się nam.
Nowej windy kotwicznej nie udało mi się naprawić, jest ciągle zablokowana i działa tylko elektrycznie w obie strony, znaczy spuszczając kotwicę i ją wyciągając, a powinna wypuszczać łańcuch bez użycia silnika. Mimo podgrzania palnikiem części zwalniającej koło łańcuchowe nie udało mi się jej odkręcić (Lewmar Pro Fish z free fall). Dzwonię do serwisu w Fort Lauderdale - windę trzeba przywieźć do nich. Chcąc nie chcąc w pół godziny zdejmuję windę i znów mam czarne paznokcie, a już myślałem, że z tym będzie koniec.
Zostawiam półroczną windę w serwisie gdzie miła pani notuje, żeby szybko naprawić.
No i było szybko. Już następnego dnia dzwoni pani i z przykrością zawiadamia, że nic się nie da zrobić i … w piątek przyjdzie kurierem w ramach gwarancji nowa winda dla mnie. Okazuje się, że nie jestem ostatnim gamoniem, serwis sobie też z urządzeniem nie poradził.
W przerwach oglądam mecze soccera czyli amerykańskiej nazwy piłki kopanej, którą właśnie najlepsi kopią w Brazylii. Zajadam się przy tym wielkimi mango, których kilogramy spadają z drzewa tuż obok Bubu. Są niewyobrażalnie pyszne i bez nitek!
Pozdrawiam czytelników – ciągle z Bubu. 
  
poniedziałek, 30 czerwca 2014
Znów łzy. Tym razem na dobre, o 11 rano porzuciłem naszą Bubu. Siedzę już w samolocie Miami-Bruksela.
ŻEGNAJ BUBU
Ostatnie dni były bogate w wydarzenia. Młoda para z Chile w piątek wieczorem złożyła ofertę na 210 tys USD. Nie mogą więcej. Zbliżamy się wiec do naszej ceny, w osiągnięcie której nasz broker Alexis ciągle nie wierzy.
W sobotę rano była nowa wizyta, ostatnia. Para po pięćdziesiątce, on inżynier w Blackberry, ona zarządza bazami danych lekarzy. Mają gotówkę, w przyszłym roku chcą wyruszyć, szukają od dawna łódki, która ich „weźmie”. Już po chwili wiedziałem, że to oni. Bubu robi wrażenie, czystością, swoim stanem technicznym i emanuje pewnie szczęściem ludzi, którzy na niej żyli i ją i siebie na niej kochali. Zaiskrzyło natychmiast. Po dwóch godzinach rozmów i oglądania, bez ogródek powiedziałem, że jeśli chcą ją kupić muszą zaoferować 215 tys. i to najpóźniej do jutra w południe, a w poniedziałek rano przelać 10% na konto brokera, ja wyjeżdżam i podejmę decyzję w niedzielę.
Na odchodnym, bez względu na decyzję, zostałem zaproszony na ryby w niedzielny poranek, mam potwierdzić wieczorem.
Nasz broker, Alexis chciał mi jeszcze zepsuć plany wysyłając maila z sugestią na 212,5 tys. Na szczęście się pomylił i mail dotarł tylko do mnie.
Wieczorem potwierdziłem chęć niedzielnych połowów, choć uważałem, że to idiotyzm z mojej strony, powinienem się przecież pakować, ale jak tu nie wrócić na morze, choć na chwilę.
W niedzielny poranek o siódmej jechaliśmy już na rampę aby spuścić na wodę motorówkę Mike'a i popłynąć w morze. Rampa jest publiczna, znajduje się w pięknym i świetnie zorganizowanym parku stanowym. Parkingi są długie, aby pomieścić samochody z łódczanymi przyczepami.
No i popłynęliśmy w morze marzenie, gładziutkie, z odbijającym się w nim bezchmurnym niebem. Dziesięć mil od brzegu cztery wędki poszyły do wody i płynęliśmy wolno z nadzieją na rybę. Zaczęliśmy rozmawiać i już było jasne, że kupują Bubu w mojej cenie.
Co z kontraktem?, pytam. Nie dostaliśmy. Ach, był załączony do tego nieszczęsnego maila. Dzwonię do Alexisa, jest zaskoczony, że zamiast się denerwować, organizować sprawy jestem na rybach. Kontrakt zaraz przyśle. Dobrze, po południu wydrukujemy i przyjdziemy podpisać, mówi Mike.
Pierwsze branie, ale ryba się spina. Po chwili dwa naraz, super, każdy z nas wyciąga doradę czyli mahi-mahi (lub dolphin fish) zwaną przez nas koryfeną. Są piękne, płyniemy dalej napawając się pięknem i samotnością na wodzie mając na horyzoncie wieżowce cywilizacji.  Jesteśmy szczęśliwi, każdy na swój sposób, on z lekkim strachem przed nowym, ja z żalem za starym.
Wyciągamy jeszcze dwie koryfeny, ale wypuszczamy - są za małe. Kierujemy się z wolna w stronę lądu, ja mam wizję bagaży i paczek, a wspólnie mamy wizję  kontraktu do podpisania.
Cumujemy do rampy, a tu panowie w granacie mówią: dzień dobry, coast guard (służba przybrzeżna), dokumenty łódki  poprosimy, pozwolenie na łowienie oraz proszę pokazać cały obowiązkowy sprzęt ratunkowy. Sprawdzają, piszą protokół, wszystko w miłej weekendowej atmosferze, oglądają ryby i ich wielkość. Pojawia się też pani z deską mierniczą i wagą. Notuje skrzętnie parametry złowionych ryb. To nie policja tylko służba uniwersytecka, robią badania nad populacją łowionych ryb, co pozwala na analizę zmian w wodach przybrzeżnych. Bardzo interesujące.
Wkładamy łódkę na wózek i z wolna opuszczamy rampę parkując nieopodal. Na mój pytający wzrok Mike mówi: idziemy filetować ryby, tu są do tego specjalne stoły z wodą. Ameryka! Patrzę jak świetnie sprawia ryby i mówię, dobrze że nie wzięliśmy tych małych. Coś ty, odpowiada, mandat od tysiąca do pięciu tysięcy dolarów murowany i zakaz połowu. Dobrze jest chronić swoje wody dla potomnych, zresztą obaj mieliśmy naturalny odruch  wypuszczenia za małych ryb.
OSTATKI
Jestem jeszcze w mieście kiedy dzwonią, jesteśmy gotowi z kontraktem, jesteś na Bubu?
Spotykamy się po pół godzinie. Zasiadamy, czytamy, uzupełniamy, w końcu podpisujemy. Potrzebny jest świadek, który potwierdzi nasze podpisy. Przyprowadzam indiańskiego wodza - Sunny'ego. Rozmawiamy wesoło. Trzy egzemplarze są gotowe. Jeszcze raz obchodzimy Bubu, opowiadam o wszystkim, tym razem skrzętnie notują.
Przy rozstaniu ściskamy się i życzymy wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, każdy swojej. Zapraszają na Bubu, przyjeżdżajcie, macie zawsze u nas pokój.
Kiedy rzucam koryfenę na grilla jest jedenasta wieczorem. Otwieram butelkę dobrego wina, kupionego na tę okazję. Kółeczko się zamyka, pierwszą złowioną na morzu Śródziemnym rybą była właśnie koryfena, jest też ostatnią. No i kontrakt podpisałem w przeddzień wyjazdu. Co za dzień!
Kiedy budzik dzwoni o szóstej rano piję już kawę. Wynoszę powoli paczki, dwie trzydziestokilowe do nadania drogą morską sprawiają mi nie lada kłopot przy wyskoczeniu na pomost. Na nim lądują też dwie walizki i torba do samolotu, razem 100 kilo – a łódka wydawała się pusta. Powoli wycofuję się ze środka sprzątając po sobie, zostają tylko moje rzeczy na drogę, do ubrania po prysznicu. Szyję jeszcze urwany dzień wcześniej uchwyt lazzy bagu (to ta długa torba, w której leży na bomie żagiel), łamię przy tym dwie igły. Myję się i idę po samochód.
Widząc auto mrowie przechodzi mi po szyi, mam kapcia, powietrze schodzi z obu przednich kół, na szczęście powoli i koła nie są zupełnie puste. Taczką przewożę rzeczy do auta, resztę szpejów zanoszę do Sunny'ego i Judy: przejrzyjcie, co chcecie wypierzcie, resztę wyrzućcie, nie mam już na nic czasu. Ostanie uściski z tymi nadzwyczaj miłymi ludźmi. Żal!
Wracam do auta, żegnam właściciela posesji (bez żalu) i ruszam - byle do stacji paliw.
Chwilę później, mając już napompowane opony, gnam do polskiego biura paczkowego. Ile tego? 140 funtów, płacę 180 dolarów - będą w Polsce za 6 tygodni. I już mnie nie ma, wpadam i wypadam jak tornado.
Na lotnisku jestem na czas, otwarty samochód zostawiam na parkingu długoterminowym z kluczykami i bilecikiem w skrytce, w której już leżały klucze do Bubu - Alexis wraca do Miami w sobotę, to go weźmie (no chyba, że będzie miał dwa kapcie). Tak czy siak, dziękujemy za auto!
Bagaże nadaję z nadwagą. Na szczęście mam klasę „C”, więc przymykają oko. Uff, po wszystkim!
Ale, dlaczego ani Beata, ani Alexis nie dzwonią? …Cholera! Zostawiłem telefon w  samochodzie. Wracam busikiem na parking, mam czas. Po chwili siedzę w barze piję piwo i patrzę jak Francja 2 ledwo radzi sobie z Senegalem. Mówię Francja 2, bo to chyba rezerwowi grają, tacy są gamonie. W końcu jednak wygrali 2:0. Najlepiej było kiedy mecz się zaczynał. Którzy Francuzi?, pytam sąsiada - wszyscy na boisku są czarni.
Z telefonem to było tak. Któregoś dnia wieczorem zadzwonił Alexis. Byłem pod prysznicem, szybko wyskoczyłem, zawinąłem się więc ręcznikiem i zaczęliśmy rozmowę. Rozmowy z nim trwały zazwyczaj długo, on chciał sprzedać łódkę szybko, a ja drogo. Taka drobna sprzeczność interesów. Wyskoczyłem na nabrzeże i po nim chodziłem tam i nazad. W końcu mi się znudziło i postanowiłem wrócić na Bubu. Zrobiłem krok, a tam było mokro, poślizg i straciłem równowagę. Spadałem powoli jak na filmie, w zwolnionym tempie ze schodka na schodek, aż w końcu z wyciągniętą do góry ręką z telefonem wylądowałem w wodzie. Telefon jednak na sekundę znalazł się pod wodą i było po nim.
Według Mike’a, specjalisty od rozwoju i demolowania egzemplarzy Blackburry, zrobiłem potem same błędy. Trzeba było natychmiast telefon otworzyć, wypłukać w słodkiej wodzie, wytrzepać i wsadzić do ryżu. Ja telefon otworzyłem, karty wyjąłem (SIM i pamięć), telefon włożyłem do wentylatora. Rano zadziałał. Na szczęście przezornie przełożyłem wtedy wszystkie numery z telefonu na kartę - następnego dnia szlag go trafił definitywnie. Swoją drogą ryżu nie miałem.
Pognałem więc do sklepu kupować nowy telefon. Dawać mi tu telefon niezablokowany i zwykły, nie jakieś tam Black… czy piątą wersję innej marki. No nie mamy, ale mamy taki niezablokowany co to można do niego dwie karty włożyć i obie działają naraz, a jak się dzwoni do kogoś to można wybrać z której karty.
O! myślę, światełko mi się zapaliło, polska karta, hiszpańska – będzie dobry, za 100 dolarów? Dawać.
No i co? Mam taki jak ten Black…czy iPod 5, nie umiem z niego sms-a wysłać, a jak już umiem to te dotykowe klawisze są tak małe i czułe, że trwa to w nieskończoność. Za to mam Internet i całą masę niepotrzebnych aplikacji. Za to kiedy dzwoni to nie umiem odebrać. Budzik już obsługuję – naśladuje koguta.

Aha, były petycje żeby pisać dalej. Beatka podsumowanie całokształtu podróży oczywiście zrobi jak się zorganizujemy trochę, ale czy dalej pisać?
Ja wiem, że może pierwszy moment będzie ciekawy, przyjazd do nowego kraju, nowy dom, Moana w szkole, odczucia i uczucia, ale potem? Nuda panie! Szara codzienność.
Mamy wprawdzie jakieś tam plany na potem, wyspa Reunion, podróże do Afryki, ale to kiedyś tam. Pisać?
Może jednak pisać, dla Moany aby kiedyś przeczytała, dla siebie, no bo pamięć coraz słabsza, no i dla tych co chcą czytać. To będzie trochę jak kiepski serial, co to nigdy się nie kończy, ale natura woła aby wiedzieć co będzie dalej.
Powtórzę się. Miło nam było, że byli tacy którzy naszą przygodę wraz z nami przeżywali, a nawet myśleli o nas nie czytając tekstu, w czasie przeskoków na przykład. To dodaje wiary w człowieka, że ten świat nie jest wcale aż taki brudny i podły jak pokazują go pierwsze strony Wirtualnej Polski na przykład. Że są ludzie ciekawi świata, refleksyjni i choć nie mają możliwości realizacji swoich marzeń, to jednak zamiast nurzać się we wszechotaczającej głupocie, obserwują innych biorąc z tych obserwacji coś dla siebie.
Sam nie wiem, czas płynie, może warto kiedyś spróbować opisać moją śmieszną przygodę z życiem, księżniczkę i pościg za mną agentów króla, pobyty jako niby VIP na festiwalach filmowych, list gończy (też za mną), bale białych Rosjan w Brukseli. O przemycaniu urny z prochami kolegi pisałem na blogu któregoś pierwszego listopada.
Zamkniecie tego siedmioletniego etapu mojego życia na Bubu jest dla mnie trudne, oczywiście życie się na tym nie kończy, ale wcale też nie jest tak jak powiedział wczoraj wódz indiański Sunny – z łódką to jest tak, człowiek cieszy się dwa razy, jak ją kupuje i jak ją sprzedaje. Jakoś nie umiem się tym drugim cieszyć. Na razie może.
Miłe są te stewardesy, ciągle mi przynoszą chusteczki i coś wzmacniającego. Ale się rozrzewniłem - tragedia.

Środa, 4 lipca 2014
Sterczę na Roissy w Paryżu. Easy Jet ma już dwugodzinne opóźnienie (opóźnienie może ulec zmianie – tym znanym hasłem kończy się anons). Ciekawe, że 10 minut temu zapowiadali, że tylko godzinne. Każdy w miarę sprytny człowiek wchodzi na stronę radarfly24.com i wie wszystko, a te gamonie na lotnisku nie wiedzą co się dzieje z samolotem ich własnych linii. Zygzakiem leci czy co?
Spędziłem w Paryżu miłe trzy dni mieszkając u kumpli o 100 metrów od swojego byłego mieszkania. Zajęli się mną wyśmienicie udostępniając pokój z biurem i łazienką, część gościnną, którą kiedyś im zaprojektowałem. Były kolacje, wspomnienia no i szampan, trafiłem bowiem na urodziny Georges’a. Paryż coraz mniej mi się podoba, aczkolwiek „mój” Montmartre przywitał mnie grajkami i atmosferą jak za dawnych lat, a może i jeszcze dawniejszych.

Po morzu i wyspach, a nawet Florydzie charakteryzującej się przestrzenią, powrót do skołowanego i pędzącego swoim rytmem ściśniętego do granic miasta jest trudny. Tłum, zaduch, smród potu klasy robotniczej w wypchanym metrze i ogólny brud, biorą górę nad wesołością przyulicznych kafejek i siedzących przy stolikach ludzi. Nie chciałbym już mieszkać w takich warunkach - kiedyś ludzie gromadzili się w miastach, otaczali murami i było bezpiecznie. Dziś jest wręcz przeciwnie.

Komentarze

Prześlij komentarz