MAJ 2014 - BELIZE, MEKSYK
Sobota, 3 maja 2014
Nie zawsze jest tak jak się
chce, ale zawsze można znaleźć jakieś rozwiązanie.
O
mało nie doszło do rozłamu w załodze. Ola, mająca różnorakie wodne fobie,
zrobiła nadludzki wysiłek i wraz z rodziną zawitała na Bubu. Swoją wewnętrzną
wojnę szybko jednak przegrała i górę wzięły strachy: a to wolnej wodnej przestrzeni,
a to przed falami, przed głębią czy płycizną, strach przed utopieniem i
nieustający o dzieci, czy przed burzą. Do wszystkiego doszło oderwanie od
świata, brak sygnału telefonicznego, a co za tym idzie Internetu. Kto się boi
latać samolotem dokładnie wie o czym mowa, takich strachów nie da się
zracjonalizować. Nieszczęśliwie po raz drugi na Bubu usłyszeliśmy, że szkoda
komuś urlopu na takie pływanie.
Do
ogólnego lęku doszła jeszcze choroba morska, Oli tylko troszeczkę, ale mała Julka
naprawdę cierpiała. Zaczęło to psuć ogólną atmosferę, szybko wiec podjęliśmy
decyzję o zakończeniu naszej wspólnej podróży.
No
nie udało się, mimo, że szczęście nam sprzyjało - widzieliśmy baraszkujące
przed dziobami Bubu delfiny, złowiliśmy pyszną makrelę cero, potem dwa tuńczyki,
a na sam koniec wpływając na ostatnią noc w namorzynowy kanał (bo tam nie buja)
zobaczyliśmy manata. Był też wrak statku do spenetrowania z maską i fajką, co zachwyciło
Artura.
Miałem
pewien pomysł, nie wiedziałem jednak czy jego realizacja będzie możliwa, ponieważ
Ola parła do lądu (dla żartu rym: Ola prawniczka najlepiej czuje się w sądzie i
na stałym lądzie).
Pogryzieni
trochę przez komary (przypadłość namorzyn) ruszyliśmy rano w przeciwną do lądu
stronę. Powiedziałem, że muszę zobaczyć wysepkę obok, która musi być piękna,
ponieważ są tam aż trzy hotele. Kiedy rzuciliśmy kotwicę już wiedziałem, że się
uda. Małe płachetko piasku upstrzone palmami i sosnami było urocze, ale kiedy
wyszliśmy na ląd zachwyt przeszedł na wszystkich. Każdy z hoteli posiadał salę
dzienną-jadalnię i bungalowy, był też inaczej zagospodarowany, ale wszystkie
były czyściutkie, zadbane, wręcz wymuskane.
W
dwóch ceny były jak z księżyca, ponad 200 USD od osoby, natomiast w trzecim,
będącym rodzajem bazy naukowej (IZE – International Zoological Expedition),
miła pani pokazała nam bungalow z dwiema sypialniami, przedsionkiem z kanapą,
łazienką i balkonem z hamakiem za 75USD. Od osoby? Nie, za bungalow dziennie. Darmo!
Słuchajcie,
mówię, bierzcie na trzy dni, my zostajemy na Bubu obok, jeść będziemy na Bubu,
pływać na rafę aneksem, plażować przy hotelu, a potem zawieziemy was do Belize
City, gdzie staniemy w marinie i skąd pojedziecie na lotnisko. Ola zachwycona
miejscem nie mogła się nie zgodzić, zwłaszcza że do dyspozycji były kajaki w
sam raz dla dzieci. Cieszyła nas też przedłużona radość Artura zachwyconego
pływaniem na rafie, a ta obok miała być wyjątkowa.
Zapakowano
więc niezbędne rzeczy w małą walizeczkę (duże, przygotowane już do pakowania
wróciły do bakisty), Moana postanowiła też spać na lądzie z dziewczynkami.
Bąbelek napięcia pękł i zaczęła się prawdziwa idylla. Miejsce było wybitnie
urokliwe, rafa wielce interesująca, kajaki w sam raz wielkościowo dla dzieci,
boisko do siatkówki plażowej i szezlongi dla czytających. Żyć, nie umierać.
Codziennie
nocą odwoziłem towarzystwo do pomostu, szli spać, a rano spotykaliśmy się, a to
na plaży, a to na Bubu. Spędziliśmy w ten sposób fantastyczne trzy dni, no i
Internet był w hotelu!
Dziś
rano śmierdziało katastrofą. Wiatr 20 węzłów prosto z kierunku, w którym
mieliśmy płynąć. Po śniadaniu jednak wiatr zelżał i jakoś się udaje płynąć na
silnikach. Wszyscy zadowoleni, nikt nie choruje, dziewczynki grają w gry, Artur
sprawdza co chwilę wędki z nadzieją na rybę, ja właśnie zrobiłem kapuśniak.
Nawet Ola jakoś optymistycznie patrzy na świat.
Nasz
ptak zwany Szpakiem Mateuszem wprost z Akademii Pana Kleksa ma się świetnie. Z
pokrętnego, z jakimś przykurczem szyi wyrósł na zdrowego ptaszka, który siada
na krawędzi swojej miski i ciekawie patrzy na świat czyszcząc piórka i
prostując skrzydełka. Ćwierka kiedy jest głodny i kiedy nas widzi, otwiera
wtedy dzióbek i zazwyczaj dostaje, a to kawałek chleba, a to szyneczki czy
jakieś warzywo, rybkę. Zabawa z nim jest niezła, zapewne lada chwila zacznie
latać. Ptak Mateusz upatrzył sobie Beatę jako przyszywaną mamę i to do niej
podchodzi z największym zaufaniem. Aż dziw bierze, że można mieć związek z
ptakiem. Spróbujemy któregoś dnia na plaży nauczyć go latać. Kiedyś przecież
odleci.
Inny
ptaszek też chce odlecieć, dostaliśmy w związku z tym zadziwiający e-mail.
Pisze
do nas ojciec, że jego syn chciałby finansowo oderwać się od niego, a mając w
planie kontynuację studiów za granicą potrzebuje na to dużo pieniędzy, więc czy
nie bylibyśmy uprzejmi przekazać mu 1% podatku poprzez stowarzyszenie zastępcze.
Pomysł niezły, ale…
PO
PIERWSZE: gdyby do nas napisał zainteresowany, będący przecież dorosłym
facetem, wyglądało by to przyzwoicie. Jednak wystąpienie o to przez ojca nie
daje pewności kto od kogo chce się oderwać finansowo.
PO
DRUGIE: jakoś wydaje mi się, że pomysł podatkobiorcy o stworzeniu możliwości
przekazania 1% podatku powstał dzięki naciskowi organizacji charytatywnych i miał
na celu wspieranie tak zwanego pożytku publicznego, a nie czyichś partykularnych
interesów. Jakoś nie pamiętam aby ktokolwiek w tej rodzinie prowadził działalność
na rzecz osób potrzebujących, czy poświęcił temu choć chwilę.
Pamiętam
za to moje nocne pakowania tirów z lekarstwami do Polski w czasie stanu
wojennego. Pamiętam też moją działalność jako wolontariusz w Komitecie Pomocy
Polakom we Francji, a potem pracę tam przez lata będąc studentem. Pamiętam też
ufundowanie przeze mnie stypendiów studenckich dwóm zdolnym córkom chłopa, od
którego kupiłem ziemię, nie chcąc za szybko oddać ich mężom „którzy za dużo nie
piją i za mocno nie biją”.
PO
TRZECIE: W związku z tym co napisałem powyżej, zwłaszcza że mowa o osobach zamożnych
chcących wykorzystać szczodrość innych, nie jestem osobą, która może w zgodzie
z własnym społecznym ego popierać tego typu działania. Popieram oczywiście
pomoc dawaną młodym talentom, ale niech to będzie pomoc, która da szansę tym,
którzy od życia szczęścia i pełnej misy zaznali niewiele.
Dodam,
że nie myślę wyłącznie o społecznym ego. W wieku osoby zainteresowanej
znalazłem się sam poza granicami ojczyzny i to z dziurawymi kieszeniami i jakoś,
jak widać, sobie poradziłem. Zwykle ciężką pracą i wyrzeczeniami. Wspomogłem
się też bankowym kredytem, który po studiach spłaciłem.
PO
OSTATNIE: Podatki płacimy z końcem stycznia więc prośba była tak czy siak spóźniona.
Tyle
o ptaszkach.
Niedziela, 4 maja 2014
Szczęście
dalej nam sprzyja. Znów nasi goście mieli nietypowe przeżycie. Wczoraj siadając
do lunchu zaterkotała wędka mocno, głośno i zdecydowanie, co nakazywało
przypuszczać, że to duża sztuka. Zatrzymaliśmy silniki i zaczęła się walka. Ryba
wyciągała żyłkę nie dając jej zwijać, hamulec się grzał, ale nie chciałem
zwiększyć jego mocy bojąc się o wytrzymałość żyłki. Po minutach walki ryba się trochę
zmęczyła i powoli, po wyjęciu wędki z uchwytu, pompowałem ciągnąc wędkę ku sobie
i skręcając żyłkę opuszczając ją w dół. W końcu zobaczyliśmy małego rekina, wyglądało,
że to rekin cytrynowy (lemon shark), przepyszny w smaku. Po chwili jednak
pojawiły się wątpliwości, naszą zdobycz za wszelką cenę chciał pożreć inny mały
rekin, kręcący się wokół. Wszyscy patrzyli zafascynowani. W końcu udało się
dociągnąć naszą rybę rekinopodobną w pobliże rufy i Beata z pomocą Artura
złapali ją w podbierak.
Walka
trwała z 15 minut. Niepyszny rekin napastnik krążył dalej wokół rufy. Nasza
ryba wylądowała w zaniżeniu koło wejścia i w ruch poszły katalogi. Po chwili
już wiedzieliśmy, że to ośmiokilowa Cobia, a zaznaczenie jej wyśmienitych
walorów smakowych bardzo nas ucieszyło. Brawo!
Mnie
ręce drżały z wysiłku, miałem skurcze przy kciukach kiedy powracaliśmy do stołu
i nie mogłem jeść. W Arturze pojawił się prymitywny odruch łowcy i szybko wrzucił
znów przynętę do wody, mimo że uważałem to już za zbyteczne.
Kiedy
tylko zjedliśmy lunch, a ja filetowałem cobię wędka zaterkotała ponownie. Znów
ryba była spora, tym razem Artur trzymał kołowrotek, któremu urwały się trzy z
czterech nitów, a ja kręciłem. Jakoś doholowaliśmy rybę do rufy i Beatka
złapała ją w podbierak. Na tym nasza zabawa i radość się skończyły, ryba
okazała się być Jackiem Crevalle, rybą niedobrą w smaku. Wróciła więc do wody i
pognała jak torpeda w siną dal.
Wtorek, 6 maja 2014
Od
wczoraj rana jesteśmy sami i pierzemy. Wczoraj wieczorem dorobiłem nową zębatkę
do pralki z plastikowej deski do krojenia i dziś pralka działa jak nowa.
W
niedzielę, przybiliśmy do rozsypującego się pomostu w ogórkowej marinie
(Cucomber Beach Marina) i zaraz po lunchu pojechaliśmy do miasta.
Czekaliśmy
na autobus, ale po chwili policjanci zaproponowali nam zawiezienie nas na pace,
ale kiedy z nimi rozmawialiśmy wyjeżdżająca z mariny większym samochodem para
zrobiła to samo, wybraliśmy drugą propozycję zasiadając z Arturem w bagażniku.
Na pytanie gdzie was podrzucić, poprosiliśmy o ładne i ciekawe miejsce w
mieście Belize City. Nie ma takowego, odpowiedzieli.
Belize
City jest miastem niewartym zachodu, na dodatek niezbyt czuliśmy się w nim
bezpiecznie, a kilka kolonialnych pięknych domów nie tworzy uroku w siatce
wszechobecnego bałaganu. Zjedliśmy lody, wypiliśmy piwo i tyle nas widzieli.
Szczególnie, że była to niedziela i prawie wszystko było zamknięte, a oprócz
wałęsających się żebraków miasto wyglądało na wymarłe.
Wieczorem
poszliśmy na pożegnalną kolację do niezłej restauracji w marinie. Dania były
świetne, kopiaste niewyobrażalnie. Gdyby nie muszki meszki i komary…
Rano
taksówkarz pojawił się na czas i wioząc rodzinę Artura na lotnisko wysadził nas
w urzędzie w celu zrobienia oficjalnego wejścia do Belize. Szlag nas trafiał w
urzędach do południa, a taksówkarz, który wrócił po godzinie z lotniska woził nas
z jednego do drugiego.
No
i koszty!
Celnicy: 50
USD
Inspekcja
rolna: 35
USD
Inspekcja
medyczna (na drzwiach napisane było mentalna): 5 USD
Portowe
(100 Belizyjskich $ plus 5 B$ za każdy dzień): 75
USD
Kontrola
graniczna (zrobiona tydzień wcześniej) 25
USD
Taxi 40
USD
Marina 65
USD
----------------------------
RAZEM 295 USD Brawo!
Dodać
należy opłaty od osoby za każdy dzień pobytu w parkach. Na terenie parków leżą
zazwyczaj wszystkie ładne wyspy, pozostałe to ohydne i pełne komarów mangrowia
czyli namorzyny. Do tej pory zapłaciliśmy 280 B$ czyli dodatkowo 140 USD. Nie
dziwota, że jachtów w okolicy niewiele, czyli pozostałość po kolonialnej
angielskiej polityce idioty świetnie odpędza turystów i ich pieniądze.
Co
więcej, jak pisałem jachtów jest niewiele, a po opłaty na rozległym zazwyczaj
terenie parku przyjeżdża dwóch gości wielką motorówką z wielkimi silnikami i …
pobiera od nas na przykład 10 USD, od jedynego tam jachtu. Prawdopodobne
benzyna, koszt utrzymania motorówki, pensje urzędników przekraczają stukrotnie
te niewielkie wpływy. Cóż, tak państwo likwiduje bezrobocie, toż to sukces!
Po
lunchu i awanturze w marinie ruszyliśmy na północ w kierunku Meksyku. Awantura
polegała na tym, że chciano nam doliczyć jeden dzień za przedłużenie o 3
godziny pobytu, opłatę za wodę i elektrykę bez licznika. Staliśmy przy
rozwalającym się pomoście bez elektryki, tak było uzgodnione. Ogórkowa marina
miała posiadać jednak wszystkie inne udogodnienia, a pralki były zepsute, wody
dzień wcześniej nie było cały dzień, podobnie jak Internetu, który zniknął. Cóż
z tego, że obok był park wodny darmowy dla klientów mariny. Moana trochę
pozjeżdżała, Beata popływała, ale ja prałem do późnego lunchu ze względu na
brak pralni no i wody. W końcu zapłaciliśmy tylko za dwa dni postoju, bez dodatkowych
opłat. Znów jest to zadziwiające, przecież ci ludzie z tego żyją, gdyby
wszystko działało nie mógłbym się bronić i musiał zapłacić dużo więcej!
Przed
nami parki morskie i ich opłaty oraz dodatkowe przy załatwianiu formalności
wyjazdowych za około dziesięć dni. Świetnie, Belize anty-welcome.
Kotwicę
rzuciliśmy przy zachodzącym słońcu po wcześniejszej nieudanej próbie (pylasty
muł) przy St. George Caye. To historyczna wyspa Belize, w związku z odbytą tu bitwą
pomiędzy Anglikami a Hiszpanami w 1798 roku. Każdego 10 września obchodzone
jest tu święto narodowe.
Byliśmy
szczęśliwi, znów na kotwicy z dala od miasta, bez komarów, muszek, wiatr mile
chłodził nasze nagie ciała, a nad nami było rozgwieżdżone niebo. Byliśmy w
takiej sytuacji po raz pierwszy od prawie trzech miesięcy (od przyjazdu
Agnieszki). Wieczór przeciągnął się więc do drugiej w nocy.
czwartek, 8 maja 2014
Wczoraj
nikt nie chciał wychodzić z Bubu. Do południa leniuchowaliśmy czytając i
pływaliśmy wokół Bubu mającej pod kilami 40 centymetrów . Po
lunchu popłynęliśmy jednak na widoczną na cyplu plażę. Piasek na niej okazał
się być drobnymi połamanymi muszelkami, rozłożyliśmy się pod plamą, ale już po
chwili dziewczyny uciekły do wody – napadły nas chmary muszek meszek, którym o
dziwo nie przeszkadzał silny wiatr. Pogryzieni wróciliśmy na Bubu.
Wróciliśmy
też do naszego rytmu, koło osiemnastej gramy partyjkę Scrablle, potem kolacja i
film. Moana nieustające tłucze przywieziony przez kuzynki serial „Pingwiny z
Madagaskaru” z niebywale dowcipnymi dialogami, podobnie zachwycona jest grą z
Królikiem Bystrzakiem w jego podróży dookoła świata, którą wreszcie udało mi
się zainstalować po odnalezieniu w Windows 8 kompatybilności z XP.
Dziś
rano popłynęliśmy zwiedzić wyspę. Wymarłą.
Domy
w stanie różnym są częściowo na sprzedaż, w jedynym hotelu było 5 klientów. Nie
warta czasu, a tym bardziej rozlewu krwi, jaki miał tu miejsce.
Takie
małe płachetko korala z palmami, a tyle zachodu i walki. O dominację jednych
głupich ludzi nad drugimi.
Po
lunchu ruszyliśmy na północ, wreszcie na żaglu. Przeskok był na tyle krótki, że
nawet nie chciało nam się podnosić grota i darliśmy 6 węzłów na samym foku.
Wpłynęliśmy wąskim kanałem do kolistej zatoki na wyspie Long Cay, ale wyłącznie
namorzynowe otoczenie wygnało nas strasząc muszkami i komarami. Popłynęliśmy
dalej na północ w towarzystwie pojedynczego dwumetrowego delfina, a kotwicę
rzuciliśmy przy Cay Chapel, prywatnej wyspie jakiegoś amerykańskiego potentata
kopalnianego, który prócz mariny (wyłącznie dla klientów zamieszkujących w
willach) zbudował na wyspie lotnisko i pełny, osiemnasto dziurowy, golf.
Internetu brak, może więc jutro popłyniemy aneksem na ląd i zobaczmy. Beata bardzo by chciała już
rozmówić się z synem, który to właśnie zdaje maturę. Trzymamy kciuki. We śnie.
Kiedy wstaniemy będzie już po wszystkim.
Po
przebudzeniu czytamy, ja nieustająco „1493 Świat po Kolumbie” – rewelacja, dla
nas tym większa, że często dotyczy Nowego Świata i miejsc, które poznaliśmy.
Świetna książka o historycznej globalizacji.
Szpak
Mateusz ma się świetnie. Na plaży uczyliśmy go latać, jeszcze sam nie potrafi
się wznieść w powietrze, ale puszczony z ręki potrafi przelecieć kilka metrów.
Lata też po Bubu, a to komuś siądzie na głowę, a to na ramię lub kiedy mu nie
wyjdzie ląduje na podłodze. Stał się też wyłącznie mięsożerny, już tylko
szyneczka i muchy go interesują. Jeszcze nie tak dawno połykał wszystko co mu
się w dziób wsadziło, a dziś marudzi i wypluwa. Cwaniaczek. Za to durnota w
innym kontekście, powyrywał sobie jedną część ogona, nie wiedział pewnie, że mu
ten ogon do latania będzie potrzebny. To tak jak z wielbłądem pytającym się
matki dlaczego są takie brzydkie, mają garby, długie rzęsy i szerokie stopy.
Wiesz, mówi wielbłądzia matka, w garbach jest woda i możemy iść przez pustynie
niezwykle długo, a kiedy wieje wiatr to przymykamy rzęsy i dzięki temu piach
nie wpada nam do oczu, szerokie stopy nie pozwalają zapadać się w piasku. Mamusiu, a po co nam to
wszystko w zoo?
Tak
czy siak Moana ma wreszcie swoje ukochane zwierzątko, które mimo męczenia żyje
i rośnie.
niedziela, 11 maja 2014
Sterczymy
na kotwicy osłonięci od silnego wiatru wyspą Cay Caulker.
Przenieśliśmy
się tutaj po dwóch nocach spędzonych przy wyspie Cay Chapel, tej prywatnej z
polem golfowym, dla nas tętniącej życiem i nieustannym szumem agregatów
oświetlających teren nocą. Jakież było nasz zdziwienie, kiedy dobijając aneksem
do nowoczesnej i pustej mariny tego ekskluzywnego miejsca nie spotkaliśmy
żywego ducha.
W
końcu w biurze zastaliśmy starszego pana, potomka afrykańskich niewolników
zapewne, który mieszka tu już od szesnastu lat. Z uśmiechem na twarzy
zaproponował nam darmowe skorzystanie z Internetu w klimatyzowanym hallu (stąd
poprzedni tekst na blogu), możliwość grania w golfa i pływania w basenie, oraz
dowolny spacer po terenie. Jedynym warunkiem było przyniesienie ze sobą zapasów
jedzenia i wody, bo na miejscu niczego takiego nie ma.
Okazało
się, że ośrodek jest nieczynny od czterech lat i wystawiony na sprzedaż,
aczkolwiek utrzymany od tego czasu w stanie pełnego funkcjonowania, stąd basen
ma czystą wodę, pole golfowe jest przystrzyżone, a wszystkie budynki nieustannie
naprawiane i klimatyzowane aby nie popadły w ruinę od wilgoci. Kosztuje to,
prócz materiałów i pracy przyjezdnych robotników, ochrony i poznanego przez nas
opiekuna, około 140
galonów ropy dziennie spalanych w agregatach.
Rzeczywiście
ośrodek został wybudowany przez bogatego Amerykanina, który przed laty kupił
wyspę i dla własnej uciechy, swojej rodziny i kumpli stworzył to miejsce zabaw
aż nadto przerysowane w wielkości, z bitym lądowiskiem samolotów oczywiście.
Włożył wtedy w budowę 60 mln dolarów,
dziś próbuje odzyskać 35 mln ze skutkiem jak widać.
Z
basenu i golfa nie skorzystaliśmy, spacer nam się podobał, wszędzie były drogi
uklepane kiedyś golfowymi wózkami, zobaczyliśmy dom właściciela, domy dla
kolegów i pod wynajem oraz niegościnną z powodu silnego wiatru plażę. Tyle
marnującego się terenu i sprzętu (z dziesięć palonych na słońcu wózków
golfowych), smutnie to trochę wyglądało.
Pożegnaliśmy
miłego zarządcę dziękując za umożliwienia nam wszystkiego i pognaliśmy na Bubu
mając na uwadze plażę na zawietrznym cyplu wyspy. Pobyt na plaży potrwał… 10
sekund, muszki meszki natychmiast upodobniły nasz kolor skóry do koloru skóry poznanego
zarządcy, oblepiając nasze ciała.
Na
tym zakończyło się nasze zainteresowanie wyspą Chapel czyli Kaplicą, dobrą
nazwą dla interesu jaki tu zrobił Amerykanin.
Leżąca
o milę na północ Cay Caulker to zupełnie inna bajka. Wyspa identycznej
wielkości jak poprzednia, ale jest gęsto zamieszkała, tętniąca turystycznym
życiem i basami głośników. Turystami są głównie ludzie młodzi przyjeżdżający tu ze Stanów, pijący i
nurkujący na przemian (trochę jak na Utili). Można stąd udać się na różne
wycieczki, zobaczyć słynną dziurę blue hole na Halfmoon Cay czy popłynąć do
Meksyku. Plaża przy tym wietrze jest mało
atrakcyjna, ale większość turystów skupia się przy rwącym przesmyku na północy
wyspy gdzie jest tanie piwo, waląca muzyka i można tam pomoczyć ciało w
załomach przystani. Piwo rzeczywiście jest tanie, my zasiedliśmy w barze klubu
nurkowego płacąc za wiaderko zawierające lód, otwieracz i sześć butelek 10 USD.
Był oczywiście też Internet WiFi, główny cel naszej wizyty – sprawdzamy już
pogodę na przeskok do Meksyku. Jest na wyspie kilka sklepów, wszystkie
prowadzone są przez chińczyków, sporo restauracji, hoteli, hosteli i biur
wycieczkowych.
Dziś
na ląd nie idziemy, tłum nie jest dla nas zbytnią atrakcją, zapasy mamy,
pływamy wiec wokół Bubu, malujemy, czytamy, gramy no i zajmujemy się ptakiem.
Podrzucamy go sobie jak piłkę, a on przelatuje z jednych rąk do drugich.
Czasami sam z siebie podlatuje i siada na dłoni lub głowie i tak sobie siedzi.
Ewidentnie też cieszy się rano na nasz widok pokrzykując i machając
skrzydełkami. Żałujemy jedynie, że nie ma w pobliżu plaży, w myślach ciągle
krążą nam widoki Bahamów.
Wiatr
ma ucichnąć na parę dni w środę, ruszymy wtedy na północ do San Pedro, gdzie
zrobimy dokumenty wyjazdowe, aby stamtąd przepłynąć 10 mil do Xcalak, pierwszego
oficjalnego portu w Meksyku. Do jednej i drugiej miejscowości prowadzą wąskie
przesmyki w rafie, potrzebna jest więc do przejścia przez nie spokojna woda. I
tak się życie toczy.
Wtorek, 13 maja 2014
Dwa dni minęły od ostatniego wpisu Dara, a tak wiele się
zmieniło.
Nie ma już naszego ptaszka. Już tak dobrze nauczył się latać, że
straciliśmy kontrolę nad jego aktualną lokalizacją na łódce. W niedzielę
wieczorem nieuważnie znalazł się pod stołem i …. został podeptany przez
przypadek. Jeszcze żył, ale ewidentnie miał przetrącony kark, głowa wisiała mu
bezwładnie, a jedna część jego małego ciałka była sparaliżowana. Nie było już
ratunku. Choć przeżył jeszcze całą noc, nie przyjmował pożywienia, w związku z
czym niechybnie poddawał się głodowej śmierci. W poniedziałek rano odpłynął z
falą na wieczny odpoczynek. Oj ile było łez, ile rozpaczy. Bardzo byliśmy już
przywiązani do naszego Elemelka, wypełnił jakąś pustą przestrzeń w naszych
sercach przeznaczoną dla zwierzęcych przyjaciół, która od czasów Ubu
pozostawała całkiem pusta. Szczególnie, że został cudem uratowany, i choć nie
wierzyłam, że uda się go wyżywić, on rósł i rósł, nabierał sił i umiejętności
latania. Cieszyłam się strasznie, że dzięki nam bije dalej to maluteńkie
serduszko. Nadal ze łzami w oczach spoglądam na blat nad lodówką, gdzie stała
jego zielona miska, w której spał i odpoczywał. Żeby tyle emocji mieć dla
małego anonimowego ptaszka!
Właśnie odpłynęliśmy z ostatniej wysepki Belize, Cay Caulker, w
stronę San Pedro na stałym lądzie, gdzie jutro zrobimy papiery wyjściowe. Nie
za długo zabawiliśmy na terytorium kraju Belize – niecałe trzy tygodnie i, jak
na moją ocenę, absolutnie nie ma potrzeby zostawać tu dłużej. Być może moje
pojęcie zbyt skażone jest wspomnieniem Bahamów, ale nie byłam w stanie docenić
uroku archipelagu Belize. Praktycznie same mangrowia, prawie absolutny brak
plaż od strony zawietrznej (a wiadomo, że na tych od nawietrznej są fale i
zmącona woda), a jeśli już są, to rachityczne, a miliardy krwiożerczych muszek
meszek skutecznie broni do nich dostępu. W zasadzie najładniejsze miejsca
zwiedziliśmy w towarzystwie Oli i Artura, a wysepka Southwater Cay, gdzie
mieszkali w hotelu, była najbardziej urokliwa ze wszystkiego, co zobaczyliśmy w
Belize.
Rafa, owszem warta uwagi, ale jej eksploracja wymaga spokojnej
pogody. I znów nasi ostatni goście mieli szczęście, ponieważ podczas ich pobytu
wiatry były w większości słabe lub bardzo słabe, dzięki czemu można było
swobodnie pływać nawet od zewnętrznej strony rafy, a tym bardziej środkowej i
wewnętrznej. Poza tym w południowej części archipelagu wyspy leżą przy samej
rafie. Za to od paru dni, w zasadzie od wypłynięcia z Belize City, stoimy przy
wyspach, gdzie rafa zaczyna się prawie o kilometr za nimi. Przy wietrze 25
węzłów, jaki wieje od tygodnia, nie da się nawet dopłynąć do tej rafy aneksem,
nie mówiąc o swobodnym pływaniu w wodzie i oglądaniu podwodnego świata.
Do złej aprecjacji dochodzą wysokie koszty administracyjne.
Owszem, Bahamy też są bardzo drogie, 300 USD za roczne pozwolenie nawigacyjne i
łowcze, ale przynajmniej tam się wie za co się płaci, parki są w cenie. Tutaj
ma się wrażenie wyrzucania pieniędzy w błoto. I to dosłownie, bo dno prawie
wszędzie jest błotniste, więc i trzymanie kotwicy często niepewne.
Co do samego kraju nie mogę się wypowiedzieć, za mało widziałam.
Jedynym miastem na stałym lądzie jakie zwiedziliśmy, i to bardzo pobieżnie, to
Belize City. Jak każde miasteczko posiada bardzo urokliwe zakątki, placyki, są
tu też w dużej ilości ładne post-kolonialne budynki, przeważają jednak mało
estetyczne ulice i miejsca, gdzie turysta raczej nie powinien się zapuszczać.
Nie widziałam nigdzie jeszcze tak skondensowanej ilości żebraków wyciągających
rękę pod nos wszystkim, lokalnym też. No, ale to jest stolica, wiadomo w
stolicy jest za zwyczaj skupienie elementu. Zupełnie inaczej odebrałam
miasteczko na Caulker Cay. Bezpieczna atmosfera, dużo estetycznych zabudowań, w
większości hotelików i guest house'ów, toż to turystyczna wyspa, ale generalnie
to, co oczy widziały było dla nich miłe, i w nie nie kłuło.
Ceny w sklepach porównywalne do Stanów, także koszty życia jako
takiego raczej mnie pozytywnie
rozczarowały. Byliśmy przygotowani na niebotyczne wydatki, a tu żywność okazała
się w cenach bardzo do przyjęcia.
Ludzie mili. Rasa czarna, oczywiście w większości potomkowie
czarnych niewolników przywiezionych przez Brytyjczyków z Barbadosu, ale rysy
dość ładne, niektóre dziewczyny nawet zgrabne (ostatnio rzadko zdarza nam się
widzieć zgrabne lokalne kobiety). Kontakty z nimi okazały się bardzo przyjemne,
ułatwione faktem, że wszyscy mówią po angielsku (choć między sobą używają
głównie kreolskiego). Współpraca poznanego w Belize City taksówkarza była
bardzo cenna, nawet urzędnicy, którzy pojawili się na Bubu w sprawie inspekcji
byli przesympatyczni, mało wymagający, wierzyli nam na słowo (a my im też, bo
po zapłaceniu żądanej kwoty nie dostaliśmy od nich żadnego dowodu wpłaty).
Ojej, przypomniało mi się jak chowaliśmy naszego ptaszka przed
celnikiem i facetem od rolnictwa. Oczywiście zadeklarowaliśmy, że nie mamy na
pokładzie żadnych zwierząt, nie mogliśmy ryzykować, że nam nałożą karę, albo
skonfiskują małego przyjaciela. Po dłuższym namyśle Daru wpadł na świetny
pomysł. Wyjęliśmy rzeczy z lodówki, która nam służy za siedzenie w aneksie,
wsadziliśmy tam Elemelka. Na godzinę powinno mu było spokojnie wystarczyć
powietrza, a i przestrzeni trochę miał. Po zamknięciu lodówki nie słychać było
jego ćwierkania, a nawet gdyby, to mogły być jakiekolwiek inne ptaki. Przede
wszystkim, wiadomo było, że nawet przy solidnej inspekcji nikt nie będzie
zaglądał do aneksu.
Oczywiście udało się, ale była radość!
Od czasu opuszczenia Rio Dulce minęły zaledwie trzy tygodnie, a
u nas i w świecie tyle się działo. U nas byli ostatni goście na Bubu, z którymi
odkryliśmy całkiem nowe dla nas miejsca. Wraz gośćmi dotarł do mnie prezent
urodzinowy, niespodzianka przygotowana przez moją ukochaną rodzinkę.
Prezentacja dotycząca mojego życia od dzieciństwa do teraz. Bardzo chwytające
za serce, świetny dobór zdjęć i muzyki, najlepszy z możliwych prezentów.
Jeszcze raz bardzo dziękuję inicjatorce, czyli siostrzyczce, realizatorce,
czyli Anuli i wszystkim, którzy współpracowali przy doborze materiałów.
Jesteście kochani!
W czasie, kiedy byliśmy na pierwszych wyspach Belize, na których
nie dość, że nie było najmniejszej mowy o Internecie, to nie było też zasięgu
telefonii komórkowej, minęły 19 urodziny mojego synalka Bartola. Nie mogę
uwierzyć, że taki dorosły już z niego facet. Poza tym w zeszłym tygodniu
przebrnął przez kawalkadę pisemnych egzaminów maturalnych, zostały same ustne.
Jak na razie panuje zadowolenie. Trudno matce być tak daleko i bez możliwości
swobodnego kontaktu w czasie tak ważnych dla jej dziecka wydarzeń, cały czas
wspierałam Bartka w myślach.
Właśnie dopływamy do San Pedro i jak się okazało, błędnie
napisałam na początku, że jest to już stały ląd. Jak się okazuje leży na
Amergris Cay, która wydawała mi się połączona z lądem, ale nie jest, a
miasteczko San Pedro okazuje się być największym miejskim kompleksem na belizeńskich
wyspach. Wybrzeże wygląda zacnie, ładne hoteliki i zadbane plaże. Od wschodniej
strony (kierunek wiatru) chroni nas od morza tylko i wyłącznie cienki pasek
rafy koralowej.
Środa, 14 maja 2014
Z wielką
przyjemnością opuszczamy Belize dopłacając jeszcze 100 USD za załatwienie
papierów wyjściowych, kosztów podzielonych nierówno pomiędzy immigration (80
USD) i celników (reszta). To przelało czarę goryczy i wyzysku jakiego nikt nie
lubi. Oj kosztowało nas to Belize niemało z rezultatem wrażeń jakości miernej.
Po
wydaniu resztek belizeńskich dolarów pognaliśmy na Bubu aby od razu podnieść
kotwicę i poprzez wąziutki przesmyk w rafie wyjść na pełne, dość pofalowane,
morze. Od dwóch godzin płyniemy na północ przy wschodnim wietrze podpierając
się jednym silnikiem. Przed nami było 26 mil do Xcalac, już w Meksyku, z tym, że po 16 milach skręcamy
bardziej na północny zachód, co ułatwi drogę względem wiatru i fal.
Moana
ewidentnie nie lubi płynięcia pod fale mówiąc, że ją gardło boli. Po lunchu
zasnęła w kokpicie i śpi do teraz. Znów opuszczamy nowy kraj naszej podróży,
trzydziesty któryś może – a kto by to liczył. W Meksyku już byliśmy, jeden
dzień na rowerach w czasie naszej podróży po USA (w Nogales). Jeszcze nie mamy
planów, może staniemy tu w marinie, aby zwiedzić półwysep Jukatan samochodem z
nadmorską świątynią Majów w Tulum na czele. Wszystko jest otwarte, potem
pozostaje jedynie czekać na okienko pogodowe aby przeskoczyć do Key West na
Florydzie (z wyspy Mujeres jakieś trzy dni, dwie noce płynięcia z prądem
Golfstromu). Oczywiście przed Mujeres mamy też do zobaczenia wyspę Cozumel,
przed nią Banco Chinchorro, jeden z czterech prawdziwych atoli tej półkuli oraz
będziemy przepływać obok wszystkim z nazwy znanego Cancun. Przeznaczamy na to
jakieś dwa tygodnie.
Dopływając
do Xcalak złowiliśmy dwa niewielkie tuńczyki, w sam raz na kolację carpaccio i
w cytrynowej zalewie.
Przejście
przez przesmyk w rafie przy Xcalak było igraniem z bytem Bubu. Zrzuciliśmy żagle
i zaczęliśmy się z wolna zbliżać do rafy, jedynym elementem jaki mieliśmy był
waypoint czyli punkt drogi wzięty z książki - według mapy elektronicznej
byliśmy już na lądzie więc posługiwać się nią nie było można. Inną istniejącą
pomocą była linia świateł namiarowych, ale w dzień ich nie było, a ich
konstrukcji na lądzie pod słońce nie było w ogóle widać. Mieliśmy więc
wszystkie sprzyjające elementy aby rozwalić łódkę na rafie, fala też nam w tym
chciała pomóc. Kiedy wolno zbliżałem się do rafy wiedziałem, że sami nie damy
rady, poprosiłem Beatę aby po hiszpańsku wezwała port na kanale 16 i poprosiła
o pomoc – byliśmy bez szans na bezpieczne przejście w tych warunkach, nawet na
znalezienie tego cholernego przesmyku.
Wtedy w poprzek rafy pojawiła się łódka. Coś tam
machali do nas, Beata wyszła z lornetką i zobaczyła, że pokazują nam, żebyśmy
szli bardziej na prawo. I tak pokazywali przez całe przejście. Dopłynęliśmy w
końcu do pomocnej motorówki ze starszym panem i chłopczykiem wewnątrz. Końcówka
była sportowa, z drżącymi rękami sterowałem Bubu wchodzącą w ślizg na
przełamujących się falach. Zażartowałem, że oni tu z tego żyją, prowadzą łódkę
na rafę, a potem rozkradają co pozostanie. Jeszcze się cali trzęśliśmy kiedy
motorówka podprowadziła nas do kotwicowiska. Kiedy pomachali nam przyjaźnie
chcąc odjechać, zrobiłem gest aby podpłynęli. Podziękowałem wielce, mówiąc panu,
że bez niego - ze względu na słońce - wejście nie byłoby możliwe. Beata szybko
wyciągnęła buteleczkę bahamskiego rumu (mamy zawsze składzik na prezenty),
którą mu podałem. Taki był nasz pierwszy kontakt z Meksykiem.
Po
rzuceniu kotwicy na próżno wzywaliśmy port, chcąc zaanonsować nasze
przypłyniecie. Nikt nie odpowiedział. Na próżno więc wołalibyśmy o pomoc przed
wejściem. Znów mieliśmy szczęście.
Piątek 16 maj 2014
Skazani
na Xcalak.
Rafę
przeszliśmy w środowe popołudnie, jest piątek, a wiatr nie pozwoli nam ruszyć
się stąd do niedzieli, poniedziałku może. Nie narzekamy jednak, mamy Internet i
darmowy i płatny (8 USD za 15 godzin), ten płatny unosi Skyp’a. Wokół nas
klarowna woda z zadziwiającą ilością langust w różnych dziurkach, ale nie
polujemy, szanujemy tutejsze prawo, które aktualnie tego zabrania. Motorówek
przepływa niewiele, mamy wiec spokój. Obok rafa jest niezwykle ciekawa, prócz
przepięknych koralowców zobaczyliśmy z bliska rekina wąsatego dwumetrowej
wielkości, zwykle śpiącego na dnie, tym razem płynącego tuż obok nas, do
którego Moana natychmiast zanurkowała. Widzieliśmy też dużego żółwia. Jedyna
łódka stojąca obok nas odpłynęła dziś rano do Rio Dulce. Byli to Niemcy, którzy
wyraźnie ucieszyli się, że jesteśmy Polakami. Nasi sąsiedzi, powiedzieli o nas,
a ja z satysfakcją patrzyłem jak spoglądają na naszą zamożną w porównaniu z ich
łupinką Bubu. Wreszcie Niemiec patrzy zazdrośnie na Polaka, a tyle lat było
odwrotnie.
Xcalak
to niewyobrażalna dziura na końcu świata. Szutrowa droga wiedzie do
najbliższego miasta odległego… o pięć godzin jazdy. Jest w niej kilka sklepików
przypominających targowe budy, w których są tylko podstawowe produkty. Nie ma
tu banku, stacji benzynowej, jest natomiast urzędnik portowy i mała rozpadająca
się baza wojskowa. Urzędnik portowy mówił po angielsku, jednak na wszystkie
pytania odpowiadał: no problem. Wszystko było ok. i no problem, nawet na nasze
pytanie, że nie mamy żadnego śladu po wizycie u niego, odpowiedział: no
problem, jesteście już w komputerowym systemie. Trzeba mu wierzyć, choć wiemy,
że Xcalak utracił status portu wejściowego do Meksyku.
Dziś
wcześnie rano popłynąłem do wioski w poszukiwaniu sklepu objazdowego, który
miał być gdzieś na terenie. Niczego nie mogłem ustalić, dopiero z właścicielem
małego biura nieruchomości pojechaliśmy jego rozpadającym się autem w poszukiwaniu
pick-up’a. Znaleźliśmy w końcu samochód ze skrzynkami, wiszącą wagą i kilkoma
przenośnymi lodówkami. Wybór był nad wyraz szeroki, a świeżość produktów bez
zastrzeżeń. Oczywiście chodziło głównie o warzywa i owoce, ale i szynkę
kupiłem. Na lunch idziemy do jedynej knajpki na Lion Fish, rybę, której nie
łowimy, to skrzydlica z jadowitymi kolcami. Podobno pyszna.
Sto
dolarów USA udało nam się wymienić w klubie nurkowym. Na nasze pytanie o
polowania podwodne powiedziano nam, że jesteśmy na terenie parku i takowe jest
wykluczone. Zabawne, w biurze „no problem” powiedziano, że langusty i koncze
nie, ale ryby: no problem. Po lunchu pójdziemy do biura parku położonego przy
boisku do suckerra (piłka nożna) i się okaże.
sobota, 17 maja 2014
Obiad
w knajpce był zacny choć czekaliśmy na niego godzinę sącząc z wolna piwo. Ja
zamówiłem specjalność zakładu Lion Fish we wiórkach kokosowych, Beatka ceviche,
a Moana naleśniki – wszystko z tą samą rybą. Dobrze się stało, że zamówione na
przystawkę guacamole od razu trafiły na stół. Dobrze też, że polują na Lion
Fish, zakałę większości raf. Na Bahamach można nawet otrzymać darmowy sprzęt do
ich połowu w postaci lancy i ochronnej rękawicy. Coś zostało zaburzone poprzez
nadmierne połowy lub może zanieczyszczenie i element limitujący populację tych
ryb zniknął są więc wszędzie w nadmiarze. Na nieszczęście dla siebie są
rzeczywiście pyszne i nowy element w postaci patelni ograniczy ich nadmiar, nie
mówiąc o ich pewności siebie z powodu jadowitych kolców – są łatwe do
ustrzelenia lancą.
Zadowoleni
i pękający z powodu wielkości porcji poszliśmy do siedziby Parku Xcalak.
Rzeczywiście park jest, zakaz połowu też, jedynie miejscowi na własne potrzeby
mogą łowić na wędkę. Idąc na rafę powinniśmy zapłacić 56 Peso (5 USD) od osoby
i dostać na rękę opaskę. Byliśmy, nikt się nie pojawił – motorówka parkowa stoi
w mule.
Przeszliśmy
wracając różnymi zaułkami miasteczka, biednego nad wyraz, choć w biedzie
zróżnicowanego. Zawsze spoglądając na takie skupiska ludzkie nasuwa się to samo
pytanie – z czego ci ludzie tu żyją? Turystów tu niewielu (poznaliśmy młodych
Austriaków śpiących w hamakach w bungalowach na plaży (czytaj budach z sklejki)
i nic się nie dzieje. Jak w wielu takich miejscach życie toczy się pod egidą
wymiany serwisów, a to ktoś benzyną handluje, drugi busikiem wozi do miasta,
inny spawa.
Zapowiadanej
na wieczór nawałnicy nie było. Nie ma też Internetu i tekst ten musi poczekać
na opublikowanie.
Będąc
skazani na stanie zajmujemy się jak umiemy, Moana z braku plaży buduje zamki z
piasku na pokładzie nurkując dwa metry po piasek na dnie, prowadzi sklep,
nieustająco też czytamy.
Niedziela, 18 maja 2014
Czas
leci zbyt szybko, a my tracimy go na czekaniu. Z tego powodu jest nerwowo,
wczoraj doszła do tego fatalna pogoda, deszcz i silny wiatr powodujący
wzburzone morze, na dodatek prognozy też nie były najlepsze. Puszczają nam
nerwy też z innych przyczyn, mamy wyciek płynu chłodniczego z wewnętrznego
obwodu w lewym silniku. Za nic nie mogę znaleźć miejsca, z którego kapie. Kapie
też pompa obiegowa wody morskiej chłodzącej prawy silnik, to jest wprawdzie
niegroźne, ale próba wymiany uszczelki może być skomplikowana, jako że jest tam
wbita nietypowa uszczelka i zapewne będzie ją bardzo trudno wyjąć. Wczoraj
wieczorem Beata w ciemnościach potrąciła kabel zasilania telewizora służącego
nam za monitor do oglądania filmów i wyrwała z niego gniazdo. Czy dam radę
wlutować je z powrotem? Komputer natomiast przestał reagować na swoje gniazdo
HDMI i nie przekazuje obrazu do telewizora, nawet po przeinstalowaniu
sterownika. Negatywna lawina.
Dziś
jest lepiej, wbrew prognozie obudziło nas słońce i natychmiast ruszyliśmy.
Przejście przez pass w rafie było dziecinną igraszką, raz - mieliśmy nasz ślad
z wejścia, dwa - pokrywające się dwie wieże na lądzie były świetnie widoczne i
pokazywały wyjście. Morze ma swoją falę posztormową, ale jest okrągła i nie
boli, wręcz jest piękne z tym swoim głębokim oddechem i zachwyca nas. Z
początku wiała poranna bryza od lądu i szliśmy szybko tylko na żaglach, ale
wraz z idącym w górę słońcem wiatr osłabł i podpieramy się jednym, tym mniej
cieknącym, silnikiem. Oczywiście nie jestem zadziwiony, że są problemy, wręcz
odetchnąłem z ulgą, coś za długo wszystko działało bez zarzutu.
Do
zrobienia mamy 35 mil
do Banco Chincherro, atolu o którym wspominałem. Ma być pięknie - zobaczymy.
Wczoraj
po południu pojechaliśmy jeszcze do miasteczka, wyrzuciliśmy śmieci (co często
jest problemem) i kupiliśmy parę drobiazgów. Długo też rozmawialiśmy w
restauracji o Lion Fish z synem restauratorki mówiącym przyzwoicie po angielsku,
który polując zaopatruje w ryby matkę. Dużo też dowiedzieliśmy się od jego
babki mówiącej po angielsku normalnie, jako że jest Belizyjką z San Pedro. Miło
sobie tak pogwarzyć z miejscowymi, poznać ich życie i opinie.
Skończyłem
wreszcie moją książkę, tomiszcze wielkie. Polecam wielce. Choć „1493 Świat po
Kolumbie” Charles’a C. Mann’a wygląda jak praca doktorska, czyli zwykle
kompletnie bezużyteczny zlepek innych prac doktorskich z wielką na końcu o nich
bibliografią (w tym wypadku bardzo wielką) to połączenie wszystkich zawartych w
książce informacji w ciągłość konsekwencji historycznych wymagało, aby
zaciekawić czytelnika, niebywałej pracy intelektualnej i pomysłów narracji,.
Przedstawienie niewyobrażalnych (no bo nigdy się nad tym na co dzień nie
zastanawiamy) następstw odkrycia przez
Kolumba Ameryki, a co za tym idzie nowej drogi do Chin, największej potęgi
tamtych czasów, nie było łatwe. Tym bardziej, że utrudnieniem był absolutnie
szeroki wachlarz dziedzin światowego jestestwa, które to „odkrycie” (w
cudzysłowie, przecież nowy świat istniał, Kolumb tylko dla Europejczyka go
odkrył) miało bezpośredni i wręcz natychmiastowy wpływ na naturalne składniki
globu związane z botaniką, zoologią czy biologią, jak i aspektem związanym z
człowiekiem czyli mieszaniem się ras, rozprzestrzenianiem chorób czy handlu.
Autor pozostawia wiele niedopowiedzeń, z jednej strony pokazuje jak chciwość
ludzka demolowała i demoluje planetę, a będąc głównym motorem działania
człowieka powoduje nieustający pościg za nowym i za więcej. Z drugiej strony
widać jak człowiek nie do końca jest szczęśliwy w tym coraz szybciej
zmieniającym się świecie i ucieka na swoje małe poletko, czy to na działkę, w gwarę,
ubiór, czy w końcu jakąś tam formę religii. Jedno tylko jest pewne, że
intelektu nam ludziom nie starcza aby przewidzieć konsekwencje swoich działań w
globalnym ich znaczeniu. A te konsekwencje są, coraz szybciej się
rozprzestrzeniają i wpływają na nasz świat.
poniedziałek, 19 maja 2014
Oczywiście
wczoraj prognoza wystrychnęła nas na dudków. Wiatr zamiast być
południowo-wschodni był północno-wschodni, prosto w gębę. Na koniec jeszcze
przyśpieszył i jeden silnik nie wystarczał.
Przy
Cayo Norte stała na boi jedna kanadyjska łódka, która przypłynęła z Kuby, my
zajęliśmy drugą boję. Po chwili pojawili się wojskowi z kałachami, dwóch wlazło
w buciorach na Bubu sprawdzić dokumenty. Pogaworzyliśmy chwilę, papiery
sprawdzili i starym już zwyczajem kopii protokołu nie zostawili. Zachwycali się
Moaną, która skakała cały czas z pokładu i nurkowała w kryształowej wodzie. Po
odejściu wojskowej łodzi i my ruszyliśmy na eksplorację okolicy, głównie
sprawdzić trzymanie boi. Całe szczęście, że takowe zrobili, dno tutaj to gładka
skała gdzieniegdzie przysypana cieniutką warstewką piasku, idealne aby kotwica
nie trzymała.
Dzień ten jednak pozostanie w naszej
pamięci na zawsze. Kiedy płynęliśmy jeszcze zupełnie gładką wodą nagle coś mi
mignęło daleko. Wieloryb krzyknąłem. Dziewczyny szybko znalazły się przy mnie
wypatrując ruchu na wodzie. Jest płetwa, to delfiny! No nie możliwe! To jakieś
kolosy i jest ich pełno! O! Płyną w naszą stronę!
Po chwili już były przy Bubu, kolosy o
długości 4,50 metra ,
z innymi pyskami, takimi płaskimi, a nie wydłużonymi jakie wszyscy znamy.
Przetaczały się te olbrzymie cielska tuż przed dziobami pryskając na nas wodą
przy oddychaniu i czasami uderzając w kadłuby z hukiem, że aż nas podrzucało.
Przeżycie jakich mało, zwłaszcza, że widać było jak na nas zerkają, stojących i
wymachujących z radością. Co więcej słychać było ich śpiew! Po raz pierwszy w
życiu usłyszeliśmy śpiew delfinów.
Zabawa trwała dość długo, bo pojawiały
się coraz to nowe sztuki, ale widać było, że nie jest im łatwo dorównać
prędkości Bubu, nie były to te zwinne maluszki, które się z nami zazwyczaj
bawią. Po chwili zostały w tyle, a my szybko wyjęliśmy wędki. Na to one
zareagowały zabawnie, wyskakując nad wodę, a przede wszystkim stając na ogonie
nad wodą. Zdumiewające to było i piękne. Potowarzyszyły nam jeszcze z daleka
przez chwilę, po czym poszły w swoją stronę. Dla tych chwil watro było całą tę
podróż odbyć.
Poniedziałek, 19 maja 2014
Kiedy
wstaliśmy po Kanadyjczykach śladu już nie było. Przeczekaliśmy deszczowy
poranek i zaraz po lunchu, przy pierwszych promieniach słońca popłynęliśmy
aneksem na rafę. Falowało wprawdzie mocno, ale woda była nadzwyczaj
przejrzysta, a rafa kolorowa bogata w ryby. Miejsce, które wybraliśmy wybrały
również rekiny wąsate, które polegiwały pod okrągłymi koralowcami ciesząc się
dobrze natlenioną wodą dzięki załamującym się nieopodal falom. Nasza obecność
przeszkadzała jednemu z nich, który podpłynął w moją stronę i ostentacyjnie
minął mnie o pół metra. A może była to tylko ciekawość?
ŻYCIE NA RAFIE BOGATE W REKINY WĄSATE
ŻYCIE NA RAFIE BOGATE W REKINY WĄSATE
Popływaliśmy
prawie godzinę napawając się podwodnym życiem i langustami zerkającymi na nas
spod korali. Po tylu latach czujemy się na rafie świetnie, zawsze jest coś
interesującego do zobaczenia i sprawdzenia w naszym katalogu, choć znakomitą
większość ryb już znamy, szkoda, że tylko po angielsku. Z rafy popłynęliśmy na
plażę. Duże to słowo, ale piasku wystarczyło aby Moana coś tam budowała, trochę
też pospacerowaliśmy. Było jednak wściekle gorąco, a woda wcale nie chłodziła.
Na szczęście tym razem żadne owady nas nie gnębiły.
Nie
da się ukryć, że ostatnio plażami nie jesteśmy rozpieszczani, może będzie
lepiej na północy Jukatanu.
Wtorek, 20 maja 2014 (czarny wtorek!)
Kiedy
po pobudce zobaczyliśmy idące na nas czarne chmury postanowiliśmy natychmiast
uciekać. Wiatr był wschodni, co przy naszej drodze na północ dobrze wróżyło.
Dobrze też wróżył pas jasnego nieba w kierunku naszej drogi – ewidentnie pas
burzowy szedł równolegle i mogliśmy spod niego uciec. Ruszyliśmy na silnikach,
potem dodaliśmy foka, aby w końcu postawić grota na pierwszym refie. Wiało
około 20 węzłów i kiedy wyszliśmy już spod chmur podnieśliśmy go do końca. Nad
nami pojawiło się słońce i już się z gąską witał, kiedy poza pasem burzowym wiatr
zmienił kierunek na północno-wschodni i przyśpieszył.
Morze
zrobiło się koszmarne, nie dlatego, że wiało momentami 30 węzłów, ale dlatego,
że my szliśmy ich 9 i to pod fale przychodzące z dwóch kierunków. Oczywiście
nasza prędkość po wodzie nie wynosiła 9, a nawet momentami 9,5 węzła, to była
prędkość po dnie pokazana przez GPS, nasz wskaźnik po wodzie pokazywał 7.
Oznaczało to, że pomaga nam prąd o prędkości ponad 2 węzły. Wiedzieliśmy, że tu
taki jest i to nas cieszyło, więcej miał nawet osiągnąć 3 węzły - to odnoga
kreującego się tu Golfstromu. Natomiast idąca z taką prędkością masa wodna brew
silnemu wiatrowi tworzy niewyobrażalny wodny bałagan i gotujący się kocioł.
Mimo
wiary w naszą łódkę i znajomość jej możliwości Beacie puściły nerwy i ogarnął
ją strach. Co najgorsze nie było gdzie uciekać, na całej długości wybrzeża nie
było przejścia przez rafę, za którą można by się schować płynąc z wiatrem.
Pierwszym takim miejscem było właśnie to do którego płynęliśmy, odległe o 35 mil . Cztery godziny i
trochę koszmaru.
Moana
skarżyła się na chorobę morską i podsypiała w kokpicie, my też nie czuliśmy się
najlepiej w tej beczce nie do śmiechu. Jakoś dotrwaliśmy do lunchu, który
składał się z kanapek, pierwszy taki od niepamiętnych czasów. Pojawił się ląd z
cyplem i latarnią – Punta Herrero. Dla nas Horroro - wyczytaliśmy, że należy to
miejsce omijać jak najszerszym łukiem, morze obok tego cypla jest
nieprzewidywalne. Zalecano milę do półtorej. Wiało coraz mocniej, przezornie
byliśmy już na drugim refie i do połowy zwiniętym foku.
Kto
miał chorobę morską to wie, że pole marzeń zawęża się wtedy tylko do jednego –
aby to się wreszcie skończyło. Nasze marzenie bez choroby też już od kilku
godzin było to samo.
Byliśmy
dwie mile od cypla i powoli wchodziliśmy w koszmar w koszmarze, nie mając
żadnej ucieczki. Prąd przyśpieszył do 3 węzłów, woda zrobiła się gotująca, a my
nie mogliśmy odejść w morze – pod wiatr i fale się nie da. Fale i tak były
czasami czterometrowe, ale teraz wyskakiwały w górę szpiczaście. Przejąłem ster
od autopilota i próbowałem jakoś się ustosunkowywać do tego co widzę. Pojawiła
się na echosondzie głębokość, 35
metrów . (poniżej 200 metrów pokazuje
zero). Wszystko stało się jasne, płynąca z wielką prędkością (5km/h) kolosalna
masa wody nagle spotyka podwodną barierę i musi ja ominąć, idzie więc w bok i w
górę jeszcze przyśpieszając, wyzwala w ten sposób fale, które napotykając silny
wiatr przeciwny cudują. I wtedy zaterkotała wędka. No tego jeszcze brakowało,
rzuciła Beata.
Włączyłem
jednak autopilota i szybko zacząłem skręcać, aby w przypływie adrenaliny
zapomnieć o piekle wokół i mieć tylko jeden cel – kolację, nasze zapasy
mięsno-rybne były równe zeru czyli zamrażalnik pusty. No i wyjąłem tuńczyka,
który wylądował w podbieraku Beaty. Ucieszyliśmy się relatywnie. Wróciłem za
ster i zobaczyłem daleko przed nami inny kolor morza, już bez białych grzyw
wszędzie. Kiedy wpłynęliśmy w tą strefę, nagle wyskakujące fale zniknęły, morze
zrobiło się przyjazne - prąd zniknął. Takie dziwy natury.
Popłynęliśmy
jeszcze trzy mile wzdłuż rafy aby skręcić w szeroki pass i wejść do zatoki,
płynąc po której dokończyliśmy lunch pożerając kapuśniak. Jeszcze raz
zaterkotała wędka, tym razem rekin był szybszy i wyjęliśmy tylko połowę małej
makreli. Tak czy siak rybę na grilla, carpaccio i w zalewie mamy!
Z
ulgą rzuciliśmy kotwicę, ja wziąłem się do filetowania, Beatka sprzątania
wszechobecnej soli. Uff. No nie chce się pływać po czymś takim. Beatka
kategorycznie odmawia pływania pod fale. Ciekawe, przed nami na północ od Kuby
główny nurt Golfstromu z przeciwną mu dominantą pasatów. Jakoś to będzie. Najgorsze jednak jest to, że
zaczynamy się spieszyć, a tego nie lubimy będąc uzależnieni od pogody. Sześć
nocy i dni płynęliśmy dogodnie z Bahamów korzystając z pasatów i mając je w
plecy, teraz musimy zapłacić tego cenę wracając.
Standardowa
prognoza pogody wygląda tak: wiatry słabe, umiarkowane, okresami porywiste z
kierunków zmiennych. Żeby napisać to zdanie trzeba studiować 5 lat. Najlepiej
nie meteorologię, a politologię.
Środa, 21 maja 2014
Mimo
żywej traumy jednak zaraz po kawie wyszliśmy w morze. Wiatr z kierunku 110, z
lekka więc południowy, utwierdził nas w decyzji, jak i dystans zaledwie 25 mil do przebycia.
Przejście przez pass w rafie było mniej sportowe niż się spodziewaliśmy, a moje
obliczenia kątów poprawne, więc przeszliśmy jednym halsem. Potem było już
lepiej, zjedliśmy nawet normalny lunch choć fala była spora, a my – jak zwykle
- szliśmy pod nią. Trzeba było korygować dryf łódki idąc wzdłuż wybrzeża.
Znowu
trafił się cypel z kotłem, ale jakby mniejszym i znów złapały się w nim ryby.
Zajmowaliśmy
się więc głównie sprzątaniem łódki z rybiej krwi, łowieniem i filetowaniem. Dwa
tuńczyki, Mahi Mahi (dorada koryfeńska) załatwiły nam posiłki na dwa do trzech
dni, a dwie barakudy wróciły do swojego środowiska naturalnego. Mimo, że te
ostatnie są pyszne i podobno je tu jedzą, nam został ciągle lęk przed
ciguaterią. W każdym razie niezły był rezultat jak na pięć godzin płynięcia.
Przed
trzecią rzuciliśmy kotwicę zaraz za rafą zatoki Wniebowstąpienia (Bahia de la
Ascencion) i po szybkiej decyzji popłynęliśmy na nią aneksem. Ryb było w bród,
nic tylko strzelać z kuszy, ale z powodu pełnej lodówki nam strzelać nie kazano
i kusza została na Bubu.
Wracaliśmy
ciągnąc aneks w stronę Bubu i obserwowaliśmy podwodny świat, zerkające na nas,
chronione chwilowo langusty i Moanę, która przepłynęła kilometr radując się
cały czas i fikając w wodzie. To naprawdę jest wodny stworek.
Po
powrocie wziąłem się za silniki. Pompę rozebrałem na kawałki, bez problemu
wybiłem starą wciśniętą na siłę za dużą uszczelkę i po wyczyszczeniu
wszystkiego, założeniu nowej, nasmarowaniu turbiny złożyłem do kupy i
założyłem. Silnik ruszył, woda chłodząca lała się tylko na zewnątrz, w środku
było sucho. Dobra robota. Usmarowany przeszedłem więc do drugiego silnika.
Studiowanie schematów budowy i rozłożonych na części elementów przydało się (to
katalog gruby na 500 stron i ciężki 3 kg ), przeglądając po kolei cały obwód wody
chłodzącej natrafiłem na jednym wężu na pęknięty zacisk. Nie było tego widać,
dopiero sprawdzając ręką poczułem, że jest luźny – nierdzewka przerdzewiała.
Wymieniłem na nowy, ale już nie sprawdzałem czy silnik cieknie, tak czy siak
jutro samo się sprawdzi. Jeśli będzie sucho znów mamy dwa normalnie pracujące
silniki. Pewnie tylko na chwilę.
Wieczór
przy więcej niż porywistym wietrze (30 węzłów) nie wróżył nic dobrego na dzień
następny. Spędziliśmy go grając z Moaną w karty i chińczyka, potem sami w
Scrabble. Kiedy kładliśmy się wiało dalej tak samo z kierunku wschodniego. A Koryfena
była paluszki lizać. Wina kupionego w listopadzie w USA mamy jeszcze na 8 dni.
Znaczy to, że przez 180 dni, pijąc ponad litr wina dziennie, poszło go 220 litrów . W ten sposób
przepuszczając je przez organizm odciążyliśmy łódkę o te 220 kilogramów .
Będzie lżej wracać. Piwa wystarczy jeszcze na trzy tygodnie.
Czwartek, 22 maj 2014
Brak
wiedzy pogodowej trochę przeszkadza. Jest siódma rano, wszyscy śpią, a ja
myślę. Płynąć – nie płynąć? Wiatr jest wschodni równo 90 stopni, siła 21
węzłów. Przed nami 35 mil
do Puerto Aventuras, prawie na północ. To „prawie” jest właśnie moim dylematem.
Kierunek do Puerto to 15 stopni czyli lekko na wschód, ale trzeba dodać jeszcze
15 stopni na dryf co daje razem 30 stopni. Dodać należy do tego 60 stopni od
linii dziób-rufa, tyle ile trzeba aby żagle pracowały i Bubu chciała iść do
przodu. Dodając 30 i 60 otrzymujemy 90 stopni, czyli na styk z kierunkiem
wiatru. Znaczy, że znów będzie pod fale i choć prąd ma pomagać oznacza to minimum
6 godzin katorgi. Co robić? Zrobię kawę.
Nie
płyniemy, pozostawiłem decyzję Beacie i ona tak wybrała. I słusznie, też nie
miałem ochoty. Ale się zgadzamy!
Zostając
dzień przy rafie postanowiliśmy popłynąć do miasteczka położonego po drugiej
stronie wody, milę od nas. Pognaliśmy aneksem, skacząc po falach i omijając
płycizny na których załamywały się spore fale. Aneks zostawiliśmy przy
rozpadającym się pomoście pustawego
hoteliku z bungalowami i udaliśmy się do sklepiku. Wioska z drogą piaskową,
kilka domów i restauracji dla turystów, trochę lepiej jak w Xcalak. W sklepiku
zaopatrzenie było prymitywne, ale gorące bułeczki, szynka, warzywa i owoce nas
zadowoliły. Z Internetu skorzystaliśmy w hoteliku (100 Peso za godzinę czyli 8
USD) biorąc głównie pogodę i informując wszystkich przez Bartka, że z nami ok.
Wiatr ma wreszcie słabnąć.
Po
lunchu cudo (zupa rybna, ciepłe bułeczki z szynką, ryba z cytryny z wasabi i
gingerem, sałatka grecka) znów wsiedliśmy do aneksu. Podczas gdy jedliśmy
nieopodal przy rafie pojawiło się dwadzieścia motorówek z turystami, zacumowali
do boi i ludzie poszli do wody. Coś tam
musi być, może żółwie lub oswojone płaszczki, powiedzieliśmy sobie, więc jak
tylko ferajna odpłynęła (dziwnie szybko) pognaliśmy w to miejsce. O jakie było
rozczarowanie, woda mętna, rafa słaba, fale wysokie. Już wiedzieliśmy czemu tak
szybko odpłynęli. Wróciliśmy na rafę przed Bubu aby z niej spłynąć z prądem do
domu. Jedynie płaszczka tygrysia zrobiła nam frajdę, woda i u nas była mętna.
Odpoczywając
od morza obserwujemy wiatromierz z nadzieją, że wiatr osłabnie i morze siądzie
trochę aby jutro płynąć bardziej komfortowo. Wieje jednak ciągle 19-20 węzłów,
ale przez to mamy za dużo prądu – robimy więc odsalarką wodę.
piątek, 23 maja 2014
Wyszliśmy
o ósmej rano. Po wietrznej nocy morze jest nieustająco rozszalałe, ale bardziej
przyjazne, da się wytrzymać. Mijamy Punta Zamach. Mamy nadzieję, że żadnego
zamachu na nas nie szykuje jak wszystkie poprzednie cyple. Przed nami 44 mile rodeo, tak trochę
to czujemy.
Najgorsze
jest to, że przy takiej fali nie można skupić się na niczym, na czytaniu na
przykład. Gapi się więc człowiek tępo i dopiero jak coś się zdarzy to reaguje.
O! Spadł grill ze stołu do kokpitu. Czarny,
tłusty pył jest wszędzie, sprzątanie trwało pół godziny, ot i czas jakoś leci.
Trudno
też się je kiedy tak buja, ale głód jest silniejszy, a tym bardziej perspektywa
rozkoszy jedzenia. Po trzech piwach wraca też ochota do życia.
Mamy
już pełne brzuszki, Moana zjadła złowionego ostatnio tuńczyka z makaronem i
kukurydzą, do mety czyli Mariny Aventuras zostało 17 mil . Ludzki dystans. Mamy
tylko nadzieję, że to nie będzie prawdziwe aventuras, jako że wejście jest trudne
i kilka jachtów rocznie kończy tam na skałach swoją podróż.
27 maja 2014
Katujemy
się. Wczoraj o 13h00 opuściliśmy definitywnie Meksyk po dziesięciodniowym
nielegalnym w nim pobycie. Znaczy pobyt z początku był legalny, port wejściowy
Xcalak okazał się już nie wejściowym, potem snuliśmy się wzdłuż wybrzeża gdzie
nie było nic, aż do Mariny Avanturas, w której mogliśmy zrobić oficjalne
wejście. To dość skomplikowana i kosztowna procedura (200 USD) jak poinformował
nas szef mariny, trzeba wziąć agenta, on wyśle dokumenty na wyspę Cozumel,
gdzie są najbliższe serwisy. Ale czy wy tam właśnie nie płyniecie? W zasadzie
tak, odpowiadamy, ale musimy wziąć paliwo, jest piątek. Ok., możecie zostać do
niedzieli, no dobra poniedziałku rano, ale jak by się ktoś pytał was tu nie
było!
Kiedy
wczoraj Beata płaciła za paliwo i marinę pozbywając się wszystkich Peso, szef mariny
tylko się uśmiechnął. W międzyczasie odeszła nam ochota na odradzaną przez
innych żeglarzy wizytę na wyspie Cozumel, a meteo wskazywało na możliwość
płynięcia na Florydę, może nie ze sprzyjającymi wiatrami, ale wystarczająco
słabymi aby nie przeszkadzały. Wyszliśmy więc na morze i ciągle na żółtej
fladze (wolnego przejazdu) popłynęliśmy w siną dal pozostawiając nasze
paszporty wolne od meksykańskich stempli i kilka setek dolarów więcej w
portfelu dzięki nieuiszczeniu niepotrzebnych opłat.
Żółta
flaga powiewająca obowiązkowo pod salingiem jachtów wpływających do nowego
kraju jest dziś informacyjna i świadczy o tym, że łódka i jej załoga nie
zrobiła odprawy. Do odprawy potrzebne są paszporty, dokumenty łódki i Clearence
out, w krajach latynoskich zwane Zarpe. Jest to dokument wystawiany przy
opuszczeniu kraju poprzedniego. Ten ostatni zostaje zabrany po wpłynięciu, a
wystawiany jest nowy przy wypłynięciu, i tak w kółko. Żółta flaga (Q), o której
pisałem, dawniej była flagą kwarantanny. Obwieszczała, że na statku panuje
żółta febra (stąd żółty kolor) i prosi się o wolny przejazd właśnie.
Jest
poranek, Moana właśnie wstała po świetnej (dla niej) nocy, znajdujemy się
dokładnie w połowie drogi pomiędzy
Meksykiem i Kubą, pomiędzy stada statków płynących tym przesmykiem. Idziemy za
bardzo na północ pchani przez silny Golfstrom, pod niewielką falę i ostro na
wiatr. Wolnym krokiem będziemy wychodzić z głównego nurtu, mamy wiec nadzieję,
że odbijemy na wschód, gdzie znajdziemy jutro znów główny nurt prądu pomiędzy
południem Florydy a Kubą, który po świrowaniu w Zatoce Meksykańskiej obiera
kierunek na wschód.
GOLFSTROM
- JEGO KIERUNEK I PRĘDKOŚĆ, WIDAĆ ŚWIROWANIE POMIĘDZY JUKATANEM FLORYDĄ I KUBĄ.
POMARANCZ TO 4 WĘZŁY.
Wędrówka
wzdłuż karaibskiego wybrzeża Meksyku była najbardziej nieprzyjemną częścią
całej naszej siedmioletniej podróży. Wybrzeże jest morsko trudne ze względu na
silny prąd, niezbyt atrakcyjne i odcięte ciągłą rafą od wybrzeża, a fale i
wiatr były cały czas niesprzyjające, i to mimo oczekiwań na lepsze czasy. W
czasie tych oczekiwań rzeczywiście powiało nudą (cieszymy się z każdego wpisu,
znaczą one, że nawet osoby niezbyt nam przychylne też czytają nasz blog) i cieszyliśmy się na pobyt w marinie Puerto
Aventuras, licząc na zwiedzenie okolicy.
Wejście
do mariny było rzeczywiście trudne. Po wielokrotnych próbach skomunikowania się
z mariną, która usilnie przerzucała nas na kanał nieodbierany przez nasze
europejskie radio, otrzymaliśmy w końcu informację, że niedawno zrobiono namiar
wejściowy, dwa żółte stalowe słupy, które trzeba trzymać cały czas w linii
podczas wejścia, na pełnym gazie, aby nie dać się zepchnąć na skały bocznemu,
bardzo silnemu prądowi. Dla nas pełny gaz znany jest tylko z nazwy, nasze dwa
27 CV silniki nawet na bardzo wysokich obrotach nie mają zbyt wiele mocy aby
pchać naszą siedmiotonową łódkę. Szedłem więc prawie bokiem, dziobami do skał
odległych o kilka metrów co przyprawiało Beatę o stany lękowo-paniczne, aż w
końcu weszliśmy w kanał portowy i jadąc już prosto na namiar spostrzegliśmy
kapitana portu, który podjechał motorem. Trzeba było dać więcej gazu,
powiedział z uśmiechem. Żartowniś.
Marina
była prima sort. W zasadzie marina to tylko dodatek do wielkiego zespołu
mieszkaniowego dla bogatych – wśród zieleni ukrywały się dwu, trzy piętrowe
domy z apartamentami, przed każdym z nich był basenik, a woda w kanałach
krystaliczna. Było sporo jachtów mieszkańców, katamaranów wożących turystów i
nurków oraz kilka miejsc dla jednostek tranzytowych. Na środku przestrzeni
wodnej znajdował się ośrodek tresury delfinów, w basenie pływały też manaty.
Wszystkie inne niezbędne do luksusu dodatki również zapewniono - golf, korty,
butiki i restauracje. Obok był też ośrodek hotelowy z basenami i plażą.
Panowała cisza, którą zaburzał tylko
śpiew ptaków, taki dyskretny urok …. Jedynym felerem był brak Internetu, takowy
był jedynie w biurze mariny. Rejestrując się w marinie wypożyczyliśmy od razu na
dwa dni samochód.
Szybkie
zakupy w pobliskim świetnie zaopatrzonym hipermarkecie też bardzo nas
zadowoliły. Dobre wino, przepyszne steki
i sery pleśniowe zapewniły powrót do cywilizacji.
W
sobotni poranek, obudzeni śpiewem ptaków, zaraz po kawie, pojechaliśmy na
południe, do Tulum - to jedyne spore założenie urbanistyczne Majów położone nad
samym morzem.
Rzeczywiście
warto było pospacerować wśród ruin otoczonych murem, wewnątrz którego mieszkali
możni tamtego świata. Wokół naszej mariny też jest mur odgradzający – nic się
nie zmieniło.
Ciekawy
był pałac główny, od strony morza miał przyporę z otworami po każdej stronie.
Kąt ścian przypory sprawiał, że kiedy przez otwory widać było światło ogniska
czy lamp, to nie będąc w osi obydwu któreś z nich znikało. Oba widać było tylko
w przejściu przez rafę – był to właśnie ich namiar. Pospacerowaliśmy po
całości, Moana pogoniła wszechobecne iguany i udaliśmy się do poleconej nam
restauracji na owoce morza.
Tłum
w knajpce potwierdził polecenie, Moana i ja zachwycaliśmy się ośmiornicami, a
Beata kalmarami.
(Minęła
pierwsza doba płynięcia, zrobiliśmy 146 mil )
Najedzeni,
pojechaliśmy w głąb lądu zwiedzić „cenote” Misterio Maya. Nazwa nie hiszpańska,
prawdopodobnie z majowskiego - xenote, oznacza miejsce gdzie jest woda w
dziurze zazwyczaj rodzaj jeziorka-studni. Meksyk, a szczególnie Jukatan, słyną
z dużej ilości tego typu atrakcji naturalnych, w większości przeznaczonych dla
nurków, którzy z butlami schodzą głęboko w korytarze podwodnych grot. Dla nas celem
wyprawy było przepłynięcie odcinka podziemnej rzeki, która rozciąga się na
setki kilometrów.
Przeżycie
było niesamowite, weszliśmy do kryształowej wody w wielkiej grocie i
popłynęliśmy w korytarz. W wodzie było sporo rybek, a nad nią i naszymi głowami
latały nietoperze. Robiło się coraz ciemniej, a po chwili płynęliśmy już w
kompletnych ciemnościach mając jedynie podwodne latarki jako źródła światła.
Oglądaliśmy stalaktyty i stalagmity, kolumny oraz młode twory pełne
błyszczących kryształków mieniących się w smugach naszych świateł. Miejscami
woda była głęboka, ale czasami widzieliśmy pod nami dno, które wywyższało się
na tyle, że mogliśmy iść schylając miejscami głowy aby nie uszkodzić i siebie i
pionowych krystalicznych narośli. Na koniec dopłynęliśmy do wielkiej Sali, z
sufitu której opadały korzenie drzew żyjących dzięki tej zdolności. Drzewa te
są w stanie przebić się przez skaliste sklepienie, spuścić korzenne pnącza aż
do wody i tam zawiązać podwodną wiszącą kulę z której czerpią wodę nie
dotykając przy tym dna. Imponujące.
Robiło
się coraz zimniej, bez słońca stała temperatura wody 24 stopni po godzinie
prowokuje szczękanie zębami. Ruszyliśmy w drogę powrotną bez przystanków by jak
najszybciej znaleźć się w promieniach słońca. Moana dzielnie płynęła, ku
zdziwieniu młodej pary Amerykanów z Nowego Orleanu, jedynych naszych współzwiedzaczy,
którzy też jako jedyni założyli kapoki. Było świetnie.
W
drodze powrotnej, już sami, zatrzymaliśmy się przy innym cenote, okrągłym
jeziorku w dżungli aby popływać w słońcu. Znów kryształowa, pełna rybek woda
urzekała, a podpływając do skalnych
krawędzi otwierały się pod nimi nieopisanej urody zakamarki i głębie znikające
gdzieś w nieznane. Jedynie popołudniowe słońce wpadające pod kątem oświetlało
te głębokie kolorowe cuda. Dech zapierało.
Szczęśliwi
ruszyliśmy w drogę powrotną, nie był to jednak koniec dnia. Wiedzieliśmy, że
wybrzeże stanu Quintana Roo jest miejscem corocznego składania jaj przez
żółwie. Już w Tulum, na terenie świątyni Majów widzieliśmy ogrodzoną kolorową
taśmą plażyczkę i ślady żółwia wychodzące z wody aż do zasypanej dziury i z powrotem.
Na wielu plażach tego regionu jest ich pełno, a władze i już teraz mieszkańcy
dbają aby jaj nie wykradano. Oczywiście w krajach azjatyckich funkcjonują
ciągle te same wierzenia-bzdury, podobnie jak z płetwą rekina wierzy się, że
jaja żółwi pomagają członkowi w staniu. Chyba w staniu na baczność członkom
partii.
Zatrzymaliśmy
się więc przy plaży w Akumal znanej z obecności żółwi. No i oczywiście były. W
maskach i fajkach popłynęliśmy aby obserwować jak skubią trawę, zapewne ich
przysmak, jako, że identyczną skubały w Tobago Cay’s, gdzie też były w
nadmiarze. Tu jednak były wielkie, niektóre z przyklejonymi rybami z
przyssawkami – remorami. Zabawa był przednia, Moana nurkowała do nich aby
popatrzeć z bliska, a te przyzwyczajone zapewne do nieagresywnych turystów, nic
sobie z tego nie robiły. Inną atrakcją dla turystów były płaszczki, ale my
widzieliśmy ich już tyle.
Dzień
był fantastyczny.
W
niedzielę rano, ruszyliśmy w kierunku północnym do Cancun. W drodze jednak
doszliśmy do wniosku, że takie miejsca wypełnione turystami i hotelami przy
plaży nie są naszą miłością i odbiliśmy w głąb lądu aby autostradą pojechać do
odległego o 200
kilometrów Chichen Itza.
Nad
autostradą przejechaliśmy i to była jedyna nasza z nią styczność. Nigdzie nie
było na nią wjazdu, jeden jedyny był jeszcze w budowie. Z oznaczeniami też było
krucho. Jechaliśmy więc w nieskończoność wioskami i miasteczkami, żółwim
lądowym tempem (w wodzie żółwie są szybkie i zwinne) przystając na betonowych
zwalniaczach, których było pełno.
Po
drodze można było zaobserwować, że Meksyk to kraj wiecznego rozwoju, gdzie
bogactwo i cywilizacja stykają się jeszcze z biedą i trzecim światem. Kraj
kontrastów, kraj olbrzymi (cztery razy większy od Polski) zamieszkały przez
potomków majów, których szczególnie na Jukatanie wszędzie widać - tak są
rozpoznawalni. Widać też, że Polska w dwadzieścia lat zrobiła europejski skok
kangura, a była nie tak dawno na podobnym jak Meksyk etapie.
Dosnuliśmy
się w końcu w południe do ładnego kolonialnego miasteczka Valladolid, w którym
zjedliśmy lunch. Po nim Moana poszła na dmuchany plac zabaw, akurat była na
środku głównego placu niedzielna fiesta. Nie spodziewaliśmy się ile ta atrakcja
będzie nas kosztowała. Czekając na Moanę wrzuciłem bloga i pojechaliśmy do
Chichen Itza. To najważniejsze miejsce Majów do zobaczenia na Jukatanie jest imponujące.
Imponuje swoją wielkością, różnorodnością i pięknem. W zasadzie nie tylko
Majów, a i Tolteków, którzy wybudowali najważniejszy obiekt - świątynię boga
Kukulcana. Jest to piramida, na której szczyt prowadzą z czterech stron schody
w liczbie 91, a
dodając platformę na szczycie całość daje liczbę nam znaną 365. W dniach
przesilenia słońce igra z tymi schodami tworząc w marcu schodzącego (do
zasiewów) ognistego węża, który robi we wrześniu (zbiory) z drugiej strony
drogę przeciwną.
Innym
ciekawym obiektem jest Świątynia Wojowników z tysięczną kolumnadą.
Zagadką
do dziś jest boisko do gry w piłkę, której zasady nie są jeszcze do końca poznane.
Nam
się jednak śpieszyło, w drodze powrotnej chcieliśmy wejść na piramidę w Coba,
chyba największym kiedyś mieście Majów. To ostatnia piramida, na którą można
wejść i spojrzeć na okolicę. Cóż, nie działający bankomat w Chichen Itza,
zabawa Moany… spóźniliśmy się 15 minut. Dodatkowo, przez ten pośpiech, zatrzymała nas
policja, ale obeszło się oglądaniem prawa jazdy i pokiwaniem palcem. Całe
szczęście dla nas nielegalnych imigrantów przecież.
Wróciliśmy
do mariny robiąc po drodze zakupy wyjazdowe, oddaliśmy auto i tyle na widzieli.
środa, 28 maja 2014
Mija
druga doba w podróży. Noc minęła spokojnie, choć jak w poprzednią na pustym
morzu minęliśmy się ze statkiem cargo o 200 metrów . Nocą jest to
bardzo stresujące.
(Druga
doba – 140 mil ,
razem 286 mil ,
do celu, czyli Key West, zostało 115)
O
dziwo prognoza pogody się sprawdza i wiatr osłabł zmieniając kierunek na
południowo-wschodni, stabilny – dla nas korzystny. Dzięki zasłonięciu Kubą
falowanie też było znośne, spaliśmy więc spokojnie całą noc wstając na zmiany
co 20 minut. Co więcej, mimo braku księżyca było jasno, bezchmurne niebo
pozwalało gwiazdom na oświetlanie otoczenia aż po horyzont.
Wieczorem,
już po zmroku, kiedy przy zapalonym grillu leżała rozmrożona polędwica wołowa,
a na gazie gotowały się brokuły zaterkotała wędka. Zanim do niej podbiegłem
wyła już druga. I tak Beata przy jednej, ja przy drugiej powoli skręcaliśmy dwa
wielkie tuńczyki. Oczywiście była noc i nie widzieliśmy ryb, ale sposób brania
i że obie wędki wzięły razem wskazywał na ławicę tuńczyków. Byliśmy trochę ogłupiali, jak sobie
poradzimy, mając każdy swoją dużą rybę. Po kilku minutach walki przyciągnąłem
do rufy mojego tuńczyka i trzymając plecionkę, powoli aby nie zerwać,
przeniosłem rybę do zaniżenia przy drzwiach, które przygotowała Moana. Po
wlaniu rumu w skrzela pobiegłem ratować walczącą Beatę. W końcu i jej tuńczyk
wylądował w podbieraku. Uff, 2:0 dla nas. No, wędki idą do lamusa.
Wróciliśmy
do grillowania, a później jedząc zastanawialiśmy się co zrobić z taką masą
mięsa.
Po
kolacji i sprawieniu ryb, a każda z nich miała pięć kilo, zajęliśmy się
przygotowaniem potraw na następne dni. Wkładając filety do zamrażarki widać
było, że nasza wiara w połów była mizerna, albo, że głód ma wielkie oczy i
kiedy w końcu dopadliśmy cywilizowany sklep zrobiliśmy zbyt wielkie zakupy.
Przed
nami ostatnia noc płynąc. Można powiedzieć zielona noc.
Będąc
w marinie Aventuras w okienku Bubu pojawiła się karteczka FOR SALE, podobnie
jak w Internecie. Nasi prawie stuprocentowi już od roku umówieni kupcy napisali
do nas właśnie, że nie otrzymali kredytu i muszą odłożyć swoje marzenia na
później. Pech i dla nich i dla nas.
Tak
czy siak, kończy się nasza podróż na Bubu. Mamy nadzieję, że szybko znajdą się
następni chętni do realizacji swoich planów innego życia.
Jest
to też moment na refleksję i podsumowanie ostatnich siedmiu lat spędzonych w tak
odmiennych warunkach. Jest na to czas teraz, płyniemy ostatnie sto mil morzem,
kiedy to nic się nie robi. Łódka płynie sama, wokół pustka. Potem będzie
amerykański intercoastal i trzeba będzie pilnować kursu, zwracać uwagę na
wzmożony ruch na wodzie.
Parę
wspomnień więc:
Pamiętam strach kiedy siedem lat temu
zdjęliśmy cumy i odbiliśmy od naszego miejsca w marinie w Ajaccio. Przestaliśmy
wtedy przynależeć, ale ta wolność napawała mnie panicznym strachem. Patrzyłem
wtedy na stojącą Beatę przytulającą Bartka, którzy myśleli pewnie podobnie.
Pamiętam strach i rękę Beaty wsuwającą
mi do kieszeni sztormiaka nóż w czasie największego w naszej podróży sztormu
przy Minorce. Miał się ewentualnie przydać do odcięcia tratwy ratunkowej. Nie
przydał się.
Pamiętam strach przed pierwszą gotującą
się wodą przy Tangerze w czasie przejścia Gibraltaru. Później widzieliśmy taką
wodę wielokrotnie.
Pamiętam strach kiedy Beata pokazała mi
dwie kreski na próbniku ciążowym. Zaczęła się wtedy nowa, równoległa do właśnie
zaczętej, przygoda.
Pamiętam strach i suchą burzę w dniu
wypłynięcia z Mindelo na Wysapach Zielonego przylądka mając przed sobą cały
Atlantyk, a przepłyniecie którego okazało się pestką.
Pamiętam strach o Bubu kiedy na St.Vincent
wielkie fale zerwały ją z kotwicy i oparta sterami o skały walczyła o życie. I
wywalczyła – dla nas.
Pamiętam strach i determinację, kiedy z
karabinem w ręce byłem gotów zabić każdego, kto zbliżyłby się do mojej rodziny
w czasie pirackiego ataku pomiędzy Grenadą a Tobago. Nie musiałem go użyć.
Więcej strachów nie pamiętam, albo nie
były tak silne.
Pamiętam natomiast zadziwienie stojąc na
siatce z wyciągniętymi dłońmi w kierunku lejącej się lawy wulkanu Stromboli.
Powietrze parzyło.
Pamiętam pierwszą rozkosz kiedy po raz
pierwszy zaparkowaliśmy tyłem w malutkiej zatoczce na Itace. Miejsce było
samotnie zjawiskowe.
Pamiętam radość płynięcia kiedy wraz z
gośćmi wyszliśmy w morze po tygodniowym uwięzieniu na Gozo i śpiewaliśmy
piosenki Młynarskiego. Wrzeszczeliśmy raczej.
Pamiętam zadziwienie z pierwszej
koryfeny wielkości śledzia złowionej u wybrzeży Grecji. Wyglądała jak złota
rybka.
Pamiętam wyciągniętego rok później
miecznika o długości 2m10. I zjedzonego!
Pamiętam przygotowania Bubu na przyjęcie
nowego członka załogi, układanie w sypialni książek, na których miało stanąć miękkie łóżeczko
Moany. I pierwsze wychodzące z dziurki małe jej włoski.
Pamiętam całą radość jaką zaznaliśmy
będąc ze sobą, polegając na sobie i ufając. Ten czas zupełnie innego życia i
radości z niego oraz ten poświęcony Moanie, dziecku szczęśliwemu mającemu
ciągle ze sobą dwójkę kochających się rodziców, co przecież należy do rzadkości
(o czasie myślę).
Pamiętam wszystkich gości, którzy
umilili nam czas, a dzięki nam poznali kawał świata i poznali niestandardowe
dla nich życie.
Pamiętam też setki krótkotrwałych
znajomości i masę życzliwości od spotkanych ludzi.
Minęło siedem lat poznawania. Poznawania
nie tylko nowych miejsc czy krajów, poznawania również siebie samych i
nawzajem. Poznawania swoich możliwości i granic. Nabraliśmy dzięki tym latom
zupełnie innej perspektywy wartościowania rzeczy i spraw nas otaczających. Kończymy
podróż z lękiem powrotu do normalności, kochamy to nasze życie i naszą Bubu. Bardziej
jednak kochamy Moanę i choć widzimy jej szczęście, miłość do wody, notoryczną
radość z życia jakie prowadzimy, wiemy, że musi się ona socjalizować, żyć z
innymi dziećmi, iść do szkoły. Są wprawdzie rodzice, którzy kontynuują i
prowadzą domową (łódkową) edukację, ale jak się będzie czuło dziecko zbyt długo
wyrwane ze świata po powrocie do niego?
Pisząc te słowa wielokrotnie musiałem
wyjść i stanąć twarzą do wiatru aby osuszył łzy żalu. Miałem mieszkania i domy,
które lubiłem i się w nich świetnie czułem, ale nigdy tak nie przywiązałem się
do przedmiotu-miejsca, żadne aż tak bardzo nie stało się tak wielkim fragmentem
mojego życia. Często jednym wielkim psującym się notorycznie upierdem, ale
zawsze domem, samochodem, samolotem - przenośną ostoją szczęścia.
Kończymy
sezon 2013/2014 – ostatni. USA, Bahamas, Honduras, Gwatemala, Peru, Belize
Meksyk, USA – to tylko ułamek naszej całej podroży. Beata, jak co roku zrobi
podsumowanie, tym razem większe, bo sezonu i zsumuje cale siedem lat. Sam
jestem ciekaw co z tego wyjdzie. To jednak nie koniec, będziemy naszą podróż kontynuować,
inaczej ze względu na Moanę i jej szkołę, ale marzenia trzeba mieć zawsze i
zawsze chcieć je realizować.
Czwartek, 29 maja 2014
Po
koszmarnej nocy zaznajemy dziś rano rozkoszy płynięcia. Beata o trzeciej w nocy
wykrzyczała: dość, dość, dość! Nie dziwota, mimo niewielkiego wiatru, stare
fale idące pod prąd Golfstromu tworzyły morze więcej niż nieznośne.
Czuliśmy
się jak na koniku w hipermarkecie, który buja dziecko po wrzuceniu do niego
pieniążka. Jako, że nasz pieniążek włożony w Bubu był nieporównywalnie większy,
to i bujanie trwało w nieskończoność. Nie dało się spać, jedynie Moana zasnęła w
naszym łóżku o dziewiątej aby obudzić się po dziesięciu godzinach śpiąc bez przerw,
mimo, że włączaliśmy i wyłączaliśmy silniki, a woda z hukiem waliła w Bubu od
spodu.
W
czasie tych trzech dób Beata chojraczka, nie dosypiała w dzień aby
zrekompensować nocne przerwy i w czasie trzeciej doby wysiadła fizycznie i
trochę psychicznie. Ja, po codziennej południowej sjeście czyli przespaniu
godziny, dwóch, byłem w pełnej formie i od trzeciej do szóstej przejąłem wachty
i dałem jej spać ciągiem. Dało się wreszcie, walące non stop fale trochę w
końcu opadły.
Zresztą
ja też prawie cały ten czas spałem – przykładając głowę do poduszki zasypiałem
natychmiast, a po sekundzie już wibrował i dzwonił minutnik telefonu
zamkniętego w dłoni. W rzeczywistości
mijało tych minut dwadzieścia. Zrywałem się, zerkałem na ekran komputera czy
jakiś tankowiec nie wali prosto na nas, robiłem dookólny wgląd w horyzont i już
spałem znowu z ponownie włączonym minutnikiem.
Dopływamy
do Key West, woda jest płaska jak stół, wiatr 10 węzłów, słaby. Płyniemy w
ciszy, za nami już pranie. Zbliża się czas lunchu, choć dla nas jest jeszcze
wcześnie, zegarki przesunęliśmy do przodu o godzinę. Zaraz rzucimy kotwicę, w miejscu,
w którym staliśmy prawie trzy lata temu z Ewą i Mirkiem. Mijają dokładnie trzy
doby od opuszczenia stacji paliw w marinie Aventuras w Meksyku, za nami około 406 mil trasy czyli 752 kilometry .
Popołudniowe
słońce ociepla już kolory wewnątrz Bubu, w międzyczasie zjedliśmy spokojnie
lunch, zarejestrowaliśmy nasz przyjazd do USA przez telefon, odbyliśmy rozmowy
z dilerami, teraz ja przygotowuję co powyżej aby włożyć na bloga dzięki
Internetowi ściąganemu przez naszą wzmocnioną antenę. Nagle wracam do
rzeczywistości i krzyczę: gdzie jest Moana? Beata sprząta, to jej dzień
odsalania i doprowadzania do ładu Bubu po podróży, jest na dole. Wyskakuję na
zewnątrz, Moana!?
Spod
wody wypływa nasza córka w masce, fajce i płetwach, spogląda na mnie zdziwiona
– coś się stało? bawię się tylko. Znów mam łzy w oczach. Czy to naprawdę
koniec?
Komentarze
Prześlij komentarz