KWIECIEŃ 2014 - PERU
wtorek, 1 kwietnia 2014
Nie śmiej się dziadku…
Kiedy w hotelu w Puno nad Titicaca Beata krzyknęła znad
komputera „rety, kanion Colca zamknięty,
27 marca było trzęsienie ziemi!”, zaniemówiłem. Do diaska znów wulkany dają nam
znać o sobie, nasz przyszły cel podróży diabli wzięli, na dodatek bilety do
Chivay już kupione. Ciekawe co z turystami wtedy się stało, zaśmiałem się.
Po chwili jednak Beata dementuje, 27 marca tak, ale 2013
roku. Uff, jedziemy.
W czasie sześciogodzinnej jazdy luksusowym autobusem,
wspinamy się na 5.921
metrów . Wysokość niebywała, na parkingu wszyscy robią
zdjęcia z tabliczką wysokościową, my też. Potem już tylko zjazd do Chivay.
Chivay dla nas to tylko przesiadka, po dwóch godzinach
czekania w ciepłych źródłach, ruszamy do Cabanaconde, skąd prowadzą
najważniejsze szlaki w dół kanionu Colca (czyt. Kolka), takiego „must” Peru,
tutejsze Kolorado.
Po nocy w hotelu, z widokiem na blachy faliste, w którym
pozostawiliśmy nasze bagaże, odtłuszczeni kilogramowo, z dwoma plecaczkami
ruszamy w dół. Moana dzielnie maszeruje,
tym dzielniej, że po godzinie schodzenia bardzo stromą i krętą, śliską
pylasto-kamienistą ścieżką, 2.000 metrów poniżej, w zakolu rzeki, pojawia
się palmowa oaza, z niebieskimi basenami. To nasz cel.
Widoki są niebywałe, na dodatek bezchmurne niezwykle
niebieskie niebo podkreśla kontrast z rudymi i zielonymi górami. Choroba
wysokościowa daje się jeszcze trochę we znaki ćmiąc pod pokrywką, z 4.300
schodzimy na 2.100, będzie lepiej.
Oaza coraz bliżej, po siedmiu godzinach marszu wchodzimy na
dość zadbany, niezwykle zielony teren. Jest nagle ciepło, miła Peruwianka,
właścicielka o imieniu Gladys, proponuje
nam za 15 soli ($5) od osoby trzyłóżkową bez mebli chatynkę z trzciny, kible i
prysznice wspólne. Nie ma tu elektryki, tylko jedna świeczka stoi przy łóżku, a
cały transport odbywa się mułami. Jesteśmy na końcu świata.
Jakoś widać było po nas brak zachwytu, Gladys dodaje, jest
też jeden bungalow z łazienką, ale z tylko jednym małżeńskim łóżkiem za 30 soli
od osoby, Moana nie płaci. 45 czy 60 soli, wolimy mieć własne WC. Bungalow duże
słowo, podobnie jak łazienka, wróciliśmy nagle do epoki Fingstonów, ulubionej
ostatnio bajki Moany. Bierzemy odpowiadamy Gladys - no to dobrze, kolacja o
siódmej.
Chwilę potem pływamy już w basenie, woda ani zimna, ani
ciepła, za to kadr cudny. Grube palmy, trawnik z pasącą się alpaką, wszędzie
kwiaty, a nad nami, po drugiej stronie zakola rzeki pionowa, kilkusetmetrowa
ściana rudego urwiska.
W pewnym momencie na wodzie robi się dziwna zmarszczka,
słyszymy jakieś dudnienie, spadają dwa liście z palmy obok. Po kilku sekundach
wszystko wraca do normy. Pływamy dalej, ale znów woda się burzy, tym razem
jakby się gotując, słyszymy huk, głazy z naprzeciwka spadają do rzeki, tłukąc
jedne od drugie, wywraca się jedno
drzewo, wszystko się trzęsie. Trwa to może pięć, może piętnaście sekund, czas
jakby się zawiesił. Po chwili cisza. Lekko przerażeni spoglądamy na siebie, nic
się w końcu nie stało. Wychodzimy z wody? No może lepiej. A może nie? Co będzie
jeśli znów trzęsienie ziemi się powtórzy.
I nagle wraca nam przed oczy droga do Cabanaconde, ja z
wilgotnymi rękami, koła autobusu o centymetry nad przepaściami, objazdy lawin
kamiennych co chwilę, jakiś samochód w żlebie zabrany przez lawinę. To wspomnienie
po trzęsieniu z 2013. Wyskakujemy z wody i gnamy do jadalni. Tam jest już tych
kilka osób, które jak my postanowili spędzić tu noc. Gladys spokojna, tu w
epoce kamienia łupanego czas liczy się inaczej, są przyzwyczajeni do takich
drgań ziemi (facet w rozbitym samochodzie w żlebie pewnie też był). Z uśmiechem
odpowiada, wszystko gra, strat nie ma, a jutro dowiemy się co z drogami, w
zeszłym roku byliśmy odcięci od świata przez trzy tygodnie. Wszystkiego dowiemy
się rano jak przyjdą muły z góry, jeśli przyjdą, w zeszłym roku szlak do nas
odgruzowywali 10 dni.
NO BRAWO! Tylko tego nam teraz potrzeba. Lekka panika, a
kolacja się warzy, jakby niczego sobie, na ognisku. Dziś spaghetti (pewnie dla
odmiany).
Jest ranek, muły nie przyszły. Telefony komórkowe już
działają, wiemy że drogi są nieprzejezdne, na jak długo? Tego nie wie nikt.
Korzystamy z uprzejmości młodej peruwiańskiej pary piechurów i wkładamy ich
kartę telefoniczną do naszej Nokii Booklet i te słowa na bloga. Na ile
wystarczy wszystkim baterii? Naszej Nokii jeszcze na 6 godzin.
Środa, 2 kwietnia
Czy primaaprilisowy dowcip z trzęsieniem ziemi wyszedł?
Życie pisze jednak lepsze scenariusze niż ja:
Po sześciogodzinnej jeździe z Cabanaconde wchodzimy do
naszego hotelu w Arequipa (La Hosteria), kolonialne wewnętrzne podwóreczko,
fontanna. Miło za $90.
Dwuosobowy czyściutki i nowoczesny pokój z dwoma wielkimi
łóżkami dostajemy na ostatnim piętrze, szklane drzwi na mały balkonik, widok z
góry na miasto poprzez okropne dachy, ale z boku na ośnieżone wulkaniczne
szczyty sześciotysięczników. Symetryczna wanna w pokoju, prysznic osobno,
standard do tej pory najlepszy.
Rozkładamy bagaże, otwieramy piwo – zbawienny łyk po podróży
znów przez 4.950 metrów
i lekkim niedotlenieniu. Po chwili Moana ogląda już swój Disney Channel, Beata
wychodzi na balkonik na papierosa, czego nie zauważam. Włączam w tym czasie
komputer i loguję się na blogu aby dodać primaaprilisowy powyższy wpis. Po
chwili wstaję, podchodzę do drzwi i myśląc, że Beata jest w WC mówię do niej:
trzeba na noc włożyć jakiś papier w drzwi, strasznie drżą od przeciągu.
Odpowiada mi cisza, zaglądam do pustego WC i słyszę w tym
momencie Beatę tłukącą od zewnątrz w szklane zablokowane drzwi. Wszystko nagle
drży i wibruje, Beata przerażona chce uciekać z maleńkiego mogącego odpaść w
każdej chwili balkoniku. Podbiegam chwiejnym krokiem do drzwi, które jakoś otwieram. Beata wpada do środka równie
roztrzęsiona jak budynek. W locie łapię Moanę, pas z paszportami i pieniędzmi i
wszyscy wybiegamy z pokoju na duży hotelowy taras. Lepiej lecieć w dół na
gruzach niż być nimi przysypani. Taka szybka, sekundowa logika.
Na dwóch tarasach są już wszyscy obecni mieszkańcy hotelu.
Spoglądamy na siebie stojąc na ruszającej się podłodze. Powoli wszystko ustaje.
Uff, ale czy się nie powtórzy? Wibracje się skończyły, ale Beata trzęsie się
dalej. Nerwy. Wracamy do pokoju, całość trwała może ze trzy minuty.
Czyli niechcący przewidziałem coś co wydarzyło się 24
godziny później. Nie śmiej się więc dziadku z czyjegoś wypadku.
Już wiemy, że epicentrum było 99 kilometrów od
północnego wybrzeża Chile, że nieszczęśliwie zginęło 5 osób, że odwołano
zagrożenie tsunami, ale na północy Chile wprowadzono stan wyjątkowy. Siła 8,2 w
skali Richtera to bardzo mocne trzęsienie. Pozdrawiamy więc wszystkich
cali i zdrowi.
sobota, 22
marca 2014
Rzucić hasło: jak już tu jesteśmy to trzeba
pojechać do Peru, toż to rzut beretem, byli Mayowie, teraz czas na Inków.
Rzut beretem wygląda tak. Wstaliśmy o 4h40, od
tego czasu minęło 14 godzin i co?
Ciągle jesteśmy w drodze, pod nami wyspy
Galapagos - zadziwiająco dobrze elektrycznie oświetlone, jest tuż po zachodzie
słońca, które dla nas na wysokościach pokazuje jeszcze swoją pomarańczową
poświatę (nie rewolucję). Za półtorej godziny będziemy w Limie.
Zaczęło się od przygotowania w ciemnościach Bubu
do dwóch tygodni samotności, potem nerwy, bo autobus ruszył spóźniony o pół
godziny, a w następstwie opóźnienie rośnie - droga do Gwatemala City, główna w
tym kraju, przypomina polską lat osiemdziesiątych, tyle że trzeciego stopnia
odśnieżania. Trafisz przeciążoną ciężarówkę, jedziesz 20 km/h i to w smrodzie
czarnych spalin. Po paru godzinach wysiadamy przystanek wcześniej niż terminal,
miły kierowca autobusu zamówił nam taksówkę. Gnamy przez godzinę tą taksówką
przez wiecznie zablokowane czteromilionowe miasto próbując nawiązać do tradycji
francuskich filmów z serii Taxi właśnie.
Uff, dziesięć minut przed zamknięciem lotu
oddajemy bagaże.
Po czterdziestu minutach lądujemy w San
Salvador, tak szybko, że nawet wody nie podali. Choć pola wokół, lotnisko San
Salwador jest tranzytowe i to światowej klasy. Na nim jemy przekąski i pijemy
salwadorskie piwo (wszystko policzone czterokrotnie na karcie kredytowej i po
reklamacji zwrócone). Chwilę potem już lecimy dalej.
Kiedyś we Francji opowiadającej dowcipy o
Belgach (my wtedy o milicjantach) dowcip pytał jak poznać Belga w samolocie?
Ano, to jedyny, który ma ze sobą kanapki. Dziś przyszły czasy tanich linii,
dowcip więc się spalił.
Choć nasz lot trwał pięć i pół godziny
(rzeczywiście, to już trzeci rzut beretem), to mimo zapowiadanego w samolocie
posiłku na szczęście przekąsiliśmy coś na lotnisku. Ze względu na oszczędności,
linie Avianca ograniczyły ilość latających kelnerek i choć zaczęto serwować dość
szybko po starcie do nas jedzenie „doszło” godzinę przed lądowaniem. Picie też.
Za to było dobre, już bez wyboru, ale i tak wybralibyśmy wołowinkę zamiast
kury. Tutejsze mięso wołowe jest lekko podeszwowate, za to bardzo smakowe.
Lima. Wielkie dziesięciomilionowe miasto,
którego światła nocą ciągną się w nieskończoność. Lotnisko też spore, ale
wychodzimy szybko. Szukamy naszego posłańca z hotelu z naszym nazwiskiem, ale
tylko dzięki udanej operacji oczu Beaty wypatruje ona tabliczkę naszego hotelu,
z innym polskim nazwiskiem. Zbieg okoliczności pomaga, szybko lądujemy w
czterołóżkowym pokoju, łazienka wspólna z Polakami z pokoju obok. Wszystko bez
znaczenia, jest 21h30, jutro o 7h45 lecimy do Cuzco, a tam mamy hotel w
najlepszym miejscu miasta – na Plaza de Armas.
Wtorek, 25 marca
Jedziemy pociągiem z Ollantaytambo do Aquas Calientes czyli
pod Machu Picchu. Do tego momentu nie miałem chwili na pisanie.
Wylot z Limy był równie szybki jak do niej przylot, ale
niezbyt długo cieszyliśmy się opuszczeniem ohydztwa, już po godzinie z hakiem
wylądowaliśmy w Cuzco.
Sam przelot był zachwycający, górzysta trasa nad ośnieżonymi
szczytami Andów o wysokościach zbliżonych do pięciu tysięcy metrów pozwalała
obserwować je z bardzo bliska, lecieliśmy niewiele ponad tysiąc metrów wyżej.
Widać było wiele szczegółów, ścieżki piesze, drogi i wioski, doliny i schodkowe
pola uprawne.
Lotnisko w byłej stolicy imperium Inków znajduje się w
centrum miasta położonego w niecce pomiędzy górami, samolot więc cyrkował przez
skrzydło aby nalecieć na wprost pasa. Już przy tym nalocie wróciliśmy do
znanego nam widoku ohydnej zabudowy, co się potwierdziło też na ziemi, kiedy
ruszyliśmy hotelową taksówką do starego miasta.
Jednakże po chwili wjechaliśmy w bajkowy świat hiszpańskiej
architektury kolonialnej. Zrobiło się przepięknie. Również i hotel okazał się
na miarę hiszpańskich bandytów, najeźdźców. Był w stylu kolonialnym, z
krużgankami, a nam trafił się pokój narożny z dwoma okno-balkonami, jednym na
zielony plac, drugim na uliczkę z katedrą w perspektywie.
Trzeba wiedzieć, że po starej stolicy Inków nie ma prawie
śladu, jedynie wyimaginowany kontur ich miasta w kształcie pumy oraz podmurówki,
niekiedy ułożone z gigantycznych doszlifowanych do siebie kamieni dają
wyobrażenie o niegdysiejszej świetności.
Tak się składa, że przychodzące po sobie cywilizacje,
korzystające ze słabości poprzedniej, lub z własnej wyższości technicznej,
niszczyły dzieła swoich poprzedników. Na szczęście nie rozebrano piramid i muru
chińskiego. Tu Hiszpanie zdemolowali wszystkie obiekty Inków i ich preneseserów,
wykorzystując materiał z nich na budowę miast w swoim stylu. Było to standardem
epoki - w Brodnicy rozebrano krzyżacki zamek aby z jego materiału wybudować
przyrynkowe kamieniczki. Czy wiecie dlaczego Machu Picchu jest aż tak
zachwycające i w tak świetnym stanie? Ponieważ Hiszpanie nigdy nie naleźli tego
miasta.
Jedyną cywilizacją, która zaczęła dbać o twory myśli
poprzedników to nasza. Nie bądźmy jednak z tego dumni, dziś dbamy, ale jeszcze
wczoraj wojny je demolowały. Amerykanie zrównali z ziemią Rotterdam, Rosjanie
dużo więcej, o prowodyrach Niemcach nie wspomnę. Jednakże nasza cywilizacja
musi dbać o historię - sama nie potrafiła stworzyć niczego. Powód tego jest
jeden – przestała istnieć urbanistyka. Dziś nie ma królów lub psychopatycznych
władców (jak (Napoleon), którzy mieli władzę i mogli tworzyć style i miasta na
miarę człowieka i jego zapotrzebowań, lub je niszczyć (jak Bukareszt Caucescu).
Dlatego tak jesteśmy dziś zachwyceni placykami Cuzco, uliczkami z knajpkami,
domami z balkonikami, katedrami i kościołami. Krótko mówiąc atmosferą.
Ostatnim światowym urbanistą był napoleoński Haussmann,
który w cudny sposób „zdemolował” Paryż. Późniejsze próby wychodziły czasami
interesująco, w powojennej Warszawie przewidziano rozwój komunikacji
samochodowej budując szerokie arterie, no i wybudowano pałace dla ludu w
postaci ciekawego MDM-u. Inne próby naśladownictwa wielkomiejskich historycznych
założeń urbanistycznych lub stworzenia stylu miasta nowej cywilizacji były
raczej marne, czego przykładem jest Washington czy Brasilia. Dzisiejsza
architektura jest wolną amerykanką na małych i drogich prywatnych parcelach, na
których zdarzają się interesujące czy genialne obiekty, jednak nie ma się to
nijak do jakiejkolwiek harmonii. Wszystko się więc amerykanizuje czego
przykładem jest choćby dzisiejsza Warszawa. Oddech tego miasta był jej wielkim
atutem, dziś pokrywają ją wieżowce w większości gniotowate.
Powstało też nowe zjawisko zwane piątą fasadą. Mowa tu o
dachach. Kiedyś nikt sobie nie zadawał o nie pytania. Wystarczy stanąć powyżej
dachów dowolnego europejskiego starego miasta, starego Cusco, czy gwatemalskiej
Antigua aby się zachwycić. Dzisiejsze dachy to ogólny bałagan, wyrzuca się na
nie bez składu i ładu wszelkie urządzenia wentylacyjne, klimatyzujące i inne,
lub pozostawia pręty dla przyszłych pokoleń. Nikt nie zadaje sobie pytania, że
przecież ktoś może na to wszystko patrzyć. Bałagan bogatych od bałaganu
biednych różni się wyłącznie jakością materiałów, u jednych to szkło, aluminium,
piaskowiec, u drugich to falista blacha, folie plastikowe, pustaki i stalowe
zardzewiałe pręty.
My patrzyliśmy zachwyceni na dachy starego Cuzco, tak odmienne
od tych współczesnych.
Aby było to możliwe wdrapaliśmy się na wzgórze z … iksem.
Moana na szczęście nie
jest splamiona głupotą chodzenia po wodzie i nie zna pojęcia krzyża. Oczywiście
gra w kółko i krzyżyk, ale dwa skrzyżowane patyki do dla niej nowo poznana
litera iks. I tak, kiedy zobaczyła widoczny na szczycie biały posąg faceta z
otwartymi ramionami to powiedziała: To co? Idziemy aż tam na górę do tego iksa?
Widok spod posągu był cudny, ukazywał prócz miasta jego
geograficzne położenie. Tuż obok pomnika znajdują się pozostałości zniszczonej
w celu budowy nowego Cuzco twierdzy czy świątyni Inków Sacsayhuaman.
Zygzakowate mury wybudowane zostały z cyklopowych, dokładnie doszlifowanych
głazów, których waga dochodzi do 70 ton. Chyba tylko ta wielkość nie pozwoliła
konkwistadorom na całkowite ich rozebranie. „Zabawne” jest to, że budowlę
konstruowano przez 16 lat, aby 30 lat później dorwali się do niej Hiszpanie
dowodzeni przez bandytę i nieuka Pizzarro. Ja też jestem wprawdzie Wpizzdarro,
ale zamiast niszczyć buduję jedną świątynię…miłości.
Obiektów inkowskich wokół Cuzco jest więcej, można je
zobaczyć kupując bilet ogólno wejściowy w cenie 130 Soli (150 pln) i jest to
jedyna możliwość, pojedynczy bilet do jakiegokolwiek obiektu kosztuje 70 soli.
Drogo sprzedają swoją historię.
Chodzenie po niezliczonej ilości schodów inkowskich
obiektów, czy na górskich szlakach jest nie lada wysiłkiem, nawet próba
szybkiego wejścia po hotelowych schodach kończy się zadyszką już po kilku
stopniach. Jesteśmy w końcu na wysokości 3.400 metrów .
Snuliśmy się po mieście zachwyceni jego urodą. Czasami
jednak „wypadaliśmy” ze starówki i bańka pryskała, więc szybko wracaliśmy w jej
obręby.
Lunch zjedliśmy w restauracji nad wyraz eleganckiej i trochę
cuisine nouvelle, ale był wybitny. Oczywiście postanowiliśmy jeść tylko potrawy
regionalne, a wybór restauracji jest zazwyczaj poleceniem hotelowego portiera,
którego pytamy, gdzie by poszedł ze swoją żoną, dziewczyną czy kochankiem ze
specjalnej okazji, najlepiej tam gdzie nie ma turystów. Zazwyczaj trafiamy
świetnie.
Nas tu interesował smak alpaki, to taka lama, tyle że
mniejsza i żyjąca na niższych wysokościach. Wyśmienity ciekawy smak, aromatyczny,
wołowinopodobny i absolutnie bez tłuszczu.
Przed zmierzchem popijaliśmy miejscowe pszeniczne piwo na
balkoniku pubu z widokiem na Plaza de Armas, nazwie głównego placu każdego
miasta.
Rano kontynuowaliśmy zwiedzanie, kończąc je na kolorowym
miejscowym targu, gdzie znalazłem oliwki lepsze nawet od greckich. Tam też
zjedliśmy za 10 soli lunch w garkuchni, gdzie jedzą miejscowi targujący, rosół
z ćwiartką kury i warzywami. Tani, a jednocześnie było ciekawie i smacznie.
Po lunchu ruszyliśmy z umówionym taksówkarzem w drogę do
Pisaq. Wynajęliśmy Marcosa za 120 soli (43 $) na całe popołudnie - po drodze
były obiekty do zwiedzenia. Nie lubimy zorganizowanych wycieczek, mamy swój
rytm, no i bagaż – a to było najlepsze rozwiązanie. Zatrzymywaliśmy się, miły
taksówkarz czekał, my oglądaliśmy, a to resztki fortec Sacsayhuaman i Puka Pukara,
a to łaźnie Tambomachay, a to świątynię Q’enqo.
Pod wieczór dotarliśmy do Pisaq, drugiej co do ważności,
zaraz po Cuzco, miejscowości Inków. Oczywiście w miasteczku śladów po Inkach
nie było, ale nasz hotel był w miarę przyzwoity, w nim zjedliśmy kolację
złożoną z zakupionych na targu w Cuzco wiktuałów, sera, oliwek i warzyw.
Po nocnej walce kotów nad naszym pokojem wstałem lekko niewyspany.
Śniadaniowy omlet cichaczem wyrzuciliśmy do plastikowego woreczka nie chcąc
robić afrontu miłej gospodyni. Postępując w ten sposób nie dajemy jej szans na
ulepszenie receptury i do końca swojego żywota będzie podawała to świństwo.
Pozostawiając rzeczy w hotelu ruszyliśmy z oszustem
taksówkarzem do najwyższego punktu inkowskiego miasta położonego na i za
szczytami.
Ruiny niewidoczne są z Pisaq, które to położone jest w dole
doliny, nad rzeką. Taksówkarz był niezadowolony ze źle wynegocjowanej ceny,
więc próbował ją odbić za drogę powrotną, nigdy jednak do tego nie doszło, jako
że wróciliśmy do hotelu piechotą robiąc piękną wycieczkę. Wybitną wręcz,
widoki, kamienne konstrukcje, tarasy uprawne wybudowane na niewiarygodnych
stromiznach, wszystko to zachwycało. Przystawaliśmy co jakiś czas nabrać
powietrza i aby patrzeć, patrzeć, patrzeć. Bardziej na pejzaże niż na
poukładane na sobie kamienie.
W Cuzco po starej stolicy nie pozostało nic. Pisaq leży na
początku świętej doliny, żyznej i o specyficznym mikroklimacie. Tu, co widać na
zdjęciach, drzewa rosną na wysokości 3.500 metrów , co jak
wiemy nie jest możliwe w górach europejskich. Drzewa te były potrzebne do
konstrukcji, choć Inkowie i ich poprzednicy kultur pre-inkowskich byli
specjalistami w konstrukcjach kamiennych, to jednak domy zamykały drewniane
więźby dachowe, łączone wiązaniami z naturalnych plecionek.
Dobrą opcją dla nas było spanie w Pisaq, zwiedzaliśmy rano w
spokoju wszystkie miejsca zanim jeszcze pojawiły się autobusy ze zorganizowaną
szarańczą. Powrót do miasteczka otwierał coraz to nowe perspektywy i był
prawdziwą górską przyjemnością, zwłaszcza że ze względu na niedobór tlenu droga
w dół była łatwiejsza. Już poza częścią budowlaną szliśmy tarasami zadziwieni
ogromem pracy włożonej w stworzenie tych niewielkich poletek rolnych.
W miasteczku przeszliśmy przez kolorowy targ, jeden z
najbardziej znanych w regionie, i po zabraniu rzeczy z hotelu (rachunek się nie
zgadzał, ale po twardej rozmowie zapłaciliśmy tyle ile trzeba) ruszyliśmy w
stronę głównej drogi.
Przeskok do Ollantaytambo postanowiliśmy zrobić miejscowymi
środkami transportu, i choć nagabywacz taksówkarz zaproponował za zawiezienie
nas 70 soli (za 70
kilometrów ), pozostaliśmy przy swoim.
Autobus do Urubamba, gdzie mieliśmy się przesiąść, jakoś nie
przyjeżdżał, wsiedliśmy więc do pierwszego jadącego w dobrą stronę, do Calca.
Walizki wylądowały na dachu i ruszyliśmy rozklekotanym autobusem obserwując
miejscowych, dzieci jadące ze szkół, ludzi przewożących towary. Autobus
przystawał często, aż wreszcie przystanął na dobre, tyle że w polu – po prostu
się zepsuł. Zaczęliśmy nerwowo spoglądać na zegarki i na drogę czy nie jedzie
autobus do Urubamba. Jak to w krajach trzeciego świata (choć w Peru najniższa
pensja podobna jest do tej w Polsce, a waluta prawie równa sobie w stosunku do
dolara) ruszyliśmy po dziesięciu minutach, kierowca musi być też mechanikiem.
W Calca czekaliśmy znowu, pojawił się nowy taksówkarz już za
50 soli. Wsiedliśmy jednak do busika, który gnał szybko, ale, jako że prywatny,
nie mógł wjechać na autobusowy dworzec, więc musieliśmy podjechać tam
tuk-tukiem, zwanym tu mototaxi. Ostatni odcinek przebiegł szybko i 15 minut
przed odjazdem pociągu Ollantaytambo – Aquas Calientes (czyli ciepłe źródła) miasteczka
pod Machu Picchu, wpadliśmy na dworzec. Kupiłem jeszcze kanapki i już
jechaliśmy eleganckim panoramicznym pociągiem doliną wzdłuż rzeki.
Cała ta nasza podróż z przesiadkami z Pisaq do Ollataytambo
kosztowała nas w sumie 11 soli, czyli siedem razy mniej niż taksówka, na
dodatek była zabawna.
Aquas przywitało nas aquas. Lało. Na dworcu czekała hotelowa
pani z tabliczką z nazwiskiem i z parasolką. Ruszyliśmy w górę uliczkami
przypominającymi włoskie miasteczko narciarskie, wokół wysokie skaliste góry, a
w dole knajpa przy knajpie, wszystkie serwujące pizze i lasagne. Beacie szło się
lekko, w połowie drogi zorientowaliśmy się, że zapomniała walizkę w holu
dworca. Stała samotnie gdy po nią wróciłem.
W świeżo otwartym hoteliku Marco Wasi zaczęło się od
awantury. Mimo rezerwacji dwóch podwójnych łóżek w pokoju z widokiem na góry
zaproponowano nam dwa pojedyncze łóżka w pokoju z widokiem na pręty
zbrojeniowe. Próba zastąpienia go pokojem potrójnym była jeszcze gorsza, nie
posiadał on okna w ogóle (szyba na korytarz). Byliśmy wściekli, toż to podróż
urodzinowa Beaty, a urodziny wypadają jutro właśnie.
Znalazł się w końcu pokój piętro wyżej z widokiem na
końcówki prętów i ohydne z góry miasteczko, ale też z obietnicą, że przeniosą
nas jutro do tego rezerwowanego.
Miasteczko z żabiej perspektywy było akceptowalne, miejscami
ładne, choć trudno się po nim chodziło, knajpiani naganiacze pustych w tym
sezonie restauracji nie dawali nam spokoju namawiając na pizzę. Beata trochę
się też zezłościła kiedy okazało się, że nasze bilety wejściowe do Machu
Picchu, nie obejmują wejścia na okrzyczaną górę Huayna Picchu, tylko na świętą
górę naprzeciwko o nazwie skalnego miasteczka. Pani w informacji (UWAGA: w
jednym z dziesięciu cudów świata, w jedynej informacji i kasie sprzedającej
bilety do tego cudu pani mówiła wyłącznie po hiszpańsku!) uspokoiła Beatę
mówiąc, że góra Machu Picchu nie dość, że jest dużo wyższa, przez co ludzi na
trasie jest mniej, to jeszcze widok z niej jest piękniejszy. Generalnie jednak
atmosfera miasteczka przypominała włoskie kurorty narciarskie (chyba przez te
pizze).
W końcu zasiedliśmy na tarasiku jednej z knajpek, zamówiliśmy
po turystycznym menu (15 soli czyli grosze), ja alpagę z grilla, Beata pstrąga.
Przynieśli też za 60 soli butelkę wina, niby właśnie otwartą. Korek był mokry,
ale smak miał się nijak do jakości etykietki na butelce, zawartość była zwykłym
kartonikowym sikaczem. Poszedłem z butelką w stronę kuchni spotykając kelnerkę,
która już z mojej miny wiedziała, że numer się nie udał. Po chwili sam
otwierałem nową butelkę dobrego wina. To tak jak w latach komuny, nie tylko w
Rumunii, gdzie zawsze na rachunku dopisana była linijka i kwota. Dopisek ten
nazywaliśmy „uda się”. Kiedy kelner zapytany o tekst wykreślał linię mówiliśmy,
że jednak napisane było: „nie uda się”.
Zasypialiśmy przytuleni do siebie w wąskim łóżeczku –
wcześnie rano zacznie się urodzinowa wyprawa Beatki, której pozostawiam opis.
Piątek, 28
marca 2014
Od dwóch dni jestem już czterdziestolatką, czyli
kobietą (niby) dojrzałą pełną gębą. Przez te dwa dni nie było czasu na pisanie,
nasz harmonogram jest tak napięty i zwarty, że nie ma gdzie włożyć
przysłowiowej igły – całkiem jak w kamienne budowle Inków.
Dwa dni temu poranek przywitał nas deszczem choć
niebo dawało szansę na poprawę pogody. Jak zwykle pełna wiary, byłam
przekonana, że z naszym szczęściem zrobi się później piękna pogoda. Daru po
otwarciu oczu uśmiechnął się do mnie i urodzinowo pocałował. Cały ten dzień
miał być zadedykowany właśnie mnie. Wycieczka na Machu Picchu to najbardziej
nietypowy prezent urodzinowy jaki kiedykolwiek został mi oferowany i przyznać
muszę, że sprawił mi niesamowitą frajdę.
Choć wcześniej upierałam się, żeby z Aqua
Calientes dotrzeć do Machu Picchu na piechotę (1,5 godz pod górę stromymi
schodami), padający deszcz odwiódł mnie od tego zamiaru i całe szczęście, bo
okazało się, że pierwsza część trasy bieży wzdłuż drogi autobusowej bez
pobocza, samo wspinanie się schodami zaś odbywa się w dżungli bez widoków.
Wybraliśmy więc opcję sporego busu (10 USD od głowy
w jedną stronę). Po półgodzinnej jeździe szalonymi zygzakami dotarliśmy przed
8.00 do niesamowitego, owianego tajemnicą miasteczka Inków, sławnego Machu
Picchu, o którym słyszał chyba każdy człowiek na świecie. Nie dziwota więc, że
jak każdemu człowiekowi o zdrowych zmysłach i rozbudzonej chęci poznawania,
ciekła mi ślinka na myśl o tej wizycie.
Przez pierwsze pół godziny mieliśmy niesamowite
widoki na dolinę, którą otaczają góry wysokie i strzeliste, wbite jedna koło
drugiej jak sardynki w puszce oraz na całe skalne miasto.
Przechadzaliśmy się więc między ruinami zabudowań
podziwiając założenia urbanistyczne. Ja ciągle się gubiłam, nie umiałam znaleźć
wyjścia, czułam się jak w labiryncie. Dobrze, że tu i ówdzie na podłożu
widniały duże strzałki, choć i tak zdarzyło nam się wracać jak po nitce z
zaułków bez wyjścia, żeby przejść do następnych stref.
Widok zasnuwał się coraz bardziej, nadchodziła
gęsta, biała chmura. Spowiła w swoich miękkich objęciach okoliczne szczyty,
wjechała do doliny, a na nasze głowy zaczęły spadać coraz większe krople. Po
kilkunastu minutach zwiedzania w deszczu postanowiliśmy jednak przeczekać ulewę
pod daszkiem w sektorze sakralnej skały. Nie my jedyni, staliśmy w tłumie
podobnych do nas pechowców. Jeden z nich wyjął kanapkę i został natychmiast
skrzyczany przez strażnika. Okazuje się, że specjalne prawo zakazuje
zwiedzającym spożywania jakichkolwiek produktów spożywczych na terenie parku,
tylko dlatego, żeby wyeliminować śmiecenie. Bzdurny nonsens, wiadomo wszak, że
prawie każdy kamufluje kanapki w plecakach, przecież nie da się spędzić całego
dnia bez jedzenia, a drogie dania w restauracji Machu Picchu Sanctuary Lodge z
pewnością nie są na kieszeń backpackersów (nawet nie na naszą), poza tym szkoda
czasu w takim miejscu na przesiadywanie w knajpie.
Po jakimś czasie chmury zaczęły się przerzedzać,
szybkim ruchem umykając do góry, pojawił się na nowo szczyt Huayna Picchu,
nawet tu i ówdzie wyłaniał się przyrzeczony nam szczyt świętej góry (3082 m .n.p.m.). Uśmiechnęłam
się do siebie, gdyż wiara w dobrą pogodę (co nie znaczy bezchmurną) nie
opuściła mnie ani na chwilę. Robiło się coraz bardziej przejrzyście, a
widoczność bardzo ostra. Postanowiliśmy ruszyć zaraz po deszczu w stronę trasy
na szczyt, mieliśmy ograniczenie wejścia do godz. 11.00.
Sama wizyta ruin miasta Inków nie jest zbyt
skomplikowana, oprócz tego, że bilety trzeba kupić parę tygodni wcześniej ze
względu na ograniczenie dziennej ilości zwiedzających. Sprawa się komplikuje
dla tych, którzy chcą jeszcze zaliczyć któryś z okolicznych szczytów. Nie dość,
że bilet staje się droższy, to jeszcze ilość gości jest jeszcze bardziej
zawężona z niewiadomych przyczyn – do 400 osób na dzień. Huayna Picchu jest bardziej
oblegana, więc dostać się do grupy wybrańców graniczy z cudem, a w dodatku są
tylko dwie grupy – o 7.00 i o 10.00, nie można wejść sobie kiedy się chce
(czekając na przykład na polepszenie pogody). Tego dnia ci, którzy weszli w
grupie porannej nie zobaczyli prawie nic oprócz białego mleka, rozchmurzyło się
dopiero gdy już byli z powrotem na dole.
Kierując się w stronę „naszej” góry mijaliśmy
intensyfikujące się hordy zwiedzających, gromadzące się wokół przewodników.
Próbowaliśmy jednym lub drugim uchem podsłuchać ich profesjonalne opowieści,
okazało się jednak, że takowe nie są. Jako że nie istnieje jasne wytłumaczenie
pochodzenia i historii Inków, przewodnicy opowiadają różne wersje i to z jakim
bagażem informacji wyjdziesz zależy na jakiego przewodnika trafisz. Samo Machu
Picchu zbudowane było ponoć przez poprzedników Inków, a ci tylko zmodyfikowali
je i dostosowali do swoich potrzeb. Nigdzie nie umieszczono żadnej wizualizacji
ani makiety (w przeciwieństwie do Tikal), luki w wiadomościach nie pozwalają na
stawianie jednoznacznych tez, istnieją tylko legendy, jako że Inkowie nie
potrafili pisać. Nie wiadomo nawet do końca jaką rolę spełniało Machu Picchu,
czy było fortecą, czy sanktuarium słońca, głównym ośrodkiem religijnym, czy
ostatnią stolicą Inków. Istnieje teoria, że ukrył się tam ostatni władca tego
rodu – Manco Capac i dzięki temu zdołał czmychnąć z rąk Pizarra
stojącego na czele hiszpańskich konkwistadorów, jako że Machu Picchu nigdy nie
zostało przez nich odkryte (dopiero w 1911 roku przez amerykańskiego archeologa
Binghama).
U podnóża Świętej Góry sprawdzono nam bilety, czy
aby na pewno wykupiliśmy wstęp, musieliśmy wpisać się do księgi rejestracyjnej (wszędzie
w Peru trzeba okazywać paszporty i biada tym, którzy zostawiają je w hotelu), no
i w górę. Nie kończące się strome stopnie miały nas po 1,5 godz. zawieść na
szczyt, z którego ponoć rozpościera się najpiękniejszy widok. A chmury były
coraz łaskawsze i w coraz częstszych odstępach czasowych ukazywały cuda
pozostawiane na płaskowyżu oraz okalające go doliny (wręcz kaniony). Ja szłam
jak na skrzydłach, niosła mnie myśl o czekającym nas szampanie w plecaku oraz
szczęście, że wypijemy go wspólnie w tak pięknej scenerii. Na trasie nie było
na szczęście strażników, ani kamer śledzących tych, którzy chcą się potajemnie
posilić i napoić.
Po drodze spotkaliśmy Marcina, młodego Polaka o
mocno sportowym podejściu do życia (2 razy pod rząd zaliczał ten szczyt w celu
wyrobienia kondycji przed zdobyciem 6-tysiącznika, wulkanu Misti królującego
nad Arequipą). Stał się on przez dłuższy moment kolejną ofiarą uwielbiającego
nowych słuchaczy Darunia. I na szczęście się pojawił, gdyż zagadany Daru prawie
nie zauważył, że wkracza na część trasy bardzo spadzistą, z przepaściami pod
wąską ścieżką.
Moana dzielnie pokonywała wysokie kamienne
stopnie przystawiając co jakiś czas, żeby złapać oddech i po półtorej godziny
osiągnęliśmy szczyt 3080 m .n.p.m.
Było wąsko, przepaści okalały niewielką płaską kamienną platformę na szczycie.
Chmury były gęste, ale w ciągłym ruchu, więc co jakiś czas odkrywały po kolei
każdą ze stron widoku z góry. Istne cudo.
Jedynie kolorystyka nie mogła być taka jak na
pocztówkach z powodu braku słońca. Moana domagała się, żeby wystrzelić szampana
w tym miejscu, według niej zasługiwało ono w pełni, żeby uczcić moje urodziny.
Według mnie też, ale… musieliśmy się wstrzymać z dwóch powodów: obecności
strażnika z VHF-ką oraz rozbudzonego u Dara lęku przestrzeni, który pojawił się
przy ostatnim podejściu i na samym szczycie. Żal mi było patrzeć na przerażone
oczy i drżące ręce, kto nie ma, ten nie wie czym jest ta fobia. Po szybkim
wykonaniu fotek musieliśmy czym prędzej opuścić to miejsce, dyskomfort Dara
wzrastał z każdą minutą. Byłam i tak bardzo dumna z niego, że zdołał się przełamać
i dotrzeć do samego końca.
Po pokonaniu najgorszego dla Dara odcinka trasy w
dół, znaleźliśmy płaskie i w miarę odosobnione miejsce na nasz urodzinowy
piknik. Daru rozłożył na kamieniach nasze kurtki, otworzył szampana w pięknym
stylu i wręczył mi paczuszkę, którą – jak się okazało - nie wiedząc nosiłam
ukrytą w podwójnym dnie plecaka od trzech tygodni. Drżącymi rękami zdjęłam
opakowanie. Napis Joyeria de Maya mówił wszystko o potencjalnej zawartości.
Pierścionek. Oczko z jaspisu, świętego kamienia Majów.
To, jakie słowa padły potem pozostawiam w
alkowach naszej wspólnej intymności, może tylko zdjęcia zdradzą wzruszenie,
jakie się wtedy pojawiło.
Choć zaczęło znów mżyć, potem regularnie padać, a
gęsta chmura już na dobre spowiła całe zbocze, czułam się najszczęśliwsza na
świecie. Stojąc pod drzewem, które lekko nas chroniło przed deszczem gryźliśmy
kanapki popijając peruwiańskiego szampana z gwinta (strasznie musował w ustach
ze względu na wysokość) patrzyliśmy na siebie z miłością, a Moana śpiewała się
niekończące Happy Birthday, co udzielało się wszystkim innym, którzy nas akurat
mijali. Co za dzień, niezapomniany. A jeszcze dodatkowej radości i wzruszenia
przysporzyły mi urodzinowe smsy, które akurat w tym momencie dotarły.
Zejście było mokre, szybkie i wesołe (szampan?).
Już na dole deszcz powoli ustawał, postanowiłam więc pognać sama do kolejnej
atrakcji – mostu Inków. Poszłam sama z powodu wyjątkowo przepastnej, acz
krótkiej trasy. Ścieżka Inków zawęża się do 1 metra , po drodze pojawia
się przepaść, aby móc iść dalej ułożyli oni 3-4 okrągłe belki i na tym. Trasa
bynajmniej nie dla Darunia. Aktualnie ścieżka kończy się jakieś 20 metrów przed tym
przejściem, a za nim widać dalszą drogę, którą już prawie całkiem połknęła
roślinność.
Gdy po 20 minutach powróciłam do czekającej na
mnie na punkcie widokowym rodzinki, Machu Picchu było znów idealnie widoczne,
chmury się „ulotniły”. A widok był o tyle piękniejszy, o ile nie zawierał
turystów. Było już zaawansowane popołudnie, większość już zjechała do hoteli.
Mogliśmy więc spokojnie i w samotności dokończyć wizyty tajemniczego miasta.
Ewidentnie odznaczają się różne sektory.
Najbardziej rzuca się w oczy sektor „Intihuatana”, czyli obserwatorium
astronomiczne z kalendarzem słonecznym, poniżej świątynie wyróżniające się
wybitnie idealnym dopasowaniem i wielkością kutego kamienia. Ewidentnie budowle
mające służyć sprawom wyższym, jak religia, lub przynależące do wyższych
urzędników charakteryzują się o wiele większą precyzją budowlaną. Domostwa
rolników, czy zwykłych obywateli były natomiast bardziej niedbale konstruowane,
a luki między kamieniami zalepiane były rodzajem mieszanki gliny i słomy
(adobe).
Zachwycają ogromne połacie tarasów uprawnych i
placu głównego, dziś zielonych i przystrzyżonych przez alpaki jak pole golfowe
(lam tu nie ma, ostatnia wymarła z powodu zbyt niskiej wysokości, trawa jest tu
dużo bardziej miękka, co powoduje u tych zwierząt nieuleczalne choroby zgryzu i
śmiertelne zapalenia).
Na południowym-wschodzie znajdują się zabudowania
rolników, którzy dbali o wyżywienie całego miasta (w okresie szczytu zaludnienie
szacuje się na 1200 mieszkańców). Nad nimi najlepszy punkt widokowy, czyli dom
strażnika. Miasto posiada system kanalizacyjny, specjalnie wykute rowki
kumulują strumienie wodne, tworząc na końcu mini wodospady (prysznice?).
Wszystko to było ciekawe, intrygujące, poruszało
wyobraźnię. Jednak całą tą otoczkę popsuło (a raczej wyprostowało) stwierdzenie
trzeźwo patrzącego na wszystko Darunia: hola! Przecież to powstało między XIV a
XVI wiekiem n.e.! W Europie w tym czasie powstawały już nie lada budowle (już dawno
stała Notre Dame w Paryżu), nie mówiąc o dziełach starego Egiptu, Grecji, czy Rzymu.
Czym my się tu zachwycamy? Kamieniem na kamieniu??? No cóż… co prawda, to
prawda… Tak naprawdę, to najbardziej zachwycające w tych starych Inkowskich
ruinach są ich geograficzne lokalizacje.
Tak czy owak wizyta była udana, zadowoleni
zjechaliśmy do Aquas Calientes jednym z ostatnich busików. Po drodze do hotelu kupiliśmy
obiecany Moance kawałek tortu oraz urodzinowe świeczki – dla niej bez tego
symbolu urodziny się nie liczą. Nasze rzeczy zastaliśmy w nowo przydzielonym
pokoju (po wspomnianej awanturze dzień wcześniej), który był przestronny, łóżka
w nim bardzo szerokie, łazienka komfortowa i nowoczesna, a widok tym razem był
naprawdę widokiem na góry. Miło było się „rozgościć” w hostalu Marco Wasi na nowo.
Szybko zrzuciliśmy mokre brudne ciuchy, buty i po zdmuchnięciu świeczek i spałaszowaniu
ciasta pognaliśmy już tylko w klapkach do ciepłych źródeł, żeby wymoczyć
zmęczone wycieczką mięśnie.
Gdy byliśmy z powrotem w hotelu i szykowaliśmy
się do wyjścia na urodzinową kolację ktoś zastukał do drzwi. Otworzyłam
owinięta ręcznikiem, gdyż właśnie wyszłam z łazienki. W drzwiach stała cała
ekipa hotelu z właścicielką na czele. Nucąc „Feliz Cumpleano” wręczyli mi
piękny tort przepraszając za nieporozumienia poprzedniego dnia. Bardzo miły
gest, byłam wzruszona, fakt, ale oczy rozbłysły najbardziej Moanie, wszak torty
to jej prawdziwa miłość. Ja osobiście nie bardzo wiedziałam, co zrobić z tą
niespodzianką, brzuch był jeszcze pełen kupionego przez nas ciacha, a czekał
nas za chwilę wieczorny posiłek. Ukroiliśmy więc dwa duże kawałki, które
zostały w pokoju, resztę zanieśliśmy jako poczęstunek ofiarodawcom zbytecznej
słodkości.
Długo szukaliśmy odpowiedniej knajpki, ale było
to trudne. Uznana za najlepszą w mieście była tak droga, że stanowczo
zaprotestowałam, nie lubię tak bezsensownego wydawania pieniędzy. Druga na
liście nie miała wśród proponowanych dań niczego, na co mielibyśmy ochotę.
Zasiedliśmy więc w pierwszej lepszej przyulicznej restauracji. Jedzenie nie
było wybitne, ale było bardzo miło. Spotkaliśmy też ponownie poznanego na górze
Marcina.
Wszystko co dobre szybko się kończy, nadszedł był
czas aby zakończyć ten niezwykły, pełen niespodzianek dzień, pora na dobranoc.
Posturodzinowe przebudzenie było cudne. Przed naszymi oczami
za przeszkloną ścianą rozpościerał się widok na strome góry z pozycji leżącej
omijający prętowe dachy miasteczka. Aż się nie chciało podnieść głowy z
poduszki. Mieliśmy najlepszy pokój w hotelu.
Trzeba było jednak ruszyć dalej w trasę. Zjedliśmy śniadanie
z tortowym dodatkiem i prawie biegiem dotarliśmy do pociągu mającego jechać tym
razem w górę rzeki Urubamba. Beata pisała zerkając na krajobraz, ja czytałem
Moanie wiersze Brzechwy ciągle jednakowo zadziwiony w jakim stanie upojenia
autor je pisał. Dużo też było ćwiczeń z czytania i pisania, które Moana robi z
przyjemnością i zaciekawieniem.
W Olejtotamto (no nie mogę zapamiętać nazwy) czekał już na
nas znajomy taksówkarz Marcos, który przyjechał z Cuzco. Walizki wylądowały w
bagażniku, a my udaliśmy się na zwiedzanie inkowskiego fortu położonego u
zbiegu trzech dolin, czyli mającego mieć baczę nad przepływem ludzi i towarów.
Fort nie został nigdy dokończony i choć konkwista zatrzymała
jego rozkwit, schodkowa konstrukcja oraz wielkie bloki robią wrażenie.
Samo miasteczko jest ważne z wielu powodów, historycznie -
to jedyne miejsce gdzie bez zmian zachowano układ urbanistyczny z czasów Inków,
turystycznie - dziś jest to główna stacja kolei odjeżdżającej do Machu Picchu.
Weszliśmy też na chwilę na przeciwległy stok doliny w
stosunku do fortecy, są tam ruiny czterokondygnacyjnej szkoły wojskowej,
więzienia i inne oraz świetna perspektywa na fortecę.
Ruszyliśmy dalej zatrzymując się po drodze w Urubamba w
bufecie. To takie restauracje dla turystów jadących autobusami, gdzie za kwotę
35 soli można zjeść w samoobsługowym bufecie trzydaniowy lunch. Nasz kierowca
dostał w kasie karteczkę innego koloru i ceny, wiadomo, przywiózł klientów.
Po lunchu pojechaliśmy do starodawnych solanek, Las
Salineras. Cóż, solanek widzieliśmy wiele na wyspach, są przy słonej wodzie co
jest naturalne, ale żeby w górach? Otóż w górnej części jednego z wąwozów
wypływa źródełko zupełnie słonej wody, którą wykorzystano tworząc nieskończoną
ilość płytkich basenów położonych kaskadowo.
Przepływ reguluje się małymi kanalikami, z których otwiera
się lub zamyka maleńkie przepławki dopuszczające do nich słoną wodę. Widok był
naprawdę niesamowity i spacer też.
Z solanek pojechaliśmy do Moray.
To inkowski ogród doświadczalny, kamienne tarasowe kręgi
pozwalały na doświadczenia na warzywach czy zbożach i obserwację ich wzrostu w
zależności od położenia w stosunku do nasłonecznienia. Ciekawe miejsce.
Ostatnim przed Cuzco postojem było miasteczko Chinchero.
Znów fundamenty poinkowskie, ruiny tarasowych budowli, kościół hiszpański. I
niezliczone schody. Wystarczy tego na razie.
Wybór hotelu Royal Inn w Cuzco ($50) polegał głównie na jego
bliskim położeniu względem autobusu odjeżdżającego następnego dnia o 7h30 do
Puno. Okazał się on zupełnie przyzwoity, choć Royal miał tylko w nazwie.
Na dziewięciogodzinną podróż do Puno wybraliśmy tak zwany
autokar turystyczny ($50 od głowy) ze wszelkimi wygodami, serwisem i internetem
prawie cały czas.
Różnica między tą opcją a autobusem liniowym polega na tym,
że sporo droższy turystyczny zatrzymuje się wielokrotnie po drodze w miejscach
ciekawych, jest w nim przewodnik gawędziarz, a lunch w bufecie i bilety
wejściowe są w cenie.
Do Puno jechaliśmy bez przekonania, cóż, niekiedy trzeba
zaliczać, być w Peru i nie pojechać nad jezioro Titicaca nie przystoi.
Trzystuosiemdziesięciokilometrowa droga była interesująca
geograficznie i historycznie. Jej połowa to jazda w górę nieskończonej długości
doliną, którą już widzieliśmy przy Machu Picchu, z tym że tam rzeka Urubamba
była szalejąco rwącą górską rzeką, a czym wyżej zmieniała się w niewielki
strumień. Dotarliśmy w końcu do najwyższego punktu 4.335 z myślą że będzie to
przełęcz.
Jednak za garbem roztoczył się pejzaż na z wolna opadający
płaskowyż.
Nasze postoje to ruiny świątyni wodza Viracocha w Raqchi, hiszpańska
kaplica zwana sykstyńską wybudowana z niesamowitym przepychem i sklepieniem
godnym najznakomitszych budowli tego typu, a na koniec niewiele warte muzeum
Pre-Inków w Pukara.
Przed Puno przejechaliśmy przez miasto, które z
przyjemnością wymażę z mojej pamięci, chyba najbrzydsze jakie widziałem w życiu:
Juliacas.
W Puno było niewiele lepiej, ale położenie na wzgórzach i
nad jeziorem oraz ciepłe światło zachodu słońca kompensowało trochę jego
brzydotę. Za to hotel był prima sort (Sonesta Posada del Inca - $101 za noc),
znów słuszny wybór, z dala od miasta, nad jeziorem, pokoje duże, łóżka wielkie
i z widokiem na wodę poprzez lamy pasące się na trawniku (ponad wymiarowe
zabawki Moany). Na dodatek, jak się później okazało, z restauracją z najwyższej
półki.
W nocy obudzi mnie ból głowy, taki narastający pulsacyjnie
nie do wytrzymania, na dodatek w fazie „nie do wytrzymania” nagle zaczyna
brakować powietrza. Szybkie i głębokie oddychanie łagodzi z wolna wszystko,
zostaje tylko lekki ból, który trwa chwilę i znów narasta. Tragedia. Cóż każdy
na swój sposób reaguje na chorobę wysokościową, jesteśmy na 3.827 metrach nad
poziomem morza. Beatka budzi się słysząc moje świsty, jest źle. Wynajduje w
hotelowym składziku cukierki z liśćmi coca oraz paracetamol w płynie Moany.
Biorę porządny łyk syropu, ciągle brakuje powietrza. Tlenu! Powoli leki
zaczynają działać, zasypiam w końcu.
Titicaca (czyt. Tikikaka) to dobra nazwa, zwłaszcza jej
druga część. Jak podejrzewaliśmy nie jest to miejsce warte podróży. Po
hotelowym pysznym śniadaniu pojechaliśmy taksówką do portu pełną gębą (jezioro
jest najwyżej położonym na świecie jeziorem żeglownym) do łódeczek, które wiozą
turystów do pływających wysepek Uros. Na nich niby mieszkają potomkowie Indian
rybaków, którzy uciekli tam przed hiszpańską kolonizacją.
Wyglądało to niby tak: uciekając odpłynęli w trzciny na
swoich łodziach, które połączyli tworząc pływające wioski. Szybko jednak
zauważyli, że jeden gatunek trzcin tworzy wielkie podwodne kępy, które po
odcięciu od dna świetnie pływają. Łącząc je ze sobą oraz nakładając na nie
wielowarstwowo i krzyżowo wszechobecne trzciny powstają wyspy godne
zamieszkania. Oczywiście jeśli ktoś lubi mieć przez cały rok wokół siebie wodę
o temperaturze 12 stopni i pokręcone od wilgoci stawy. Jak się musi to się
lubi, tak było kiedyś, dziś już nikt nie musi, potomek ostatnich Indian dawno
już umarł z pijaństwa, ale współcześni zauważyli, że taki dziwny twór to nie lada
gratka dla turystów, a dla nich samych gratka na ich portfele.
Pływające wysepki zbite są wokół głębokiego kanału
stworzonego przez wpływającą do jeziora rzekę i opierają się tyłami o trzcinowe
płycizny. Całość biznesu obsługiwana jest przez kobiety, mężczyźni „łowią ryby”. W rzeczywistości prawie wszyscy
„mieszkańcy” mieszkają w Puno, gdzie też pracują mężczyźni. Z hotelowego okna
obserwowałem zadziwiająco wzmożony ruch w kierunku wysp na długo przed
pierwszym turystycznym stateczkiem (25 soli od osoby).
Ot taka zabawa, my udajemy, że wierzymy, oni grają. Jednak
opowieść naszego śmiesznego przewodnika o konstrukcji wysp była ciekawa, stroje
kobiet też.
Następnie zaproszono nas na mały katamaran typu kontiki
(dodatkowa oplata 10 soli od osoby) na krótką przejażdżkę po kanale. Turysta
głupi jest, jak już się ciągnął taki kawal to pieniądze wydaje. Na łódeczce
zrobiło się trochę niesmacznie, dziewczynki, córki kobiet, zaśpiewały dwie
piosenki, jedną po francusku, drugą po angielsku, po czym zdjęły kapelusze
obchodząc towarzystwo w celu zbiórki mamony. Sytuację rozładowała Moana, która
odśpiewała „Frere Jacques” po czym
zdjęła czapkę i zrobiła to samo.
Kiedy jednak, już na „lądzie” dziewczynki zaczęły obskakiwać
turystów aby im sprzedać swoje szkolne rysunki, niesmak wzrósł do zenitu.
Myszkując tu i tam zaciekawiony sposobem łączenia trzcinowych kłączy na
dachach, zamachałem przyjaźnie 95-letniemu dziadkowi, dumie rodu, siedzącemu z
dala za rogiem, ten wyciągnął rękę po pieniądze. Fuj!
Niechętnie patrzyliśmy kiedy okazało się, że nasz stateczek
dobija jeszcze do innej pływającej wysepki, restauracyjnej. W większości naszymi
współpodróżującymi byli młodzi turyści, tych teraz jest większość, a ponieważ
ze względów finansowych nie żywią się oni w ten sposób - ku naszej uciesze
szybko odbiliśmy. Uciecha była jeszcze większa kiedy kapitan zgodził się
wysadzić nas bezpośrednio na hotelowym pomoście.
O jeziorze pisać nie sposób, 160 kilometrów
długości to morze, ale w okolicach Puno jest tylko jego niewielka zatoka, aby
móc poczuć jego wielkość trzeba by popłynąć w wielogodzinny rejs na przykład do
Copacabana po boliwijskiej stronie lub odwiedzić wielkie jeziorne wyspy
(Amantani lub Taquile), które są podobno piękne. Na to trzeba jednak więcej
czasu.
Lunch w hotelu był zjawiskowy, Beatka zamówiła pstrąga,
tutejszą specjalność, najlepszy jakiego jadła w życiu, ja, rozpływający się w
ustach gruby krwisty stek z alpaki. Cuda.
Po południu Beata sama poszła do miasta, podobno w Puno są
najlepszej jakości wyroby z alpaczej sierści, ja zostałem z Moaną, która
poznała nowe koleżanki uczestniczące w wystawnych urodzinach zamożnych Puneńczyków
(pewnie właścicieli pływających wysp) i bawiła się świetnie. Zwiedziliśmy też
statek „Yavari” stojący przy hotelowym pomoście, zbudowany jako parowy w 1862
roku w Anglii, przewieziony w częściach nie cięższych niż 200 kilo przez Horn,
potem transportowany koleją, następnie ponad rok na osiołkach przez Andy, aby w
końcu został złożony w kilka lat w Puno. Sto lat temu założono mu szwedzkie
diesle i jest to dziś najstarszy na świecie działający czterocylindrowy diesel.
Wieczorem zamówiliśmy do pokoju carpaccio z alpaki i wraz z
serami (oj nasi górale powinni przyjechać tu po nauki, pierwszy lepszy ser jest
lepszy niż najlepszego naszego buncu) i winem zakończyliśmy pobyt, leżąc już o
21h00 w łóżkach.
Niedziela 30 marca
2014
Jesteśmy już w autobusie z Puno do Chivay. Co jak co,
organizacja turystyki jest zacna. Punktualnie o 6h00 (my już czekaliśmy będąc
po śniadaniu serwowanym od 5h00) zajechał przed hotel pusty autobus firmy 4M
(nie mylić z 3M). Zasiedliśmy w pierwszym rzędzie z widokiem, dostaliśmy
natychmiast koce (7 st .C)
i ruszyliśmy zabrać jeszcze kilka osób w mieście. Nie trwało to długo i przed
czasem ruszyliśmy w stronę tutejszych sześciotysięczników znajdujących się w
rejonie kanionu Colca i Arequipa. Moana opatulona w koce śpi na dwóch
siedzeniach, a my rozkoszujemy się pejzażami godnymi niejednego parku
narodowego.
Wszystko dobrze by było gdyby nie ten szmerek, nie ten luby
po alkoholu, ten od wysokości ponad 4.000 m na której ciągle jedziemy, a będzie
jeszcze wyżej, prawie 5 tys.
Poniedziałek, 31 marca
2014
Dno.
Dno kanionu Colca (Kolka) i dno trochę generalne. Półleżę
pisząc, jedynym meblem w szałasie na dnie kanionu jest łóżko, obok komputera
świeczka, nie ma tu elektryczności. Beata je kolację w jadalni, zaraz się
zmienimy.
Za mną leży truchło w postaci Moany, głowa zawinięta
bandażem, pod nim na plastry pokrojone i posolone ziemniaki, ciało natarte liomką,
w żołądku herbata z koki - tak, tej od kokainy. Prócz lekarstw naturalnych w
żołądku rozpuszcza się też z wolna paracetamol.
W życiu zwykle tak bywa, że sytuacje najbardziej
nieoczekiwane zdążają się w miejscach dziwnych. Moana nigdy nie chorująca, ani
nie wymiotująca, tu w dziurze cywilizacyjnej świata nagle pod wieczór zaczęła
skarżyć się na ból gardła, uszu, głowy – wypisz wymaluj angina. Z wolna czoło
robiło się gorętsze, marudzenie wzrastało. Jeszcze przed chwilą zeszliśmy na
dno kanionu, do rzeki, gdzie rzucała z radością kamienie towarzyszącemu nam psu
a la Pony.
Szybka analiza sytuacji: rano, jeśli Moana będzie zdolna,
wsiada na konia, osła czy co tam, i ruszamy w górę 1.100 metrów , które
zeszliśmy dziś rano z przyjemnością i radością. Zejście było rozkoszą,
rzeczywiście kanion rzeki Colca jest nadprzyrodzony.
Z miejscowości Cabanaconde, w której spaliśmy poprzednią
noc, pojedziemy autobusem do Arequipa (6 godzin) wykupując Moanie dwa miejsca,
aby leżała. Arequipa to duże miasto, tam mamy wynajęty hotel, są też lekarze,
antybiotyki, jeśli trzeba.
W Peru wszędzie są miasta i apteki, lekarstwa są łatwo
dostępne, więc nasze zapasy zostały na Bubu. Nigdy Moanie nie były potrzebne,
co najwyżej zjadałem je ja lub Beata. A tu masz!
Jeśli jednak rano okaże się, że mała nie będzie zdolna
dosiąść rumaka to zostanie tu, a jedno z nas (w domyśle Beata) pogna na górę po
antybiotyk i tak zakończy się nasza podróż - z Arequipa polecimy do Limy, a
stamtąd ma Bubu. Piszę to trochę, aby odpędzić złe myśli, nie wierzę w drugą
wersję, Moana jest tak silna i odporna na wszelakie przypadłości, rano pewnie
będzie w pełni sił, ale i tak pojedzie konno lub na ośle.
Wtorek, 1 kwiecień
2014
W autobusie już po napisaniu tekstu Primaaprilisowego.
Oczywiście trzęsienia ziemi nie było. Zdjęcia robiliśmy na wysokości 4.950 metrów , na które
wspiął się autobus, a Cabanaconde położone jest na 3.200 metrach , oazy o
1.100 metrów
niżej. Ceny, opis oazy i drogi do Cabanaconde są prawdziwe. W oczekiwaniu na
autobus rzeczywiście byliśmy w ciepłych źródłach.
Dziś rano oczywiście Moana obudziła się w świetnej formie już
o 6h00, podobnie jak my - przy świeczkach idzie się spać o 21h00.
Niespodziewanie więc ruszyliśmy w górę już o 7h40. Na śniadanie (10 soli/osobę)
były naleśniki z dżemem, kawa, dla Moany herbata z liści koki.
Gdyby nie wieczorna przypadłość Moany pobyt na dole byłby
bez skazy, tym bardziej, że dziś rano niebo było pochmurne i z czasem się
zaciągało coraz bardziej.
Zejście pokonaliśmy w cztery godziny. Szło się trudno,
kamienie pokryte były pyłem, więc śliskie. Widoki jednak zachwycały, a
zbliżający się wgląd w zieloną oazę z basenami dodawał sił.
Po drodze obserwowaliśmy różnorodne kaktusy i ptaki. Trafił
się też lecący kondor - miejsce to jest znane światowo z obecności tych
wielkich lotów.
Do oazy Sangalle dotarliśmy w sam raz na obiad (15
soli/osobę). Zupa warzywna z quinoa, takim większym grysikiem rosnącym na ponad
3.000 metrów .
Na drugie soczewica ze śladową obecnością mięsa. No i oczywiście duże piwo (10
soli). Chłodne, nad ranem robi się zimno, więc piwo przez cały dzień jest
schłodzone. Rzeczywiście nie ma tu prądu, więc i lodówek. Oświetlenie z paneli
słonecznych działa tylko w kuchni i jadalni od 19h00 do 21h00, na czas kolacji.
W basenie woda była kryształowa, wymienia się ją codziennie,
jest darmowa z lekko ciepłego źródła spod góry. Pływaliśmy prawie godzinę, dla
Moany była ona jednak za zimna, wolała męczyć białą jak śnieg alpakę.
Pod wieczór poszliśmy na spacer nad rzekę z mętną wodą.
Moana bawiła się z psem, my leżeliśmy na kamieniu patrząc na niekończący się
rudy mur skał i błękitne niebo nad nim.
Po powrocie wzięliśmy po drinku, wtedy z Moaną się zaczęło.
Wszyscy się tym przejęli, Gladys, właścicielka kompleksu, zorganizowała paracetamol,
owinęła Moanie głowę bandażem po uprzednim położeniu na czoło plastrów solonych
ziemniaków. Ciało kazała natrzeć limonką. Ja w tym czasie organizowałem
antybiotyk, ale się nie udało, wszyscy podróżnicy już go zużyli. Wróciłem z
japońskim i amerykańskim odpowiednikiem paracetamolu i czterema tabletkami tego
samego od Francuzów. Moana zasnęła szybko, my dopiero po wypiciu wina, aby
przełamać niechęć do wielokrotnie używanej pościeli.
Po śniadaniu ruszyliśmy. Moana dosiadła muła (60 soli) czym
była zachwycona i pognała w górę wraz z przewodnikiem też na mule i następnymi dwoma
mułami bez załadowania. Mimo usilnych namów, my odmówiliśmy przejażdżki na tych
miłych zwierzątkach, przyszliśmy tu na wycieczkę pieszą. Z przyjemnością
oddaliśmy jednak nasze plecaki, tłumacząc, że 60 soli to cena za dorosłego człowieka,
a Moana jest lekkim dzieckiem, więc dwa plecaki robią kwotę.
Szło się wyśmienicie, co jakiś czas Moana ukazywała się na
mule dużo wyżej od nas, ale i my nie zostawaliśmy za bardzo w tyle, bez bagażu
wyprzedzaliśmy innych i na krawędź kanionu dotarliśmy w niewiele ponad dwie
godziny, co jak na 1.100
metrów przewyższenia na wysokości 3.000 metrów było
wyczynem i to bez kolki. Znów pomogło moje serduszko bijące wolniej niż u
innych, bo tylko 55 uderzeń na minutę, a przy wysiłku stabilizujące się w
uderzeniach dość nisko. Beata musiała odwołać swoją opinię, że nie jestem w
formie – gnałem przed nią.
Dojeżdżamy do Arequipa, dwie godziny przed planowanym czasem
dzięki wczesnemu wyjściu z kanionu. Wokół nas, wysoko śnieżno białe czubki
sześciotysięcznych wulkanów. Oby nie trzęsły ziemią.
niedziela, 6 kwietnia
2014
Już w samolocie, znów nad Galapagos, tyle, że tym razem za
dnia.
Trzęsącą się Arequipa opuściliśmy kilka dni temu. Dalej się
trzęsie, chilijskie podziemia, a zwłaszcza podwodzia nie dają biedakom spokoju.
Sama Arequipa ma zachwycający rynek o standardowej nazwie
Plaza de Armas. Prócz dwupiętrowych krużganków ma on jedno niespotykane dziwo.
Jest to kościół, który ma fasadę boczną jako główną, stoi bowiem trzema nawami
równolegle do placu. Sam kościół jest bez wartości i choć odwiedził go
najznamienitszy Polak, JP2, nie ma po tym żadnej pamiątkowej tablicy. Na moje
pytanie dlaczego, odpowiedziano nam, że jak zostanie świętym to się zobaczy.
W przeciwieństwie do Cuzco, ładna starówka w Arequipie
kończy się na placu i kilku uliczkach, zejście w bok powoduje natychmiastową
utratę atmosfery i poczucia bezpieczeństwa.
Jednakże najważniejszym obiektem do zwiedzania w mieście
jest usytuowana w jego bliskości Santa Catalina.
To otoczony wysokim murem olbrzymi kobiecy monastyr. Oddany
do zwiedzania w 1974 roku, jest zadziwiającym miejscem pachnącym jeszcze
ludzkim nonsensem i piecami, w których warzono jedzenie.
Wytłumacz tu dziecku dlaczego kobiety zamykały się w nim i
zamiast oddawać się mężczyznom oddawały się wyimaginowanemu bogu i … sobie -
niektóre apartamenty były dwuosobowe.
Piszę apartamenty ponieważ prócz niewielu ascetycznych cel
większość mieszkań mniszek posiadała sypialnie, salony, kuchnie i podwóreczka.
Były tam też łaźnie, basen, pralnie i ogrody. Ciekawostka. Do dziś
oprowadzające po labiryncie wewnętrznych uliczek przewodniczki są też wyłącznie
kobietami, które słono każą sobie płacić za wejście, 35 soli!
Opuszczając miasto trzeba było podjąć decyzję, przed nami
był najdłuższy i najnudniejszy przeskok w peruwiańskiej podróży – dziewięć
godzin jazdy autobusem do Nazca. Ze względu na Moanę decydowaliśmy się na nocną
jazdę.
Różnoracy przewoźnicy proponują łóżkowe autobusy,
zawierające 12 rozkładających się prawie do poziomu siedzeń na dole i 24 u
góry. Wszystkie szacowne firmy miały jednak komplet na ten dzień, pozostały nam
jedynie te drugiego sortu. Na dodatek wszystkie autobusy z siedzeniami na
płasko (180 stopni) dojeżdżały do Nasca o 4 rano czyli w nocy. Wzięliśmy więc
ten o rozwieralności siedzeń 160, lekko zdezelowany firmy Flores. Tak czy siak,
pierwszy sort czy drugi, europejscy podróżujący
o tak wygodnej jeździe mogą tylko pomarzyć - skórzane olbrzymie fotele, ciepła
i zupełnie niezła kolacja, napoje, pozycja prawie leżąca.
W Nazca wysiedliśmy po 6h00 rano z autobusowym śniadaniem w
ręce. W knajpce naprzeciw przystanku zamówiliśmy kawę oganiając się przed niby
reprezentantami linii lotniczych. Wiedzieliśmy, że należy ich omijać.
Dla przypomnienia, Nazca to miasto wokół którego przedinkowscy
Indianie narysowali na ziemi różne linie i rysunki widoczne tylko z powietrza.
Niby dla kosmitów.
Na lotnisku z wielką ilością awionetek znaleźliśmy się za
pomocą taksówki. Już wiemy jak z nimi rozmawiać i wszędzie płaciliśmy za nie
grosze. Tyle ile samolocików tyle też linii, negocjacje, rozmowy, propozycje, i
kontrpropozycje. Przepisy nie pozwalają brać dzieci za darmo, po czym, po pół
godzinie się zmieniają i pozwalają. Zależą od wolnych miejsc.
Na sam koniec kiedy już mieliśmy wynegocjowane 60 USD od
osoby polecieliśmy za 150 za naszą trójkę.
Beata była w panice - podobnie jak ja na szczycie góry Machu
Picchu, dokonała nadludzkiego wysiłku samokontroli aby opanować strach. Ja,
niegdyś pilot takich jednosilnikowców raczej ze spokojem podszedłem do sprawy
ciekaw co zobaczymy.
Indianie Nazca nie przypuszczali, że tnąc kamienno-pustynne
płaskowyże liniami, prostokątami i rombami, oraz układając z kamieni, a raczej
czyszcząc z nich na gładko powierzchnie tworząc ideowe rysunki, pozwolą
potomnym na robienie takiego biznesu. W rzeczywistości rysunki są mało
widoczne, z lotu ptaka niewielkie, a kładzenie się na skrzydło aby je zobaczyć
jest względną atrakcją dla większości, która wraca z zaawansowaną chorobą
lokomocyjną.
Czas w powietrzu, czyli 35 minut, jest warty tej kwoty tylko
dlatego, że nie jest dłuższy i każdy z miłą chęcią wraca na ziemię. Lepiej
zobaczyć to miejsce na Discovery Channel, rysunki są wtedy inaczej oświetlone,
zdjęcia robione są z wolno lecącego helikoptera o wschodzie czy zachodzie
słońca.
Po powrocie do miasta wynajęliśmy taksóweczkę Tico, to
główny taksówkowy samochód nie licząc mototaxi, na ponad godzinę (15 soli) i
zwiedziliśmy otaczające je obiekty, będące też dziełem tych starodawnych, w
przeciwieństwie do Inków, Indian. Bardzo ciekawe były podziemne akwedukty
doprowadzające wodę z gór i z rzeki. Po wykopaniu kanałów zauważono, że zbyt
szybko na tej pustyni woda w nich paruje, zrobiono więc co kilkadziesiąt metrów
spiralne do nich zejścia w celu ich konserwacji, a kanały zamknięto kamiennymi
sklepieniami i zasypano. Woda płynie w nich do dzisiaj.
W niedalekiej oddali, pojawiła się olbrzymia piaskowa góra
Cerro Blanco, najwyższa na świecie wydma mająca ponad 2.000 metrów . Podobne
góry mięliśmy zobaczyć z bliska, wręcz dotykać przez następne dwa dni, więc
zrezygnowaliśmy z wizyty tej najwyższej.
Po dwóch godzinach jazdy autobusem wysiedliśmy w Ica. Po
zakupach w drogim i eleganckim centrum handlowym czekający na nas taksówkarz
zawiózł nas do odległej o 10 minut oazy. Zabawne, wokół piaskowe góry i pustynia,
a w środku oaza pełną gębą, taka jak z obrazka, palmy, bajoro w środku, wokół
hoteliki. Nasz nas zachwycił, stara hiszpańska hacjenda zamieniona w hotel,
krużganki wokół podwórka, z nich wejścia do wygodnych i dużych pokoi z
komfortowymi łazienkami. Pełno zakamarków i wewnętrznych uliczek podobnie jak w
Santa Catalina.
Wewnętrzne patio stało się główną atrakcją dla Moany, była tam
woliera z papużkami, fontanna z rybkami i … trzy spore żółwie, które pałętały
się wszędzie. Przy drzwiach do każdego pokoju stał stolik z krzesłami, ale to właśnie
pod naszym, ku radości Moany, jeden żółw zrobił sobie sypialnię. Drugą atrakcją
był spory, acz płytki basen. To w nim wylądowaliśmy natychmiast po wieczornej rejestracji.
Poranek był piękny, śniadanie świetne, pobraliśmy hotelowe
deski surfingowe i jazda. Oaza Huacachina jest głównym peruwiańskim ośrodkiem
narciarskim na … piasku.
Zabawa była przednia, ślizgaliśmy się na pupach, ale ci co
mieli profesjonalny sprzęt narciarski z butami hulali jak po śniegu. Radość nie
trwała jednak długo, piasek zaczął nas parzyć.
My jednak odkryliśmy coś lepszego. Po świetnym i o dziwo
tanim lunchu (dwudaniowe menu za 15 soli) odpoczęliśmy na basenie, aby przed
zachodem słońca wdrapać się na najwyższą sąsiednią wydmę, 200 metrów powyżej oazy.
Jak ciężko chodzi się po sypkim piasku każdy wie, ale tak bardzo pod górę? Dwa
kroki w górę, jeden w dół.
Szliśmy na koniec granią mając po obu stronach spadki o
nachyleniu 45 stopni. Przepaściście, ale świadomość, że na piasku człowiek się
nie ślizga pozwalała na swobodne ruchy.
Napatrzyliśmy się na ten niespotykany widok, na tą tutejszą,
wielce górzystą Saharę i na zachód słońca nad nią, po czym .. zbiegliśmy w dół
na wprost prawie lecąc i krzycząc w niebogłosy. Było to fantastyczne.
Do tego stopnia, że następnego dnia rano wdrapaliśmy się z
wielkim trudem i wysiłkiem na przeciwległą piaskową górę aby numer powtórzyć.
Po lunchu wsiedliśmy w autobus firmy Soyuz jadący od stolicy.
Soyuz, coś nam to mówi, prawda? Tym razem był to jednak wybitnie komfortowy
autobus VIP z poczęstunkiem, napojami itd. Cztery godziny później wjeżdżaliśmy
do Limy, według naszego planu, za dnia aby zobaczyć miasto.
Jechaliśmy tą Limą bez końca, łatwo (a może nie) można sobie
wyobrazić dziesięciomilionowe miasto w niskiej zabudowie, przedmieścia brudne,
wyglądające jak ruina, potem lepsze i gorsze miejsca czasem nawet zadbane.
Dojechaliśmy w końcu do terminala aby… najeść się strachu. Kiedy wsiedliśmy do
taksówki było już ciemno. Taksówkarz po chwili jednak stwierdził, że nie wie
gdzie jest miejsce, do którego chcemy jechać, wiedział, że gdzieś koło
lotniska, ale to podła dzielnica i tam się nie zapuszcza. Za to jego kolega
tak. Ok, przesiadamy się, ale taksówkarz prowadzi nas do kolegi, który nie jest
taksówką, tylko prywatnym samochodem, na dodatek poobijanym. Protestuję,
kierowca pokazuje mi swoje dokumenty, mówi, że jeździ często na lotnisko – nic
tylko zorganizowany bandytyzm. Wsiadamy jednak, ale nie odjeżdżamy od terminala,
kierowca robi zwrot i wjeżdża na stację paliw. Po chwili prosi o zaliczkę
(wynegocjowana cena to 23 sole) 10 soli na gaz. Reaguję agresywnie, ale daję,
Trochę mnie sytuacja uspokaja, gdyby był bandytą to by był przygotowany, a on
po prostu nie ma pieniędzy i tak dorabia.
Ruszamy, miliony myśli przetaczają się przez głowę, jedziemy
już pół godziny, tu i tam korkuje, żadnych oznakowań, człowiek nawet nie wie
czy kierunek jest słuszny, obce miasto, no i brak słońca. Jest straszno! Bo
prostu boję się.
Po godzinie przejeżdżamy przez któreś już z rzędu centrum,
tym razem widzimy jakąś galerię handlową ze słowem „del Norte” w nazwie.
Kierunek jest dobry, uff. Rozmawiamy z kierowcą, aby coś wyczuć, opowiada, że
jest wojskowym mechanikiem lotniczym i pracuje z samolotami Antonov. Jest z
Cuzco, w Limie mieszka od 15 lat. Tu przyjechał się uczyć i został. Wie gdzie
jest ulica, na którą jedziemy, nie wie jednak gdzie jest nasz hotel.
Czas mija, jest coraz biedniej, okropnie wręcz, zjechaliśmy
z głównych arterii, krążymy po małych uliczkach, zamkniętych często szlabanem
lub namiotem z okazji potańcówki. Zawracamy wtedy i okrążamy. Oddycham z ulgą,
bo widać, że szuka naprawdę, gdyby był bandziorem, to by wiedział gdzie nas do
koleżków wieźć. Już niedaleko, mówi, ale nagle dzwoni jego telefon, będę za 5
minut odpowiada…
Jednak po dwóch minutach jesteśmy na hotelowej ulicy i
szukamy numeru, o dziwo na co poniektórych domach takowe są, znajdujemy
wreszcie, wąską wysoką willę z napisem LIMPER. To tu, uff. Prawdziwa ulga.
Płacimy, dodajemy kilka soli za kluczenie, umawiamy się na
rano. Miejsce jest obskurne, hotelik jednak czyściutki i zadbany, dziewczyna w
recepcji bardzo miła. Dostajemy dwupokojowy „apartament” z łazienką, w jednym
podwójne łóżko dla nas w drugim dwa pojedyncze, jedno dla Moany, wielki
telewizor LCD na ścianie. Programów brak, zwłaszcza Disney Channel. Robię uwagę
– będzie zrobione. Pytamy o knajpkę i czy można kartą płacić, bo już prawie nie
mamy soli. Po co? Pyta dziewczyna, mała jest zmęczona, zamówię wam w
restauracji co chcecie, szybko przywiozą tu, a można im zapłacić Visą lub
Master Card. Cywilizacja czy co?
Po dziesięciu minutach na stole w jadalni ląduje pół kurczaka,
niespodziewanie olbrzymie sałatki, litr pysznej zupy, wszystko gorące i za 37
soli. Darmo (ok.11 USD). Jemy ze smakiem popijając piwem. Wracamy do siebie,
kablówka już działa.
Nie wiemy czy umówiony na 9.00 rano taksówkarz przyjechał,
pojechaliśmy inną pół godziny wcześniej - straszono nas, że na lotnisku dzieją
się dantejskie sceny i trzeba być dużo wcześniej. Honorowo zostawiliśmy
taksówkarzowi w hotelu umówioną
wcześniej niewielką kwotę, lotnisko jest o 5 minut drogi.
W przeciwieństwie do zapowiedzi na lotnisku w niedzielny
poranek było pustawo, na drogach w Limie i Gwatemala City też. To dobry dzień
na podróżowanie, nie ma korków w tych molochach.
Po przesiadce biegiem w San Salvador jesteśmy już w
Gwatemali. Jest 17h30 czasu Gwatemalskiego, jedziemy autobusem z Guate w
kierunku Bubu. Nie dotrzemy tam jednak - w połowie drogi wysiadamy przy „Valle
Dorado”, hotelu all inclusive przy aquaparku. Dla Moany, dla nas. Nie chcemy
przyjechać na łódkę o 23h00, nie wiemy co tam zastaniemy. Jesteśmy zmęczeni tą
podróżą, tymi dwoma intensywnymi tygodniami. That’s all volks.
Podsumowanie
1.
Transport:
Podróż po Peru dobiega końca. Jedziemy właśnie
bardzo wygodnym, wysokiej klasy autobusem PeruBus z Ica do Limy, jutro rano
wylot do Gwatemali.
Jak już Daru wspomniał przy okazji podróży z
Puno do Chivay, jesteśmy szczerze zadziwieni doskonałą organizacją transportu
ludzi w Peru i to nie tylko turystów, ale wszystkich obywateli również. Nie
dość, że w każdym mieście są terminale, istnieje szeroka gama wyboru jakości
usługi, co oczywiście rzutuje na cenę, więc dla każdego coś odpowiedniego.
Autobusy odjeżdżają i docierają do celu z bardzo przyzwoitą punktualnością.
Istnieją linie nocne, tak zwane „bus cama” (autobus-łóżko), gdzie fotele
lotnicze godne klasy biznesowej w samolotach rozkładają się o 160, a niektóre nawet o 180
stopni. W autobusach takich serwowana jest kolacja, a rano śniadanie. Polska w
porównaniu jest „daleko za Murzynami” w tym sektorze usług. Kontynuując kwestię
transportu, świetnie też działa system taksówkowy. Gama od mototaxi, przez
zdezolowane, żółte (znaczy sportowe) Tico, po normalne pojazdy, gwarantuje w
każdym miejscu możliwość dotarcia gdzie się chce i to za bardzo przyzwoite
pieniądze (np.: godzina jazdy z postojami – 15 - 20 soli, czyli jakieś 25
złotych). Rzecz jasna brak liczników zastępuje negocjacja ceny, co dla takich
starych wyg podróży jak my okazało się bardzo intratne.
Jedynie negatywnie zadziwiła nas wysoka cena
za podróżowanie pociągiem. Na odcinku Ollaytamtambo-Aquas Calientes (2 godziny)
nie ma się wyboru (ceny oscylują od 50-100 USD/ osobę w zależności od pory dnia
i typu pociągu), ale na trasie Cuzco-Puno (10 godzin) pociąg kosztuje 5 razy
drożej (250 USD) od luksusowego autokaru z postojami i jedzeniem. Kto tym jeździ?
W każdym razie mieliśmy sporo okazji aby kwestię
transportową w Peru poznać i przetestować, odległości są ogromne. Peru to ponad
1.200 tys. km2 (Polska dla przypomnienia to 312 tys.) Na szczęście Moanka dość
dobrze znosiła te podróże, dużo spała, krzyżówkowała lub miała czytane bajki.
2.
Hotele
Ogromny wybór i, podobnie jak w Gwatemalskich
centrach zainteresowania turystycznego, gama od najpodlejszych hostali, przez
hostale wyższej półki oraz hoteliki niższej rangi po najelegantsze hotele. Nas
interesowała półka od 50 do 100 USD/noc, rzadko przekraczaliśmy tą kwotę, ale
przyznać należy, że jak już przekroczyliśmy (nigdy wiele), nie żałowaliśmy
tego. Jednak cena robi swoje.
Działaliśmy w 100% przez booking.com, daje to
pełną pewność, a i ceny faktycznie są dobre. Najgorszym doświadczeniem był
pierwszy hostal w Limie – uwaga – nazywa się Mundo Alberque Aeropuerto, jest
niby tani, bo 35 USD za trzyosobowy pokój. ALE: pobiera po 35 soli za taksówkę
z i na lotnisko (kolejne 20 USD) i jeśli nie ma się soli przelicza cenę noclegu
z USD po bardzo niekorzystnym kursie. W sumie, doliczając 10% sewisowego
wybuliliśmy za pierwszą krótką noc w Limie 73 USD mając wspólną łazienkę z
zimną wodą i umywalkę na korytarzu. Zła opcja.
Najbardziej nowoczesne wnętrze mieliśmy w hotelu
La Hosteria w Arequipie, ale największym, atutem tego obiektu była najlepsza z
możliwych lokalizacja w mieście. Równie komfortowy był hotel Sonesta Posada del
Inca w Puno, jednak w tym przypadku bardzo daleko od miasta (ale tu być może
było to wskazane), a sam budynek był molochowaty – szło się niekończącym się
korytarzem mijając dziesiątki takich samych drzwi do takich samych pokoi.
Najlepiej czułam się w hotelu w Huacachina, oazie przy mieście Ica. Znów
krużganki, wewnętrzne patio, ale swojskie, brak przepychu i napompowania.
Obsługa przemiła, pokoje duże i łóżka wygodne. Lokalizacja najlepsza z
możliwych. Nazwa hotelu: Mossone.
Praktycznie każdy z hoteli oferuje w cenie
śniadanie. W większości są to śniadania z duża zawartością jajecznicy. Najadłam
się tej potrawy na najbliższe parę lat. Oprócz STRASZLIWEGO omletu w hotelu Los
Andenes w Pisaq było dość smacznie i suto.
Cieszę się jednak, że już będę spała we
własnym łóżku na Bubu. Co własne, to najlepsze. Poza tym, pomimo
niezaprzeczalnie ciekawej wycieczki, dwutygodniowe „szlajanie się” z miejsca na
miejsce bez własnego środka transportu jest nawet dla mnie trochę męczące.
3.
Bezpieczeństwo
W żadnym miejscu, ani przypadku nie czuliśmy
zagrożenia ze strony społeczeństwa (jedynie może w taksówce w Limie – ale to
może raczej nasza wyobraźnia i opinia o tym mieście zadziałały). Fakt, istnieje
dużo turystyki zorganizowanej, ale nie z powodu niebezpieczeństw czy napadów –
tak jak rzekomo w Gwatemali – tylko z powodów dużych i trudnych do ogarnięcia
dla mało zorganizowanych turystów odległości. Istnieje dużo wycieczek, które
można robić na własną rękę, Mało też słyszy się o drobnych rabunkach. Oczywiście,
jak wszędzie, należy być ostrożnym, ale już chyba nie ma miejsca na Ziemi bez
tej reguły. Czuliśmy się bezpiecznie w stosunku do Gwatemali i Hondurasu
(wysp), no i w Peru nie ma wszechobecnych typasów z karabinami.
4.
Ludzie
Rasa jeszcze bardziej mongolska niż w
Gwatemali, szczególnie ci „rodowi” z okolic Puno. Uroda średnia: niscy, krępi,
bardzo szerokie policzki najczęściej wypalone słońcem (prawie wszyscy mają
jakieś problemy ze skorą w tym miejscu, nawet
małe dzieci). Nozdrza szerokie, uśmiech też, a w nim bardzo duże zęby o
kształcie łopaty. Oczy leciuteńko skośne, skóra koloru bardzo opalonego. Tyle
jeśli chodzi o wygląd. Ludność pozamiejska w większości zachowała stroje
tradycyjne: kolorowe, ciężkie spódnice, szale, kapelusze. Kapelusze są najbardziej
charakterystyczne – różnią się w zależności od regionu, czy nawet gminy. Ale
dany model jest przestrzegany – wszystkie kobiety w danym okręgu mają to samo
na głowie. Jeśli nie – od razu wiadomo, że z innej wsi. Niesamowite.
Przyznać należy, że Peruwiańczycy są bardzo
mili i uprzejmi, otwarci, lubią porozmawiać i szczerze odpowiadają na zadawane
pytania. Oczywiście trafiają się cwaniuszki (szczególnie w sektorze taxi),
którzy próbują wyrolować turystów, ale my się już umiemy przed takimi bronić.
Handlarze na targach z wyrobami lokalnymi są, według mnie, mniej pokrętni jak w
Gwatemali i choć oczywiście negocjować trzeba, startują z bardziej przystępnego
pułapu.
Choć lata temu było w Peru dużo problemów
społecznych, bezrobocia, guerilli, mafii i przemytu narkotyków, dziś wygląda to
na w sporej mierze ujarzmiony problem. Z rozmów z różnymi typami wynika, że
poziom życia, zarobki i ceny są porównywalne do Polski!
5.
Kraj
Przecudna geografia. Andy są tak wielkiej
urody, że nie sposób porównać ich do jakiegokolwiek innego pasma górskiego
(które osobiście znam, bo tylko tak się mogę odnosić). Owszem porośnięte
drzewami, nawet na wysokim poziomie, ale jednak w większości odkryte połacie
górskie zdają się zapraszać, aby z nich podziwiać krajobrazy. Peruwiańczycy są
z górami za pan brat. Wszędzie, ale to dosłownie wszędzie widać z oddali
wstążki dróg, ścieżek, ścieżynek na zboczach, zygzaki tras wiodących z doliny
do doliny przez szczyt lub przełęcz. Osoba uwielbiająca góry i dysponująca dużą
ilością czasu mogła by się tu spełnić robiąc górskie wycieczki w najdzikszych i
przepięknych zakątkach. Marzenie.
Jednakże wykluczam życie na stałe w tym kraju.
Te przepiękne miejsca, o których piszę znajdują się najczęściej na dużej
wysokości – trzech, czterech tysiący m.n.p.m., co sprawia, że się ciężej
oddycha z powodu rozrzedzenia powietrza, a jednocześnie jest chłodno, wręcz
zimno jak na moje pojęcie. Zbyt lubię gorące klimaty aby wybrać strefę ciepłych
swetrów z alpaki na stałe. Okolice wybrzeża nie są zbyt urokliwe, rozciągają
się połacie miasteczek ohydnych, że aż strach, nie ma ładnych plaż. Region
amazońskich puszczy przypuszczalnie też nie jest rajem na dłużej (nie
zwiedzaliśmy, byliśmy tylko w części południowej Peru).
Miasta zaś są straszliwe, szczególnie
przedmieścia. Brak asfaltu, wszędzie glina, kurz, niedokończone budowle,
wszędzie pręty, kolorystyka rdzawo-szarawa. Krajobraz dosłownie jak po wojnie.
Dla lokalnych ewidentnie jest to normalne, nas to bulwersuje, wręcz boli.
Centra miast (jakichkolwiek, nie tylko tych turystycznych) są dużo milsze dla
oka – zawsze jest ryneczek i prawie wszędzie post-kolonialny kościół, skwerki,
ławeczki, drzewa. Ale już dwie przecznice dalej znów ohyda. Gdyby nie ludzie,
świat byłby naprawdę piękny. Szczególnie ludzie współcześni mają tendencję do
budowania gniotów brzydkich, byle jakich, bez żadnego konceptu, o dziwo
wszelkie twory pozostałe po hiszpańskiej inwazji są dużo bardziej estetyczne.
6.
Jedzenie i picie
Najlepsze kasztany są wiadomo gdzie, a
najlepsze ceviche w Peru. Jest zupełnie inaczej przyrządzane niż w Gwatemali
(gdzie kawałki ryby lub krewetek pływają w sosie pomidorowym). Dużo świeżej cebuli,
limonki, ryby, wszystko polane bardzo kwaśną marynatą i lekko pikantne. Ból dla
żołądka, raj dla podniebienia.
Nasze odkrycie, to mięso alpaki. W Stanach –
bizony, w Australii – kangury, w Peru – alpaki, czyli mięsa zwierząt
nieskażonych sztucznym żywieniem, bez ani grama tłuszczu, czyste białko i na
dodatek przepyszne. Najlepiej smakował stek o grubości paru centymetrów mało
wysmażony, lecz taki jedynie jest w
dobrych restauracjach.
Wśród ryb króluje pstrąg sprowadzony z Kanady
(podczas zarybiania jezior). To jest ta odmiana łososiowata, mięso jest
różowawe i faktycznie przypomina łososia, z tym, że jest delikatniejsze i wbrew
oczekiwaniom, w ogóle nie trąci mułem.
Wszędzie serwuje się zupę zwaną „criolla”,
bardzo pyszną i pożywną: makaron, kawałki wołowiny, całe jajko sadzone. W
zasadzie można ją potraktować jako danie.
Królem potraw i dominujący wszędzie jest
kurczak, którego skrzętnie staraliśmy się unikać mając inne, dużo smaczniejsze
i ciekawsze potrawy do wyboru.
Wracam z żołądkiem zadowolonym (choć pojawiły
się po drodze problemy oczyszczające organizm), poznałam dużo nowych potraw,
które mnie zachwyciły. Dużym plusem jest to, że peruwiańska kuchnia jest w
większości mało tłusta, a głównym składnikiem lokalnych dań jest rodzaj kaszy
Quinoa – bardzo pożywna i nietucząca.
Napitki jak wszędzie – nas głównie interesowało
lokalne piwo i winko, to ostatnie w większości argentyńskie, nawet z kartonika
dobre. Jest jednak jeden nietypowy rodzaj alkoholu, o którym warto wspomnieć:
Pisco. Pochodzi z miasteczka leżącego między Limą a Icą o tej samej nazwie,
stanowi bazę do przepysznych drinków: mieszanka z lemoniadą z dodatkiem soku z
limonki i gorzkawymi przyprawami, która po zmiksowaniu staje się białą pianką.
Oczy same się zamykają z przyjemności podczas degustacji.
Innym przysmakiem jest pieczony w piekarniku
"cuy", taka jakby świnka morska, dania którego nie spróbowaliśmy w
końcu ciągle odkładając na później.
Właśnie dojeżdżamy do Rio Dulce, trudno mi się
pisze, bo autobus zasuwa jak szalony, przez co wszystko strasznie się trzęsie.
Nasz wypad oceniam jako bardzo udany. Mieliśmy
przepiękne wycieczki krajobrazowe, kulturowo-poznawcze, miejskie i kulinarne,
ale przecież właśnie o to chodziło – cel osiągnięty stuprocentowo. Dziękuję
Daru za piękny prezent.
sobota, 12 kwietnia
2014
Na Bubu wszystko było w porządku, ale starym zwyczajem dzień
po naszym przyjeździe przywaliło wiatrem tak, że hej. Tym razem inaczej, upał
był niemiłosierny, coś wisiało w powietrzu, jakby się kumulowało.
Przy bezchmurnym niebie pod wieczór usłyszałem daleki świst,
coś jakby trąba powietrzna, pomyślałem. Po chwili przyszedł potężny szkwał.
Łódki w marinie zaczęły skakać, ludzie nagle się obudzili,
że odbijacze są potrzebne, że deski wejściowe przybite do pomostów są za blisko
kadłubów - czyli zaczął się cyrk.
Pracownicy mariny też natychmiast się pojawili aby walczyć z
łódką zaparkowaną inaczej niż wszystkie i opierającą się już dziobem o
drewniany pomost. Nasi sąsiedzi, Francuzi na francuskim katamaranie Nautitech
395, wrócili w te pędy z knajpy, deska wejściowa wbijała im się już w kadłub,
włączyli jeden silnik i cała naprzód aby oddalić się o kilka centymetrów od
pomostu.
Krzyknąłem do Beaty, żeby poszła zamknąć nasze okienko w
sypialni, chłodzenie ich silnika może bryzgać do środka. Beata wraca po
dłuższej chwili załamana. Wiesz okienko bezpieczeństwa było otwarte i zalało
cały schowek z materiałami biurowymi i podłogę. Znów w kilach jest woda. Poza
tym wszyscy zdrowi.
U nas jest spokój, wytrzymaliśmy poprzednią nawałnicę, wytrzymamy
i ..., znów jacht na kotwicy przesuwa się pod wpływem naporu wiatru. Jakaś
mania! Ludzie mają jachty wartości miliona złotych, a chcą zaoszczędzić 10
dolarów dziennie na marinie! Na szczęście dla nas wiatr jest odrobinę z innego
kierunku niż poprzednio i nie suną na nas, poza tym na pokładzie są ludzie i
pewnie już włączyli silnik aby odciążyć kotwicę. Z zaznaczeniem, że silnik w
takich wypadkach prawie nigdy nie chce odpalić.
Beatka zerka na wskaźnik wiatru, 38, 40, 42 wreszcie 45
węzłów. To ponad 80 km/h .
Proszę wystawić twarz przez okno jadącego z tą prędkością samochodu. Fale znów
wywalają się na wybrzeże, my też pchani wiatrem cofnęliśmy się o metr
naciągając przednie cumy, aneks jest o 10 cm od pomostu z tyłu, ale ten zapas nie
zmienia się. Komfort, zwłaszcza, że nie ma deszczu i piorunów. Coś tam błyska
na horyzoncie, ale daleko i z boku. Tym razem wszystko trwa dłużej, jakąś
godzinę, wiatr powoli siada.
Za chwilę grillujemy już pyszną wołowinę.
Jak planowaliśmy, w drodze powrotnej z Guatemala City wysiedliśmy
przy parku wodnym "Valle Dorado", gdzie mieliśmy rezerwację. Wszystko
przebiegało normalnie, ale kiedy przyszło do płacenia nagle okazało się, że
hotel all inclusive i owszem jest z basenem, kortem i mini golfem, ale kompleks
parku wodnego jest zamknięty w poniedziałki i wtorki.
Dostaję piany, robię karczemną awanturę, że przecież
rezerwację robiłem piętnaście dni wcześniej na miejscu i dlaczego nikt wtedy
uprzejmie mnie o tym nie poinformował, że basen to my mamy w marinie i nie mamy
żadnej potrzeby płacić 190 dolarów za jakieś tam żarcie i picie do woli będąc
dwie godziny od domu! Chodziło wyłącznie o aqua park dla dziecka. Zabrałem
walizki i poszedłem do autobusu, który w tym miejscu miał 15 minutowy postój.
Po chwili wychodzi Beatka, wiesz konsultowali szefostwo, włączą jutro park
tylko dla nas, chodź!
Instalujemy się w pokoju i po chwili jesteśmy już w
restauracji. Sami. Bufet sałatkowy jest niezły, podobnie jak zupy, to łatwe,
reszta to gar kuchnia. Po zimnym piwie, kelnerka lata w kółko po wino,
kieliszki są maluteńkie - zamawiamy po cztery. Okazuje się też, że jest
możliwość zamówienia dań bezpośrednio z kuchni - to już lepiej. Przynoszą
pyszną rybę, robalo. Nazwa taka sobie, ale znamy ją już, jest świetna, to
tutejsza jeziorno-rzeczna ryba drapieżna, trochę podobna do wielkiego okonia.
Przed snem jeszcze piwo z baru otwartego do drugiej w nocy,
ale pustego. Jesteśmy jedynymi klientami? Wie Pan, dziś, w niedzielę, było w
kompleksie 1000 osób, wszyscy pojechali do domów, mało kto tu śpi.
Po niezłym śniadaniu, idziemy na tenisa, jest poranek więc w
miarę chłodno. Po mojej interwencji już zamiatają kort, potem zrobią to samo z
mini golfem. Moana podaje nam piłki, pierwszy raz mamy kogoś takiego, ale nie
trwa to długo, szybko ją to zmęczyło (czytaj znudziło).
Potem, ku radości Moany, gramy partyjkę minigolfa. Zgodnie z
umową o 11h00 ruszają pompy i zjeżdżalniami zaczyna spływać woda. Moana
szaleje, ja z nią, ale niektóre zjazdy są straszne. Nabieramy Beatę na taki
mówiąc, że jest powolny. Wpada na dole do wody bliska zawału, z zamkniętymi
oczami i obdartą kością ogonową - jest na nas wściekła.
Jesteśmy sami nie licząc tłumu pracowników sprzątających,
malujących, budujących. Kompleks jest olbrzymi i cały wśród tropikalnej zieleni,
można sobie wyobrazić ile potrzeba pracy, aby go utrzymać we względnej
czystości.
Łazimy też po pływających wysepkach, pływamy w basenach,
kończąc samotnie w wodnym barze. Tu barman pokazuje nam alkoholowe pomysły. Jeden
zapadł nam w serce i już robiliśmy na Bubu. Otóż jest to mieszanka zimnego soku
wielowarzywnego z dodatkiem tabasco, soli, pieprzu i kropelki sosu sojowego.
Nalewa się tego pół szklanki i dopełnia... zimnym piwem. Nie do pomyślenia! A
jakie dobre!
Na obiad znów jest świeżo
upieczony robalo i inne takie tam. Niezłe.
O 14h30 siedzimy już w autobusie, a o 18h00 już z zakupami
otwieramy drzwi Bubu. Pachnie ładnie, brak pleśni - osuszacz zadziałał.
sobota, 19 kwietnia
2014 (idą święta)
Nic się nie dzieje. Pracując z lekka czekamy na gości.
Z okazji świąt życzenia od Moany:
Moana: Cieszę się, że
wróciliśmy z Peru.
My: Dlaczego?
Moana: Tam w Peru
strasznie się bałam Jezusa Chrystusa.
My: Dlaczego?
Moana: Bo on był tak
bardzo zmordowany!
sobota, 26 kwietnia
2014
Minął tydzień, płyniemy już z Gwatemali do Belize z Olą,
Arturem i ich bliźniaczkami: Julką i Emilką. Moana jest w siódmym niebie, ma
wreszcie swoje ukochane kuzynki.
Przed ich przyjazdem były jeszcze święta wielkanocne.
Zupełnym przypadkiem nie spędziliśmy ich we troje, a we czworo. Zawitał do na
Benek (zwany przez Moanę Bębenkiem), kolega Beaty, z którym od dziesięciu lat
miała tylko kontakt skype’owy i to pisany, Znów pisząc okazało się, że Benek jest
w Meksyku i wybiera się do Gwatemali. Zaprosiliśmy więc go na święta do nas.
Było bardzo miło, Moana miała nowego wujka do męczenia w
basenie, a my dodatkowe ręce do klejenia pierogów ruskich.
Pierogi i nóżki w galarecie robimy tylko dwa razy w roku, na
święta. Jak zwykle takie sztandarowe potrawy to kuchnia biedoty, proste w
składzie robione kiedyś w najtrudniejszym okresie zimowym i na przednówku,
kiedy to spiżarnie mniej zamożnych świeciły pustkami, a jedynymi warzywami były
te kopcowane.
My do biedoty się nie zaliczamy, ale pierogi robimy jako
powrót do dzieciństwa i tradycji, choć nóżki wieprzowe dawno już nóżkami nie są,
dobra polędwica wieprzowa i wołowina zastąpiły chrząstki i skórki, a naturalną
żelatynę z nóżek właśnie (nie do dostania) zastąpiła ta sklepowa w proszku.
Nawiązując tu do miłego wpisu oraz posądzenia o zakłamanie w
drugiej jego części, pozwolę sobie jako człowiek wielce pragmatyczny nie
wypowiadać się na temat wiary. Trzeba
mieć co najmniej doktorat z mniemanologii stosowanej, aby móc określić wyższość
świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia.
Takowego nie posiadam, ale nie zgodzę się z założeniem, że ludzie,
którzy świętują - a nie wierzą w faceta chodzącego po wodzie, ani w rodzącą
dziewicę będącą elementem każdej religii opisanej nawet hieroglifami w
egipskich świątyniach na 3 tysiące lat przed naszym rokiem zero - są zakłamani.
Wiele różnych tradycji wpisuje się dziś w nasze życie, a ich konotacje od dawna
nie mają dla wielu religijnych właściwości. Zresztą wiele z nich nie ma nic
wspólnego z religią jako taką i zostały dodane przez ludzi w różnych celach lub
powstały przypadkowo dużo później niż same religie. Choćby choinka
bożonarodzeniowa, czy wspomniana dziewica, która została nią jakoś z 400 lat po
śmierci swojego syna i jej rzymskiego kochanka.
Moje opisywanie zachowań Moany, nie ma na celu podkreślania
naszego oderwania od wiary, pokazuje jedynie, że nie dość, że można z małym
dzieckiem podróżować po świecie, co podkreśliła czytelniczka, to również
wychowywać je w harmonii ze światem bez indoktrynacji jakąkolwiek z religii.
Tak więc święta minęły, jajka pomalowano i zjedzono, Benek
pojechał w swoją stronę, najedzony, wykąpany w basenie i wymęczony przez naszą
córę.
Chwilę potem rodzina mojego kuzyna wylądowała w Belize City
skąd wynajętym taksówkarzem pojechali do Tikal. Dwa dni później zawitali na
Bubu umytą, napastowaną i wypolerowaną – gotową do drogi.
Szczęśliwe dzieci tkwiły bez ustanku w basenie, pozwalając
nam robić zakupy – zapełnić łódkę jedzeniem i piciem na siedem dni bez
zawijania do sklepu, a to dla siedmiu osób jest sztuką, którą jednak po latach
mamy opanowaną.
W czwartek po południu zapłaciliśmy za marinę (dwa miesiące
z energią $550), rzuciliśmy cumy, a raczej je zabraliśmy i zatrzymując się na
stacji po paliwo, gdzie dzieci zjadły ostanie lody, Bubu ruszyła w nasz wspólny
z nią ostatni rejs.
Tuż przed zmrokiem rzuciliśmy kotwicę w jednej z zatoczek
jeziora El Golfete. Kolacja, trudna noc z powodu gorąca, pierwsza poranna
kąpiel i już wpływamy do pięknego i zielonego kanionu Rio Dulce.
W trakcie płynięcia zaniepokojeni ruchem ptaszków
jaskółkowatych wokół Bubu z belki łączącej oba kadłuby Beatka z Arturem wyjęli
gniazdo tych ptaszków, a następnie Moana swoją mała rączką ptasiego niemowlaka.
Niemowlak wylądował w plastikowym pojemniku wypełnionym
chusteczkami i do tej pory żyje karmiony przez nas czym się da i wodą.
W Livingstone, po zapłaceniu agentowi 120 USD za załatwienie
spraw
paszportowo-celnych, zrobiliśmy ostatnie owocowe zakupy i
zjedliśmy ostatni w Gwatemali lunch. Artur piał z zachwytu zajadając podobnie
jak ja rybną zupę z miski wielkości wiadra, dziewczynki pałaszowały langustę i
krewetki z grilla, Beata i Ola krewetkowe ceviche, jedynie Moana uciekła od
morza podgryzając wegetariańską pizzę. Zadowoleni podnieśliśmy kotwicę
opuszczając słodką wodę rzeki Dulce zamieniając ją z wolna na słoną.
Przy mierzei Trzech Cyplów (Cabo Tres Puntas) zatrzymaliśmy
się na noc. Zdążyliśmy jeszcze popływać przed zmrokiem we wreszcie
przeźroczystej wodzie.
Dziś tłuczemy się, i to nie przenośni, pod fale i wiatr.
Prognoza się nie sprawdziła i wiatr jest z zupełnie innego kierunku niż miał
być. Pechowo, zwłaszcza, że poprzednie dwa dni snuliśmy się też pod wiatr,
tyle, że bez morskich fal tylko pod jeziorną zmarszczkę. Towarzystwo podsypia
gdzie się da, ja mam wreszcie czas aby coś skrobnąć.
Pobyt w Gwatemali można uznać za udany, zobaczyliśmy co
trzeba w tym kraju, wyskoczyliśmy na dwa tygodnie do Peru. Ciekawie było, ale
nie będę już powtarzał, że do zobaczenia jest niewiele proporcjonalnie do
wielkości kraju. Z przyjemnością też go opuszczamy.
Komentarze
Prześlij komentarz