MARZEC 2014 - GUATEMALA



Czwartek, 6 marca 2014
Siwy dym.
Siwy dym to tłumaczenie na polski słowa Gwatemala.
Ruszając w podroż w głąb Gwatemali zasiedliśmy w komfortowym, klimatyzowanym Pulmanie z toaletą i telewizorkiem. Serwis wybitny, bilecik za bagaż, rewizja przed podrożą i ochroniarz z pistoletem. Żyć nie umierać. Zwłaszcza słowo żyć tu pasuje.
Mając przed sobą pięć godzin podróży zaopatrzyliśmy się w kanapki i pokrojone warzywa, co bardziej urozmaiciło podróż niż było konieczne – okazało się, że autokar staje w połowie drogi w przyzwoitym barze.
W DROGĘ
Poranny autobus ruszył na południe w kierunku głównej osi drogowej Puerto Barrios – Guatemala City i dalej. Szybko przejechaliśmy wzgórza oddzielające dolinę rzeki Dulce i rzeki Montagua, po czym skręciliśmy na zachód jadąc już do samego końca w górę tej doliny oddalając się od Morza Karaibskiego.
Pejzaż zmieniał się szybko, tropikalna wilgotna dżungla ustąpiła połaciom wolnym od drzew zajętym przez pastwiska, a później pola uprawne. Czym dalej od morza i wyżej robiło się coraz bardziej sucho i chłodniej, zwiększyła się też gęstość zaludnienia i siwy dym właśnie.
GWATEMALA W RELIEFIE
Otóż Gwatemala (i nie tylko pewnie) charakteryzuje się tym, że gaz w postaci butli propanowych używany jest rzadko. Z powodu biedy głównym źródłem energetycznym jest tanie drewno. Używane ono jest do codziennego gotowania (z wyjątkiem pieców do pizzy, które są gazowe!) dzięki czemu w powietrzu zalega popielaty smog nie pozwalając oczom widzieć klarownie, a płucom oddychać swobodnie. Do popieli dochodzi czerń niezwyklej ilości spalin samochodowych starych amerykańskich ciężarówek i autobusów. Wymieszane smrody dają siwy dym i gardłodrap.
Zbliżając się do stolicy robiło się coraz bardziej ohydnie. Miało się wrażenie, że głównym biznesem kraju są wyroby metalowe, znaczy kraty, spiralne druty kolczaste i karabiny leżące świetnie w rękach wszechobecnych ochroniarzy wszelkiego biznesu.
Cóż, kraje trzeciego świata są podobne do siebie i mają jeden wspólny mianownik – owszem, posiadają parę rodzynek jak w przysłowiowym cieście, ale są one niestety wmieszane we wszech otaczający je syf i nieład. Egipt jest tego najświetniejszym przykładem. Dla człowieka posiadającego minimum wrażliwości takie kraje są bólem patrzenia na brud, niedbałość o cokolwiek, są śmierdzące, często niebezpieczne, o braku jakiejkolwiek estetyki nie wspomnę. 
Zwiedza się je jedynie właśnie dla wyżej wspomnianych rodzynków. Są to zwykle dziwy natury lub historyczne twory ludzkiej ręki, z którymi aktualnie  mieszkający na tych terenach potomkowie twórców tych ostatnich nie mają wiele wspólnego. Są one często też dziełami białego człowieka z czasów kolonialnych. W każdym z takich krajów trzeba się przedzierać przez trudną rzeczywistość nie mającą z nami nic wspólnego, aby dotrzeć do jednych i drugich. Już od dawna naśmiewamy się z programów  telewizyjnych o podróżach sprzedających obrazy jak ze skrzywionego wybiórczo zwierciadła.
Zwiedzanie Guatemala City było na nasze szczęście wyłącznie obrazem przez okno naszego autokaru, co było absolutnie wystarczające. Z autokaru przesiedliśmy się na busik, na dachu którego wylądowały walizki, a po godzinie wjeżdżaliśmy już do Antigua i obraz zmienił się diametralnie.
To postkolonialne cudo było kiedyś stolicą przeniesioną po trzęsieniu ziemi, które zdemolowało miasto w 1776 roku. Częściowo ją odbudowano, zachowując poprzedni charakter. Miasto położone jest w niecce otoczonej wulkanami, o czym przekonać się nie da, wiadomo – siwy dym. Widoczny był tylko jeden wulkan  - chyba Agua, jednak nikt z pytanych nie potrafił go nazwać. 
Nasze poszukiwania hotelu nie trwały długo, zrealizowaliśmy moje marzenie pokazania paniom kolonialnej architektury od środka. Hotel Palacio Chico (70 USD/noc dla nas wszystkich ze śniadaniem) był rzeczywiście jej odzwierciedleniem. Kwadratowy zielony dziedziniec niewidoczny z ulicy, wokół którego biegną krużganki z drzwiami do pokoi. Cisza i rozkoszna prostota starych mebli, gęsta zieleń w której hasały papużki, wiszące hamaki no i duży trzyłóżkowy pokój sprawiły, że zachwyciliśmy się tym miejscem. Był to dobry początek w Antigua.
PIERWSZY HOTEL W ANTIGUA
Miasto Antigua jest wpisane, podobnie jak Kraków, do rejestru światowego dziedzictwa UNESCO i zasługuje na to w pełni swoją urodą. Być może jest to jedyne w nowym świecie miasto,  gdzie zazwyczaj wszechobecne kable wszelkiej maści oplatające domy, ulice i zajmując całą wolną przestrzeń powietrzną każdego z nich, tu zostały wkopane w ziemię. Brukowane ulice, domy z portykami czy prostymi bramami, przez które wchodzi się w korytarze wiodące do wewnętrznych podwórek, odbudowane kościoły i wiele wielkich ruin wszelakich budynków dają wyobrażenie o niegdysiejszym uroku i potędze tego miejsca.
CACUSZKO
PARQUE CENTRAL
MOANA W KOŚCIELE
M (wskazując kościół): Mamo, tato, ciociu, chodźcie, tu jest muzeum!
W środku:
M (wskazując ubrane damskie posągi): Patrzcie tu są same księżniczki!
M (wskazując ołtarz): O! I stół na przyjęcie przygotowali, ciekawe dla kogo?!
Zdrowe, niezepsute dziecko.
RUCHOME JASEŁKA -  W GWATEMALI DROGA KRZYŻOWA JEDZIE
Zachwyceni, snuliśmy się po mieście do wieczora, po czym udaliśmy się do poleconej nam wcześniej restauracji Fondeo de la Calle - naszej ulubionej od tej pory. Wystrój typowy, kwadratowe podwórko z dwupiętrowymi arkadami, kuchnia świetna z warzywami na chrupko z grilla i daniami kuchni tradycyjnej tutejszych regionów (danie średnio za 12 USD). Nawet Moana znalazła zajęcie piekąc z paniami na blasze podawane do wszystkiego, jak bagietki we Francji, tortille.
NASZA KNAJPKA I TOTRILLE, TARG I KSIĘŻNICZKI
Ze względu na wysokość n.p.m., wieczorem temperatura dawała wytchnienie spadając do 20 stopni, a w nocy to nawet trzeba było się przykryć.
Inną atrakcją okolic jest czynny wulkan Pacaya, na który można się częściowo wspiąć.
Następnego dnia, po analizie kosztów, wzięliśmy na prawie cały dzień taksówkę (70 USD) i pojechaliśmy na tenże wulkan będący Parkiem Narodowym. Nie wiedzieliśmy, że wprowadzono tam zasady, które nam zupełnie nie odpowiadają, znaczy przymus przewodnika.  Tak jest od 2010 roku, kiedy indywidualny kanadyjski turysta zabił się na szlaku (zapewne sześć razy dźgnął się nożem?).
W Gwatemali walutą są quetzale, w skrócie Q,  1 USD równy jest 7,63 quetzali. Wejście do Parku – Q50 od głowy, przewodnik Q150, koń dla Moany Q100 czyli razem Q400. Rozbój bandycki będący do niedawna główną atrakcją Gwatemali, zamienił się na finansowy. Pięciogodzinny wypad na wulkan kosztował nas z taksówką 130 USD. Tani trzeci świat? To oczywiście nie koniec, umówiony za Q100 koń w drodze okazał się koniem w jedną stronę i dopiero po awanturze cena stała się obustronną.
BARDZO AKTYWNY WULKAN PACAYA
Moana dojechała konno pod jęzor świeżej lawy, spod której miejscami dmuchało gorące powietrze. Wulkan co jakiś czas zionął czarnym dymem (darmowy dodatek do siwego dymu), a na moją uwagę, że częstotliwość zionięcia zasadniczo się zwiększa, przewodnik wspomniał o wielkich specjalistach gwatemalskich mających nad nim pieczę.
Z wulkanami mamy się za pan brat. W Nowej Zelandii nie poszliśmy na wycieczkę Tongariro crossing, wulkan wybuchł w przeddzień. Tym razem weszliśmy na wulkan Pacaya, który to wybuchł… dnia następnego, co zaskoczyło gwatemalskich specjalistów. Jakiś jasnowidz jestem?
Wycieczka była miła, przewodnika zastąpił od początku przewodnicki uczeń, który okazał się o wiele milszy, ale dobrze nauczony zaproponował powiększenie trasy za dodatkową opłatą oczywiście.
Zabawą był zjazd po lawie, w konsekwencji czego nasze nogi i buty były jej koloru.      
GÓRNOŚLĄSKIE NARTY NA HAŁDZIE?
TROCHĘ KOLORÓW
Lunch zjedliśmy w pobliskim miasteczku, a po powrocie do Antigua kontynuowaliśmy zwiedzanie miasta z targiem rękodzieła na czele.
Co jak co, ale na razie dwa miejsca na świecie urzekły nas twórczością ludową, to Australia i Gwatemala. Wszelkie materiały, narzuty na łóżka, obrusy, hamaki, ubrania są niezwykłej urody z gustownym doborem kolorów. Cacka. Co więcej, wyroby te widuje się wszędzie i są w powszechnym użyciu, podobnie jak tradycyjne ubrania kobiet.
Tikal, Antigua i jezioro Atitlan to święta trójca Gwatemali, to znaczy są tymi rodzynkami, o których pisałem. W trzygodzinną podróż do jeziora postanowiliśmy pojechać autobusami zwanymi tu chickenbus (w Polsce nazywał by się sardynkobus). Te kurze autobusy, to sprowadzone w nadzwyczajnej ilości z USA szkolne autobusy widoczne w Stanach na każdym kroku. Tu przemalowane na różne kolory, zadbane i upiększone, są chlubą właściciela i głównym środkiem transportu biednej ludności. Co zabawne nie zmieniono wnętrz tych autobusów, są dalej dla dzieci, a że potomkowie majów wielkimi wymiarami nie grzeszą, jakoś się mieszczą, nawet po czterech na jednej dwuosobowej ławce. Za to znają jogę i lewitację, osoba pomiędzy siedzeniami siedzi w powietrzu opierając się tylko ramionami i stopami. Autobusem rządzi naganiacz będący konduktorem i bagażowym wkładając wszystko, co ludzie wiozą na dach autobusu. A wiozą wszystko co się da, kury też.
CHICKENBUSY
Podróżując świętością są karty kredytowe, paszporty i pieniądze. Wiedzą o tym wszyscy podróżujący i mają swoje metody na ukrycie tych świętości, głównie na sobie. Kobiety mają wszyte kieszenie w biustonoszach, mężczyźni paski z kieszenią na grube dolary, są wisiorki na szyjach pod koszulą. Ma to zapobiec jedynie kradzieży kieszonkowej, nie bandyckim napaściom oczywiście. Na te ostatnie rady nie ma.
Mimo doświadczenia padliśmy ofiarą kradzieży, trochę na własną prośbę. Wszystkie miejsca mocno turystyczne i to na całym świecie bez względu na zamożność kraju, połączenia z i do tych miejsc, środki transportu na i z lotnisk, najeżone są kieszonkowcami i zorganizowanymi ich grupami. My, uznając że nie mamy nic wartościowego niezbyt interesowaliśmy się naszymi plecakami leżącymi nad nami na półkach. W tłumie, ogólnym rejwachu, siedzi człowieczek i obserwuje czy jest coś do ukradzenia. Pojawiamy się my, on już po jakości ubrań widzi, że to nie bezwartościowe dla niego obdartusy, a jeszcze z dzieckiem jesteśmy bardziej zajęci i nieuważni. Dzwoni do wspólnika, który wsiada na następnym przystanku i dosiada się do mnie z uśmiechem. Na następnym przystanku dosiada się kobieta z dzieckiem, oboje niosą w tym tłumie lody. Nasz uśmiechnięty pan ustępuje jej swoje miejsce koło mnie, kobieta bierze dziecko na kolana, robi się zadyma z lodami, pani brudzi pana, przeprasza, no nic się nie stało. Pan stoi nad nią, trzyma się rurki przy bagażniku, ma w tej ręce kurtkę. Kurtka przykrywa dłoń delikatnie otwierającą zamek i grzebiącą w plecaku. Nas to nie obchodzi, w plecaku jest stary ledwo zipiący, częściowo rozebrany, komputer Moany i bezwartościowe szpeja.
Złodziej nie może tego wiedzieć, grzebiąc na przykład po omacku w majtkach kobiecie dopiero po wyjęciu dłoni i zapachu pozna, do której dziurki trafił.
Autobus na zakręcie hamuje, wszyscy lecą na siebie, złodziej podaje przykryty kurtką komputer koledze z tyłu. Do niego trafia też czytnik książek Agnieszki warty 300 pln.  
Moana straciła komputer z bajkami, ale skomentowała to, że może dziewczynka jest biedna i będzie oglądała jej bajki. Agnieszce było bardzo przykro, nie dokończyła książki, no i w podróży powrotnej nie będzie miała co czytać. Obie straty nie były wartościowe, ale użyteczne. Szkoda. Mimo wszystko „chapeau bas”, kradzież odkryliśmy dopiero w hotelu w San Pedro la Laguna, po kolejnych paru godzinach podróży.
ZŁODZIEJ (pan w czapeczce i koszulce w paski) TWARZ SWĄ KRYJE
W czasie przesiadki w Chimantelagua zjedliśmy lunch w barze pod wiaduktem w dymie grilla i spalin oraz hałasie. Wszystko było smaczne i uwędzone.
PRZESIADKA I WĘDZARNIA
W drugim autobusie było luźno, para młodych Polaków i Francuzów. Polacy przyjechali na przesiadkę następnym autobusem, po drodze stracili portfel, w nim trochę pieniędzy i kartę kredytową.
Młodych ze świata wszędzie w Gwatemali jest pełno, przesiadują oni w miasteczkach wyspecjalizowanych a to w lekcjach języka hiszpańskiego, a to w paleniu trawki, a to w medytacjach czy jodze. Klimat i ceny temu sprzyjają.
W AUTOBUSIE SPRZEDAWCY OWOCÓW I DOBREGO SŁOWA BOŻEGO
Nad jezioro Atitlan dotarliśmy szybko, w Panajachel wsiedliśmy do łódki i popłynęliśmy na drugą stronę (Q25 od osoby) do San Pedro la Laguna. Jezioro cud (to wiemy z widokówek) jest otoczone górami i wulkanami, San Pedro 3.020m i  dwoma innymi około 3.100m (Toliman) i 3.500m (Atitlan). San Pedro był widoczny (jak przez mgłę) pozostałe nie (siwy dym). Jakbym znów jasno widział dopływając do miasteczka, powiedziałem Agnieszce, że najładniejszy widok jest właśnie z łódki, miasteczka nad wodą i trochę wyżej wyglądały z tej perspektywy uroczo.
JEZIORO ATITLAN (u góry po prawej – o świcie rusza siwy dym)
I było to prawdą, bo czym bliżej lądu miasteczko okazywało się niedokończoną budową, z dachów wszędzie wystawały pręty zbrojeniowe. Ogólny bałagan i ohyda aż nas odrzucały w czasie poszukiwań hotelu. Pomagał nam miejscowy oszust-naciągacz pracujący pod egidą stowarzyszenia mającego miejskie przyzwolenie. Zdecydowaliśmy się w końcu na dwa pokoje ze wspólną łazienką za Q60 od osoby wysoko z widokiem na wodę i góry poprzez budowlany chaos.
Zaraz wrócił mi obraz z Kairu z 1987 roku kiedy to pływając w basenie na dachu dziesięciopiętrowego hotelu miałem przed sobą cały śmietnik świata, tam dachy używane są jako śmietniki, piwnice i strychy, więc wszystko na nich leży.          
Nasz pomocnik zaproponował nam też załatwienie na wczesne rano transportu, wejściówki, przewodnika i konia dla Moany – naszym celem było wejście na wulkan San Pedro. Było późno, nam się śpieszyło, przystaliśmy więc.
Rano okazało się, że przepłaciliśmy, ale cóż było robić. Tak czy siak komentarze turystów, którzy nie przepłacili też były negatywne, Q100 od osoby za przewodnika i wejście do parku wszystkim wydawało się drogie. My zapłaciliśmy Q160 z transportem, plus Q100 za konia Moany, razem Q640 czyli 90 USD. Było jasne, że trzeba wejść na szczyt i zaraz stąd uciekać zważywszy, że inne trasy również były niedostępne bez przewodnika ze względu na realne niebezpieczeństwo napadów.
Wystartowaliśmy rano, przed nami było 1.400 metrów przewyższenia.
Pierwsze 300 metrów Moana jechała na koniu, co jakiś czas zsiadając ze względu na trudne odcinki. Mijaliśmy pola upraw krzaków kawowych i drzew awokado, jednak niczego ciekawego nie dowiedzieliśmy od przewodnika - był gburowaty, mówił źle po hiszpańsku i cały czas rozmawiał przez komórkę z jakąś kobietą.
MŁODE KRZAKI KAWOWE ICH OWOCE I SUSZENIE. DRZEWO AWOKADO.
Całą naszą wiedzę o kawie mieliśmy od naszego taksówkarza z Antigua, że krzaki się sadzi, potem najlepiej rodzą w trzecim i czwartym roku, a po piątym obcina się je na wysokości pnia, po czym pędy odrastają i historia się powtarza. Po nowym pięcioleciu krzaki się wyrywa. Wyrwane krzaki zamieniają się w domostwach w siwy dym.
Doszliśmy do punktu widokowego, wąskiego z widokiem na miasteczko w dole, z daleka znów ładnie wyglądało. Po chwili ruszyliśmy w górę. Droga do szczytu wiodła przez tropikalną dżunglę, o widokach nie było więc mowy, ale zieleń sama w sobie była atrakcyjna.
NA WULKANIE SAN PEDRO
Chodzący po górach wiedzą, że 1.400 metrów przewyższenia to niemało, ale żeby zrobiła to Moana? Zabawiana grami i zabawami nie marudziła, i nie dość, że weszła to jeszcze zeszła narzekając, że za wolno idziemy. W drodze powrotnej zbiegała szybko w towarzystwie przewodnika, któremu się śpieszyło pewnie do pani z telefonu. Na dodatek w następne dwa dni nam nogi odpadały, a jej nie.
Widok z góry zapewne może być imponujący. Ze względu na tworzące się chmury (i siwy dym) zaleca się start o świcie, aby na szczycie stanąć przed 10h00. No nie dość, że płaci się krocie to jeszcze trzeba sobie noc zarywać?
Tak czy siak widok ten nie jest dookólny, wręcz wąski. Wielkie wulkany obok były już częściowo przykryte chmurami, druga strona jeziora mało widoczna, a woda jeziora domyślna, jej obecność udowadniały jedynie motorówki pozostawiające poprzez prędkość białe smugi.
Spędziliśmy na szczycie (3.020 m) godzinę, zajadając lunch, patrząc na tworzące się z niczego chmury, rozmawiając z innymi turystami. Było bardzo miło.
Po zejściu przeszliśmy jeszcze dolną część miasteczka w poszukiwaniu knajpki na kolację. Umyci i pełni energii zasiedliśmy na tarasie nad wodą, Moana bawiła się z jakąś dziewczynką, my popijaliśmy piwo, potem wino. Mimo wszystko byliśmy zadowoleni. Zwłaszcza Beata, dla której taki wysiłek fizyczny jest sam w sobie przyjemnością.  
Mając zakupiony bilet do Antigua na popołudnie następnego dnia, po pobudce wybraliśmy się na kajaki wypożyczając je na dwie godziny (Q15/h od osoby).
WIECZOREM W KNAJPCE, A RANO NA KAJAKACH  
Przepłynęliśmy na drugą stronę zatoki gdzie wypatrzyliśmy plażę, tam wykąpaliśmy się w czystej i zimnej wodzie jeziora i już trzeba było wracać.  
WODA KRYSZTAŁOWA             
Lunch zjedliśmy w tej samej knajpce co kolację i po chwili znaleźliśmy się w busiku jadącym do Antigua. Agnieszka dnia następnego jechała stamtąd na lotnisko Guatemala City.
Busik dla białych (Q80 od łebka) telepał się najpierw po dziurach i górach potem śmierdzącą spalinami dwupasmówką, trwało to cztery godziny więc kiedy znaleźliśmy się w Antigua, a zwłaszcza w innym niż poprzednio, ale równie ciekawym hotelu Casapino (70 USD z 4 obfitymi śniadaniami) zapanowało szczęście.
DRUGI HOTEL W ANTIQUA - CASAPINO
Na kolację poszliśmy znów do tej samej knajpki zajadając wciąż nowe smakołyki.
Poranny spacer kolorowym targiem był ostatnim momentem Agnieszki - w południe wsadziliśmy ją do busika i pomachaliśmy na dowidzenia. Mam nadzieję, że jej trzy tygodnie obfitowały w bogactwo wrażeń.
Po lunchu przenieśliśmy się do hotelu El Retiro w pobliżu autobusowego przewoźnika „Litegua”, który o 9h30 rano miał nas zabrać do Guatemala City, a później do Rio Dulce i Bubu. Hotel znów był ciekawy, inny niż poprzednie, z dwoma pokojami i lodówką (50USD).
TRZY HOTELE W JEDNYM MIEJSCU, NASZ TO EL RETIRO
Po zainstalowaniu się w hotelu ruszyliśmy na spacer na Cerro de la Cruz, wzgórze z krzyżem, skąd rozpościerał się wspaniały widok na miasto i położony za nim wulkan. Poprzez siwy dym oczywiście.
Z GÓRY DOBRZE WIDAĆ MIASTO I SIWY DYM
Po zejściu snuliśmy się po mieście odwiedzając niewidziane wcześniej zakątki.
OSTATNIE Z ANTIGUA
Kolacja w innej knajpce zakończyła nasz pobyt i następnego dnia rano ruszyliśmy pustym busikiem, a potem autokarem w stronę domu. Autokar zatrzymał się przy bramie mariny po 8 godzinach podroży.
Bubu zastaliśmy pachnącą, osuszacz powietrza pożyczony w marinie zrobił swoje. Uff, jak dobrze jest wrócić do domu i basenu przy nim po siedmiu dniach w drodze. Znów jedząc i śpiąc u siebie podreperujemy pomniejszony o 1.200 USD budżet.

Daru ma w większości spostrzeżeń rację. Cała bajka o siwym dymie, syfie, rodzynkach jest absolutnie ugruntowana realiami. Jest jednak coś, czego nie umiem nazwać, co różni Gwatemalę od innych krajów trzeciego świata. Oprócz enklaw, jak na przykład nasza marina, która nadawałaby się dla najwybredniejszych bogatych podróżników, jest w tym kraju coś, co go wyróżnia, a w moim pojęciu wręcz wynosi ponad inne (oczywiście te przeze mnie poznane). Być może to kultura Majów jednak robi swoje, bo faktycznie, stroje pozostają tradycyjne i widoczne na każdym kroku (no, może nie w centrum Guatemala City). Widać też ciąg rasowy, tutejsza ludność w większości należy do rasy Majów. Przywędrowali przed wiekami zlodowaconymi lądami z Azją, to się wyczuwa w ich rysach, jakże podobnych do mongolskich.
Przez stulecia, nieudane rządy, rewolucje, guerilla, stworzyły tu warunki trudne do życia – biedę, bezrobocie, a za tym niechybnie idzie przestępczość. Lokalni opowiadali nam, że krajem rządzi w sposób mafijny kilkanaście rodzin, wszystkie pieniądze rozkładają się między nimi i biada obcemu. Ci spoza muszą płacić haracze za swój biznes i nie ma od tego ucieczki. Cóż, korupcja pełną gębą.
Nie mniej jednak organizacja jest świetna, widać, że jedna rodzina objęła transport na północ, druga na zachód kraju, nie ma konkurencji. Obie spełniają w pełni oczekiwania turystów, i o to chodzi. Na północ jeżdżą autokary Fuente del Norte – Maya de Oro, na zachód i na portowe wybrzeże – Litegua. Mniejsze firmy prawie nie istnieją, jedynie transport biedoty, z którego zysk jest relatywny. Nam to ułatwia sprawę, nie musimy porównywać, szukać, zastanawiać się. Jest to proste i klarowne.
Podczas naszej wyprawy do Tikal urzekły mnie krajobrazy ujrzane ukradkiem przez zasłonięte w większości okna. Miasteczka były owszem, biedne, ale czyste, boiska do gry przystrzyżone, jakiś swoisty ład panował, czego w żadnym wypadku nie dało się w żadnym miejscu powiedzieć o Republice Dominikany. Porównanie tych dwóch krajów jest właśnie tym kontrastem, który mnie najbardziej uderza. Mimo, że tam było teoretycznie bezpieczniej, mimo, że tam dało się nawet wypożyczyć samochód (w Gwatemali tylko w stolicy, tu gdzie jesteśmy nie ma o tym mowy), to i tak Dominikana pozostaje w moich oczach sto lat za Gwatemalą. Tam ludzie żyją tym, co mają, bez organizacji. Tutaj wygląda to o niebo lepiej. Poza tym tutejsza ludność ma coś w sobie, co mnie urzeka i mimo opowieści o agresji, ufam swojej podświadomości, że jest bezpiecznie, zależy tylko jak się do tego podchodzi. Odpowiedź na to wszystko jest prosta. W Gwatemali żyje rodzima ludność, a na Dominikanie napływowa z Afryki wyzwolona później z niewolniczego kieratu. 
Jeżeli mamy robić nasze głosowania typu „Mam talent”, ja daję plus Gwatemali, pomimo siwego dymu i kradzieży w chickenbusie, górują u mnie pozytywne odczucia. Żałuję tylko, że nie mam jak rozwinąć moich doświadczeń, rodzynki już wyłapaliśmy, a z dzieckiem nie ma powodu pałętać się tylko dla wrażeń z kraju. To, co zobaczyłam powinno wystarczyć, było wszystko: starożytność, wulkany, kolonializm, dzisiejsza organizacja. Ogólnie polecam.

Piątek, 7 marca 2014          
Dzień minął na uzupełnieniu zapasów, drobnych porządkach i wyglądało, że nic nie może się zdarzyć. Wieczorem zdążyliśmy jeszcze pójść na basen, ale na krótko, trzeba było uciekać, pobliskie niebo robiło się coraz bardziej czarne, a pierwsze odgłosy piorunów zapowiadały niezłą burzę. Ściemniało się szybko, co potęgowało wyraz coraz częstszych i bliższych błyskawic, po chwili się zaczęło. Zerwał się wiatr o kolosalnej sile, fala na jeziorze od razu zrobiła się wielka i przewalająca za nami na ląd. Pobliskie pioruny były grube i zadziwiające, jakby leciało z nieba złote palące się konfetti. Lunęło, jak to potrafi w tropikach.
Nagle zobaczyliśmy w pobliżu płynący jacht, zbyt blisko dziobów łodzi zaparkowanych w marinie, jacyś ludzie krzątali się na nim i przy nim w aneksie. Widać było, że walczą o odprowadzenie łódki gdzieś w bok. Z początku wyglądało na to, że urwały mu się przednie cumy uwiązane do bojek (dzioby uwiązane są do bojek, a rufy przycumowane do nabrzeża) i próbują go wyciągnąć z mariny. Istny huragan przetaczał się w tym momencie przez nas.
Po chwili walczący o łódkę, czy z łódką przegrali walkę, zbyt wieka fala zalewała aneks i jego silnik, który zgasł. Zgasło też światło w marinie. Nie wiedzieliśmy co się dzieje, po chwili nie miało to jednak znaczenia, przegrana walka dotyczyła już tylko nas, jacht spychany był prosto na nasze dzioby. Katastrofa.
Ludzie na jachcie robili wszystko aby zamortyzować jego uderzenie, tył jachtu na nasze szczęście zahaczył się śrubą pod wodą o naszą cumę i wyhamował, natomiast część przednia przy krzyku Beaty uderzyła w nasz prawy dziob. Beata bała się zniszczenia dziobu, ja bałem się raczej, że pod wpływem uderzenia i naporem będącego bokiem do fali i wiatru pchającego nas jachtu, pęknie któraś z naszych przednich cum lub podwodne trzymanie bojek i będzie po zabawie - wylądujemy wszyscy na lądzie, wtedy zniszczenia były by nie do wyobrażenia.
Szybko (a jest pozioma ulewa, ciemno i nerwowo) spuszczam nasz aneks, silnik szalejący na fali haczy o linki podwieszenia i urywa się cięgno ssania silnika. Wsiadam, bez ssania udaje mi się jednak uruchomić silnik, ruszam, podnoszę silnik przepływając nad cumą, zalewa mnie woda, ale coś za szybko siedzę w niej po pas. Cholera, nie włożyłem korka. Wkładam korek, wylewam szybko wodę czerpakiem, tyle tylko aby bezpiecznie płynąć dalej i tak przecież leje. Chcę spuścić silnik, ale nie daję rady, jest zablokowany w pozycji poziomej, kontroluję wszystkie dźwigienki, nie daje się jednak ruszyć.
Na Bubu i na jachcie tłumek trzyma jacht na dystans, założone na dzioby odbijacze temu pomagają. Ja nic nie widzę zza wysokiej naszej burty, znosi mnie powoli do brzegu, łapię się pomostu i  powoli przeciągając się rękami przesuwam się w stronę Bubu. Zaczepiam Aneks, wstaję i widzę, że ktoś tam przypłynął i odciągają jacht od nas. Uff, ale Beatka krzyczy, wyłaź z mokrej łódki, pioruny walą jak szalone. Nawet nie zauważyłem.
Szybko wskakuję na Bubu, jakieś straty? Nie wiadomo. Gdzie gość z nasza latarką?
Wiatr prawie ucichł, wraca też oświetlenie, drogi są zawalone drzewami nie zerwało jednak linii energetycznych. Latarka też się znajduje, na pierwszy rzut oka w prawym kadłubie jest dziura, ale po głębszej kontroli widać, że uszkodzona jest tylko wierzchnia warstwa żelkotu, drobiazg. Tylko przygoda.
Wracają ludzie, którzy byli na jachcie-niszczycielu, ale okazuje się, że nie mają z nim nic wspólnego, właściciel gdzieś wyjechał, a jacht stał na kotwicy, która przy tym wietrze puściła. Jacht jechał prosto w marinę, więc chcąc ratować swoje jachty wskoczyli na niego i próbowali odciągnąć. Z wiadomym już skutkiem.
Kanadyjski właściciel pojawił się dnia następnego, był we Flores i zobaczył w telewizji jakie piekło przeszło przez Rio Dulce, domyślał się, że może być problem z jego jachtem na kotwicy i wrócił natychmiast.
Dzięki odwadze i solidarności żeglarzy uratowano mu jacht i to bez uszczerbku, a szkody na innych były prawie żadne. On jednak okazał się gburowatym chamem, nawet nie przeprosił, owszem przyszedł zobaczyć szkody, ale ewentualne naprawy zrzucił na marinę, za którą płacił, mimo iż stał na kotwicy. Ktoś ma przyjść je naprawić, a że są tak bagatelne, nie warto sobie ubezpieczeniem głowy zawracać. Natomiast Kanadyjczyk mógł choć zaprosić wszystkich na drinka i podziękować za narażanie się. Nie zrobił tego. Chamstwo kraju nie wybiera.

Wtorek, 11 marca 2014
Nic się nie dzieje, żyjemy sobie na łódce, chodzimy dwa, trzy razy dziennie na basen, czasem do miasteczka na zakupy. Temperatura oscyluje pomiędzy 32 a 36 stopni, wieczorem jest 28.
Nieliczni znajomi wyjechali, „Maroine” z Cathy i Jean-Louis też, omijając zapewne szerokim łukiem Honduras. Oto ich opowieść:
Wracając z Panamy kotwicę rzucili w uroczej zatoczce u wybrzeży Hondurasu. W nocy Jean-Louis (JL) obudził hałas w kokpicie ich dużego katamaranu (Nautitec 44). Wyszedł z kadłuba i zobaczył w kokpicie pięciu miejscowych uzbrojonych w maczety i jednego w rewolwer. Kopali w zamknięte drzwi, wystarczyła sekunda aby wdarli się do środka. JL otworzył próbując opanować sytuację, uspokajając najaranych marychą i nerwowych typasów. Cathy wylądowała na kopniakach w łazience, a JL w kokpicie z przyłożoną maczetą do gardła w następstwie hasła herszta bandy do kolegi: jak się będzie wiercił to go zabij. Zaczęło się wynoszenie, JL rozumiał, że jedynie zimna krew może ich zbawić, jeden gest, niepotrzebne nerwy i wszystko skończy się katastrofą.
Mówił żeby się uspokoili, oddał na żądanie portfel – tylko spokojnie. Nerwy wszystkich dochodziły zenitu, śpiesząc się wynosili wszystko co się dało, komputery, telewizor, wyrwali radio, zabrali ubrania, narzędzia, zapasy jedzenia, nawet mąkę. Wynosili i wrzucali do swojej łodzi wszystko co się dało, oczywiście zabrali też aneks z silnikiem. Po wyczyszczeniu łódki odpłynęli grożąc, że jeśli JL i Cathy będą się chcieli z kimś skontaktować, to wrócą i ich zabiją. Na szczęście na groźbach się skończyło.
Nasi znajomi przeczekali do świtu będąc w stanie kompletnego rozstroju nerwowego, cudem bandyci nie zainteresowali się sprzętem nawigacyjnym, mogli więc spokojnie ruszyć do pierwszego dużego portu. Policja przyjęła zgłoszenie w stanie apatycznym, nie interesowało jej, że silnik aneksu był nietypowy, bo cały czerwony, spisali tylko wszystkie skradzione rzeczy, protokół dali i na tym. Nie pytali się nawet o rysopis, czy ilość typków na pokładzie. Przecież okradziono tylko bogatych białych ludzi, nic szczególnego się nie stało. JL w pierwszej kafejce internetowej rzucił ostrzeżenie na żeglarskie fora, po czym w trwodze uciekli szybko z Hondurasu do Gwatemali, do Rio Dulce.
Nie wszyscy czytają fora. Tydzień później w tym samym miejscu znaleziono rano okradziony i zdemolowany kanadyjski jacht, na jego pokładzie znajdowała się zrozpaczona dziewczyna  siedząca przy zwłokach swojego ojca.
Dla JL i Cathy przygoda skończyła się tylko traumą, a ubezpieczalnia zapłaciła za wszelkie szkody. Jednak nie był to koniec ich nieszczęść.
W Rio Dulce w sylwestrową noc, Cathy w ulewie pośliznęła się na trapie, spadła i złamała nogę. Pojechali do pobliskiego Morales, ale skomplikowane złamanie wymagało poważnej operacji w Guatemala City. Wielokrotne podróże, szpital i inne. Całość wydatków (28 tys.USD) znów pokryła ubezpieczalnia jachtu. Kiedy kuśtykająca w gipsie Cathy i Jean-Louis wrócili na jacht zadali sąsiadom tylko jedno pytanie. Co tu się stało?
Ano piorun uderzył w nasz maszt demolując olinowanie i całą elektronikę, wyładowanie przeszło na was, macie chyba wszystko popalone. I rzeczywiście, wszystkie przyrządy nawigacyjne, autopilot, VHF, radar, wskaźniki i inne, były do wyrzucenia. Biedni oni czy ubezpieczalnia? Jak pech to pech. Dla wszystkich.

U nas lepiej. Za 15 dni czterdzieste urodziny Beaty. No jaki prezent można zrobić na takie urodziny?
Ja już od dawna knułem i oczywiście wyknułem, choć niespodzianki nie będzie. W czterdzieste urodziny Beata spojrzy z góry na Machu Picchu w Peru.
Jesteśmy tu trochę na końcu świata i aby dostać się na jakiekolwiek lotnisko trzeba jechać godzinami autobusem – Guatemala City to 5 godzin, San Salvador to 7 godzin, Belize City też 7. 
Po internetowych poszukiwaniach okazało się, że ceny biletów są jak z księżyca, powietrze tego regionu mafijnie opanowane jest przez jedne linie lotnicze i jej pochodne, a bilet z Guatemala City do Cusco przez San Salvador, jest tańszy niż z San Salwadoru. Logika linii lotniczych ma się nijak do ludzkiej, a i sama tańszość była względna, za naszą trojkę cena wynosiła 3.200 USD. Cóż było robić, chcieliśmy dokonać zakupu, ale cały czas pojawiał się problem, bilety dla miejscowych są tańsze niż dla białych bogaczy i wyrzucało nam naszą promocyjną (sic!) cenę. Kombinowałem z numerem telefonu mariny, zamiast polskiego, i już prawie się udało, ale na sam koniec automat odrzucił płatność. A potem pojawiły się kłopoty z Internetem.
Zdecydowaliśmy się więc pojechać do Morales, miejscowości odległej o 40 minut jazdy busikiem gdzie podobno jest jedyna w okolicy agencja podróży.
Ile osób może zmieścić się w 16-sto osobowym busiku?
Ano 26, z tym, że cztery stoją na zewnętrznym stopniu. Przy 90km/h te cztery osoby nie mogą mieć kapeluszy czy czapek, ci wewnątrz tak.
Kiedy podjeżdża busik tak wypchany ludźmi, że chcesz z niego zrezygnować znaczy to, że zmieści się w nim jeszcze 10 osób.
Ile osób mieści się na małym motocyklu?
Cała rodzina. Zawinięty osesek jedzie na kierownicy trzymanej przez ojca. Trzylatek siedzi między plecami ojca, a brzuchem matki, najstarszy siedzi za matką na bagażniku. Razem pięć osób. Czy ktoś pytał o kaski?
Zdjęć z podroży nie będzie, nie dałem rady wsadzić ręki do kieszeni aby wyjąć aparat.
Tym razem jadąc już trzeci raz drogą do Morales, mieliśmy jednak czas przyjrzeć się okolicy. Przeważały sady mango i ananasowe, generalnie młode, niedawno wyrwane dżungli. Wokół było czysto i zorganizowanie, choć niezbyt bogato.
Gwatemala odróżniała się od wysp karaibskich nie tylko czystością, w aucie grała cicha muzyka, a nie zwykłe bum-bum reggae-o podobne, urywające głowy.
O agencję podróży musieliśmy się dopytać, znajdowała się wewnątrz eleganckiego sklepu z wyposażeniem mieszkań i najdroższym profesjonalnym podręcznym sprzętem budowlanym. Pani z emblematem sklepu pokazała nam okienko przed którym zasiedliśmy podobnie jak ona i po potwierdzeniu z jej strony możliwości zakupu biletu wyłuszczyliśmy o co nam chodzi - znaliśmy już godziny lotów na pamięć, Guatemala city – San Salvador – Lima (noc w hotelu) – Cusco. Powrót Lima – San Salwador – Guatemala City.
Dla mnie zadziwiające było, że pani nie ma komputera przed sobą, znaczy nie jest agentem linii lotniczych. Na moje wątpliwości powiedziała, że taki znajdę w Guatemala City (5 godzin jazdy). Cóż było robić, sceptycznie patrzyłem jak pracownica dzwoni gdzieś tam, tłumaczy, zadaje nam pytania. W końcu wyłuszcza zarezerwowane godziny i podaje kwotę: 12.190 quetzales czyli 1.500 $. Od osoby? -pyta przerażona Beata. Nie, za waszą trójkę, plus 6% opłaty za płatność kartą. Czyli połowa ceny internetowej. Bierzemy.
Płacimy, ale karta odrzuca płatność, druga też. Beata inteligentnie pokazuje znak na czytniku, bierzecie tylko Visę? Tak. No tak, te są Master Card, na łódce mamy francuską Visę, ale na tamtym koncie nie ma dość pieniędzy, trzeba by przelać, a to zajmie trzy dni. Idziemy do banku wypłacić gotówkę. Wszystkie banki odmawiają – gotówkę możemy pozyskać tylko w bankomacie z limitem 2 tys. quetzales dziennie. Klops.
Wypłacamy 4 tysiące, po czym następuje blokada. W jednym banku bankomat jest innego operatora, próbujemy. Automat wydaje dwa, potem jeszcze dwa tysiące. Gramy więc dalej zatrzymując się na czternastu tysiącach. Super, gnamy do agencji. Płacimy bez 6% karcianej opłaty i dostajemy piękny wydruk biletów. Lecimy do Peru!
Następnego dnia jest jeszcze śmieszniej. Kupuję wejściówki do Machu Picchu na 26 marca, dzień urodzin Beaty, twierdza plus wejście na szczyt obok - 55$ od łebka. Automat przyjmuje rezerwację, wpisuję w rubryczki nasze dwa nazwiska (Moana za darmo), numery paszportów i inne. W końcu przechodzę do płatności i wtedy wszystko znika, i tak w kółko. Dzwonię na infolinię, nikt nie odbiera, albo jest zajęte. Zapewne inni też dzwonią. Trochę się denerwuję, zostało 300 miejsc z dziennego limitu 2.500 wejść. Znów próbuję, to samo, znów dzwonię, to samo.
Cholera! Takie proste, a tak idiotycznie człowiek obija się o współczesną elektroniczną ścianę. Bez nadziei zmieniam koncepcję, wpisuję tylko jedną osobę i… wszystko działa bez zarzutu. Po chwili otrzymuję dwie piękne rezerwacje. Nie ustępuję jednak, czytam małe literki. Ah! Tu cię mam, rezerwacja ważna jest tylko sześć godzin.
Chcę płacić, o nie! Przyjmują tylko wizę! Płacę francuską kartą, wygląda, że jest ok, ale na samym końcu maszyna każe wpisać kod wysłany sms-em. Ja żadnego takiego serwisu nie posiadam, przerywam płatność i dzwonię do banku we Francji. Jest po godzinach otwarcia, ale ktoś odbiera. Wyłuszczam i dostaję nowy numer telefonu.
Dzwonię, odbiera miły i spokojny pan, tłumaczy, że nic nie można zrobić i że na przyszłość muszę mieć francuską komórkę, której numer trzeba zarejestrować w banku, na zagraniczne numery serwis nie działa, ale może jednorazowo mi płatność odblokować. Dwurazowo też, ale musi cały czas przy transakcji być na linii.
No i zaczynam procedurę od nowa, trwa to w nieskończoność, numery, adresy, w końcowej fazie wyskakuje to samo okienko, lecz zamiast kodu z sms-a strona żąda mojej daty urodzenia. Pan potwierdza, płatność przeszła. Teraz druga płatność, rozumiem już spokój faceta, mija ponad pół godziny. Ja chwalę Skypa, przez telefon kosztowało by to krocie, 12 pln minuta. Pytam o przyszłość jeszcze, serwis działa 24/24, został stworzony tylko po to. Drogo nas kosztuje bezpieczeństwo naszych pieniędzy. Uff, lecimy do Peru, wchodzimy do Machu Picchu, ale trzeba jeszcze tam dojechać – tylko pociągiem.
Nudna ta moja opowieść, więc kontynuuję.
Kupuję bilet na pociąg, najtańszy około 60 $ w jedną stronę od osoby (1,5 godziny jazdy), Moana 50%. Przyjmują Master Card, kupuję więc od razu. Wszystko idzie jak z płatka, znów nazwiska, numery paszportów i inne. Płatność w końcu, numery karty, adres i na sam koniec automat przerzuca mnie do Pekao24, który żąda kodu z karteczki. Lecę po Beatę, kod się znajduje, wpisuję i… Należy nacisnąć przycisk akceptuj, tyle że przycisk ten znajduje się poza kadrem stworzonym przez internetowe peruwiańskie koleje. No i biletów ciągle nie mamy.

Środa, 12 marzec 2014  
O tym jak utopić łódkę w porcie.
Siedzimy sobie spokojnie na łódce, lunch już w brzuchach właśnie jest polewany pierwszymi sokami, kiedy nagle dziwny dźwięk dochodzi z lewego kadłuba. Moana zagląda i krzyczy: podłoga pływa, tu jest woda. Zaglądamy i my, o rany! Toniemy!
W wypadkach krytycznych znika moja choleryczna natura, robię się spokojny, trzeźwo myślę próbując ogarnąć sytuację. Pierwsza moja idea, pękła rura i woda z zewnątrz leje się do łódki (jesteśmy na stałe podłączeni do prądu i wody). Zwykle jest to łatwiejsze, stoimy na wodzie słonej, wystarczy włożyć palec do wody, potem do ust i już wiadomo jaka woda topi łódkę. Tym razem stoimy na wodzie słodkiej jak wskazuje nazwa Rio Dulce. Hm, zaglądam od razu w miejsce gdzie może być problem – sucho. Wychodzę na zewnątrz, jest źle Bubu jest już przechylona, pierwszy stopień rufy jest już pod wodą, akumulatory pewnie też do połowy w wodzie.
Wskakuję do silnika, tym razem naprawdę z duszą na ramieniu, podejrzewam, że poszła uszczelka wokół saildrivu czyli w miejscu gdzie silnik łączy się z kolumną śruby. Wszystko jest pod wodą, ale widzę z boku dyndającą prysznicową rurkę bez prysznicowej słuchawki z której leje się do komory woda. Wszystko jasne, od gorąca rurka nie wytrzymała ciśnienia i ześlizgnęła się metalowego ścisku przy słuchawce, wpadła do silnika i lała i lala, aż zalała. Cud, że byliśmy na łódce, a nie na basenie, albo w sklepie. Jednym ruchem zamknąłem zawór prysznica i było po sprawie.
No i się zaczęło, podłogi poszły na siatkę z przodu, za nimi po kolei rzeczy, mokre walizki, odbiornik TV satelitarnej (do śmietnika), rozmoczone kartony z winem, pianki do nurkowania i tak dalej czyli wszystko co znajdowało się w łóżku Moany. W tym czasie pompa z wolna wyciągała wodę z kadłuba. Na nasze szczęście tego dnia było bezchmurne niebo i słońce suszyło szybko. Dobrze też, że woda nie dotarła do elektryki i tylko do połowy akumulatorów, nie naruszyła więc witalnych urządzeń Bubu. Zabawa w osuszanie trwała do wieczora. Bubu znów była w poziomie. Zmęczeni poszliśmy na basen, oczywiście po uprzednim odpięciu od Bubu wody.

sobota, 15 marca 2014    
Moana ma towarzystwo. W naszym hotelu-marinie pojawiła się para Bretończyków z dwóją dzieci, chłopcem Gabin, 6 lat i dziewczynką Eloise, 11. Od trzech lat podróżują po świecie kamperem przewożąc go statkami, a to na daleki wschód, a to do Australii, teraz do Ameryki Południowej i Centralnej. Właśnie jadą do USA i Kanady przez Gwatemalę i Meksyk. Stanęli na odpoczynek na tutejszym pustym parkingu. Zbliżyliśmy się do siebie jedząc wspólny lunch pod zadaszeniem przy Bubu. Dzieci już się nie rozstawały bawiąc się cały czas, w zasadzie nie wychodząc z wody. Ich pobyt przedłużył się niechcący, przedwczoraj lało cały dzień, co nie przeszkodziło dzieciom spędzić w cieplejszej niż powietrze wodzie bitych pięć popołudniowych godzin. Niepojęte.
POTOP NA BUBU I WSPÓLNY POSIŁEK
Udała się też z tą miłą parą Francuzów Karine i Ronan wymiana usług.
Wczoraj popłynęliśmy naszym aneksem do hiszpańskiej fortecy Świętego Filipa, położonej na cyplu otwierającym wejście do olbrzymiego jeziora Izabal.
CASTILLO DE SAN FELIPE
Kiedyś to miejsce było narażone na notoryczne ataki piratów, wybudowano więc w 1595 roku fortecę nazwaną Castillo de San Felipe de Lara na cześć króla. Żelazny łańcuch zamknął jezioro, i był spuszczany tylko dla swoich lub tych co opłacili myto.
ZAMECZEK JAK SIĘ PATRZY
Odbudowana w 1955 jest dzisiaj w świetnym stanie, a piękny i zadbany park w jakim się znajduje, z ławeczkami, grillami i toaletami jest jak nie z tego świata.
ZWIEDZAMY
DZIAŁA Z BRĄZU ANGIELSKIE, ALE Z FRANCUSKIMI NAPISAMI: HONI SOIT QUI MAL Y PENSE
Dla odmiany dzisiaj to my zostaliśmy zabrani ich kamperem do wodospadu. Wodospadzik nie byłby żadną atrakcją, ot w dżungli rzeka i wpadający do niej z boku niewielki wodospad. Jednak już zapach siarki dawał do myślenia, że miejsce warte jest odwiedzenia. Był to jedyny do tej pory spotkany w naszej podróży gorący wodospad.
GORĄCY WODOSPAD I CEVICHE
Temperatura wody była na granicy wytrzymania pod jej strumieniami, za to wymieszana z zimną rzeczki dawała nad wyraz przyjemny rezultat. Pluskaliśmy się ponad godzinę w tym urokliwym miejscu aby w końcu udać się do knajpki nieopodal na lunch. Wybraliśmy ceviche, które jest jedną ze specjalności kuchni tego regionu, na zimno krewetki, w kostkę pokrojone pomidory, papryka i pietruszka wymieszane razem w soku pomidorowym. Pyszota.
Jesteśmy już na naszym basenie jako jedyni „klienci” hotelu. Francuzi, ku rozpaczy Moany, pojechali w swoją stronę. Szkoda, nie mieliśmy przez moment dziecka. Idę pływać.
KRÓTKIE, ACZ MIŁE ZNAJOMOŚCI 

Komentarze