MARZEC 2014 - GUATEMALA
Czwartek, 6 marca 2014
Siwy
dym.
Siwy
dym to tłumaczenie na polski słowa Gwatemala.
Ruszając
w podroż w głąb Gwatemali zasiedliśmy w komfortowym, klimatyzowanym Pulmanie z
toaletą i telewizorkiem. Serwis wybitny, bilecik za bagaż, rewizja przed
podrożą i ochroniarz z pistoletem. Żyć nie umierać. Zwłaszcza słowo żyć tu pasuje.
Mając
przed sobą pięć godzin podróży zaopatrzyliśmy się w kanapki i pokrojone
warzywa, co bardziej urozmaiciło podróż niż było konieczne – okazało się, że autokar
staje w połowie drogi w przyzwoitym barze.
Poranny
autobus ruszył na południe w kierunku głównej osi drogowej Puerto Barrios – Guatemala
City i dalej. Szybko przejechaliśmy wzgórza oddzielające dolinę rzeki Dulce i
rzeki Montagua, po czym skręciliśmy na zachód jadąc już do samego końca w górę tej
doliny oddalając się od Morza Karaibskiego.
Pejzaż
zmieniał się szybko, tropikalna wilgotna dżungla ustąpiła połaciom wolnym od
drzew zajętym przez pastwiska, a później pola uprawne. Czym dalej od morza i wyżej
robiło się coraz bardziej sucho i chłodniej, zwiększyła się też gęstość
zaludnienia i siwy dym właśnie.
Otóż
Gwatemala (i nie tylko pewnie) charakteryzuje się tym, że gaz w postaci butli
propanowych używany jest rzadko. Z powodu biedy głównym źródłem energetycznym
jest tanie drewno. Używane ono jest do codziennego gotowania (z wyjątkiem
pieców do pizzy, które są gazowe!) dzięki czemu w powietrzu zalega popielaty
smog nie pozwalając oczom widzieć klarownie, a płucom oddychać swobodnie. Do
popieli dochodzi czerń niezwyklej ilości spalin samochodowych starych
amerykańskich ciężarówek i autobusów. Wymieszane smrody dają siwy dym i
gardłodrap.
Zbliżając
się do stolicy robiło się coraz bardziej ohydnie. Miało się wrażenie, że
głównym biznesem kraju są wyroby metalowe, znaczy kraty, spiralne druty
kolczaste i karabiny leżące świetnie w rękach wszechobecnych ochroniarzy
wszelkiego biznesu.
Cóż,
kraje trzeciego świata są podobne do siebie i mają jeden wspólny mianownik – owszem,
posiadają parę rodzynek jak w przysłowiowym cieście, ale są one niestety
wmieszane we wszech otaczający je syf i nieład. Egipt jest tego
najświetniejszym przykładem. Dla człowieka posiadającego minimum wrażliwości takie
kraje są bólem patrzenia na brud, niedbałość o cokolwiek, są śmierdzące, często
niebezpieczne, o braku jakiejkolwiek estetyki nie wspomnę.
Zwiedza
się je jedynie właśnie dla wyżej wspomnianych rodzynków. Są to zwykle dziwy
natury lub historyczne twory ludzkiej ręki, z którymi aktualnie mieszkający na tych terenach potomkowie twórców
tych ostatnich nie mają wiele wspólnego. Są one często też dziełami białego
człowieka z czasów kolonialnych. W każdym z takich krajów trzeba się
przedzierać przez trudną rzeczywistość nie mającą z nami nic wspólnego, aby dotrzeć
do jednych i drugich. Już od dawna naśmiewamy się z programów telewizyjnych o podróżach sprzedających
obrazy jak ze skrzywionego wybiórczo zwierciadła.
Zwiedzanie
Guatemala City było na nasze szczęście wyłącznie obrazem przez okno naszego
autokaru, co było absolutnie wystarczające. Z autokaru przesiedliśmy się na
busik, na dachu którego wylądowały walizki, a po godzinie wjeżdżaliśmy już do
Antigua i obraz zmienił się diametralnie.
To
postkolonialne cudo było kiedyś stolicą przeniesioną po trzęsieniu ziemi, które
zdemolowało miasto w 1776 roku. Częściowo ją odbudowano, zachowując poprzedni
charakter. Miasto położone jest w niecce otoczonej wulkanami, o czym przekonać
się nie da, wiadomo – siwy dym. Widoczny był tylko jeden wulkan - chyba Agua, jednak nikt z pytanych nie
potrafił go nazwać.
Nasze
poszukiwania hotelu nie trwały długo, zrealizowaliśmy moje marzenie pokazania
paniom kolonialnej architektury od środka. Hotel Palacio Chico (70 USD/noc dla
nas wszystkich ze śniadaniem) był rzeczywiście jej odzwierciedleniem. Kwadratowy
zielony dziedziniec niewidoczny z ulicy, wokół którego biegną krużganki z
drzwiami do pokoi. Cisza i rozkoszna prostota starych mebli, gęsta zieleń w
której hasały papużki, wiszące hamaki no i duży trzyłóżkowy pokój sprawiły, że
zachwyciliśmy się tym miejscem. Był to dobry początek w Antigua.
Miasto
Antigua jest wpisane, podobnie jak Kraków, do rejestru światowego dziedzictwa
UNESCO i zasługuje na to w pełni swoją urodą. Być może jest to jedyne w nowym
świecie miasto, gdzie zazwyczaj
wszechobecne kable wszelkiej maści oplatające domy, ulice i zajmując całą wolną
przestrzeń powietrzną każdego z nich, tu zostały wkopane w ziemię. Brukowane
ulice, domy z portykami czy prostymi bramami, przez które wchodzi się w
korytarze wiodące do wewnętrznych podwórek, odbudowane kościoły i wiele
wielkich ruin wszelakich budynków dają wyobrażenie o niegdysiejszym uroku i
potędze tego miejsca.
MOANA W KOŚCIELE
M (wskazując kościół): Mamo, tato, ciociu,
chodźcie, tu jest muzeum!
W środku:
M (wskazując ubrane damskie posągi):
Patrzcie tu są same księżniczki!
M (wskazując ołtarz): O! I stół na
przyjęcie przygotowali, ciekawe dla kogo?!
Zdrowe,
niezepsute dziecko.
Zachwyceni,
snuliśmy się po mieście do wieczora, po czym udaliśmy się do poleconej nam
wcześniej restauracji Fondeo de la Calle - naszej ulubionej od tej pory.
Wystrój typowy, kwadratowe podwórko z dwupiętrowymi arkadami, kuchnia świetna z
warzywami na chrupko z grilla i daniami kuchni tradycyjnej tutejszych regionów
(danie średnio za 12 USD). Nawet Moana znalazła zajęcie piekąc z paniami na
blasze podawane do wszystkiego, jak bagietki we Francji, tortille.
Ze
względu na wysokość n.p.m., wieczorem temperatura dawała wytchnienie spadając
do 20 stopni, a w nocy to nawet trzeba było się przykryć.
Inną
atrakcją okolic jest czynny wulkan Pacaya, na który można się częściowo wspiąć.
Następnego
dnia, po analizie kosztów, wzięliśmy na prawie cały dzień taksówkę (70 USD) i
pojechaliśmy na tenże wulkan będący Parkiem Narodowym. Nie wiedzieliśmy, że
wprowadzono tam zasady, które nam zupełnie nie odpowiadają, znaczy przymus
przewodnika. Tak jest od 2010 roku,
kiedy indywidualny kanadyjski turysta zabił się na szlaku (zapewne sześć razy
dźgnął się nożem?).
W
Gwatemali walutą są quetzale, w skrócie Q, 1 USD równy jest 7,63 quetzali. Wejście do
Parku – Q50 od głowy, przewodnik Q150, koń dla Moany Q100 czyli razem Q400.
Rozbój bandycki będący do niedawna główną atrakcją Gwatemali, zamienił się na
finansowy. Pięciogodzinny wypad na wulkan kosztował nas z taksówką 130 USD.
Tani trzeci świat? To oczywiście nie koniec, umówiony za Q100 koń w drodze
okazał się koniem w jedną stronę i dopiero po awanturze cena stała się
obustronną.
Moana
dojechała konno pod jęzor świeżej lawy, spod której miejscami dmuchało gorące
powietrze. Wulkan co jakiś czas zionął czarnym dymem (darmowy dodatek do siwego
dymu), a na moją uwagę, że częstotliwość zionięcia zasadniczo się zwiększa, przewodnik
wspomniał o wielkich specjalistach gwatemalskich mających nad nim pieczę.
Z
wulkanami mamy się za pan brat. W Nowej Zelandii nie poszliśmy na wycieczkę
Tongariro crossing, wulkan wybuchł w przeddzień. Tym razem weszliśmy na wulkan
Pacaya, który to wybuchł… dnia następnego, co zaskoczyło gwatemalskich specjalistów.
Jakiś jasnowidz jestem?
Wycieczka
była miła, przewodnika zastąpił od początku przewodnicki uczeń, który okazał
się o wiele milszy, ale dobrze nauczony zaproponował powiększenie trasy za
dodatkową opłatą oczywiście.
Zabawą
był zjazd po lawie, w konsekwencji czego nasze nogi i buty były jej koloru.
Lunch
zjedliśmy w pobliskim miasteczku, a po powrocie do Antigua kontynuowaliśmy
zwiedzanie miasta z targiem rękodzieła na czele.
Co
jak co, ale na razie dwa miejsca na świecie urzekły nas twórczością ludową, to
Australia i Gwatemala. Wszelkie materiały, narzuty na łóżka, obrusy, hamaki,
ubrania są niezwykłej urody z gustownym doborem kolorów. Cacka. Co więcej,
wyroby te widuje się wszędzie i są w powszechnym użyciu, podobnie jak
tradycyjne ubrania kobiet.
Tikal,
Antigua i jezioro Atitlan to święta trójca Gwatemali, to znaczy są tymi
rodzynkami, o których pisałem. W trzygodzinną podróż do jeziora postanowiliśmy
pojechać autobusami zwanymi tu chickenbus (w Polsce nazywał by się sardynkobus).
Te kurze autobusy, to sprowadzone w nadzwyczajnej ilości z USA szkolne autobusy
widoczne w Stanach na każdym kroku. Tu przemalowane na różne kolory, zadbane i upiększone,
są chlubą właściciela i głównym środkiem transportu biednej ludności. Co
zabawne nie zmieniono wnętrz tych autobusów, są dalej dla dzieci, a że
potomkowie majów wielkimi wymiarami nie grzeszą, jakoś się mieszczą, nawet po
czterech na jednej dwuosobowej ławce. Za to znają jogę i lewitację, osoba
pomiędzy siedzeniami siedzi w powietrzu opierając się tylko ramionami i
stopami. Autobusem rządzi naganiacz będący konduktorem i bagażowym wkładając
wszystko, co ludzie wiozą na dach autobusu. A wiozą wszystko co się da, kury
też.
Podróżując
świętością są karty kredytowe, paszporty i pieniądze. Wiedzą o tym wszyscy
podróżujący i mają swoje metody na ukrycie tych świętości, głównie na sobie.
Kobiety mają wszyte kieszenie w biustonoszach, mężczyźni paski z kieszenią na
grube dolary, są wisiorki na szyjach pod koszulą. Ma to zapobiec jedynie
kradzieży kieszonkowej, nie bandyckim napaściom oczywiście. Na te ostatnie rady
nie ma.
Mimo
doświadczenia padliśmy ofiarą kradzieży, trochę na własną prośbę. Wszystkie
miejsca mocno turystyczne i to na całym świecie bez względu na zamożność kraju,
połączenia z i do tych miejsc, środki transportu na i z lotnisk, najeżone są
kieszonkowcami i zorganizowanymi ich grupami. My, uznając że nie mamy nic
wartościowego niezbyt interesowaliśmy się naszymi plecakami leżącymi nad nami
na półkach. W tłumie, ogólnym rejwachu, siedzi człowieczek i obserwuje czy jest
coś do ukradzenia. Pojawiamy się my, on już po jakości ubrań widzi, że to nie
bezwartościowe dla niego obdartusy, a jeszcze z dzieckiem jesteśmy bardziej
zajęci i nieuważni. Dzwoni do wspólnika, który wsiada na następnym przystanku i
dosiada się do mnie z uśmiechem. Na następnym przystanku dosiada się kobieta z
dzieckiem, oboje niosą w tym tłumie lody. Nasz uśmiechnięty pan ustępuje jej
swoje miejsce koło mnie, kobieta bierze dziecko na kolana, robi się zadyma z
lodami, pani brudzi pana, przeprasza, no nic się nie stało. Pan stoi nad nią,
trzyma się rurki przy bagażniku, ma w tej ręce kurtkę. Kurtka przykrywa dłoń
delikatnie otwierającą zamek i grzebiącą w plecaku. Nas to nie obchodzi, w
plecaku jest stary ledwo zipiący, częściowo rozebrany, komputer Moany i bezwartościowe
szpeja.
Złodziej
nie może tego wiedzieć, grzebiąc na przykład po omacku w majtkach kobiecie
dopiero po wyjęciu dłoni i zapachu pozna, do której dziurki trafił.
Autobus
na zakręcie hamuje, wszyscy lecą na siebie, złodziej podaje przykryty kurtką
komputer koledze z tyłu. Do niego trafia też czytnik książek Agnieszki warty
300 pln.
Moana
straciła komputer z bajkami, ale skomentowała to, że może dziewczynka jest
biedna i będzie oglądała jej bajki. Agnieszce było bardzo przykro, nie
dokończyła książki, no i w podróży powrotnej nie będzie miała co czytać. Obie
straty nie były wartościowe, ale użyteczne. Szkoda. Mimo wszystko „chapeau
bas”, kradzież odkryliśmy dopiero w hotelu w San Pedro la Laguna, po kolejnych paru
godzinach podróży.
W
czasie przesiadki w Chimantelagua zjedliśmy lunch w barze pod wiaduktem w dymie
grilla i spalin oraz hałasie. Wszystko było smaczne i uwędzone.
PRZESIADKA I WĘDZARNIA
PRZESIADKA I WĘDZARNIA
W
drugim autobusie było luźno, para młodych Polaków i Francuzów. Polacy przyjechali
na przesiadkę następnym autobusem, po drodze stracili portfel, w nim trochę
pieniędzy i kartę kredytową.
Młodych
ze świata wszędzie w Gwatemali jest pełno, przesiadują oni w miasteczkach
wyspecjalizowanych a to w lekcjach języka hiszpańskiego, a to w paleniu trawki,
a to w medytacjach czy jodze. Klimat i ceny temu sprzyjają.
Nad
jezioro Atitlan dotarliśmy szybko, w Panajachel wsiedliśmy do łódki i
popłynęliśmy na drugą stronę (Q25 od osoby) do San Pedro la Laguna. Jezioro cud
(to wiemy z widokówek) jest otoczone górami i wulkanami, San Pedro 3.020m
i dwoma innymi około 3.100m (Toliman) i
3.500m (Atitlan). San Pedro był widoczny (jak przez mgłę) pozostałe nie (siwy
dym). Jakbym znów jasno widział dopływając do miasteczka, powiedziałem
Agnieszce, że najładniejszy widok jest właśnie z łódki, miasteczka nad wodą i
trochę wyżej wyglądały z tej perspektywy uroczo.
I
było to prawdą, bo czym bliżej lądu miasteczko okazywało się niedokończoną
budową, z dachów wszędzie wystawały pręty zbrojeniowe. Ogólny bałagan i ohyda
aż nas odrzucały w czasie poszukiwań hotelu. Pomagał nam miejscowy
oszust-naciągacz pracujący pod egidą stowarzyszenia mającego miejskie
przyzwolenie. Zdecydowaliśmy się w końcu na dwa pokoje ze wspólną łazienką za
Q60 od osoby wysoko z widokiem na wodę i góry poprzez budowlany chaos.
Zaraz
wrócił mi obraz z Kairu z 1987 roku kiedy to pływając w basenie na dachu dziesięciopiętrowego
hotelu miałem przed sobą cały śmietnik świata, tam dachy używane są jako
śmietniki, piwnice i strychy, więc wszystko na nich leży.
Nasz
pomocnik zaproponował nam też załatwienie na wczesne rano transportu, wejściówki,
przewodnika i konia dla Moany – naszym celem było wejście na wulkan San Pedro.
Było późno, nam się śpieszyło, przystaliśmy więc.
Rano
okazało się, że przepłaciliśmy, ale cóż było robić. Tak czy siak komentarze
turystów, którzy nie przepłacili też były negatywne, Q100 od osoby za
przewodnika i wejście do parku wszystkim wydawało się drogie. My zapłaciliśmy
Q160 z transportem, plus Q100 za konia Moany, razem Q640 czyli 90 USD. Było
jasne, że trzeba wejść na szczyt i zaraz stąd uciekać zważywszy, że inne trasy
również były niedostępne bez przewodnika ze względu na realne niebezpieczeństwo
napadów.
Wystartowaliśmy
rano, przed nami było 1.400
metrów przewyższenia.
Pierwsze
300 metrów
Moana jechała na koniu, co jakiś czas zsiadając ze względu na trudne odcinki.
Mijaliśmy pola upraw krzaków kawowych i drzew awokado, jednak niczego ciekawego
nie dowiedzieliśmy od przewodnika - był gburowaty, mówił źle po hiszpańsku i
cały czas rozmawiał przez komórkę z jakąś kobietą.
Całą
naszą wiedzę o kawie mieliśmy od naszego taksówkarza z Antigua, że krzaki się
sadzi, potem najlepiej rodzą w trzecim i czwartym roku, a po piątym obcina się
je na wysokości pnia, po czym pędy odrastają i historia się powtarza. Po nowym
pięcioleciu krzaki się wyrywa. Wyrwane krzaki zamieniają się w domostwach w siwy
dym.
Doszliśmy
do punktu widokowego, wąskiego z widokiem na miasteczko w dole, z daleka znów
ładnie wyglądało. Po chwili ruszyliśmy w górę. Droga do szczytu wiodła przez
tropikalną dżunglę, o widokach nie było więc mowy, ale zieleń sama w sobie była
atrakcyjna.
Chodzący
po górach wiedzą, że 1.400
metrów przewyższenia to niemało, ale żeby zrobiła to
Moana? Zabawiana grami i zabawami nie marudziła, i nie dość, że weszła to jeszcze
zeszła narzekając, że za wolno idziemy. W drodze powrotnej zbiegała szybko w
towarzystwie przewodnika, któremu się śpieszyło pewnie do pani z telefonu. Na
dodatek w następne dwa dni nam nogi odpadały, a jej nie.
Widok
z góry zapewne może być imponujący. Ze względu na tworzące się chmury (i siwy
dym) zaleca się start o świcie, aby na szczycie stanąć przed 10h00. No nie
dość, że płaci się krocie to jeszcze trzeba sobie noc zarywać?
Tak
czy siak widok ten nie jest dookólny, wręcz wąski. Wielkie wulkany obok były
już częściowo przykryte chmurami, druga strona jeziora mało widoczna, a woda
jeziora domyślna, jej obecność udowadniały jedynie motorówki pozostawiające poprzez
prędkość białe smugi.
Spędziliśmy
na szczycie (3.020 m )
godzinę, zajadając lunch, patrząc na tworzące się z niczego chmury, rozmawiając
z innymi turystami. Było bardzo miło.
Po
zejściu przeszliśmy jeszcze dolną część miasteczka w poszukiwaniu knajpki na
kolację. Umyci i pełni energii zasiedliśmy na tarasie nad wodą, Moana bawiła
się z jakąś dziewczynką, my popijaliśmy piwo, potem wino. Mimo wszystko byliśmy
zadowoleni. Zwłaszcza Beata, dla której taki wysiłek fizyczny jest sam w sobie
przyjemnością.
Mając
zakupiony bilet do Antigua na popołudnie następnego dnia, po pobudce wybraliśmy
się na kajaki wypożyczając je na dwie godziny (Q15/h od osoby).
Przepłynęliśmy
na drugą stronę zatoki gdzie wypatrzyliśmy plażę, tam wykąpaliśmy się w czystej
i zimnej wodzie jeziora i już trzeba było wracać.
Lunch
zjedliśmy w tej samej knajpce co kolację i po chwili znaleźliśmy się w busiku
jadącym do Antigua. Agnieszka dnia następnego jechała stamtąd na lotnisko
Guatemala City.
Busik
dla białych (Q80 od łebka) telepał się najpierw po dziurach i górach potem
śmierdzącą spalinami dwupasmówką, trwało to cztery godziny więc kiedy
znaleźliśmy się w Antigua, a zwłaszcza w innym niż poprzednio, ale równie
ciekawym hotelu Casapino (70 USD z 4 obfitymi śniadaniami) zapanowało
szczęście.
Na
kolację poszliśmy znów do tej samej knajpki zajadając wciąż nowe smakołyki.
Poranny
spacer kolorowym targiem był ostatnim momentem Agnieszki - w południe
wsadziliśmy ją do busika i pomachaliśmy na dowidzenia. Mam nadzieję, że jej
trzy tygodnie obfitowały w bogactwo wrażeń.
Po
lunchu przenieśliśmy się do hotelu El Retiro w pobliżu autobusowego przewoźnika
„Litegua”, który o 9h30 rano miał nas zabrać do Guatemala City, a później do
Rio Dulce i Bubu. Hotel znów był ciekawy, inny niż poprzednie, z dwoma pokojami
i lodówką (50USD).
Po
zainstalowaniu się w hotelu ruszyliśmy na spacer na Cerro de la Cruz, wzgórze z
krzyżem, skąd rozpościerał się wspaniały widok na miasto i położony za nim
wulkan. Poprzez siwy dym oczywiście.
Po
zejściu snuliśmy się po mieście odwiedzając niewidziane wcześniej zakątki.
Kolacja
w innej knajpce zakończyła nasz pobyt i następnego dnia rano ruszyliśmy pustym
busikiem, a potem autokarem w stronę domu. Autokar zatrzymał się przy bramie
mariny po 8 godzinach podroży.
Bubu
zastaliśmy pachnącą, osuszacz powietrza pożyczony w marinie zrobił swoje. Uff,
jak dobrze jest wrócić do domu i basenu przy nim po siedmiu dniach w drodze.
Znów jedząc i śpiąc u siebie podreperujemy pomniejszony o 1.200 USD budżet.
Daru ma w większości
spostrzeżeń rację. Cała bajka o siwym dymie, syfie, rodzynkach jest absolutnie
ugruntowana realiami. Jest jednak coś, czego nie umiem nazwać, co różni
Gwatemalę od innych krajów trzeciego świata. Oprócz enklaw, jak na przykład
nasza marina, która nadawałaby się dla najwybredniejszych bogatych podróżników,
jest w tym kraju coś, co go wyróżnia, a w moim pojęciu wręcz wynosi ponad inne
(oczywiście te przeze mnie poznane). Być może to kultura Majów jednak robi
swoje, bo faktycznie, stroje pozostają tradycyjne i widoczne na każdym kroku
(no, może nie w centrum Guatemala City). Widać też ciąg rasowy, tutejsza
ludność w większości należy do rasy Majów. Przywędrowali przed wiekami
zlodowaconymi lądami z Azją, to się wyczuwa w ich rysach, jakże podobnych do
mongolskich.
Przez stulecia,
nieudane rządy, rewolucje, guerilla, stworzyły tu warunki trudne do życia –
biedę, bezrobocie, a za tym niechybnie idzie przestępczość. Lokalni opowiadali
nam, że krajem rządzi w sposób mafijny kilkanaście rodzin, wszystkie pieniądze
rozkładają się między nimi i biada obcemu. Ci spoza muszą płacić haracze za
swój biznes i nie ma od tego ucieczki. Cóż, korupcja pełną gębą.
Nie mniej jednak
organizacja jest świetna, widać, że jedna rodzina objęła transport na północ,
druga na zachód kraju, nie ma konkurencji. Obie spełniają w pełni oczekiwania
turystów, i o to chodzi. Na północ jeżdżą autokary Fuente del Norte – Maya de
Oro, na zachód i na portowe wybrzeże – Litegua. Mniejsze firmy prawie nie
istnieją, jedynie transport biedoty, z którego zysk jest relatywny. Nam to
ułatwia sprawę, nie musimy porównywać, szukać, zastanawiać się. Jest to proste
i klarowne.
Podczas naszej wyprawy
do Tikal urzekły mnie krajobrazy ujrzane ukradkiem przez zasłonięte w
większości okna. Miasteczka były owszem, biedne, ale czyste, boiska do gry
przystrzyżone, jakiś swoisty ład panował, czego w żadnym wypadku nie dało się w
żadnym miejscu powiedzieć o Republice Dominikany. Porównanie tych dwóch krajów
jest właśnie tym kontrastem, który mnie najbardziej uderza. Mimo, że tam było teoretycznie
bezpieczniej, mimo, że tam dało się nawet wypożyczyć samochód (w Gwatemali
tylko w stolicy, tu gdzie jesteśmy nie ma o tym mowy), to i tak Dominikana
pozostaje w moich oczach sto lat za Gwatemalą. Tam ludzie żyją tym, co mają,
bez organizacji. Tutaj wygląda to o niebo lepiej. Poza tym tutejsza ludność ma
coś w sobie, co mnie urzeka i mimo opowieści o agresji, ufam swojej
podświadomości, że jest bezpiecznie, zależy tylko jak się do tego podchodzi.
Odpowiedź na to wszystko jest prosta. W Gwatemali żyje rodzima ludność, a na
Dominikanie napływowa z Afryki wyzwolona później z niewolniczego kieratu.
Jeżeli mamy robić nasze
głosowania typu „Mam talent”, ja daję plus Gwatemali, pomimo siwego dymu i
kradzieży w chickenbusie, górują u mnie pozytywne odczucia. Żałuję tylko, że
nie mam jak rozwinąć moich doświadczeń, rodzynki już wyłapaliśmy, a z dzieckiem
nie ma powodu pałętać się tylko dla wrażeń z kraju. To, co zobaczyłam powinno wystarczyć,
było wszystko: starożytność, wulkany, kolonializm, dzisiejsza organizacja.
Ogólnie polecam.
Piątek, 7 marca 2014
Dzień minął na uzupełnieniu
zapasów, drobnych porządkach i wyglądało, że nic nie może się zdarzyć.
Wieczorem zdążyliśmy jeszcze pójść na basen, ale na krótko, trzeba było
uciekać, pobliskie niebo robiło się coraz bardziej czarne, a pierwsze odgłosy
piorunów zapowiadały niezłą burzę. Ściemniało się szybko, co potęgowało wyraz
coraz częstszych i bliższych błyskawic, po chwili się zaczęło. Zerwał się wiatr
o kolosalnej sile, fala na jeziorze od razu zrobiła się wielka i przewalająca
za nami na ląd. Pobliskie pioruny były grube i zadziwiające, jakby leciało z
nieba złote palące się konfetti. Lunęło, jak to potrafi w tropikach.
Nagle zobaczyliśmy w pobliżu
płynący jacht, zbyt blisko dziobów łodzi zaparkowanych w marinie, jacyś ludzie
krzątali się na nim i przy nim w aneksie. Widać było, że walczą o odprowadzenie
łódki gdzieś w bok. Z początku wyglądało na to, że urwały mu się przednie cumy
uwiązane do bojek (dzioby uwiązane są do bojek, a rufy przycumowane do
nabrzeża) i próbują go wyciągnąć z mariny. Istny huragan przetaczał się w tym
momencie przez nas.
Po chwili walczący o łódkę, czy z
łódką przegrali walkę, zbyt wieka fala zalewała aneks i jego silnik, który
zgasł. Zgasło też światło w marinie. Nie wiedzieliśmy co się dzieje, po chwili
nie miało to jednak znaczenia, przegrana walka dotyczyła już tylko nas, jacht
spychany był prosto na nasze dzioby. Katastrofa.
Ludzie na jachcie robili wszystko
aby zamortyzować jego uderzenie, tył jachtu na nasze szczęście zahaczył się
śrubą pod wodą o naszą cumę i wyhamował, natomiast część przednia przy krzyku
Beaty uderzyła w nasz prawy dziob. Beata bała się zniszczenia dziobu, ja bałem
się raczej, że pod wpływem uderzenia i naporem będącego bokiem do fali i wiatru
pchającego nas jachtu, pęknie któraś z naszych przednich cum lub podwodne
trzymanie bojek i będzie po zabawie - wylądujemy wszyscy na lądzie, wtedy
zniszczenia były by nie do wyobrażenia.
Szybko (a jest pozioma ulewa,
ciemno i nerwowo) spuszczam nasz aneks, silnik szalejący na fali haczy o linki
podwieszenia i urywa się cięgno ssania silnika. Wsiadam, bez ssania udaje mi
się jednak uruchomić silnik, ruszam, podnoszę silnik przepływając nad cumą,
zalewa mnie woda, ale coś za szybko siedzę w niej po pas. Cholera, nie włożyłem
korka. Wkładam korek, wylewam szybko wodę czerpakiem, tyle tylko aby
bezpiecznie płynąć dalej i tak przecież leje. Chcę spuścić silnik, ale nie daję
rady, jest zablokowany w pozycji poziomej, kontroluję wszystkie dźwigienki, nie
daje się jednak ruszyć.
Na Bubu i na jachcie tłumek trzyma
jacht na dystans, założone na dzioby odbijacze temu pomagają. Ja nic nie widzę
zza wysokiej naszej burty, znosi mnie powoli do brzegu, łapię się pomostu
i powoli przeciągając się rękami
przesuwam się w stronę Bubu. Zaczepiam Aneks, wstaję i widzę, że ktoś tam
przypłynął i odciągają jacht od nas. Uff, ale Beatka krzyczy, wyłaź z mokrej
łódki, pioruny walą jak szalone. Nawet nie zauważyłem.
Szybko wskakuję na Bubu, jakieś
straty? Nie wiadomo. Gdzie gość z nasza latarką?
Wiatr prawie ucichł, wraca też oświetlenie,
drogi są zawalone drzewami nie zerwało jednak linii energetycznych. Latarka też
się znajduje, na pierwszy rzut oka w prawym kadłubie jest dziura, ale po
głębszej kontroli widać, że uszkodzona jest tylko wierzchnia warstwa żelkotu,
drobiazg. Tylko przygoda.
Wracają ludzie, którzy byli na
jachcie-niszczycielu, ale okazuje się, że nie mają z nim nic wspólnego,
właściciel gdzieś wyjechał, a jacht stał na kotwicy, która przy tym wietrze
puściła. Jacht jechał prosto w marinę, więc chcąc ratować swoje jachty
wskoczyli na niego i próbowali odciągnąć. Z wiadomym już skutkiem.
Kanadyjski właściciel pojawił się
dnia następnego, był we Flores i zobaczył w telewizji jakie piekło przeszło
przez Rio Dulce, domyślał się, że może być problem z jego jachtem na kotwicy i
wrócił natychmiast.
Dzięki odwadze i solidarności
żeglarzy uratowano mu jacht i to bez uszczerbku, a szkody na innych były prawie
żadne. On jednak okazał się gburowatym chamem, nawet nie przeprosił, owszem
przyszedł zobaczyć szkody, ale ewentualne naprawy zrzucił na marinę, za którą
płacił, mimo iż stał na kotwicy. Ktoś ma przyjść je naprawić, a że są tak
bagatelne, nie warto sobie ubezpieczeniem głowy zawracać. Natomiast Kanadyjczyk
mógł choć zaprosić wszystkich na drinka i podziękować za narażanie się. Nie
zrobił tego. Chamstwo kraju nie wybiera.
Wtorek, 11 marca 2014
Nic się nie dzieje, żyjemy sobie
na łódce, chodzimy dwa, trzy razy dziennie na basen, czasem do miasteczka na
zakupy. Temperatura oscyluje pomiędzy 32 a 36 stopni, wieczorem jest 28.
Nieliczni znajomi wyjechali,
„Maroine” z Cathy i Jean-Louis też, omijając zapewne szerokim łukiem Honduras.
Oto ich opowieść:
Wracając z Panamy kotwicę rzucili
w uroczej zatoczce u wybrzeży Hondurasu. W nocy Jean-Louis (JL) obudził hałas w
kokpicie ich dużego katamaranu (Nautitec 44). Wyszedł z kadłuba i zobaczył w
kokpicie pięciu miejscowych uzbrojonych w maczety i jednego w rewolwer. Kopali
w zamknięte drzwi, wystarczyła sekunda aby wdarli się do środka. JL otworzył
próbując opanować sytuację, uspokajając najaranych marychą i nerwowych typasów.
Cathy wylądowała na kopniakach w łazience, a JL w kokpicie z przyłożoną maczetą
do gardła w następstwie hasła herszta bandy do kolegi: jak się będzie wiercił
to go zabij. Zaczęło się wynoszenie, JL rozumiał, że jedynie zimna krew może
ich zbawić, jeden gest, niepotrzebne nerwy i wszystko skończy się katastrofą.
Mówił żeby się uspokoili, oddał na
żądanie portfel – tylko spokojnie. Nerwy wszystkich dochodziły zenitu, śpiesząc
się wynosili wszystko co się dało, komputery, telewizor, wyrwali radio, zabrali
ubrania, narzędzia, zapasy jedzenia, nawet mąkę. Wynosili i wrzucali do swojej
łodzi wszystko co się dało, oczywiście zabrali też aneks z silnikiem. Po
wyczyszczeniu łódki odpłynęli grożąc, że jeśli JL i Cathy będą się chcieli z
kimś skontaktować, to wrócą i ich zabiją. Na szczęście na groźbach się
skończyło.
Nasi znajomi przeczekali do świtu
będąc w stanie kompletnego rozstroju nerwowego, cudem bandyci nie zainteresowali
się sprzętem nawigacyjnym, mogli więc spokojnie ruszyć do pierwszego dużego
portu. Policja przyjęła zgłoszenie w stanie apatycznym, nie interesowało jej,
że silnik aneksu był nietypowy, bo cały czerwony, spisali tylko wszystkie
skradzione rzeczy, protokół dali i na tym. Nie pytali się nawet o rysopis, czy
ilość typków na pokładzie. Przecież okradziono tylko bogatych białych ludzi,
nic szczególnego się nie stało. JL w pierwszej kafejce internetowej rzucił
ostrzeżenie na żeglarskie fora, po czym w trwodze uciekli szybko z Hondurasu do
Gwatemali, do Rio Dulce.
Nie wszyscy czytają fora. Tydzień
później w tym samym miejscu znaleziono rano okradziony i zdemolowany kanadyjski
jacht, na jego pokładzie znajdowała się zrozpaczona dziewczyna siedząca przy zwłokach swojego ojca.
Dla JL i Cathy przygoda skończyła
się tylko traumą, a ubezpieczalnia zapłaciła za wszelkie szkody. Jednak nie był
to koniec ich nieszczęść.
W Rio Dulce w sylwestrową noc,
Cathy w ulewie pośliznęła się na trapie, spadła i złamała nogę. Pojechali do
pobliskiego Morales, ale skomplikowane złamanie wymagało poważnej operacji w Guatemala
City. Wielokrotne podróże, szpital i inne. Całość wydatków (28 tys.USD) znów
pokryła ubezpieczalnia jachtu. Kiedy kuśtykająca w gipsie Cathy i Jean-Louis
wrócili na jacht zadali sąsiadom tylko jedno pytanie. Co tu się stało?
Ano piorun uderzył w nasz maszt
demolując olinowanie i całą elektronikę, wyładowanie przeszło na was, macie
chyba wszystko popalone. I rzeczywiście, wszystkie przyrządy nawigacyjne,
autopilot, VHF, radar, wskaźniki i inne, były do wyrzucenia. Biedni oni czy
ubezpieczalnia? Jak pech to pech. Dla wszystkich.
U nas lepiej. Za 15 dni
czterdzieste urodziny Beaty. No jaki prezent można zrobić na takie urodziny?
Ja już od dawna knułem i
oczywiście wyknułem, choć niespodzianki nie będzie. W czterdzieste urodziny
Beata spojrzy z góry na Machu Picchu w Peru.
Jesteśmy tu trochę na końcu świata
i aby dostać się na jakiekolwiek lotnisko trzeba jechać godzinami autobusem –
Guatemala City to 5 godzin, San Salvador to 7 godzin, Belize City też 7.
Po internetowych poszukiwaniach
okazało się, że ceny biletów są jak z księżyca, powietrze tego regionu mafijnie
opanowane jest przez jedne linie lotnicze i jej pochodne, a bilet z Guatemala
City do Cusco przez San Salvador, jest tańszy niż z San Salwadoru. Logika linii
lotniczych ma się nijak do ludzkiej, a i sama tańszość była względna, za naszą
trojkę cena wynosiła 3.200 USD. Cóż było robić, chcieliśmy dokonać zakupu, ale
cały czas pojawiał się problem, bilety dla miejscowych są tańsze niż dla
białych bogaczy i wyrzucało nam naszą promocyjną (sic!) cenę. Kombinowałem z
numerem telefonu mariny, zamiast polskiego, i już prawie się udało, ale na sam
koniec automat odrzucił płatność. A potem pojawiły się kłopoty z Internetem.
Zdecydowaliśmy się więc pojechać
do Morales, miejscowości odległej o 40 minut jazdy busikiem gdzie podobno jest
jedyna w okolicy agencja podróży.
Ile osób może zmieścić się w 16-sto osobowym busiku?
Ano 26, z tym, że cztery stoją na zewnętrznym stopniu. Przy 90km/h te
cztery osoby nie mogą mieć kapeluszy czy czapek, ci wewnątrz tak.
Kiedy podjeżdża busik tak wypchany ludźmi, że chcesz z niego zrezygnować
znaczy to, że zmieści się w nim jeszcze 10 osób.
Ile osób mieści się na małym motocyklu?
Cała rodzina. Zawinięty osesek jedzie na kierownicy trzymanej przez
ojca. Trzylatek siedzi między plecami ojca, a brzuchem matki, najstarszy siedzi
za matką na bagażniku. Razem pięć osób. Czy ktoś pytał o kaski?
Zdjęć z podroży nie będzie, nie
dałem rady wsadzić ręki do kieszeni aby wyjąć aparat.
Tym razem jadąc już trzeci raz
drogą do Morales, mieliśmy jednak czas przyjrzeć się okolicy. Przeważały sady mango
i ananasowe, generalnie młode, niedawno wyrwane dżungli. Wokół było czysto i
zorganizowanie, choć niezbyt bogato.
Gwatemala odróżniała się od wysp
karaibskich nie tylko czystością, w aucie grała cicha muzyka, a nie zwykłe
bum-bum reggae-o podobne, urywające głowy.
O agencję podróży musieliśmy się
dopytać, znajdowała się wewnątrz eleganckiego sklepu z wyposażeniem mieszkań i
najdroższym profesjonalnym podręcznym sprzętem budowlanym. Pani z emblematem
sklepu pokazała nam okienko przed którym zasiedliśmy podobnie jak ona i po
potwierdzeniu z jej strony możliwości zakupu biletu wyłuszczyliśmy o co nam
chodzi - znaliśmy już godziny lotów na pamięć, Guatemala city – San Salvador –
Lima (noc w hotelu) – Cusco. Powrót Lima – San Salwador – Guatemala City.
Dla mnie zadziwiające było, że
pani nie ma komputera przed sobą, znaczy nie jest agentem linii lotniczych. Na
moje wątpliwości powiedziała, że taki znajdę w Guatemala City (5 godzin jazdy).
Cóż było robić, sceptycznie patrzyłem jak pracownica dzwoni gdzieś tam,
tłumaczy, zadaje nam pytania. W końcu wyłuszcza zarezerwowane godziny i podaje
kwotę: 12.190 quetzales czyli 1.500 $. Od osoby? -pyta przerażona Beata. Nie,
za waszą trójkę, plus 6% opłaty za płatność kartą. Czyli połowa ceny
internetowej. Bierzemy.
Płacimy, ale karta odrzuca
płatność, druga też. Beata inteligentnie pokazuje znak na czytniku, bierzecie
tylko Visę? Tak. No tak, te są Master Card, na łódce mamy francuską Visę, ale
na tamtym koncie nie ma dość pieniędzy, trzeba by przelać, a to zajmie trzy dni.
Idziemy do banku wypłacić gotówkę. Wszystkie banki odmawiają – gotówkę możemy
pozyskać tylko w bankomacie z limitem 2 tys. quetzales dziennie. Klops.
Wypłacamy 4 tysiące, po czym
następuje blokada. W jednym banku bankomat jest innego operatora, próbujemy.
Automat wydaje dwa, potem jeszcze dwa tysiące. Gramy więc dalej zatrzymując się
na czternastu tysiącach. Super, gnamy do agencji. Płacimy bez 6% karcianej
opłaty i dostajemy piękny wydruk biletów. Lecimy do Peru!
Następnego dnia jest jeszcze
śmieszniej. Kupuję wejściówki do Machu Picchu na 26 marca, dzień urodzin Beaty,
twierdza plus wejście na szczyt obok - 55$ od łebka. Automat przyjmuje
rezerwację, wpisuję w rubryczki nasze dwa nazwiska (Moana za darmo), numery
paszportów i inne. W końcu przechodzę do płatności i wtedy wszystko znika, i
tak w kółko. Dzwonię na infolinię, nikt nie odbiera, albo jest zajęte. Zapewne
inni też dzwonią. Trochę się denerwuję, zostało 300 miejsc z dziennego limitu
2.500 wejść. Znów próbuję, to samo, znów dzwonię, to samo.
Cholera! Takie proste, a tak
idiotycznie człowiek obija się o współczesną elektroniczną ścianę. Bez nadziei
zmieniam koncepcję, wpisuję tylko jedną osobę i… wszystko działa bez zarzutu.
Po chwili otrzymuję dwie piękne rezerwacje. Nie ustępuję jednak, czytam małe
literki. Ah! Tu cię mam, rezerwacja ważna jest tylko sześć godzin.
Chcę płacić, o nie! Przyjmują
tylko wizę! Płacę francuską kartą, wygląda, że jest ok, ale na samym końcu
maszyna każe wpisać kod wysłany sms-em. Ja żadnego takiego serwisu nie
posiadam, przerywam płatność i dzwonię do banku we Francji. Jest po godzinach
otwarcia, ale ktoś odbiera. Wyłuszczam i dostaję nowy numer telefonu.
Dzwonię, odbiera miły i spokojny
pan, tłumaczy, że nic nie można zrobić i że na przyszłość muszę mieć francuską
komórkę, której numer trzeba zarejestrować w banku, na zagraniczne numery
serwis nie działa, ale może jednorazowo mi płatność odblokować. Dwurazowo też,
ale musi cały czas przy transakcji być na linii.
No i zaczynam procedurę od nowa,
trwa to w nieskończoność, numery, adresy, w końcowej fazie wyskakuje to samo
okienko, lecz zamiast kodu z sms-a strona żąda mojej daty urodzenia. Pan
potwierdza, płatność przeszła. Teraz druga płatność, rozumiem już spokój
faceta, mija ponad pół godziny. Ja chwalę Skypa, przez telefon kosztowało by to
krocie, 12 pln minuta. Pytam o przyszłość jeszcze, serwis działa 24/24, został
stworzony tylko po to. Drogo nas kosztuje bezpieczeństwo naszych pieniędzy.
Uff, lecimy do Peru, wchodzimy do Machu Picchu, ale trzeba jeszcze tam dojechać
– tylko pociągiem.
Nudna ta moja opowieść, więc
kontynuuję.
Kupuję bilet na pociąg, najtańszy
około 60 $ w jedną stronę od osoby (1,5 godziny jazdy), Moana 50%. Przyjmują
Master Card, kupuję więc od razu. Wszystko idzie jak z płatka, znów nazwiska,
numery paszportów i inne. Płatność w końcu, numery karty, adres i na sam koniec
automat przerzuca mnie do Pekao24, który żąda kodu z karteczki. Lecę po Beatę,
kod się znajduje, wpisuję i… Należy nacisnąć przycisk akceptuj, tyle że
przycisk ten znajduje się poza kadrem stworzonym przez internetowe peruwiańskie
koleje. No i biletów ciągle nie mamy.
Środa, 12 marzec 2014
O tym jak utopić łódkę w porcie.
Siedzimy sobie spokojnie na łódce,
lunch już w brzuchach właśnie jest polewany pierwszymi sokami, kiedy nagle
dziwny dźwięk dochodzi z lewego kadłuba. Moana zagląda i krzyczy: podłoga
pływa, tu jest woda. Zaglądamy i my, o rany! Toniemy!
W wypadkach krytycznych znika moja
choleryczna natura, robię się spokojny, trzeźwo myślę próbując ogarnąć
sytuację. Pierwsza moja idea, pękła rura i woda z zewnątrz leje się do łódki
(jesteśmy na stałe podłączeni do prądu i wody). Zwykle jest to łatwiejsze,
stoimy na wodzie słonej, wystarczy włożyć palec do wody, potem do ust i już
wiadomo jaka woda topi łódkę. Tym razem stoimy na wodzie słodkiej jak wskazuje
nazwa Rio Dulce. Hm, zaglądam od razu w miejsce gdzie może być problem – sucho.
Wychodzę na zewnątrz, jest źle Bubu jest już przechylona, pierwszy stopień rufy
jest już pod wodą, akumulatory pewnie też do połowy w wodzie.
Wskakuję do silnika, tym razem
naprawdę z duszą na ramieniu, podejrzewam, że poszła uszczelka wokół saildrivu
czyli w miejscu gdzie silnik łączy się z kolumną śruby. Wszystko jest pod wodą,
ale widzę z boku dyndającą prysznicową rurkę bez prysznicowej słuchawki z
której leje się do komory woda. Wszystko jasne, od gorąca rurka nie wytrzymała
ciśnienia i ześlizgnęła się metalowego ścisku przy słuchawce, wpadła do silnika
i lała i lala, aż zalała. Cud, że byliśmy na łódce, a nie na basenie, albo w
sklepie. Jednym ruchem zamknąłem zawór prysznica i było po sprawie.
No i się zaczęło, podłogi poszły
na siatkę z przodu, za nimi po kolei rzeczy, mokre walizki, odbiornik TV
satelitarnej (do śmietnika), rozmoczone kartony z winem, pianki do nurkowania i
tak dalej czyli wszystko co znajdowało się w łóżku Moany. W tym czasie pompa z
wolna wyciągała wodę z kadłuba. Na nasze szczęście tego dnia było bezchmurne
niebo i słońce suszyło szybko. Dobrze też, że woda nie dotarła do elektryki i
tylko do połowy akumulatorów, nie naruszyła więc witalnych urządzeń Bubu.
Zabawa w osuszanie trwała do wieczora. Bubu znów była w poziomie. Zmęczeni
poszliśmy na basen, oczywiście po uprzednim odpięciu od Bubu wody.
sobota, 15 marca 2014
Moana ma towarzystwo. W naszym
hotelu-marinie pojawiła się para Bretończyków z dwóją dzieci, chłopcem Gabin, 6
lat i dziewczynką Eloise, 11. Od trzech lat podróżują po świecie kamperem
przewożąc go statkami, a to na daleki wschód, a to do Australii, teraz do
Ameryki Południowej i Centralnej. Właśnie jadą do USA i Kanady przez Gwatemalę
i Meksyk. Stanęli na odpoczynek na tutejszym pustym parkingu. Zbliżyliśmy się
do siebie jedząc wspólny lunch pod zadaszeniem przy Bubu. Dzieci już się nie
rozstawały bawiąc się cały czas, w zasadzie nie wychodząc z wody. Ich pobyt
przedłużył się niechcący, przedwczoraj lało cały dzień, co nie przeszkodziło
dzieciom spędzić w cieplejszej niż powietrze wodzie bitych pięć popołudniowych
godzin. Niepojęte.
Udała się też z tą miłą parą
Francuzów Karine i Ronan wymiana usług.
Wczoraj popłynęliśmy naszym aneksem
do hiszpańskiej fortecy Świętego Filipa, położonej na cyplu otwierającym
wejście do olbrzymiego jeziora Izabal.
Kiedyś to miejsce było narażone na
notoryczne ataki piratów, wybudowano więc w 1595 roku fortecę nazwaną Castillo
de San Felipe de Lara na cześć króla. Żelazny łańcuch zamknął jezioro, i był
spuszczany tylko dla swoich lub tych co opłacili myto.
Odbudowana w 1955 jest dzisiaj w
świetnym stanie, a piękny i zadbany park w jakim się znajduje, z ławeczkami,
grillami i toaletami jest jak nie z tego świata.
Dla odmiany dzisiaj to my
zostaliśmy zabrani ich kamperem do wodospadu. Wodospadzik nie byłby żadną
atrakcją, ot w dżungli rzeka i wpadający do niej z boku niewielki wodospad.
Jednak już zapach siarki dawał do myślenia, że miejsce warte jest odwiedzenia.
Był to jedyny do tej pory spotkany w naszej podróży gorący wodospad.
Temperatura wody była na granicy
wytrzymania pod jej strumieniami, za to wymieszana z zimną rzeczki dawała nad
wyraz przyjemny rezultat. Pluskaliśmy się ponad godzinę w tym urokliwym miejscu
aby w końcu udać się do knajpki nieopodal na lunch. Wybraliśmy ceviche, które
jest jedną ze specjalności kuchni tego regionu, na zimno krewetki, w kostkę
pokrojone pomidory, papryka i pietruszka wymieszane razem w soku pomidorowym.
Pyszota.
Jesteśmy już na naszym basenie
jako jedyni „klienci” hotelu. Francuzi, ku rozpaczy Moany, pojechali w swoją
stronę. Szkoda, nie mieliśmy przez moment dziecka. Idę pływać.
KRÓTKIE, ACZ MIŁE ZNAJOMOŚCI
Komentarze
Prześlij komentarz