LUTY 2014 - HONDURAS, GUATEMALA
niedziela, 2 lutego 2014
Bardziej
zapowiedź silnego wiatru, niż dobrze zakonserwowana staruszka zmusiła nas do
opuszczenia miejsca kotwiczenia przy miasteczku. Bo to właśnie biała staruszka
podpłynęła do nas przed południem swoją łodzią i powiedziała, że stoimy w
najgorszym miejscu - tu obok mieszka najgorszy złodziejski element. My uważamy,
że pod latarnią najciemniej, stoimy tu już dwa dni i nic się nie stało. Może
tutejsi złodzieje mają kod etyczny i nie okradają łodzi stojących u nich?
Tak
czy siak przenieśliśmy się o milę do Sandy Bay, nie ma tu fali i jest ładniej.
Wczoraj
po lunchu udaliśmy się aneksem na wycieczkę na drugą stronę wyspy. Zadziwiająco
ta górzysta wyspa przecięta jest w połowie kanałem łączącym jej południowy
brzeg z północnym. Kanał jest szeroki i głęboki, jedynie linia energetyczna nie
pozwala jachtom na korzystanie z niego. Wybrzeże północne, odcięte od morza
rafą, jest przepiękne. Bogata zieleń spływa ze stoków do plaż upstrzonych
palmami, wśród których z rzadka pojawiają się dachy zadbanych i estetycznych
domów. Zapewne ta część to świat bogatych ludzi.
Dotarliśmy
do restauracji-baru na palach gdzie można bezpiecznie zostawić aneks i dzięki
zdobytym tam informacjom ruszyliśmy w góry. Wiedzieliśmy już, że stamtąd biegnie
droga do dużego wodospadu, jednak odradzono nam próbę dotarcia do niego ze
względu na podeszczowy stan ścieżki. Poszliśmy więc w górę i w górę widząc
coraz dokładniej całą okolicę i okalającą ją rafę. Widoki były piękne, jedynie
tnące nam do krwi skórę trawy trochę przeszkadzały.
Na
szczyt nie dotarliśmy, tylko na mniejszy pośredni. Nie znaleźliśmy drogi w górę, zapewnie mijając gdzieś po drodze
mało uczęszczaną i niewidoczną odnogę.
Po
zejściu, postanowiliśmy jeszcze zerknąć na mały wodospad nieopodal. W tym upale
miło było zanurzyć się w chłodnej górskiej wodzie, kiedy już postanowiliśmy się
ubrać i zejść na plażę pojawił się drugi wodospad, dużo większy, ale równie
obfity. Lunęło. Tak tropikalnie, bez granic. Na golasa zeszliśmy aż do plaży i
kiedy wyciągaliśmy suche ubrania z plecaka przestało padać. Było intensywnie,
ale krótko.
Piwo
w barze na palach i szybka jazda aneksem zakończyła wycieczkę. Wstąpiliśmy
jeszcze do miasteczka, Beatka z Moaną poszły dokupić kilka produktów, ja
czekałem w aneksie. Było to miejsce do którego przybijają okoliczni mieszkańcy,
rodzaj parkingu, na wyspie nie ma innych pojazdów, wszyscy poruszają się
łódkami, zamożniejsi motorowymi, biedniejsi wiosłowymi. Obserwując młodzież zdziwiłem
się, że mówią między sobą po angielsku. No może prawie, mówili rodzajem slangu
ze słowem fuck w nadmiarze.
Na
Bubu wróciliśmy wieczorem i mogłem spokojnie włożyć bloga (klnąc podobnie jak
spotkana wcześniej młodzież), po czym zająć się poszukiwaniem śruby na
internecie. Zadziwiające, że w tym poszukiwaniu najbardziej pomogły mi fora
żeglarzy, a nie strony producentów. Wygląda na to, że Saildrive Yanmara powita nowa
śruba Volvo Penta.
Już wiemy czemu to jednak angielski przeważa, a raczej jego kreolska
odmiana. Otóż te trzy wyspy, które wchodzą skład Islas de la Bahia , czyli Bay Islands:
Guanaja, Barbaretta, Roatan i Utila, były dość długo pod władaniem brytyjskim. Mało
tego, parę wieków temu panoszyli się tutaj piraci różnych narodowości,
bukanierzy płaceni przez Anglików, którzy napadali na hiszpańskie okręty i
rabowali złoto i inne cenności, które miały dotrzeć do Europy. Gnieździli się
głównie na wyspie Roatan, było ich ponoć ponad 5000. W następnych dekadach
zostali oni "wytępieni" i zdziesiątkowani, wyspy stały się prawie niezamieszkałe
aby pod koniec XVII wieku dostać na swoje wybrzeża tysiące deportowanych przez
Brytyjczyków niewolników z Grenadyn ("czarnych Karibów" -
Afrykańczyków, Karibów i indiańskich Arawaków). Oprócz tej ludności, zwanej
Garifuna, nie było zbyt wielu innych osadników aż do czasu, kiedy w XIX wieku
wyspy zaczęły zaludniać brytyjskie rodziny przenosząc się tu z Kajmanów. Ich
następne pokolenia rozrastając się stanowią trzon jeszcze dziś istniejącej
populacji. Wyspy były kolonią brytyjską, podlegającą administracyjnie pod
Jamajkę, aż do czasu, kiedy zaczęło to przeszkadzać Stanom Zjednoczonym, które
na mocy specjalnego traktatu ustaliły, że ani Stany, ani Anglia nie może mieć
kolonii na zachodniej półkuli, co było powiązane z wolnym dostępem do budowy
kanału Panamskiego. Tak więc Anglia została zmuszona w 1959 do oddania wysp
Hondurasowi, na co zgodziła się pod warunkiem uzyskania pełnej władzy na
terytorium Brytyjskiego Hondurasu (dzisiejszego Belize, niezależnego państwa od
1974 roku). Honduras nie bardzo był zainteresowany wyspami, miał inne kłopoty
"na głowie", a mieszkańcy wysp nie byli zbyt zainteresowani
Hondurasem. Jednak 1961 roku wyspy stały się formalnie honduraskie, choć wielu
mieszkańców jeszcze dziś próbuje dowieźć, że powinni mieć, z racji pochodzenia,
obywatelstwo angielskie. Wielu z nich do dziś mówi: - mieszkam w Hondurasie, a
nie: - jestem Hondurańczykiem. I mimo tego, że hiszpański stał się językiem
urzędowym już dziesięć lat później, angielski jest nadal najczęściej używanym
językiem, oczywiście w wielu przypadkach mocno powyginany różnymi
naleciałościami kreolskimi.
Nawet Niemcy, właściciele knajpy, do której chodzimy na piwo i
gdzie Moana ma koleżankę, powiedzieli nam, że zawsze należy najpierw zaczynać
rozmowę po angielsku, szanse na porozumienie są bardzo duże, a dopiero jeśli
ktoś nie będzie w tym swobodny przejść na hiszpański.
Osobiście poznałam dwóch mężczyzn, którzy pochodzą z tych
brytyjskich rodzin, choć już widać w rysach różne latynoskie mieszanki. Jeden z
nich jest właścicielem stacji benzynowej, drugi małego resortu i restauracji na
palach. Obaj faktycznie dali znaki, że żałują, że wyspy stały się
przynależnością biednego, skorumpowanego i przestępczo niebezpiecznego
Hondurasu.
Prócz historycznych komplikacji życie utrudniają wyspiarzom
cyklony. Co prawda niewiele trajektorii cyklonicznych ma te rewiry na swojej
drodze, ale jak już się zdarzy huragan, to naprawdę straszny. Do dziś ludzie
żyją wspomnieniem cyklonu Mitch, który w roku 1998 zdewastował wyspę Guanaja, a
szczególnie jej północne wybrzeże. Właściciel restauracji na palach pokazał nam
album ze zdjęciami. Opowiadał nam szczegóły mając jeszcze oznaki przerażenia w
oczach. Faktycznie obraz po przejściu Mitcha był smutny. Cała roślinność była
zniszczona, palmy i drzewa powywracane z korzeniami, na górach sterczały kikuty
obdarte z wszystkich liści, wszędzie zalegały fruwające podczas cyklonu odpady,
domy nowo wybudowane wyglądały jak zdemolowane baraki. Minęło ponad 15 lat od
tego zdarzenia, a jednak do tej pory ślady zdarzenia są nadal obecne. Flora
jednak na szczęście jest silna i odbudowuje się szybko przywracając miłe kolory
biorącego górę życia.
środa, 5 lutego 2014
Jakoś
nie możemy wyjechać z Guanaja. Codziennie zapowiadamy, że wyjeżdżamy, ale
sprawy śruby z jednej strony, a i miejsca do zwiedzania z drugiej trzymają nas
tutaj.
Wczoraj
postanowiliśmy popłynąć na lunch do restauracji na palach po drugiej stronie
wyspy, a ponieważ ostatnio za dużo nie padało wybrać się po nim do dużego
wodospadu.
Lunch
był majstersztykiem, wspaniała ryba, zielone banany zrobione jak frytki, ale
zupełnie nie tłuste, czerwona fasola, sałatka. Jedliśmy aż się nam uszy trzęsły
popijając lokalne piwo. Zapłaciliśmy 560 lempir, czyli 27 dolarów (kopiaste dwa
dania dla naszej trójki i cztery piwa).
Zadowoleni
ruszyliśmy plażą, aby dojść do strumienia i ruszyć w jego górę. Szliśmy 45
minut przebijając się najpierw przez tropikalną dżunglę, potem drapiąc się po
głazach. Ścieżka to znikała, to pojawiała się, większość trasy szliśmy na nosa.
Byliśmy
nieźle zmęczeni i kompletnie mokrzy od potu kiedy pojawił się stopień skalny i
spływający z niego wodospad. Na golasa wskoczyliśmy do orzeźwiającej, ale nie
zimnej wody. Radości nie było końca, zwłaszcza pod uderzającymi z siłą i
masującymi ciała strugami.
Droga
powrotna był łatwiejsza i szybsza, rozpoznawaliśmy już trasę.
Wracając
aneksem zatrzymaliśmy się dwukrotnie. Raz aby w maskach i płetwach popatrzyć na
zupełnie interesującą rafę. Popatrzeć tylko, obowiązuje tu zakaz polowania z
kuszą. Weszliśmy też na wzgórze z latarnią, która okazała się nie latarnią,
tylko restauracją w budowie jakiegoś Amerykanina. W wolnej budowie.
Wspaniałe wycieczki robimy na Guanaja, byliśmy w górach na
północnym wybrzeżu, odwiedziliśmy dwa wodospady, przeszliśmy wiele kilometrów
szczytami pośrednimi na południowym wybrzeżu mając piękne widoki na zatokę, w
której stoimy, na naszą Bubu, na dziw architektoniczny jakim jest hotel wybudowany
na Dumbar Rock. W oddali pobłyskiwały blaszane dachy Guanaja Settlement.
Mieliśmy kłopot, żeby na początku znaleźć trasę w góry, trzeba było
przejść przez prywatne tereny, ale jak już byliśmy na dobrej drodze, ścieżki
były wyraźnie udeptane, wręcz miejscami przygotowane (strzałki na drzewach).
Po drodze zjedliśmy pyszny piknik, odpoczęliśmy w pustej chatce,
niewiadomo po co i przez kogo wybudowanej (to znaczy Daru z Moanką odpoczywali,
a ja, jak zwykle, pognałam jeszcze trochę dalej).
Niesamowite wrażenie robi szybka zmiana pejzażu, z początku idzie
się tropikalną dżunglą, ale idąc w górę wychodzi się z niej i zaczynają
dominować sosny, które jeszcze po paru metrach stają się jedynym gatunkiem
drzew.
Wszystko było cudne oprócz jednej rzeczy. Po pierwszej wycieczce
już wiedzieliśmy, że należy mieć długie spodnie chroniące przed brzytwami traw,
oraz że konieczne jest wysmarowanie ciała antyowadzim środkiem, i to nie
przeciwko komarom, tylko muszkom zwanym tutaj Butter fly (bynajmniej nie są to
motyle). Te małe bestie wielkości łebka od szpilki, a więc większe i bardziej
widoczne od znanych nam z Bahamów muszek Sand fly tak wściekle gryzą człowieka,
że zostają po ukąszeniu krwawe guzki, które swędzą i nie znikają przez wiele
następnych dni. Koszmar. Na szczęście niemiecki spray Autan skutecznie je
odstraszał. Nie odstraszył jednak.... kleszczy. Obecność sosen okazała się być
powodem ataku kolejnych krwiożerców. Co chwilę zdejmowaliśmy jakiegoś z siebie
lub z Moany. Różniły się jednak od tych, które znamy, czuć było ich ruchy na
ciele, co pozwalało na natychmiastowe wykrycie i usunięcie, a te, którym udało
się ukryć nie wpijały się natychmiastowo, tylko się jakoś długo zastanawiały.
Tak długo, że nawet te, którym udało się pozostać na naszych ciałach do dnia
następnego, nie były jeszcze mocno wkręcone. Cóż lepsze takie ataki w dżungli
niż węży Boa i czarnych wdów.
czwartek, 6 lutego 2014
Nareszcie dziś płyniemy dalej. Już od paru dni planujemy
przesunięcie się bardziej na zachód, na wyspę Barbaretta lub inne mniejsze
wysepki na drodze do Roatanu i jakoś nam to nie wychodzi. Moana była z tego
nader zadowolona, gdyż dzięki temu codziennie odwiedzała bar, gdzie są jej
czarni rówieśnicy, z którymi uwielbiała się bawić.
Pogoda od paru dni jest bez skazy, deszczy brak, nieskazitelny
błękit nieba aż poraża. Oprócz wycieczek, które zrobiliśmy już nic innego
zrobić nie możemy, nie ma gdzie zostawiać dinghy, wszystkie pomosty są
prywatne. Boli mnie to, że jestem w tak ładnych miejscach i muszę sterczeć na
statku, już czuję potrzebę odkrycia nowych krajobrazów.
Możemy popłynąć bez zmartwień, Daru załatwił sprawę śrub do
silników - kupił je w Miami, a odbierze je osobiście Agnieszka (ma tam nocny
postój) i przywiezie ze sobą. Internet nam się kończy, dziś ostatni dzień
ważności karty, którą wykupiliśmy na tydzień. Dokupimy następny kredyt na
Roatanie.
Prognoza pogody wskazuje na bezwietrzność w ciągu następnego
tygodnia, daje nam to swobodę stawania w każdym miejscu bez strachu.
piątek, 7 lutego 2014
Przeprawa na Roatan, a właściwie wschodnie rubieże tej wyspy w
postaci ledwo wystających nad wodę dwóch wysepek zwanych Pigeon Cays zajęło nam
cztery godziny. Przy bezchmurnym niebie i lekkim wietrze w plecy nasz genaker,
(prawie spinaker) prezentował się pięknie, a płynięcie było żeglarskim szczytem
przyjemności.
Zaraz po lunchu rzuciliśmy kotwicę obok malutkiej kamiennej
wysepki zerkając na drugą, z piaskową plażą. Na tej piaskowej, też pięknie upstrzonej
plamami, kotłował się tłum. Trzy duże turystyczne motorówki umożliwiły
spędzenie popołudnia licznym turystom w tym pływanie na rafie i zjedzenie na
niej obiadokolacji. Wystawiono plastikowe stoły, krzesła, ruszyły grille.
Wszystko pięknie, skrawek ziemi na środku morza, tyle że wysepka ma na oko 500 metrów kwadratowych ,
a turystów było ze stu! Iście intymna kolacje we dwoje.
Dopiero kiedy wakacjusze zaczęli się zbierać ruszyliśmy aneksem w
kierunku tej piaskowej łachy, aby jeszcze przez sekundę odetchnąć tłumem, po
czym zostaliśmy sami. Moana znalazła kolegę w postaci kraba, którego męczyła dopóki
dopóty jej w końcu nie uszczypnął w palec do krwi. Wrzasku było co niemiara,
ale to była dobra kara za męczenie zwierza. My rozłożyliśmy się na piasku,
tradycyjnie robiąc krzyżówki w tym jedną Małgosi Wołc, a później poszliśmy
pływać na płytką rafę, która okazała się wybitnie piękna i pełna kolorowych
ryb. I tak zeszło do zachodu słońca przy którym pognaliśmy do domu.
Płynąc wcześniej Bubu ciągnęliśmy wędki, po raz pierwszy nawet z
nadzieją na barakudę, ale w słońcu nic nie zwracało uwagi na nasze plastikowe
przynęty, więc ucieszył nas rybak, który pojawił się zaraz po przypłynięciu. Chciał
nam sprzedać bezszczypne langusty (po francusku cigale de mer, świerszcz
morski), kiedy jednak nie okazaliśmy zainteresowania, powiedział, że ma też
ryby. Kupiliśmy trzy sztuki na kolację za 100 lempir (5 USD). Sam bym je złowił
w 3 sekundy, ale trzeba dać zarobić lokalesom.
Rybna kolacja i film zakończyły miły dzień.
W nocy wiało równo 20 węzłów, ale już widać, że to są ostatnie
podrygi wiatru, do przyjazdu Agnieszki 12 lutego ma być bezwietrznie, no chyba
że jakieś lokalne ruchy powietrza. Dobry czas na przyjrzenie się podwodnemu
życiu.
Naprawiłem radar, jak podejrzewałem spadł pasek silnika kręcący
reflektorem. Beata wciągnęła mnie do połowy masztu i grzebałem nieźle się
bujając, aż wygrzebałem. Dziw bierze, że to możliwe aby spadł pasek, przecież
to radar przeznaczony do łódek, więc z założenia ma się bujać na maszcie. A
jednak!
Nic nie wygrzebałem jednak w naszym aparacie. Zły, że nie ma
obrazu na ekranie rozkręciłem nasz kompakt i znalazłem usterkę. Po zdjęciu
matrycy okazało się, że w części za obiektywem są jakieś plastikowe przysłony i
jedna z nich zawinęła się pogięła i zasłania matrycy obiektyw. Wszystko było
tak małe i trudnodostępne, że nie było żadnej możliwości aby usunąć ten nadzwyczaj
wytrzymały plastik. Stało się jasne, że muszę rozebrać obiektyw. Wiedziałem, że
procent szansy na powtórne złożenie mikroelementów spada powoli do zera.
Plastik zlikwidowałem, ale przy rozbieraniu obiektywu powypadały mikrosprężynki
i jak przewidywałem, złożenie aparatu nie powiodło się. Wylądował w morzu na 2.000 metrów . Dla
potomnych. Też zadziwiające jest jak to możliwe, aby w obiektywie zagięła się
plastikowa przysłonka. Nowy aparat przyjedzie z Agnieszką.
sobota, 8 lutego 2014
Po dwóch nocach przy Pigeon Cays ruszyliśmy dalej, do Port Royal
na Roatanie mając cały czas na południu zarys kontynentalnych gór Hondurasu.
Wczorajsze długie pływnie było bardziej napawaniem się niezwykłej urody rafą
niż polowaniem, choć spory schoolmaster wylądował na naszych talerzach wraz z
langustą kupioną w geście sympatii od "naszego" rybaka. Widzieliśmy i
żółwia i kolorową żmiję, wszelkiego rodzaju akwariowe ryby, płaszczkę i wielką,
dwumetrową barakudę. Z kadłubów Bubu zniknął też zielony nalot glonów zdjęty za
pomocą szorstkich drapaków. Cieszymy się tym, że Bubu to mały katamaran,
którego powierzchnia kadłubów wydaje się i tak aż za duża jak przychodzi do ich
skrobania, dobrze że nie mamy przerostu ambicji nad treścią jeśli chodzi o
wielkość. Przerost miał we wczorajszym filmie aktor-producent Tom Cruise, w
filmie "Jeden strzał", czy coś takiego. Typowe leczenie kompleksu
faceta o wzroście karła.
Wiatru brak, pracuje silnik i odsalarka, już po lunchu. Moana,
skarżąca się, że znów ryby, dostała dla odmiany omlet... rybny, który bardzo
jej smakował.
Słońce, kiedy niebo jest czyste, pali niemiłosiernie, ale
generalnie temperatura nie sięga 30 stopni, a w nocy spada dając poczucie
komfortu. Woda jest ciepła, około 28 stopni i jak na bliskość wysp z rzekami
przejrzysta. Bajka.
niedziela, 9 lutego 2014
Jeszcze większą bajką było miejsce gdzie rzuciliśmy kotwicę, w
zatoce Port Royal, przy małej wysepce. Pod nami wody dwa metry i piach
zapewniały dobre trzymanie kotwicy, a pusta plaża z palmami tuż obok
zapowiadała idylliczny pobyt. Podobnie jak na Bahamach, tak i w Hondurasie
można być właścicielem wyspy. Nie jest się natomiast nigdy właścicielem plaży
do wyznaczonej linii. Pociągnęliśmy więc aneks do plaży, za którą widniało
jakby pole golfowe i rozłożyliśmy się. Do pełni idylli zabrakło jednak jednego
- świętego spokoju od muszek meszek. Te wściekle rzuciły się gównie na mnie,
nie było to przyjemne, ale już się przyzwyczaiłem i wydawało mi się, że będzie
jak zwykle. Tak jednak nie było, o północy obudziło mnie potworne swędzenie,
nogi i ręce do łokci całe w bąblach nie dawały chwili wytchnienia, nie dało się
spać, nie pomogły nawet smary łagodzące ugryzienia.
W środku nocy coś mi powiedziało, żeby posmarować się rumem. Tak
też zrobiłem, zewnętrznie oczywiście, gardło pozostawiając w spokoju. Po paru
minutach swędzenie ustało i zasnąłem. Rano Beata spojrzała na mnie załamana -
ewidentnie mam uczulenie na tutejsze muszki. Cóż, trzeba będzie się smarować
australijskim super heavy Bushmenem, który odpędza nawet latające słonie.
Dopiero teraz zrozumiałem ból Bartka, który podobnie źle znosił muszki
bahamskie.
Dziś rano rozebrałem częściowo nasz wiatrak prądotwórczy. Dostał
takich wibracji, że musieliśmy go wyłączyć, aby go nie stracić. Poszły zapewne
łożyska - pomyślałem, znów będą do zamówienia w Anglii i mój kuzyn, następny
gość, je przywiezie. Po rozebraniu okazało się, że łożyska i te poziome i
pionowe, choć mają już spore luzy, są jeszcze wystarczająco sprawne. To
koncepcja połączenia wirnika z osią rotora jest niezbyt udana (delikatnie
mówiąc) i śruba trzymająca jedno z drugim wykręciła się częściowo. Wyczyściłem
wszystko, dołożyłem sprężynującą podkładkę, której o dziwo oryginalnie nie dano
i skręciłem, nurkując tylko raz po klucz ampulowy, który wylądował na dnie obok
łódki. Luz zniknął, ale brak wiatru nie pozwalał ocenić mojej pracy. Poczekamy.
W planach mamy lunch w niedalekiej marinie, a później wycieczkę na
okoliczne pagórki. Z tej mariny właśnie wczoraj wieczorem pojawiła się motorówka
ze światłem a la policja. Witam w Port Royal, nazywam się Elwin i będę
patrolował okolicę całą noc i pilnował bezpieczeństwa. W razie czego kanał 72
lub 16. Dzięki.
Uspakajające to i wręcz przeciwnie...
poniedziałek, 10 lutego
2014
Swędzi dalej, ale noc była znośna. Środek przeciwuczuleniowy i
wapno robią swoje.
Wczoraj niewiele wyszło z naszych planów. Nie udało nam się zjeść
w żadnej z dwóch knajpek, w jednej nam powiedziano, że jest tylko dla gości
hotelu, w drugiej, że nie mają gazu. Obie za to były ślicznie położone.
To z tej drugiej, po lunchu na łódce, ruszyliśmy w głąb lądu w
towarzystwie maczety i małego szczeniaczka, który przylgnął do Moany. Szliśmy
potokiem w górę i przeszliśmy około 400 metrów . Ja byłem mokry od wymachiwania
maczetą, mokre też były buty od wielokrotnego przechodzenia przez strumień.
Krajobraz nie zmieniał się, dżungla i tyle. Zawróciliśmy lekko zawiedzeni, nie
dało się iść dalej, no i bez sensu.
W miejsce zwiedzania gór, zwiedziliśmy sąsiednie doły. Rafa przy
Roatanie zachwyca, różnorodność koralowców tworzy fascynujący podwodny pejzaż,
a ryby są akwariowo kolorowe. Z naszej podróży jedynie ta w Wenezueli może się z
nią równać.
Tuż koło nas kotwicę rzuciły dwie łódki, duży czeski
jednokadłubowiec i amerykański katamaran. Naszego kotwicowiska nie ma na
mapach, wynaleźliśmy je sami. Ewidentnie zestrachane opowieściami na forach, obie
łódki przykleiły się do nas i to w nieprzyzwoicie bliskiej odległości. Byliśmy
źli, ale na jedną noc...jakoś przeżyjemy.
Zabawnie na "bonjour" Czecha odpowiedziałem "dobri
den". Kiedy poproszony przywiozłem mu mapy okolicy, opowiedział mi przy
piwie, że pływa od ośmiu lat, od dwóch lat sam. Wypłynął z Hamburga, do którego
dotarł kanałami z Pragi. Potem okrążył Morze Bałtyckie, wyspy Brytyjskie, morze
Śródziemne i Czarne, następnie ruszył przez ocean do Brazylii, aby stamtąd
popłynąć na Karaiby. Taki rozszerzony standard.
Miro jest w moim wieku i ma świetnie i bogato wyposażoną łódkę, zadałem
mu więc typowe pytanie, które nam jest często zadawane: skąd ma na to fundusze?
Mam firmę transportową, której dyrektorem jest mój syn, ja odcinam kupony,
szkoda mi już życia na pracę - odpowiedział.
Dziś ruszamy dalej, do French Harbour w połowie wyspy Roatan gdzie
będziemy czekać na Agnieszkę, która, jak mówi Moana, przylatuje za jedną noc. Nie
licząc dzisiejszej.
środa, 12 lutego 2014
French Harbour na Roatanie okazał się tym czym jest George Town na
Bahamach czyli spędem łódek spędzających zimowy czas w miłym miejscu. Tylko
znaczna odległość od cywilizowanego świata (patrz Kanada i USA) zapewnia
proporcjonalnie mniejszą ich tu liczbę. Miejsce jest ładne, bezpieczne, bo
chronione rafą, byt zapewnia dobrze zaopatrzony supermarket (lepiej niż w
George Town), a rozrywkę restauracje w marinach i klubach nurkowych. Podobnie
jak na Exumach, żeglarze prowadzą tu poranne radio, organizują spotkania, targ
części itp. Różnicą na plus jest rafa, usytuowana tuż przed łódkami, rafa
będąca parkiem podwodnym, więc ryby i langusty baraszkują w niej bezstresowo.
Po 24 godzinach tutaj wiemy już jak się poruszać, przed
dzisiejszym przyjazdem Agnieszki zrobiliśmy wczoraj w jednej z marin pranie.
Poznaliśmy tam Polkę mieszkającą w Szwajcarii, pływającą ze swoim chłopakiem
Niemcem. Agnieszka odebrała wczoraj dwie śruby tuż przed zamknięciem sklepu,
teraz pewnie gna na lotnisko w Miami, przylatuje do nas w południe. Jedynie internet
działa za słabo i rozmowy przez Skypa są koszmarem.
piątek, 14 luty 2014
Samo dobro!
Agnieszka przyjechała. Nie dość, że w ogóle sama w sobie to
jeszcze wypakowana produktami dla nas. Dwie śruby dotarły, w miejsce zgubionej
jest już założona nowa, choć moja wiara w sposób jej blokowania na saildrive
nie napawa mnie pewnością.
Mamy też nowy aparat więc i jakość zdjęć na blogu ulegnie
poprawie. Poza tym, różnych różności była cała masa, nowe myszki, starzała do
kuszy, czytnik kart SIM, gry planszowe i cała seria "Jaskiniowców"
dla Moany oraz inne duperele. Wielkie dla niej dzięki za wysiłek jak i
okolicznej jej ludności biorącej udział w zakupach dla nas.
Agnieszka z ponurego chłodnego Poznania w parę chwil znalazła się
w tropikalnym świecie, gdzie 30 stopni, palmy i błękitne niebo są standardem.
Na początek po porzuceniu jej (a raczej głównie naszych) rzeczy na
Bubu wybraliśmy się na lunch na turystyczną wysepkę marzeń usytuowaną tuż przy
nas. Generalnie nie lubimy takich turystycznych miejsc, jednak to było
urokliwe. Powodów tego było wiele, pierwszym świetny lunch składający się z
czterech rodzajów mięs z grilla, krewetek, langusty, wołowiny i kury z
warzywnymi dodatkami. Drugim, nadzwyczajne położenie wśród rafy tej zadbanej i
z gustem zagospodarowanej i pustawej zielonej oazy. Trzecim, mini zoo zajmujące
połowę powierzchni, gdzie wrzask kolorowych papug wszelkiej maści i paru
rodzajów małp w połączeniu z jaguarami i tukanami pogłębiał jeszcze atmosferę
tropiku.
Po sjeście na leżakach z widokiem na morze, pojechaliśmy na
żeglarską wyprzedaż, gdzie Beata sprzedała swoją gitarę za 75 USD, jeden
element mniej do zabrania do Europy, no i zwrócił się lunch.
Wczoraj podstawowym wydarzeniem był wyskok na rafę. Najpierw od
strony Bubu, na płytkiej wodzie oglądaliśmy (przełykając ślinkę) wielkie
langusty wychodzące z zainteresowaniem pooglądać niedoszłych myśliwych będących
tu tylko rezerwatowymi oglądaczami. Robiła to też wielka barakuda, też pewnie
obeznana z tutejszymi przepisami. Następnie opływając wysepki dotarliśmy do tej
samej rafy tylko od strony morza. To był cud. Przeróżne koralowce zajmowały
prawie całą powierzchnię, tworząc przy tym korytarze i kaniony schodzące aż do
koralowej pionowej ściany. Za nią był już tylko głęboki błękit znikający gdzieś
w czeluściach głębin przybierając barwę granatu. Człowiek lewitował nad tym
czując się trochę nieswojo, jakby lecąc w powietrzu i ocierając się o lęk
wysokości. Zobaczyliśmy też wielką płynącą murenę, co należy do rzadkości - te
wężowate ryby siedzą zazwyczaj przyczajone w dziurach czyhając na przepływające
ofiary.
Popołudnie poświęciliśmy zakupom, które ja później w ulewie
dowiozłem do Bubu. Ulewa jak ulewa, choć obfita tak, że nie było widać gdzie
płynę, nie napawała mnie strachem, w przeciwieństwie do mojej wizyty u
"fryzjera". Niska pani fryzjerka nie sięgała do mojej głowy, strzygła
mnie wiec w pozycji półleżącej. Na dodatek po dość nieudolnym wywijaniu dużym
grzebieniem i nożyczkami resztę dokończyła żyletką trzymaną w palcach. A la Van
Gogh poproszę!
Dziewczyny skorzystały z łódkostopu, czyli aneksu Czecha Miro
poznanego na Guanaja, przypływając już po ulewie, czyli moim wytarciu
wszystkich produktów i zapakowaniu ich do lodówek. Brawo!
Końcówkę popołudnia spędziliśmy w marinie popijając piwo i
rozmawiając z Miro i jego świeżo przybyłym kolegą Radkiem. Moana z Miro
wybitnie przypadli sobie do gustu, przesiedli się do drugiego stolika i długo
rozmawiali. Radek gratulował nam drugiego złotego medalu na olimpiadzie, o
którym oczywiście nie wiedzieliśmy.
Dzisiejszy poranek był powrotem do zachwytu rafą, później miło
wychłodzeni zasiedliśmy do lunchu, w czasie którego Agnieszka mogła wreszcie
podzielić nasze olśnienie tutejszymi serami. Tak nam życie płynie, bez
pośpiechu w miejscu pięknym i ciekawym. Do Guatemali ciągle się wybieramy, ale
pali się nam?
Jeśli ktoś spyta was jak nazywa się mieszkaniec Hondurasu, to w
odpowiedzi zapytajcie pytającego jak nazywa się mieszkaniec Wybrzeża Kości
Słoniowej. Choć Honduras ze względu na położenie geograficzne ma się nijak do
kościanego wybrzeża czy Laosu, ale jakoś ta ostatnia nazwa brzmi mi podobnie do
Hondurasu i nieustająco chodzi mi po głowie dowcip:
Pijany gość wchodzi do baru i prosi o whiskey. Barman odmawia,
pijanych nie obsługuję. Ależ panie, ja jestem ambasadorem, lej pan i to szybko.
Zmitygowany barman nalewa szklaneczkę, ale już kategorycznie odmawia następnej.
Na to ambasador bełkocze: panie jak pan nalejesz to powiem panu gdzie jestem
ambasadorem. Zainteresowany barman nalewa następny kieliszek, no to gdzie?
Ambasador wychyla szklaneczkę i mówi: wlałosie.
poniedziałek, 17 lutego
2014
Roatan opuściliśmy przy względnie pięknej pogodzie. Czarniawe
chmury przeplatały się ze słońcem, ale jak to nam się zwykle przydarza ulewy
ominęły nas szerokim łukiem. Samo płynięcie było rozkoszą, a genaker wyglądał
pięknie wypełniony tylnym wiatrem. Jedynie Agnieszka była smutna i skoncentrowana
na rozbujanym falami żołądku. Słuchając moich rad na siłę przełknęła lunch,
popijając przy nim mało, a po nim zaległa na pokładzie i zasnęła. Po
przebudzeniu była już w dobrej formie i mogła się cieszyć urokiem płynięcia.
Kotwicę rzuciliśmy we wschodniej zatoce wyspy Utila, słynącej z
pięknej rafy i najtańszego na świecie nurkowania na niej. To miejsce
backpackerów, po Polsku mało zamożnych plecakowców, czyli wszelkiej maści
usznych, nosowych, pępkowych i językowych kulkowców, kolczykowców i pasjonatów
nurkowania.
Już wieczór udowodnił nam, że to rzeczywiście miejsce dla nich.
Gorączka sobotniej nocy trwała do 5h30.
Niedzielne lądowanie na lądzie aneksem przy knajpie zaopatrzonej w
cztery głośniki, każdy większy od naszego aneksu, przypomniało nam gdzie jesteśmy.
Muzyka poruszała powietrzem i jedynie chyba start Discovery mógł się równać z
tym hałasem. Co gorsza, do ulicy trzeba było przejść przed tym zestawem
muzycznym. Tragedia, jakby łeb włożyć do młota pneumatycznego. Rytm też był do
niego podobny. Podobni do młotów byli też ludzie popijający piwo, siedząc na
przeciw tych głośników w odległości trzech metrów.
Miasteczko to zabawna urbanistyka, jedna jedyna betonowa ulica
równoległa do linii brzegowej, zabudowana z dwóch stron domami, sklepami,
nurkowymi firmami, hotelikami i restauracjami. Wszystko było małe i wąskie, jak
sama ulica, którą prócz ruchu pieszego odbywał się również dwukierunkowy ruch
samochodów elektrycznych, śmiesznych trójkołowych taksówek - takich
samochodzików znanych z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku lub podobnych
przerobionych z motocykli. Do ogólnego ruchu dochodziły i jednośladowce, nieprzerobione
motocykle, skutery i rowery. Ogólny harmider, ale z miłą atmosferą, snuliśmy
się więc tą ulicą aż do końca betonu nie dając się przejechać.
Ku radości Moany po drodze spotkaliśmy znajomych Czechów, którzy
przenieśli się i zakotwiczyli obok nas nie mogąc znieść hałasu miasteczka.
Popołudniowe pływanie na rafie pozwoliło nam zrozumieć dlaczego to
miejsce jest takie znane w środowiskach nurkowych. Rafa była zjawiskowa i tuż
przy miasteczku, bogata w ryby i wszelkiej maści koralowce, niezbyt szeroka za
to długa, zakończona ścianą na całej długości. Ściana była niezwykle atrakcyjna,
płynąc wzdłuż niej mijaliśmy nurków płynących podobnie, tyle że kilka do
kilkunastu metrów pod nami.
Dziś rano udaliśmy się do urzędów, aby zrobić papiery wyjazdowe.
Tak, z wolna opuszczamy Honduras. W paszportowym urzędnik zabrał karteczki
wjazdowe wbijając pieczątki, ale w portowym urzędnik zażądał 20 dolarów.
Zapewne nie było to legalne, ale z koniem kopać się trudno, zwłaszcza, że koń
wpisał nam do dokumentu wyjazdowego, koniecznego do oddania w Gwatemali, datę o
dwa dni późniejszą, co pozwoli nam zostać półlegalnie na zachodnim wybrzeżu
Utila przy Water Cays. Wysepki te wyglądają z lotu ptaka zachęcająco.
Miasteczko to dwie niewielkie wysepki połączone mostem łączącym
centralną uliczkę. Nazwa Water Cays jest odpowiednia, wszystko odbywa się wodą,
na wysepkach nie ma żadnych innych środków transportu.
Dzięki temu spacer uliczką był sympatyczny. Wszyscy się tam znają,
młodzi grają w siatkówkę na centralnym placyku przed szkołą, starsi siedzą w
cieniu pod domami na palach, są sklepiki (a w nich lody dla Moany), życie
płynie wolno, z dala od świata.
Miasteczko w Water Cays, to dwie wysepki: Suc Suc i Pigeon Cay
połączone razem, uliczka, o której pisał Daru nie ma więcej jak 300-400 metrów i na tym
"wybieg" się kończy. Trudno wyobrazić sobie życie w takim miejscu,
każdy zna każdego jak łysego konia, osobiście wolałabym bezludną wyspę.
Rafę w okolicach Water Cays można odwiedzić tylko przy prawie
bezwietrznej pogodzie. Będąc w miasteczku poznaliśmy pewnego Rumuna, który
pozwolił nam zostawić aneks przy pomoście hotelu w którym pracuje. Trochę
pogadaliśmy, opowiedział nam swoją historię dotarcia i zainstalowania się w tak
dziwnym miejscu, ale przede wszystkim poinstruował nas gdzie jest najładniejszy
zakątek do zwiedzenia z maską i fajką. Obiecaliśmy się tam z nim spotkać
następnego dnia, jednakże nasza próba przeskoczenia aneksem przez ponad metrowe
fale skończyła się zawróceniem. Nie tylko dotarcie do wyznaczonego miejsca było
trudne, wręcz niemożliwe, ale i pływanie tam na wzburzonym morzu też pewnie nie
było by samą przyjemnością. Zauważyliśmy tego dnia, że wszystkie stateczki
nurkowe śmigają jakoś dziwnie w przeciwnym kierunku i, choć było to dość
daleko, postanowiliśmy podążyć mozolnie ich tropem. Nie bez trudu dotarliśmy do
miejsca na wschodzie wyspy, gdzie z dala błyszczały też bojki nurkowe.
Oddalenie od lądu powodowało, że i tu fala robiła się już uciążliwa, ale
postanowiliśmy nie zaprzepaścić naszego wysiłku dotarcia aż do tego miejsca i
wmieszaliśmy się w morską pianę. Początek nie był za ciekawy, rozruszana woda
była trochę mętna, koral był na większej niż do tej pory głębokości, więc nie
mogliśmy dostrzec każdego szczegółu. Było jednak coś do tej pory
niespotykanego, niesamowicie zagęszczony plankton, organizmy niektóre bardzo
duże, paciorkowate, istne pływające różańce, Na szczęście nie były
parzydełkami, zniweczyły by nam całą zabawę. Mimo coraz ciekawszych miejsc,
woda poruszająca się jak oddychający smok, który raz nas wciągał, a raz
wydychał nozdrzami, szybko nas zmęczyła i wychłodziła. Postanowiliśmy pognać
wygrzać się w słońcu na wypatrzonej wcześniej plaży usłanej kokosowcami i
migdałowcami. Plaża była zaniedbana, widniała na niej tabliczka "FOR
SALE", faktycznie wyglądała na opuszczoną od jakiegoś czasu. Trochę pracy
mogłoby może zrobić z tego miejsca kawałek raju, ale jak się ma w pamięci plaże
bahamskie, to trudno jest znaleźć coś, co by się z nimi równało. Najwięcej frajdy
przysporzyły nam migdałowce. Moana z wielką przyjemnością zbierała wielkie
wysuszone migdałowe spady, Daru jak jaskiniowiec rozbijał je kamieniem o
kamień, a ja z Agnieszką rozkoszowałyśmy się naturalnym marcepanowym smakiem.
Wszystko było dobrze, tyle że niebawem nadmiar słońca i gzów wygnał nas z
powrotem do Bubu.
Zanim jednak skierowaliśmy się do statku, postanowiliśmy
spenetrować kanał, który zaczynał się właśnie przy zaanektowanej przez nas
wcześniej plaży. Niepotrzebnie. Gnani nadzieją na odkrycie czegoś ciekawego,
odkryliśmy.... największe chyba śmietnisko na wyspie. Ohyda przysparzająca
mdłości.
Znużona słońcem połowa załogi w postaci Agi i Dara zaległa na
resztę dnia z książką w łóżkach odpoczywając po wysiłkowym przedpołudniu.
Dziś rano mieliśmy w planach kolejną próbę eksploracji poleconej
nam rafy, tym razem chcieliśmy popłynąć tam Bubu i bez rzucania kotwicy (w tym
miejscu jest to niemożliwe) kolejno zejść na wodną rundkę. Rozbujane morze
kazało nam jednak zawrócić zanim nawet dotarliśmy do celu. O wejściu do wody
nie było mowy. No tak, nurkowe statki dzisiaj też płynęły w przeciwnym
kierunku, a myśmy się łudzili, że to przypadek. Trudno, w tył zwrot i kierunek
Gwatemala. Zaprzepaszczona została ostatnia okazja pływania w morskiej wodzie
przed pobytem w Belize, czyli przez następne niecałe dwa miesiące, woda na Rio
Dulce raczej nie nadaje się do pluskania.
Tak opuściliśmy Honduras i jego wyspy. W przeciwieństwie do
Bahamów, te trzy wyspy były aż nader różne. Z perspektywy czasu muszę przyznać,
że najbardziej podobała mi się Guanaja. Najbardziej górzysta, soczysta, dzika i
najmniej turystyczna.
Roatan tętnił życiem turystycznym, można było znaleźć jednak parę
urokliwych zakątków. Urok wyspy widzianej od strony wody zepsuła mi troszkę
wyprawa po Agę na lotnisko. Przy głównej drodze już nie było tak ładnie, znów mocno
zapachniało trzecim światem. Najmilsze wspomnienie mam z wysepki Little French
Cay, ostoi tropikalnych zwierzątek oraz z przepięknego, niekończącego się łańcucha
rafy koralowej.
Najgorzej w obliczu tego wszystkiego wypadła Utila. Płaska i nudna,
hałaśliwa i przeludniona naćpanymi pseudo-nurkami. Być może fakt, że trafiliśmy
tam akurat na sobotnią noc definitywnie zniechęcił mnie do tego miejsca. Rytmy
nie dające spać przez całą noc jeszcze mi dudnią w uszach. Chyba się starzeję.
To ostatnie wodne miasteczko na południowo-zachodnim cypelku Utili
trochę może podreperowało odczucie zniechęcenia, niemniej jednak, podobnie jak
po Great Inagua, dzięki temu, że końcówka pobytu była najmniej ciekawa, nie
żałuję opuszczenia tych wysp i zmierzania w kierunku innych horyzontów.
Zupełnie innych.
piątek, 21 lutego 2014
Jest 6h00 rano, słońce jeszcze nie wzeszło, wokół śpiew ptaków
taki jaki może dać tylko tropikalna dżungla. Cudne jest obudzić się przy takich
dźwiękach zanim jeszcze nie zagłuszy ich ludzki hałas.
Stoimy we fiordzie pierwszego jeziora Rio Dulce, El Golfete, w
którym znaleźliśmy się po dwóch dniach fantastycznej podróży.
Doba płynięcia jedynie dla Agnieszki nie była takim zachwytem
jakim była dla nas. Wróciła jej choroba morska, więc spędziła ten czas głównie
cierpiąc i śpiąc. Niespodziewanie niebo
przez tą dobę było bezchmurne, fala mała, a wiatr zmusił nas do płynięcia na
drugim refie i to nie ze względu na bezpieczeństwo, tylko aby zwolnić i nie
przypłynąć na miejsce nocą. Dopiero prawie nad ranem na maszt wrócił genaker.
Były i delfiny i krzyż południa, zjawiskowy wschód słońca i nocne
strachy płynących na nas statków.
Nocne strachy wzmocnił jeszcze radar, któremu znów spadł pasek w
momencie najbardziej potrzebnym. Generalnie jednak noc była spokojna, sporo
spaliśmy, więc nowy dzień przeżyliśmy bez zmęczenia.
Dopływając do Livingstone w Gwatemali u ujścia Rio Dulce, po raz
ostatni wykąpaliśmy się w morzu, prawie już nie słonym za to z wodą już nie
przeźroczystą.
Wpłynęliśmy przez łachy płycizn i zakotwiczyliśmy przed wodną
stacją paliw. Po kilku chwilach pojawiła się lancha czyli wodna taksówka
wypełniona państwowymi urzędnikami. Typowy przykład likwidacji bezrobocia,
cztery osoby reprezentujące władzę (imigracja, celnik, port, inspekcja
sanitarna) nie wiedzieć po co do nas zawitały - przypłynął z nimi agent morski,
który za 27 USD zaproponował nam załatwienie wszystkich formalności.
Przystaliśmy na jego ofertę i po godzinie odebraliśmy podbite paszporty i
pozwolenia na żeglowanie, wszystko za jedyne 170 USD agenta wliczając. Ktoś w
końcu tych urzędników musi finansować.
Pierwszy kontakt z Gwatemalą był zachwycający. Kolorowe
miasteczko, wesoło no i jedzenie rozkoszne. Po przejściu małego miasteczka
Livingstone wzdłuż i wszerz, odebraliśmy paszporty i szybko zasiedliśmy w
knajpce o nazwie Malecon. Zamówiliśmy miejscowe piwo i jednodaniowy lunch w
postaci zupy zwanej tapado, do której włożono całą małą rybę, krewetki i małego
kraba. Pyszota!
Zachwyceni, i to nie tylko z powodu pełnych żołądków, wróciliśmy
na Bubu i ruszyliśmy w górę rzeki przebijającej się przez nadbrzeżne góry
tworząc kanion o pionowych porośniętych zielenią ścianach.
Cudne to było, Bubu sunąca słodką wodą pod leniwy prąd, wśród
zieleni, polujących na ryby ptaków, mijających nas czółen i czasami motorowych
taksówek.
Dziewczyny na zmianę sterowały, nawet Moana zapałała pasją stojąc
na krzesełku sternika. Uśmiechy nie schodziły nam z twarzy takie to było inne
niż wszystko dotychczas.
Kanion w końcu się skończył, rzeka zaczęła rozlewać się, pojawiły
się pierwsze osady, później domy na palach wychodzące z dżungli. Minęliśmy
ciepłe źródła, do których postanowiliśmy wrócić dnia następnego, i wpłynęliśmy
na pierwsze jezioro, El Golfete, na którym zdecydowaliśmy nocować. Wpłynęliśmy
w głęboką zatoczkę, ale nie chcieliśmy iść w jej głąb. Upał był niemiłosierny,
a na jej wyjściu trochę jeszcze wiało, więc od razu rzuciliśmy kotwicę. Bojąc
się owadów, zabezpieczyliśmy okna sypialń moskitierami, pozamykaliśmy do nich
drzwi i zasiedliśmy do scrabbli. Jakiś zbłąkany komar zmusił nas do zapalenia
spirali, ale, o dziwo, na nim się skończyło.
Dziś rano zaczął się ruch, ludzie płynęli do pracy, dzieci do
szkół. Zabawne, życie wygląda podobnie jak wszędzie, tu jednak układ
geograficzny zmienia jego aspekt, nie ma dróg i wszystko odbywa się wodą. Dzieci
zamiast na rowerach, płyną do szkół czółnami.
Po porannej kawie udaliśmy się aneksem do gorących źródeł. Taka
popierdółka, spod skały do rzeki wpływa śmierdzący siarką gorący strumień.
Posiedzieliśmy trochę w tej zgniło-jajkowej wodzie, ot tak zamiast kąpieli.
Ewidentnie jest to miejsce, które żeglarze pokochali. Wszędzie tu
pełno starych jachtów i wybudowanych przy nich domów, chatek czy wiat, w
których żyją. Słyszeliśmy już wcześniej, że wielu z nich tu się osiedliło.
O dziesiątej podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy przez jezioro do
drugiej części rzeki, gdzie usytuowane są wszystkie mariny i gdzie jest droga,
która umożliwia kontakt ze światem i zwiedzanie kraju. Tam wybierzemy którąś z
marin i osiądziemy Bubu na dłużej niż miesiąc.
No i osiedliśmy. I to jak!
Wcześniej jednak płynęliśmy raz
to jeziorami, raz rzeką oglądając z zaciekawieniem pejzaże i spotykanych
rybaków na swoich wystruganych (jak ten Sławka) canoe. Rzucali sieciami, łowili
ryby na linki, co jakiś czas wybierając wodę z ledwo na powierzchnię
wystających łódek.
Zbliżając się do mariny-hotelu
„Nana Juana” już z daleka zobaczyliśmy katamaran „Maroine” należący do naszych
kumpli sprzed trzech lat. Spędziliśmy z nimi ponad miesiąc na wyspach
Wenezueli. Podpłynęliśmy dziobami do ich dziobów i krzyknęliśmy: Jean-Louis!
Jakież było ich zdziwienie, a później radość.
Po chwili pojawili się
pracownicy mariny i umieści Bubu tyłem do lądu cumując dzioby do boi. Obecność
znajomych Francuzów ułatwiła pierwsze kroki, od razu dowiedzieliśmy się na czym
stoimy, a wieczorny wspólny drink pogłębił tą wiedzę. Sterczą tu z powodu złamanej
nogi Cathy.
Nasz prawie przypadkowy wybór
mariny (poczytaliśmy o niej trochę wcześniej) okazał się wielce trafiony.
Wspaniały basen, czyste wielkie łazienki, plac zabaw i miejsce rekreacyjne pod
dachem z biblioteką i hamakami wielce nas zachwyciły. Zachwyciła nas też cena:
5,50 USD za stopę miesięcznie. Darmo.
Po lunchu pognaliśmy aneksem do
miasteczka. Z ciszy i spokoju wylądowaliśmy w nieopisanym rejwachu. Tranzytowa
droga, którą przebijały się ciężarówki, autobusy i zbiorowe taksówki-busiki
była bez chodników i biegła wśród wszelkiej maści sklepików i przewalającego
się tłumu. Wszystko jednak było kolorowe, a stragany z warzywami i owocami
zachwycały. Z pełnymi torbami wróciliśmy na Bubu, kupując jeszcze po drodze
prażony bób (chyba) i inne orzeszki od pewnego pana, który miał śmieszną ręczną
wagę.
Niespełna dwa dni minęły na
odpoczywaniu, kąpielach, wspólnych grach. Moana nie chciała wychodzić z basenu,
nie dziwota, temperatura powietrza ustabilizowała się na poziomie 35 stopni.
Nawet chodzenie po białym pokładzie Bubu było kłopotliwe, nie mówiąc już o
niebieskich poduszkach, na których nie dało się stanąć.
Czemu zostawiliśmy w USA nasz
klimatyzator? Oto jest pytanie.
Wieczory i noce były jednak
chłodniejsze, poza tym wspomagały nas wentylatory, Bubu podłączona była do 220
i 110 woltów. Czas jednak gonił Agnieszkę.
Głównym celem przyjazdu do
Gwatemali są zabytki pozostawione przez Majów, z Tikal na czele. Tam więc
postanowiliśmy się udać przede wszystkim.
W biurze autobusowego
przewoźnika powiedziano nam, że nie będzie problemów z miejscami i możemy kupić
bilety tuż przed odjazdem przelotowego autobusu klasy pierwszej. Różnica
pomiędzy tą klasą, a zwyczajną polega na tym, że pierwsza jest klimatyzowana,
posiada ubikację i nie staje wszędzie po drodze, dzięki czemu jedzie szybciej.
Zapakowani pojawiliśmy się na
przystanku przy biurze (Jean-Louis podrzucił nas naszym aneksem), aby
dowiedzieć się, że miejsc nie ma. Po telefonie do centrali znalazły się cztery
ostatnie, ale w autobusie następnym - dwie godziny później.
Cóż było robić, poszliśmy na
lody, piwo i sterczeliśmy w hałasie i upale oglądając ruch uliczny. Poznaliśmy
też Polaka, który realizuje swoje marzenie posiadania morskiej łódki.
Posiadania, nie zwiedzania czy pływania - kupił jakąś ruinę w Stanach, jakoś
doczłapał się tu i od dłuższego czasu próbuje doprowadzić ją do pływalności.
Też przygoda.
Autobus pojawił się na czas,
komfortowy prawda, ale jakież było nasze rozczarowanie - w środku wszystkie
okna były zasłonięte i szans na widoki żadnych.
Pośpieszny autobus stawał
częściej niż przewidziano wysadzając ludzi na żądanie, dotarliśmy więc do Santa
Elena już po zmroku po prawie czterech godzinach jazdy (14 USD od osoby). Naczytaliśmy
się o niebezpieczeństwach przemieszczania się nocą, skorzystaliśmy więc z
propozycji taksówkarza, zawiezienia nas do hotelu. Pojechaliśmy najpierw do
upatrzonego przez nas, okazał się on luksusowy z basenem, ale pokój był malutki
i bez okna, zdaliśmy się więc na propozycję taksówkarza, który polecał hotel
już na wyspie Flores, Villa del Lago. Dzięki, pokój w nim był z balkonem i
widokiem na jezioro, no i o połowę tańszy.
Chwilę później siedzieliśmy już
w knajpce nieopodal pałaszując w zachwycie specjały z dziczyzny, ja jelenia,
Beatka dzika, a Agnieszka dziką gęś. Było więcej niż smakowite. W knajpce
nawinął się reprezentant biura podróży i za chwilę mieliśmy już kupione bilety
na poranny busik do Tikal.
Prawie punktualnie o ósmej rano
bus zgarnął nas spod hotelu i po 60 kilometrach (10 USD od osoby) dojechaliśmy
pod Park Narodowy Tikal, uiszczając po drodze opłatę wejściową 20 USD od
dorosłej głowy.
Walizki pozostawiliśmy w
restauracyjnej spiżarni centrum turystycznego i poszliśmy. Ponieważ przyjechaliśmy
ostatnim busem i też ostatnim, wieczornym, mieliśmy wyjechać poszliśmy drogą
okrężną aby ominąć ewentualne tłumy, kierując się też położeniem słońca, jako
że chcieliśmy mieć najciekawsze obiekty oświetlone odpowiednio.
Droga wycięta w dżungli była
ciekawa sama w sobie, ale twory Majów przeszły nasze wyobrażenie. Nie będę się
rozwodził nad tymi budowlami, znamy je wszyscy z telewizji, zwłaszcza Tikal,
który jest najbardziej znanym i największym zespołem urbanistycznym. Co innego
jednak oglądać obrazki, a co innego stać przy tych wielkich kamiennych
budowlach, wybudowanych z równie niezrozumiale wielkim rozmachem jak egipskie
piramidy, ale też z finezją form i detalu jak luksorski Karnak. Cuda.
Cudny był też trzydaniowy lunch
w knajpce z charakterem, za jedyne 75 quetzali, czyli 10 USD. Do atrakcji
smaków doszły też i wizualne, obserwowaliśmy chodzące endemiczne zwierzątka -
jakby szopy pracze tyle, że wydłużonymi pyskami.
Wróciliśmy na naszą trasę
zwiedzania i wreszcie dotarliśmy na główny plac. Weszliśmy na piramidę II w
zachwycie obserwując okolicę. Było to rzeczywiście wydarzenie.
Po zejściu jedyny czarny punkt
wyprawy zepsuł nam humory. Nowy aparat Lumix LX7, po zrobieniu zdjęcia
wyświetlił „błąd karty” i zniknęły wszystkie zdjęcia dotychczas zrobione.
Działał jednak dalej i zapisywał nowe zdjęcia. Na szczęście.
Kontynuowaliśmy naszą wycieczkę
zaliczając, prócz wszystkich majowskich budowli, również okoliczną zwierzynę z
małpami na czele. Małpy bujające się na ogonach nie były jakimś wydarzeniem,
ale te wrzeszczące, przerażały, ich wrzask przypominał krzyk obdzieranego ze
skóry człowieka (nikt takiego nie słyszał, ale przenośnia jest dobra), lub lwa
nie dającego sobie odebrać upolowanej zdobyczy (ten słyszałem).
Tak snując się po terenie
widzieliśmy też mnóstwo wpół odkrytych budowli oraz takich, które tylko
wyobraźnia wydobywa spod wzgórza czy wielkiego kopca.
Na zakończenie weszliśmy na
najwyższą piramidę numer IV usytuowaną na zachodzie. Pozwoliło to nam spojrzeć
na całość w ciepłym świetle zachodzącego słońca. Rozkoszne to było przeżycie,
pracować wyobraźnią usuwając drzewa i widzieć to wielkie założenie
urbanistyczne, stworzone w czasach tak dawnych i technicznie tak mało
zaawansowanych. Tym, którym nie posiadają mojej przestrzennej wizji architekta
pomaga makieta w centrum turystycznym.
Bardziej niż zadowoleni
opuściliśmy Tikal wskakując do busiku czekającego już na ostatnich zwiedzaczy.
Jadąc mieliśmy już uknuty plan, ponieważ hotel we Flores niezbyt nam pasował
postanowiliśmy poprosić kierowcę o zatrzymanie się po drodze w małym miasteczku
El Remate, gdzie w drodze do Tikal widzieliśmy całkiem ładne miejsce. I
rzeczywiście, wątpliwości nie było. Hotel był zacny, basen po upale nas
oczyścił, a kuchnia ucieszyła nasze podniebienia.
Pałaszując kolację
podsłuchiwaliśmy lekcję angielskiego dawaną personelowi, a później
zaśmiewaliśmy się z Moany, która katowała sforę psów marki chiuaua, będących
widocznie hobby właścicieli.
Droga powrotna do Santa Elena
była szybka dzięki busikowi wracającemu z Tikal po odwiezieniu turystów, oraz
spokojna, jako że kelner z hotelu zarezerwował nam bilety na popołudniowy
autobus na pierwszą klasę do Rio Duce. Mieliśmy czas na powrót do Flores,
dzienne zwiedzanie miasteczka oraz lunch.
W drodze powrotnej w pierwszej
klasie Pulmana bez zasłon nie narzekaliśmy, że kierowca staje częściej na
żądanie. Nas też zostawił po nocy przy bramie naszej mariny, dwa kilometry za
Fronteras. Serwis dla człowieka, a nie sztywny dla zasady. Drobna różnica.
Komentarze
Prześlij komentarz