STYCZEŃ 2014 - BAHAMY, HONDURAS



wtorek, 31 grudnia 2013
Ostatni dzień roku - czas refleksji i podsumowań. Przyzwyczailiśmy się do corocznej zmiany numerka, do tych mijających za szybko lat i uciekającego czasu, a jednak zawsze przy tej zmianie zamyka się jakaś magiczna całość, którą oceniamy, a przyszłą obarczamy sloganami, aby rok następny był lepszy i tak dalej.
Jaki będzie nowy rok zależy przecież tylko od nas, oczywiście nie wszystkim możemy kierować, są też tak zwane zrządzenia losu, ale starać się trzeba aby życie biegło ciekawie. Generalnie patrząc dookoła siebie widzę jak wiele osób mitręży swój czas na ziemi, nie potrafi wydobyć z siebie tej siły życiowej, która mobilizuje, popycha, a przede wszystkim daje wiarę, że wszystko co robimy i do czego dążymy zrealizujemy (celowo nie piszę "nam się uda" bo to tylko w grze w kości się udaje).
Dla mnie najważniejszym jest właśnie to, aby życie było interesujące. Z życiem wewnętrznym jest coraz łatwiej, refleksja rozwija się jakoś sama z wiekiem, nabieram dystansu do większości spraw, otaczających mnie społeczeństw, struktur, a przede wszystkim ludzi. Z wiekiem nie gorzknieję, mam po prostu coraz mniej złudzeń i wiary w człowieka, jego mądrość i zdolność do myślenia. Otaczający nas świat jest światem rozumowania, które polega na układaniu siebie w strukturach społecznych i w ich zależnościach. Nie łatwo zdobyć się na niezależność intelektualną, odrębność wartości innych niż te napędzane mediami i przedmiotowością nas otaczającą. Zauważyłem, że z wiekiem jestem coraz bardziej selektywny w potrzebach materialnych, a zwłaszcza w doborze otaczających mnie osób, jestem coraz bardziej stanowczy, wręcz brutalny w tej selekcji. Cóż, prowadziłem kiedyś otwarty dom wielu przyjaciół, przez który przewinęły się setki, jeśli nie tysiące osób różnych nacji i wyznań, a ilu pomogłem wiem tylko ja. Dziś może mam ludzką fobię czy skazę? 
Szczęśliwie żyjemy w świecie bez wojny, co nie dane było naszym rodzicom i dziadkom, mimo tego relacje międzyludzkie nie zmieniły się na lepsze. Uczciwość jest coraz rzadziej spotykaną cechą, politycy są tak samo sprzedajni jak kiedyś, głupi i nadymani jak Beck w 1939, a struktury państwowe wydają nie swoje (bo nasze) przecież pieniądze hojną łapą, trwoniąc je nieuczciwie.
My w przyszłym roku musimy w to generalne kłamstwo wrócić i udawać jak wszyscy, że gramy grę. Będzie ciężko, udało nam się przez ostatnie siedem lat żyć trochę obok świata, w zgodzie z naturą i na jej łonie, teraz będziemy jak wszyscy, ale z przekonaniem, że jak sobie pościelisz … .
Mijający rok był dla nas rokiem krótkim. Sezon na Bubu trwał tylko pięć miesięcy, potem spędziliśmy pięć miesięcy w Polsce w ciągłej włóczędze - jakoś dziwnie szybko to wszystko minęło. Końcówka roku wybitnie nam się udała dzięki pobytowi Ewy i Jaśka, a teraz z realizowanego z Bartkiem programu też jesteśmy bardzo zadowoleni. Beatka spełniła swoje pragnienie pokazania Bartkowi jej ulubionych bahamskich miejsc, a i Sylwestra spędzimy razem. Moana jest świetnie rozwijającym się wodnym stworkiem.
Nie piszemy wiele o pobycie Bartka, zdecydowaliśmy zrobić podobne kółko jak z Agnieszką na początku roku. Nasza Cat Island była jak zwykle pusta i przez dziesięć dni nie spotkaliśmy ani jednego jachtu korzystając samotnie z bezkresnych plaż i kryształowej wody, świnie przy Staniel Cay były jak zwykle łase i z ochotą zjadały Moanie marchewki, w grocie Jamesa Bonda, mimo tłumów w okolicy, byliśmy sami i mogliśmy napawać się niespotykanym urokiem tego miejsca podkreślonym olbrzymią płaszczką tygrysią spotkaną w pobliżu.
PAJĄK TO CZY WOJNY GWIEZDNE? PACHNĄCE, WYKĄPANE ŚWINIE
MNIAM. ALE PŁASZCZEK NIE RUSZAMY
Ostatnią noc spędziliśmy w Black Point robiąc postój techniczny, znaczy pranie, drobne zakupy i korzystając z Internetu aby dać znać rodzinie i przyjaciołom, że wpływamy w przyszły rok cali i zdrowi. Moana poznała tam nową koleżankę, robiła jej zdjęcia ze swojego aparatu i jeździła na jej rowerze.
TWÓRCZOŚĆ MOANY Z JEJ NOWEGO APARATU
Pisząc te słowa uciekamy z Black Point w nasze ulubione inne ulubione miejsce - Gaillot Cay, aby tam spędzić na plaży popołudnie, a potem sylwestrowy wieczór. Happy New Year!
 
Środa, 1 stycznia 2014                         
Jesteśmy trochę zeszłoroczni.
Wczorajszy dzień był cudny, taki wymarzony na Sylwestra. Do Gaillot Cay przypłynęliśmy na lunch zachwyceni, że jesteśmy sami. Z błyskającymi piorunami oczami zerkaliśmy na przepływające nieliczne łódki, czy aby któraś nie rzuci kotwicy w pobliżu, tak się jednak nie stało.
Po lunchu popłynęliśmy na polowanie zostawiając Bartka z Moaną w cieniu drzewa na małej indywidualnej plaży marzeń. W wodzie długo jednak nie zabawiliśmy, z jedynej w pobliżu koralowej głowy i to mimo sporej głębokości i obecności skrzydlicy szybko wyjąłem trzy langusty, a po chwili dołączyły do nich trzy koncze - kolacja sylwestrowa była zapewniona.
Rozłożeni w cieniu robiliśmy wspólnie krzyżówkę, potem graliśmy we freesbee, a wysoko nad nami furgotał latawiec Moany linką przyczepiony do krzaka. Ot taka mała idylla na piasku bez skazy ludzkiej stopy i wodą tak czystą jakby jej nie było.
GRA W KLASY, OŚWIECONY BARTEK, WODA KOLORU SMERFOWEGO
Po powrocie obeszliśmy sylwestra po raz pierwszy – w Polsce była północ, więc skorzystaliśmy z tej okazji i strzelił korek pierwszego szampana, był to dobry moment aby i Moana uczestniczyła wypijając swój kieliszkowy centymetr. Graliśmy w szwedzkiego brydża, kiedy nagle dobiegł nas odgłos wystrzałów. Ku uciesze Moany to nasz sąsiad i właściciel pobliskiej wyspy Musha Cay, David Copperfield, zrobił nam niespodziankę robiąc wspaniały pokaz sztucznych ogni o godzinie 21h00.
Druga butelka szampana strzeliła przepisowo o 24h00 i tym razem to nasze przestarzałe ratunkowe race poszły w niebo podpalając prawie sąsiednią wysepkę. W łóżka padliśmy o 3 rano upojeni muzyką wspomnień i nie tylko.  

Piątek, 3 stycznia 2014                         
Znów na pełnym morzu. Zbliżający się zimny front wygnał nas zza wysp i płyniemy do George Town, skąd Bartek wylatuje za trzy dni.
Pierwsze noworoczne dni to powolne zakończenie jego wakacji, czyli korzystanie z plaż i pływanie, jeżdżenie na kole za aneksem, granie na fortepianie podwodnej syrenki i pierwsze spotkanie z dużym rekinem. Te ostatnie wodne atrakcje przeplatane są wspólnymi wieczorami z pysznymi kolacjami, grą w Scrabble lub Szweda, oglądaniem filmów lub programów dokumentalnych. Ot takie tam rodzinne chwile, nuda panie!
GRAMY SYRENOM I NASZA INDYWIDUALNA PLAŻA
Ach, o mało nie doszło do katastrofy. Beatka, w porannym noworocznym amoku, po włączeniu odsalarki nie wyrównała ciśnienia i w miejsce 60 barów standardowej pracy ciśnienie wzrosło do końca zegara czyli ponad stu barów, prawdopodobnie niszcząc, czyli dziurawiąc nasze nowe membrany (400 USD). Po próbie okazało się, że rzeczywiście woda wychodzi z niej słona.
Byłem wściekły i to nawet nie na Beatę. Otóż aby taka sytuacja nie miała miejsca w system wpięty jest czujnik ciśnienia wyłączający odsalarkę przy 70 barach. Czujnik ten zepsuł się w dwa lata temu więc został przeze mnie wyłączony i trzeba było bardzo uważać na ciśnienie. Aby zapobiec takiemu wypadkowi kupiłem w Fort Lauderdale nowy czujnik za jedyne 150 USD. Jeszcze w serwisie amerykańskich odsalarek, tłumaczyłem i pytałem jak czujnik działa, czy jako rozwarcie obwodu czy jego zamknięcie, wiedząc, że nasz stary działał zamykając obwód przy zbyt wysokim ciśnieniu. Odpowiedziano mi, że i tak i tak, na co wskazywały trzy kabelki.
No i oczywiście gówno prawda. Już na wodzie, przy zakładaniu czujnika okazało się, że amerykański czujnik działa odwrotnie niż włoski i się nie nadaje. Niekompetencja jest wszechobecna.
Na szczęście po powtórnym włączeniu odsalarki i jej dłuższej pracy smak wody powrócił, ku mojemu zdziwieniu i naszej uciesze, prawie do swojej poprzedniej bezbarwności, no może z jakimś głębokim, ledwo wyczuwalnym posmakiem soli. To wystarczyło aby moja głowa zaczęła szybko pracować. Po otworzeniu elektroniki odsalarki znalazłem rozwiązanie. Maszyna posiadała drugie zabezpieczenie – bezpiecznik przepięciowy, działający jak każdy bezpiecznik na przerwanie obwodu czyli odwrotnie niż włoski czujnik, tak jak nowy, amerykański. I tu było rozwiązanie. Szybko odciąłem kabelki bezpiecznika, założyłem złączki, podobne na kabelkach czujnika założonego już wcześniej w miejsce zepsutego. Maszyna ruszyła i… po przekroczeniu 70 barów wyłączyła się. Pomimo wyrazu zachwytu w oczach Beaty, byłem wściekły, że dopiero teraz na to wpadłem.           
PA, PA BARTKU.

środa, 7 stycznia 2014
Bartek odjechał i leci, leci, leci. Może kiedyś doleci. Po nocy na lotnisku w Nassau i porannym przelocie do Miami jego samolot do Nowego Jorku był spóźniony i Bartek nie zdążył na przesiadkę na lotnisku JFK w Nowym Jorku. Nie odbiera telefonu, więc leci, gdzieś w kierunku Europy, do Paryża, może Londynu czy Kopenhagi. Cóż światowe życie w przestworzach.
Oto jego notatki z pobytu z nami na Bahamas:

Dzień powszedni.12.13
40 godzin podróży i 4 przesiadki robią swoje, zaiste. No bo Warszawa, bo Paryż, bo Miami, bo Nassau. Nassau jeszcze postanowiło ukraść moją noc, jednak w prawie pustej strefie przylotów, w towarzystwie kilku młodych skośnookich nie było źle. Pół nocy na siedzeniach, pół na ziemi, młody jestem. Lot poranny miałem koło 8. Czekając na check-in spostrzegłem, że w całej hali przylotów jestem jedynym białym. Na całe kilkadziesiąt sympatycznych, soczystych murzynów. I te panie którym można stawiać pełną szklankę na tyłku gdy stoją, i można być niemal pewnym, że nie spadnie. Śmiechowo. Natomiast lotnisko w docelowym Georgetown nie jest nawet wielkości przeciętnego dworca. Odbieranie bagaży odbywa się przy ulicy, po prostu podjeżdża facet wózkiem i każdy sobie zdejmuje co jego. W sumie fajnie działa. "Are you sure that's your bag?", usłyszałem czekając spokojnie z torbą na taksówkę z mamą, wujkiem i Moaną. Patrzę na panią, patrzę na torbę, znowu na panią i półkrzykiem "Oh my god, I'm so sorry". No cóż, ogólna dezorientacja. Torba moja nie dojechała, bo samolot za mały i zostawili 15 takich w Nassau. Spoko. Jeszcze przez tę całą dezorientację nie dogadałem się z panią od obsługi i myślałem, że trzeba będzie po tą torbę przyjechać na lotnisko później. Wujek sprostował i mieli zapłacić za transport do miasta, bo w końcu taksówka kosztuje 50$+. Elegancko się zdziwiłem widząc na Bahamach ruch lewostronny. No tak, nie odziedziczyli tylko języka po herbatopijcach. Ale samochody z kierownicą po lewej stronie im nie przeszkadzają.
W mieście weszliśmy do sklepu, który mama nazwała "największym na całej Exumie". W wielkości i wyposażeniu podobny był do biedronki. No cóż, widocznie sklepy nie są ich mocną stroną, albo po prostu nie potrzebują gigantycznych ałchanów i liroji. Ceny straszne, przykładowo chleb tostowy za 5,85$. Nosz kurde, żeby dawać prawie 20zł za jeden chleb to lekka przesada. Nie mam pojęcia z czego oni tu żyją, żeby ogarniać takie ceny. Może dalsze obserwacje pomogą mi to zrozumieć.
Przez cały dzień sztucznie odganiałem zmęczenie, które coraz bardziej dawało się we znaki. Jet Lag. Wieczorem zostałem pozytywnie zaskoczony kulinarnie smakiem tutejszych ziemniaków. Dużo smaczniejsze niż nasze standardowe pyry. Już wiem czemu przybyły stąd do Europy a nie na odwrót.
Powrót na Bubu po prawie 4 latach (ostatni raz na Kubie na początku 2010) przyjąłem bardzo pozytywnie. Mimo strasznego stanu w jakim zastali ją po powrocie z Polski, doprowadzili ją do dawnej świetności. Nowe elementy w połączeniu z ich kryptopedancką duszą utrzymują łajbę w porządku. Jednak Bubu swoje ponad 10 lat ma i nie ma co ukrywać, że usterek będzie przybywać coraz więcej, ale z racji na szkołę Moany i osiedlenie się na Teneryfie, będą ją sprzedawać w przyszłym roku.
Dnia następnego przyszło nam opuścić Great Exumę i udać się na Cat Island, już po odstawieniu Jaśków. Nazwa chyba niezbyt udana, bo kotów ni cholery. No chyba że są gdzieś indziej na wyspie, bo mała nie jest. Kotwica rzucona, plaża pusta i w polu widzenia jedynie dwa niedokończone domy. Pustki. Rano plaża została przez nas okupiona. Jak to słynnie z Bubańską rodziną nagość nie była obca. Byłem zachwycony piaskiem, który zaczyna się tuż za strefą przypływów. W konsystencji przypomina cukier puder, a chodzenie po nim to istne szaleństwo przyjemności. Nad Bałtykiem nie uświadczysz.

Od tamtego dnia minęło już kilka następnych, zmieniliśmy parę razy miejsce płynąc wzdłuż wyspy. Nie spotkaliśmy ani jednej łódki i ani jednego człowieka spędzającego czas na plaży ot tak. Wspaniałe wprost. A miejsca olśniewające, plaże bez końca i pustki. Grudzień. Ale podejrzewam, że i w pełnym sezonie nie zamienia się to we Władysławowo. Wszędzie puste domy letniskowe lub na sprzedaż, z tym, że ceny kosmiczne.
Bardzo miłym zaskoczeniem są tutejsi ludzie. Mili, pomocni, każdy się z tobą wita, nawet z samochodu. Odpowiedzą mile na pytanie, mimo, że strasznie ciężko zrozumieć ich akcent i dialekt ("Weh you ah goh", zadrżały struny głosowe). Taki ot, przykładzik: wchodzimy z Moaną przepełnioną nadzieją na loda do sklepu. Pan uśmiecha się do niej i mówi, że lodów nie ma, ale coś jej da. Po chwili przychodzi z opakowaniem czegoś w rodzaju emenemsów z masłem orzechowym i daje je Moanie. For free, "It's ok" powiedział był. U nas to jak człowiek idzie do sklepu to żeby coś kupić a nie dostać. Piękne.
Dziś jest już 21.12, stoimy za winklem niedaleko Bennetts Harbour, który dzisiaj odwiedziliśmy. Miasteczko jakby wymarłe, jak zresztą w wielu miejscach tutaj. Spotkaliśmy amerykańską parę, odbywającą właśnie swój honeymoon. Miło, ale możliwe że trochę się zanudzą, bo ogólnie tutaj jest świetnie, tylko jak ma się możliwość przemieszczania, szczególnie morzem. Żeby zobaczyć i przeżyć cały urok, móc zatrzymać się w miejscu potencjalnie niedostępnym, przy dzikiej plaży. To jest fajne.

Dzień powszedni.12.13
Krajobraz ogólny jest dość powtarzalny. Palmy z pewnością nie są gatunkiem dominującym. Bahamy są jednymi z tych wysp, które raczej zajmują wysokie miejsce wśród tych mających zniknąć w postępie topienia się lodowców. Kilka dni temu zdobyliśmy najwyższy szczyt na wyspach, który ma... 69 m n.p.m.


Dzień powszedni.12.13
Widząc w oddali gigantyczne ferry, spodziewałem się masy ludzi na plaży i takie tam. Little San Salvador przywitał nas jednak odpłynięciem giganta, co pozwoliło na desant plażowy. Woda zrobiła psikusa i niesamowicie zaskoczyła swoją "jakością". Wyższa temperatura, barwa smerfowa (dosłownie!), czy niesamowita przejrzystość na przynajmniej 25-30m zrobiły na mnie duże wrażenie. Rybki były jakby nazbyt przyjazne, bezwstydnie zbliżając się do ciała na kilka centymetrów. Duża fala przy plaży pozwoliła mi przypomnieć sobie igraszki z wodą sprzed kilku lat. Przypomniałem sobie też wcześniej, jak i w tamtym momencie wspaniały smak świeżego kokosa. Wieczorem w moich ustach rozpłynął się filet ze świeżego tuńczyka, złowionego wcześniej tego dnia. Wyglądem przypomina zwykłe "mięso" z grilla, w smaku nie ma sobie równych. Takie zajawki przybliżające mi urokliwe strony naszej rocznej podróży. Nie sprzyjały mi tylko dziesiątki niezbyt urokliwie swędzących bąbli, spowodowanych niewidocznymi wręcz muszkami meszkami (sand flies), czy komarami.
Dalej nie mieliśmy kontaktu, nawet wzrokowego, z żadną inna żaglówką, a w końcu jestem już na półmetku swojego pobytu. Krajobraz plaż za każdym prawie razem próbuje przypomnieć jakiś cyklon, który spowodował część zniszczeń i wypłukał piasek i ziemię spod korzeni drzew. Nie wygląda to jednak brzydko, chyba, że towarzyszą temu śmieci. Cieszy mnie brak meduz, pamiętam jak nieprzyjemne może być pływanie w ich towarzystwie. Podczas wczorajszych zakupów ucieszyła mnie nawet reakcja pani kasjerki, która spytała się mnie, czy przypadkiem nie "stadyinguję" w Stanach, bo mój akcent nie jest taki "szarp" jak wujka. Fajnie.

Ostatni dzień powszedni ----> .12.13
Zdziwieniu uległem po przenosinach z Little San Salvador na Exumy. Planowane kotwicowisko obok Thunderball Grotte, zwanej "Grotą Bonda", okazało się pełne kilowców. Kotwicowisko przy plaży za rogiem również. No cóż, po bezłódczanym pobycie na Cat Island było to niemałe zdziwienie, wywołujące wręcz lekki niesmak. Jak szybko się człowiek przyzwyczaja do lepszych warunków...
Według misternego planu zatrzymaliśmy się na chwilę przy "tej plaży za rogiem". Paradoks polega na tym, że fauna na plaży jest dość nietypowa, zawierająca w sobie bowiem... świnie i koguty. Ot tak, na przypadkowej plaży na Bahamach, w 30 stopniach, przy słonej wodzie usłyszeć można swojskie chrum chrum i kukuryku. Ciekawie, bo jak to na przykładową stereotypową świnię przystało, powinna być umorusana i powinna śmierdzieć, przynajmniej trochę. Tu jest jednak inaczej z wiadomych przyczyn. Śmiesznie głaskać idealnie czystą, 150-kilową maciorę.
Po herbatce u świń, wróciliśmy za róg, żeby złapać jakiś internet, a następnym rankiem odwiedzić grotę. Pierwsze się nie spełniło, natomiast drugie jak najbardziej. Mimo dużej ilości ludzi, trafiliśmy na chwilkę samotności w środku niezbyt dużej groty, robiącej niezłe wrażenie. Komfortowo wpłynąć można tylko w czasie odpływu, a najlepiej wyglądają duże prześwity w sklepieniu i podwodne dziury dające drogę do morza. W pewnego rodzaju zachwyt wprowadziła nas również płaszczka z plemienia "Eagle", z centkami na powierzchni skóry, gdy wracaliśmy do aneksu. Całkiem sympatyczna.
Szybko się stamtąd zmyliśmy, z powodów związanych z masą innych łódek. Następny przystanek obejmował kolejną pustą plażę, tym razem dla odmiany z Legwanami i gniazdem orłów na skale, które odwiedziliśmy następnego dnia. Uroczo. Taka tam nietuzinkowa rutyna. Nagość na pustej plaży jest świetna, taka naturalna i zwykła. W końcu czy dziecko czuje wstyd? Czy człowiek to nie troszkę takie duże dziecko?
Dzień wyprzedzający przyniósł zdziwienie w postaci kilkunastu łódek na kotwicowisku obok Black Point. A za rogiem pusta plaża odwiedzona przez nas. Taka tam logika ludzka. Szapoba. Miałem okazję porozmawiać z moimi przyjaciółmi, Fifim i Magdą przez skajpaja. Niby dwa, czy trzy tygodnie a stęskniłem się kurcze.
W Polsce już umowny nowy rok, my czekamy i wpieprzamy popcorn, jak przystało na przykładne dzieci ery globalizacji. Long live the Corn!
Zobaczymy co przyniesie nowe 365 dni. Oby same słodkości.

Środa, 8 stycznia 2014
Bartek już śpi słodko na swoim sosnowieckim łóżku. Przynajmniej mam taką nadzieję, w końcu należy mu się to po ponad 2 dobach podróży. Okazało się, że z Nowego Yorku poleciał do Paryża, stamtąd do Frankfurtu, a dalej już do "rodzimych" Pyrzowic i suma summarum przybył na miejsce o tej samej godzinie, jaka figurowała w wyjściowych planach. Przygoda bardziej jak nieszczęście, gdyż wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Ja oczywiście przeżywałam to bardzo licząc każdą godzinę i myśląc, co też dzieje się właśnie z moim dzieckiem. Ot, taka matka polka ze mnie wychodzi na zasadzie odruchu bezwarunkowego. Podobnie jak łzy dziś na plaży, na której byliśmy razem raptem parę dni wcześniej. Gdyby nie przypływy, ślady stóp byłyby dalej obecne, jak i zamki, które dumnie powstawały na linii wody.
Zostaliśmy sami, co stało się dziwne, bo od początku sezonu byli z nami inni ludzie i bardzo mi się to podobało. Wieczorne rozmowy, lub filmy, a teraz proszę - mam nagle czas, żeby coś skrobać.
Po Bartku został nam zwyczaj grywania w coś przed kolacją. Dziś rozwaliłam Dara w Scrabble pierwszorzędnie. W Szweda już grać się nie da, jest nas za mało.
Czekamy teraz swobodnie na okienko, żeby podążać w dół, a właściwie na południowy wschód, aż do opłynięcia Kuby. A dalej zobaczymy, albo się gdzieś zatrzymamy, albo nie, zleży od wiatrów i komfortu płynięcia. Co przyniesie szczęście. Ja wolałabym płynąć nieustannie aż do nowych miejsc, pierwsza wyspa Hondurasu po drodze to Swan Island (czyli Cisne albo Santanilla), gdzie ponoć można się bezpiecznie zatrzymać. Będziemy szukać dobrego okienka, ale mamy ten komfort, że w razie złej pogody lub problemów, zawsze możemy stanąć gdzieś u wybrzeży Jamajki lub Kajmanów. Dawno nie panowało w moim sercu takie podniecenie nieznanym, boję się i cieszę jednocześnie.
Jest to podobne do uczuć, które żywię do naszych planów osiedlenia się na Teneryfie. Już teraz stanowi to przewagę naszych rozmów i domniemań jak to będzie. Jedno jest pewne, trochę wbrew naszej woli ustaliły się nasze wakacje w Polsce. Pewnikiem jest pobyt w Leźnie między 5 a 19 lipca. Wcześniej trzeba by było już sprzedać Bubu, polecieć na Teneryfę, znaleźć miejsce do mieszkania, tak żeby pod koniec sierpnia przybyć tam i na spokojnie się zainstalować przed pójściem Moany do szkoły.
Dzisiaj też pojawił się temat świąt. Dopiero się skończyły, a my już planujemy następne, czyli te bożonarodzeniowe. Musimy się dość szybko określić co do Leźna w tym okresie, bo chętnych do wynajmu nie brakuje. Osobiście marzy mi się spęd rodzinny w tym miejscu, gdzie choinka osiąga 6 metrów wysokości, ale bez prawie natychmiastowego zdeklarowania się rodziny nie jesteśmy w stanie tego zagwarantować. Rzucam więc apel do czytającej nas najbliższej części ukochanych, żeby już zacząć kombinować, bo musimy wiedzieć już teraz jak się organizować.
Wracając do pobytu Bartka, udał się - oczywiście w moim mniemaniu - nad wyraz. Pogoda i wiatry bez skazy, żadnych stresów i zagrożeń, życie na pokładzie sielskie. Daru nie bardzo go nadwyrężał (w przeciwieństwie do Jaśka :)), pozwalał nawet spać do 9.00 lub czasami nawet do 9.30 - choć to było niewskazane, piękny dzień ulatywał, bo zmrok nadchodzi szybko - o 17.30. Dostało mi się wiele sposobności rozmów z moim pierworodnym na różnorakie tematy, czas nie zabił naszego intelektualnego kontaktu. Oglądaliśmy razem filmy i dokumenty, które zawsze omawialiśmy i przedstawialiśmy, nie zawsze spójne, poglądy. W tym oddaleniu i braku codziennych kontaktów było dla mnie niesamowite obcować w ten sposób z mężczyzną, który jest moim synem. Niezapomniane przeżycia, które muszę nosić w sobie, gdyż jego plany wakacyjne prawie wykluczają nasze spotkania w Polsce, więc będę musiała karmić się wspomnieniami.
Tak czy owak (Novack), ten rok zapowiada się ciekawie, same nowości. Nowe miejsca odkrywane po raz ostatni naszą ukochaną Bubu, matura Bartka, powrót do świata "żywych", rozwój Moany w szkole i jej tam przystosowanie. Wierzę, że wszystko powiedzie się super dobrze, tak już się przyzwyczaiłam. A ta Wiara Czyni Cuda.

niedziela, 12 stycznia 2014
Wczorajsza noc to wspomnienie uniesienia w szczęściu. Leżąc na naszym łódczanym tarasie słuchałem poszumu niewielkich fal przewracających się na białym, oświetlonym księżycem pasku plaży, odciętego od granatu nieba czernią tutejszych sosen. Granatu nakrapianego tysiącem złotych łusek tak przypominających skórę płaszczki tygrysiej, zapewne bezszelestnie lecącej gdzieś w głębi pod nami, głębi będącej wodnym odbiciem sklepienia nieba. Jedynie gdzieś w oddali bas gorączki sobotniej nocy przypominał, że są i tacy, którzy inaczej korzystają z uciech tego świata. Magia.
Jest też magia poranka, właśnie wschodzi słońce i zebrało mnie na napisanie kilku słów.
Moana:
Pojawia się po raz pierwszy żal, że nasza córeczka będąca tak niewinnym, naiwnym i potrzebującym miłości dzieciątkiem powoli zaczyna przekraczać progi życia, i że jest to nieodwracalne. Ten wodny stworek nieświadom jest tego, że zmienił nasze życiowe plany, że dla niego musimy zrezygnować ze stylu życia jaki wybraliśmy. Czasami jestem na to wściekły, zwłaszcza, że Moana potrafi jak każdy być denerwująca, ale jednocześnie dobrze mi z nią i korzystam z chwil tej nieskazitelnej miłości.
Z jakiegoś powodu Moana dostała szlaban na komputer, który miał zostać podniesiony kiedy pozna wszystkie literki. Po dwóch dniach zabawnym jest patrzenie na nią czytającą uparcie swoje książeczki lub próbującą pisać słowa. Nie, nie nauczyła się czytać i pisać w dwa dni, ale zawzięcie literuje każdy wyraz nie umiejąc jeszcze łączyć sylab aby zrozumieć jego sens. Dla niej "p" i "a" to jeszcze nie "pa", ale kiedy uda jej się zrozumieć czytane słowo jest rozpromieniona. G-r-o-t-a, hm... grota! - umiem czytać! Ciągle patykiem  piszemy te słowa na piasku, a ona czyta - ma największą tablicę świata.
To właśnie ten próg, o którym pisałem. Został przekroczony - czuje się i szczęście i żal jednocześnie.
Beata:
Aż dziw bierze jak dobrze nam się żyje razem, jak się rozumiemy i jak podobnie patrzymy na otaczający nas świat i ludzi. W relacjach z tym światem oczywiście ja jestem wersją hard, a ona soft - cóż, jest kobietą, na dodatek młodszą, przez co dojrzewającą w innym niż ja świecie, hebel życia więc ją oszczędził, a dziś ja stoję na straży. Nie zmienia to faktu, że jest dzielnym, dobrym i uczciwym człowiekiem, z mądrości którego korzystam (za rzadko). Nie dała się też wciągnąć we wszechobecną potrzebę pokazania swojej pozycji poprzez jej symbole. U niej chęć posiadania czy pokazywania czegoś jest znikoma, niechętnie mówi o naszych możliwościach, a przedmioty w ogóle jej nie interesują. No może jedynie z dawaniem ma problem, wszystko by rozdała. Jak jej siostra.
Dobra, to niedzielny poranek (co niczego nie zmienia) i zaraz podnosimy kotwicę, jest niebywała cisza, dobry czas aby ruszyć na południe, na silnikach robiąc wodę i ładując nadwyrężone akumulatory.
Tak Bartku, sprawdziłem wczoraj dlaczego nie mamy nadmiaru prądu przy tak słonecznej pogodzie. Otóż po rozebraniu ścianki w "twojej" sypialni okazało się, że regulator paneli słonecznych jest zawieszony i pokazuje "error" nie ładując akumulatorów. Od kiedy? No podejrzewam, że od początku sezonu. Jakoś dużo jeżdżąc na silnikach aż tak to nie przeszkadzało, ale teraz kiedy od twojego wyjazdu stoimy przy znanej ci plaży pojawił się niedobór. Przełamałem więc lenistwo i podłączyłem stary regulator do połowy paneli i jest ok, z drugą połową będę kombinował.

Ależ Darunia wzięło na uzewnętrznienie swoich odczuć. Kto by powiedział, z tych, którzy go znają niezbyt dogłębnie, że jest tak wrażliwym człowiekiem. Czytając jego tekst patrzyłam na niego kątem oka jak gra z Moanką w "wojnę" i nie mogłam się w pewnym momencie powstrzymać od wybuchu radości, musiałam pójść go ukochać.
Jest tak bezchmurne niebo, tak bezwietrznie, kolory zapierają dech w piersiach. Szczęście zakłóca tylko szum silników i odsalarki. Płyniemy do przejścia skrótowego w naszej drodze na południe Long Island, czyli do przesmyku przy Hog Cay. Przejście tam wymaga wysokiej wody, czyli biorąc pod uwagę, że szczyt przypływu będzie dopiero koło 16.00 przypuszczalnie zostaniemy przy Hog Cay na noc, a dalej ruszymy jutro z samego rana.
Ciągniemy wędki, próbujemy usilnie złowić cokolwiek, ale w tym sezonie coś słabo nam idzie. Do tego stopnia źle, że żeby zjeść rybę musieliśmy iść w George Town do restauracji. O dziwo jest to cenowo bardziej opłacalne niż kupić mrożoną rybę w sklepie (dla porównania spory filet mahi mahi lub grupera w knajpie, świetnie przyprawiony i zgrilowany kosztuje z dodatkami 10 dolarów, a 150 gr mrożonego łososia w sklepie 9,50!).
Wędki milczą, jeśli nic nie złowimy po południu pójdziemy na polowanie z kuszą, no musi się coś udać.
O, właśnie kapitan zarządził inaczej, stajemy przy połaciach rafy koralowej - możemy stanąć gdziekolwiek, jest całkowicie bezwietrznie - jemy lunch, po czym idziemy na eksplorację tychże raf.
Wracając do podróży Bartka, cóż stwierdziliśmy, że chyba jednak jakieś fatum wisi nad członkami naszych rodzin, którzy wracają po pobycie na Bubu. Najpierw Ela z Andrzejem mieli wielkie kłopoty, żeby wrócić z Korsyki do domu, musieli przedłużyć pobyt o tydzień z powodu poważnej awarii samochodu, potem nasze mamy utkwiły na dwa dni na lotnisku w Londynie podczas powrotu z Wysp Kanaryjskich, następnie odwołany był lot Bartka, wtedy 15-sto letniego, z Kuby do Europy, a teraz nie dość, że kombinacje lotów powrotnych były oszałamiające, to jeszcze okazało się, że bagaż nie doleciał, gdzieś zaginął, nie wiadomo gdzie. To ciekawe, wszyscy inni ludzie, którzy nie są członkami rodziny wracają bez problemów. Już wiemy, że bagaż się znalazł, nic nie zginęło, ale trzeba było prawie tygodnia od wyjazdu Bartka, żeby zacząć spokojnie oddychać.
Moana nie daje mi pisać, cały czas próbuje coś czytać i pyta, czy dobrze. Ale ją wzięło!
ZMIANA MENU I MOANIE WYCZYNY        
     
wtorek, 14 stycznia 2014
Stoimy jak wbetonowani w zadziwiającym miejscu.
Kiedy wczoraj po koszmarze płynięcia przez cztery godziny na silnikach i żaglach pod fale wpłynęliśmy na najniższej wodzie między niewielkie wysepki woda zrobiła się jeziornie gładka, tyle że koloru smerfowego. Kotwicę rzuciliśmy na środku niewielkiego akwenu otoczonego żółto-białym piaskiem, zza którego wychynały zielone połacie namorzynowego rzadkiego lasu. Jak na zawołanie i ku uciesze Beaty chwilę potem lunęło i Bubu została zmyta z soli, która ją oblepiła przez przetaczające się przez nią fale.
Stoimy w połowie Long Island, od jej południowej strony pomiędzy Conch Cay i Sandy Cay. Na szczęście tu gdzie stanęliśmy fali nie ma, bo w takich miejscach łódka rzadko stoi w kierunku wiatru, to prądy pływowe regulują ustawienie kadłubów. Często w takich przypadkach boczna, bujająca wahadłowym ruchem fala nie pozwala żyć stojącym na kotwicy.
Po naszych różnych pracach wykąpaliśmy się w lekko mętnej jasnoniebieskiej wodzie. Prąd był taki, że można było płynąć za Bubu w odległości metra od drabinki i nie ruszać się z miejsca. Jedynie Moanie nie pozwoliliśmy się puścić, dla niej prąd był naprawdę rwący.
Kiedy przy zachodzie słońca zasiadaliśmy do wspólnej gry pejzaż wokół nas zmienił się diametralnie, staliśmy na wielkiej wodzie, z której wystawały tu i ówdzie drzewka.
Płynąc, prócz nieprzyjemnego trzepania na fali, mieliśmy też inne atrakcje. Jeszcze dzień wcześniej, przed przejściem przez trudny przesmyk przy Hog Cay, zatrzymaliśmy się przy rafie w celach zaopatrzeniowych. W ciągu godziny pływania nasze menu zmieniło charakter, cztery triggery, jeden schoolmaster, jeden jack i na dopełnienie wielka langusta zapowiadały kulinarne atrakcje. Wczoraj ciągnąc wędki do atrakcji dołączyła nasza ulubiona makrela cero. Cztery barakudy wróciły do wody, raz zerwało nam zestaw ze sporą ilością plecionki. Zmieniłem więc starą, wysłużoną od lat plecionkę na nową, ku mojemu zdziwieniu z napisem "made in Germany" - tak rzadko już można spotkać inny niż "made in China".
Lodówka zapełniła się przetworami, prócz południowej sałatki z langustą i do niej przystawką z surowej makreli z wasabi i gingerem, mamy w occie marynowane (już nie kolorowe) triggery, a makrelę zjemy wieczorem z grilla. Reszta makreli została też zamarynowana, tyle że w cytrynie. Nie wspomnę o konczu, który zakończył (nomen omen) swój żywot na grillu i rosole rybnym, który Moana uwielbia i je jako dodatek przez trzy dni.
Cudem jakimś mamy internet. Jak sięgnął okiem nie widać żadnego życia, nie mówiąc o maszcie-nadajniku, a dwie kreski na komputerze są, znaczy zasięg 3G działa nieźle kiedy nie ma naturalnych przeszkód, jedynie wodę. Jest on co prawda za słaby aby skype się zalogował, nawet maile ciężko i długo się ładują, ale przynajmniej pozwoli nam to śledzić sytuację meteo. Wygląda na to, że zanim będziemy mogli płynąć dalej na południe spędzimy w tej spokojnej dziurze aż trzy noce. Tylko gdzie tu szukać plaży, kiedy cały ląd znika pod wodą?      
Za te trzy dni musimy szybko przemieścić się i schować za długą, odległą od nas o 60 mil, mierzeję Long Cay na Crooked Island - Navtex zawiadamia o sztormach.   

środa, 15 stycznia 2014
Przymus pozostania w jakimś miejscu, skądinąd pięknym geograficznie, nie zawsze jest niemiły. Wczoraj po południu silny wiar trochę zelżał i zdecydowaliśmy się spuścić aneks i popłynąć "za róg" , jako że mapa wskazywała na plażę, która nie znika. I rzeczywiście, plaża była kamienisto-piaskowa i choć trzeba było ciągnąć do niej aneks brodząc po kostki w wodzie, miejsce było miłe i nasze. Jak okiem sięgnął żadnego śladu człowieka... no może oprócz jednego. Daleko od nas, na brzegu zalegał wrak sporego kutra.
JEDYNA "ATRAKCJA"
NA WRAKU GNIAZDO ORŁÓW I SYRENKA, A W ŚRODKU?
Dzikość natury i oddalenie od cywilizacji znów nas zachwyciły, długi spacer brzegiem był głębokim oddechem po dwudniowym zamknięciu na Bubu.
BURŁACZENIE W PŁYNNYM ŚNIEGU ? 
Jest ranek i parząc na otaczający nas kolor wody nie mogę się nadziwić - jest tak nieustająco i niesamowicie jasnobłękitna.
Od dwóch dni mamy za dużo energii elektrycznej. Panele znów pracują normalnie, na dodatek wieje mocno i wiatrak szybko kręci. Mimo ciągłej pracy dwóch lub trzech komputerów i lodówki wskaźnik naładowania wskazuje 100%. Zużywamy więc nadwyżki na produkcję odsolonej wody. I tak powinno być.
Zabawiłem się też w stolarza, listwa przy kole sterowym nadwyrężona czasem i zbyt mocnym się jej trzymaniem w czasie walki na falach odpadła częściowo rozsypując się na kawałeczki. Ze znalezionej na plaży deszczułki zrobiłem nową, oszlifowałem ręcznie i szlifierką po czym nasączyłem olejem teakowym i założyłem klejąc silikonem i śrubując od dołu. Moja duma.
NASZA DZIURKA, PALIMY ŚMIECI I STOLARZOWICE
Na plaży palimy papiery i plastiki, a Moana zrobiła z pomocą Beaty swoją pierwszą prostą krzyżówkę. Brawo!

czwartek, 16 stycznia 2014
Oj meteorolodzy!
Wiemy, że meteorologia nie jest nauką ścisłą, ale jeśli nie ścisłą to jaką? Luźną? No chyba luźną, jako że z wyprzedzeniem sześciu godzin walnął w nas zimny front, taki że hej. O piątej rano błyski rozświetliły niebo, przywiało 35 węzłów i tak trzymało do ósmej. Po nerwowej nocnej godzinie, schowaniu komputerów, ręcznych VHF i przenośnego GPS--u do piekarnika zalegliśmy w łóżku i... zasnęliśmy w najlepsze.
Dlaczego do piekarnika? To jedyna puszka Faradaya jaką mamy na łódce mogąca uratować nasz sprzęt w wypadku uderzenia pioruna. Całą elektronikę szlag wtedy trafi, ale w piekarniku nawigacja pozostanie, a to jest najważniejsze. Piorun nie walnął jednak i już jest lepiej, wieje "tylko" 25 węzłów, komputery wróciły na swoje miejsca, a niebo pokazało na horyzoncie pierwsze niebieskie pasemka. Miejsce w którym stoimy okazało się zacne, rzeczywiście nawet taki mocny wiatr nie wzbudził tu fali i Bubu stoi prawie bez ruchu. Jedynie prądu mamy za dużo, więc odsalarka działa od przebudzenia o ósmej.
Poczekamy trochę aż się woda na zewnątrz uspokoi, przyjdzie lepsze niebo i ruszymy na południe. Najwyższa ku temu pora, był to pierwszy taki silny zimowy front, za którym temperatura powietrza spadła do 22 stopni. Oznacza to, że w USA zimowy wyż instaluje się na dobre, a dla nas, że morska woda, bardzo ciepła do tej pory, zacznie powoli stygnąć.
  
Choć niewiele wcześniej wydawało się to niemożliwe, opuściliśmy naszą kryjówkę o 10h00 - "...a po burzy spokój..." mówią słowa piosenki. To niesamowite jak z piekła przed kilkoma godzinami zrobiło się spokojnie, wiatr 10 węzłów, zasłonięci Long Island suniemy płaskim morzem walcząc co jakiś czas z barakudami, które uparły się na nasze wędki. Raz nawet wziął jakiś potwór, wyciągnął prawie całą żyłkę i na szczęście urwał mu się kawałek dziwnego ciała i mógł popłynąć dalej zwracając nam żyłkę i przynętę, a na haku ten kawałek siebie. Innych ryb jak na razie nie stwierdzono.

sobota, 18 stycznia 2014
Źle się dzieje. Nie dość, że pogoda słaba, szaro, buro i leje to na dodatek inne wypadki, choć drobne, popsuły nam humory. Czwartek skończył się fatalnie, najpierw olbrzymia, piękna i smaczna zarazem mahi-mahi czyli dorada koryfena pokazała nam ogon zrywając wszystko, potem jeszcze trzy razy straciliśmy przynęty, aby w końcu sześciokilowa makrela znalazła się w podbieraku. Jakoś pierwszy raz nie zrozumieliśmy się z Beatą, ja poszedłem przygotować miejsce na rybę, a Beata siedziała z za ciężkim podbierakiem w oczekiwaniu na pomoc nic nie mówiąc. No i podbierak rozerwał się, ryba plusnęła do wody urywając na dodatek następny zestaw. Skończyło się kłótnią, w końcu uciekły nam pyszne kolacje i inne dania. Na domiar złego noc była fatalna, bujało nami na boki niemiłosiernie więc o świcie ruszyliśmy w drogę z nadzieją na rybę. No i ... barakuda za barakudą i to na głębokiej wodzie. Niespotykane. Znów też zerwał się zestaw, zaczyna nam już brakować kotwiczek i ciężarków.
Źli i zmęczeni wyszliśmy na pełne morze gdzie zamiast zapowiadanych 10 węzłów wiało 20 i więcej. Fala była boczna i nieprzyjemnie krótka, waliła w nas, a rozbryzgi przetaczały się przez całą łódkę podobnie jak przetaczały się nasze żołądki. Jedynym pocieszeniem była prędkość, sunęliśmy ponad 8 węzłów więc 32 mile, które mieliśmy zrobić przez prawie cały dzień, zajęły nam tylko cztery godziny.
Kiedy już znaleźliśmy się w cieniu Crooked Island fala zmalała i rzuciłem wędki. Układ geograficzny, znaczy nagłe wypłycenie z ponad tysiącmetrowej głębi zaraz przy cyplu wyspy zapowiadał możliwość połowu. No i rzeczywiście, włączyłem już silniki aby zrobić zwrot i zrzucić żagle kiedy zaterkotały kołowrotki. Stanęliśmy dziobami do wiatru i zaczęliśmy skręcać, Beacie po chwili ryba puściła, moją dociągnąłem do łódki nie widząc jej, szła w głąb co oznaczało tuńczyka. Po chwili walki trzykilowy tuńczyk wylądował w połatanym podbieraku i w niszy przy drzwiach. Uff, nareszcie! Popływaliśmy jeszcze chwilę w tej okolicy znów zrywając jeden zestaw.
Kotwicę rzuciliśmy przy plaży, a ryba, wychodzące słońce i konsumowany w spokoju lunch poprawiły nam nastrój. Nie na długo jednak, w czasie pakowania torby plażowej okazało się, że nasz aparat Sony przestał działać. Znaczy jego ekran funkcjonuje, ale aparat nie widzi przez obiektyw pokazując czerń, jakby matryca była odłączona. To już drugi, w poprzednim Lumixie było odwrotnie, matryca działała robiąc zdjęcia, ale czarny był ekran. Wielka to strata, bo pomijając wartość finansową, nigdzie na horyzoncie nie widać sklepu z towarem tego typu. Może dopiero Agnieszka przywiezie nam nowy do Hondurasu. Został nam stary dwudziestoletni Sony ze słabym obiektywem oraz zabawkowy Moany. Ciekawe, że stare rzeczy działają, a te nowe podobnie jak nowy świat są jednorazowe. Mimo działania, Sony jest bezużyteczny, Windows 7 i 8 nie widzą go, czytnika do kart tej firmy nie mamy, a widzące go stare komputery zabrał Bartek.
Tak czy siak popołudnie spędziliśmy na plaży, gdzie długi spacer po twardym gruncie nas trochę podreperował psychicznie. Oboje jakby mamy lekką zapaść - ukryta obawa przed długim kilkudniowym płynięciem oraz coraz gorsza pogoda powodowana częstymi frontami gnębią nas wewnętrznie. Wygląda, że spóźniliśmy się o dwa tygodnie z tym płynięciem na południe.
Moana już umie czytać. Po prostu sama z siebie znając już literki zaczęła sylabizować i rozumieć składane w słowa sylaby - ale ma z tego uciechę.

niedziela, 19 stycznia 2014
Wczoraj wieczorem, prawie o zmroku, cyrkowaliśmy z kotwicą. Poprzedniej nocy była kompletna cisza i Bubu myszkowała na słabym prądzie. Wymyszkowała tyle, że zawinęła zapewne łańcuch wokół kotwicy. Kiedy w dzień przywiało, napięty łańcuch wyjął kotwicę i przesunęliśmy się jakieś 20 metrów, nawet o tym nie wiedząc. Wieczorem, z okazji zapowiedzi nocnych szkwałów postanowiliśmy popłynąć zerknąć na kotwicę. Dno tu jest kamienisto-żwirowate, pełne muszli i niewielkich łach grubego piankowego lekkiego piasku, idealne aby źle trzymać. Wtedy właśnie okazało się, że kotwica przesunęła się, wróciłem więc na Bubu, odpaliłem silniki i jazda wstecz. Beata w wodzie obserwowała co się dzieje. Po wielu próbach dorzuciliśmy 15 metrów łańcucha i w końcu złapało na dobre. Po pół godzinie zabawy byliśmy przemarznięci. Nie wiadomo kto bardziej, ja stojąc za sterami na golasa w mżawce i na wietrze przy 22 stopniach, czy Beatka w wodzie o temperaturze 26 stopni.
Wszystko po to aby lepiej spać, na dodatek z włączonym GPS-em i alarmem kotwicznym. I co? Nic, znów meteo spłatało figla i przez całą noc była cisza jak makiem zasiał. Jest 6h55, wschodzi słońce.  

poniedziałek, 20 stycznia 2014
Dopisuję na szybko, zaraz spływamy na południe, czyli zachodni cypel wyspy Acklins i nie wiadomo czy tam będzie internet.
Wczoraj przenieśliśmy się w inne miejsce, bliżej ładnej plaży, takiej pocztówkowej z białym piaskiem i palmami. I tylko tak, czyli pocztówkowo nam ta plaża posłużyła - lało cały dzień.
Zanim jednak popłynęliśmy wzdłuż wyspy postanowiliśmy zrobić kilka kółek w miejscu złowienia tuńczyka. Nie myliliśmy się, było to wybitnie rybne miejsce, od razy zaterkotały oba kołowrotki, Beatce spięła się ryba, a ja traciłem żyłkę wyciąganą przez wielką rybę, tak wielką, że nawet jej ani razu nie dałem rady zatrzymać i w końcu zerwała nowo zrobiony (i jeden z ostatnich) zestaw. Zawróciliśmy i tym razem po stronie Beaty zaterkotało, jest coś mniejszego, krzyknęła z radością. Po chwili jednak z żalem dodała: zeżarł rekin. Faktycznie, po chwili wyciągnęła głowę pięknego yellow tail.
Jeszcze raz nam zerwało wszystko. Co się dzieje? Nigdy tak źle nie było.     
NASZE WĘZŁY
Kiedy za kolejnym zwrotem kołowrotek wręcz zawył nie miałem nadziei. Wielka ryba szła w dół i szybko wyciągała plecionkę. Przymknąłem lekko hamulec, ale pozwalałem jej z oporem ją zabierać, bojąc się o zerwanie. Dużo jej wyszło, ale ryba osłabła, zacząłem powoli skręcać, i kiedy na dziesięć metrów skręconej żyłki ryba wyciągała pięć zacząłem wierzyć w sukces. Walka trwała i trwała, stałem już z wędką w rękach, ryba weszła nam pod łódkę i bałem się, że zerwie plecionkę trąc nią o kile. W końcu ją zobaczyliśmy, o rany to chyba horse eye, niesmaczna ryba, z którą mieliśmy już przyjemność za pobytu Bartka. Po chwili z pomocą podbieraka (tylko z pomocą, bo do niego się nie mieściła) wciągamy rybę na schodki. Jednak nie, jest inna, biegnij Beatka po książkę. Nasza amerykańska książka o wędkarstwie morskim bardzo nam służy, świetnie opisuje ryby, sposób ich walki oraz przede wszystkim wartości smakowe. Szybko znaleźliśmy potwora, to african pompano!, ryba niezwykle waleczna. To już wiedzieliśmy, a food value? EXCELLENT! Hurra!
Wykończony walką z trudem podniosłem również wykończoną walką rybę aby przenieść ją do zbyt małego zaniżenia przy drzwiach. Ryba ważyła 25 funtów i miała 115 centymetrów długości, czyli była większa od naszego dziecka. Jeszcze tylko zdjęcie aparatem Moany i płyniemy rzucić kotwicę.       
AFRICAN POMPANO - 25 funtów (11,5 kg), 3 stopy i 10 cali (115 centymetrów)
A że lało cały dzień, zajęliśmy się rybą i zbieraniem deszczówki. Kilogramy pysznego mięsa zapewnią nam wielodniowe jedzenie na różne sposoby.

Wtorek, 21 stycznia 2014 DZIEŃ BABCI
Co prawda oddalenia nic nie wynagrodzi, ani nie zastąpi, nie mniej jednak przesyłamy w imieniu naszej Moanki ogromne uściski i moc życzeń zdrowia dla jej dwóch ukochanych babć.
Spędziła wczoraj sporo czasu na „tworzeniu” obrazków według jej artystycznej wizji, ale najwięcej czasu zajęła jej sama kaligrafia, to dopiero nowo nabyta i zupełnie jeszcze niedoszlifowana umiejętność, więc rączka bolała. Ale z zaparciem robiła te swoje pierwsze laurki w życiu.
Nie mamy nawet możliwości, aby zadzwonić i żeby żywym głosem Moanka mogła powiedzieć to, co napisała, ale zapewniamy, że wstała dziś rano ze słowami na ustach: dziś jest Dzień Babci! Często wspomina swoje babcie, widać, że tęskni.
Szkoda tylko, że jutro nie będzie tego samego dla Dziadków. Niestety, Moanka nie zaznała przyjemności posiadania dziadziusia więc niech babcie żyją długo.
WIELKA BUZIA BABCIOM

Zaraz ruszamy na południe do Great Inagua. Po drodze, w połowie drogi z Acklins znajduje się atol Hogsty Reef, jedyny prawdziwy atol na Karaibach – tam spędzimy popołudnie i noc.
Od 9h00 do 17h00 tłukły silniki i odsalarka. Ocean był jednym wielkim jeziorem z lekko unoszącym się i opadającym płucem, wiatr 0 węzłów. Rafa Hogsty jest niewidoczna, a widoczna na mapie wysepka z nieczynną latarenką okazała się łachą piaskową. Jedynymi elementami ponad wodą, zaznaczone na mapie jako malutkie, to dwa wielkie wraki statków, jeden o nazwie "Conspic PA".

Z odsalarką znów był problem, przestała utrzymywać ciśnienie jakby się dławiła. Po próbie podania jej wody bezpośrednio okazało się, że to na szczęście nie w niej tkwi problem, a w systemie doprowadzenia wody morskiej. Może filtr puszcza powietrze? Poszukując od odsalarki do przejścia burtowego szybko wyszło na jaw, że w rurkach przed filtrem zalegają kulki glonowe, wielkością dokładnie odpowiadającą przekrojowi rurek. Po częściowej przeróbce i wymianie rurek wszystko wróciło do normy. Norma jednak jest gówniana - włoska odsalarka marki Selmar miała produkować 50 litrów na godzinę przy poborze 25 Amperów. Nie produkowała nigdy więcej niż 30 litrów, a teraz ledwo 20 i to z nowymi membranami! Kategorycznie radzimy zakup odsalarek produkujących dużo wody bez względu na pobór energii. Lepiej jest włączyć silnik i w godzinę zrobić 100 litrów niż się katować. Kategorycznie też doradzamy amerykańskie odsalarki Spectra produkujące 50 litrów na godzinę przy poborze 15 amperów.

Ku naszemu zdziwieniu, przy łasze (a raczej na niej - mapa miała przesunięcie) stał katamaran z hiszpańską flagą. Podpłynęliśmy na kilka metrów, byli to Szwajcarzy, którzy płyną na północ, ruszą o 3 w nocy. Mimo piaskowego dna i głów koralowych mieliśmy kłopoty z nie trzymającą kotwicą, dopiero za trzecim podejściem i to na głębokiej wodzie udało się ją wbić jak należy. Wieczorna kąpiel była cudna, woda kryształowa i piękna.

środa, 22 grudnia 2014
Biedni Szwajcarzy. Słyszałem jak przez mgłę kiedy o 3h00 podnosili łańcuch, a już o 4h00 obudził mnie pierwszy mocny podmuch i ulewa. Wiało 30 węzłów z zachodu, ale w ciągu godziny wiatr obrócił na północny-zachód wiejąc im idealnie w twarz i był równie silny - to preludium nowego frontu.
Włączyliśmy nasz alarm kotwiczny, trochę poprzetaczali w łóżku, ale ja już nie zasnąłem. Teraz jest 7h15, popijam kawę, wiatr jest zachodnio-północny, zgodny z prognozą 15 węzłów. Ruszamy.
Świeci słońce, wiatr 3/4 z tyłu, prędkość 7 węzłów, jeśli się tak utrzyma lunch zjemy już na kotwicy w Great Inagua czyli tę samą odległość co wczoraj w cały dzień, dziś zrobimy w pięć godzin.

czwartek, 23 grudnia 2014
Życie to często pobożne życzenia. Oczywiście prognoza nie sprawdziła się i wiatr nie zakręcił na północny, za to przyśpieszył na tyle, że musieliśmy zrefować grota. Dopływając do Great Inagua widzieliśmy już, że kierunek wiatru wyklucza kotwiczenie po zachodniej stronie wyspy i trzeba będzie płynąć na jej południe wydłużając czas w drodze o 4 godziny.
Zjedliśmy lunch w miarę komfortowych warunkach, po nim i zmianie kursu było już gorzej, jakkolwiek znośnie. Z daleka, w głębi pierwszej zatoki, widzieliśmy wielkie białe góry, najwyższe na wyspie. Great Inagua to wyspa, której mieszkańcy zajmują się wyłącznie przemysłową produkcją soli w wielkich solankowych rozlewiskach. Słynie też z największej kolonii różowych (od jedzenia krewetek) flamingów i ... komarów. 
Kiedy mijaliśmy cypel rozdzielający dwie wielkie zachodnie zatoki coś złego zaczęło dziać się z Bubu. Wyskoczyłem do steru i natychmiast odłączyłem automatycznego pilota. Wokół nas było piekło, wielkie załamujące się fale miotały łódką jak chciały - zerknąłem na głębokościomierz, nie wskazywał nic, czyli było ponad 200 metrów głębokości. Widząc w oddali spokojną wodę, krzyknąłem do przestraszonej Beaty aby zerknęła na mapę czy jest coś specjalnego. Wiesz, mówi, wszystkie linie przejazdowe są dużo dalej od brzegu, o! już wiem! Pewnie nie bez kozery ten cypel nazywa się Devils Point...
Korygując kurs w stronę spokojnej wody walczyłem z falami, a raczej próbowałem gładziej przechodzić te najwyższe, trzymetrowe i załamujące się. Po dziesięciu minutach wszystko ucichło, woda zrobiła się odwrotna, nagle nienaturalnie gładka. Diabelskie nasienie!
Po opłynięciu wyspy fala zniknęła zupełnie, a my klucząc pomiędzy koralowymi głowami (obie mapy, papierowa i elektroniczna były fałszywe) dotarliśmy na piaskową płyciznę - pod kilami mieliśmy 30 cm zapasu, a woda miała opaść jeszcze o 10, było dobrze.
Jest 17h00, kotwica w dół, czas na kąpiel. Zerkam jeszcze na mapę, od Kuby w linii prostej dzieli nas 40 mil.
        
Dziś rano wiało już z północnego wschodu i pojawiła się mała fala zapowiadająca zmoczenie nas w aneksie przy próbie zejścia na ląd, ale tylko lekko zlani dotarliśmy do plaży marzeń widocznej z Bubu. Z bliska okazała się niewyobrażalnym śmietnikiem świata. Było ohydnie.
Szybko ruszyliśmy drogą piaskową, acz nieźle ubitą, ja z wózkiem na zakupy, Beata ciągnąc Moanę na hulajnodze. Szliśmy w upale najpierw niewysokimi zaroślami, aby w końcu wyjść na groblę oddzielającą nieużywane już solankowe rozlewiska. Trafiło nam się w locie wielkie stado flamingów, a Moana z radością zbierała kłaczki bawełny z bawełnianych krzaków rosnących przy drodze. Po godzinie marszu pojawił się asfalt i zadziwiający krajobraz - sporo domów w budowie i tyle samo budów rozpoczętych i od lat porzuconych. Niezrozumiałe dla białego człowieka. Od napotkanego nauczyciela dowiedzieliśmy się gdzie można dobrze zjeść, gdzie zrobić zakupy i gdzie są urzędy na interesujące. Chętnie by nas podwiózł, ale ma zepsuty samochód.
Sklep zaopatrzony był nieźle, jedynie brakowało tego co nas interesowało - warzyw i owoców. Mailboat przybędzie w przyszłym tygodniu, możecie poczekać, powiedziano. Nie poczekamy.
W restauracji, popijając piwo i czekając w nieskończoność na dania, połączyliśmy się z internetem i pobraliśmy pogodę na najbliższe dni. Wszystko wskazuje, że ruszamy jutro rano. Internet działał świetnie i kiedy już dzwoniliśmy skypem zrobiło się w lokalu ciemno i głucho. Sorry, brak prądu. Cóż z tego, że nasz komputer działał na baterii, cała okolica padła i internet też. Światło wróciło za pomocą agregatu i w końcu nasze potrawy pojawiły się na stole. Mało wyrafinowane, za to olbrzymie porcje panierowanych kurczaków, pałek dla mnie, skrzydełek dla Moany, panierowane koncze dla Beaty. Nie licząc góry frytek, jedynie Beata miała warzywo - kilka krążków cebuli. Zdrowe żarcie.
Załatwienie odprawy zajęło nam kilka minut. Najpierw pierwszy jadący samochód podwiózł nas na miejsce. Nawet nie zdążyłem dobrze kiwnąć ręką, kiedy miły pan z uśmiechem już otwierał drzwi. W oddziale paszportowym nawet nie chcieli paszportów, zabrali tylko kartki wjazdowe. W celnicy powiedziano, że możemy płynąć kiedy chcemy.
Ale my potrzebujemy dokument clearence out dla władz Hondurasu!
No tak, ale to kosztuje, jakieś znaczki opłaty, razem 90 dolarów, chcecie płacić?
No niechętnie.
No to przybiję wam pieczątkę na waszym bahamskim pozwoleniu na żeglowanie, że wypłynęliście jutro i after birds. Zgoda?
Zgoda.
Po zrobieniu zakupów pracownica sklepu podwiozła nas te 5 kilometrów pod porzucony przez pół dnia aneks. To już ostatni raz zostawiamy go ot tak, gdzie popadnie. Od teraz trzeba go będzie strzec jak oka w głowie, zapinać na noc na kłódkę, nawet podwieszony na Bubu. Trzeci świat welcome.
Planning wygląda tak: od jutra za trzy doby powinniśmy znaleźć się na zachodzie Jamajki przy Negril, aby odpocząć. Stamtąd ruszamy dalej, jeśli pogoda pozwoli. Znów cztery doby. Potem kilka dni na Guanaja już w Hondurasie, na wyspie położonej na wschód od Roatan w archipelagu Bahia.
Ze względu na fale, wiatr i prąd będziemy trzymać się blisko Kuby udając, że na nią płyniemy. Tam też może zadziała telefon, jeśli nie, dopiero przy Jamajce.

piątek, 24 stycznia 2014
Bezchmurna noc i słoneczny poranek zapowiadały pogodne opuszczenie Bahamów. Oczywiście noc przed takim skokiem była nerwowa, tym bardziej, że wychodząc mieliśmy przejść przez koralowe pole minowe na najniższej wodzie i częściowo pod słońce. Nawet wczoraj odwożąca nas pani, zdziwiła się, że stoimy w takim miejscu, toż tu cała masa statków rozbiła się na rafie! Nawet używana przez nas z mapy nazwa zatoki była jej nieznana, tu South Bay nazywają "round'the'reef".  
My mieliśmy wprawdzie ślad wejścia, ale wpływając mijaliśmy płytkie koralowe głowy tak blisko, że pomyłka kilku metrów w stosunku do śladu (co jest w błędzie GPS i sternika) mogła nas kosztować łódkę. Postanowiliśmy iść na ile się da lekko nie na słońce, aby coś widzieć, ale i tak momentami nic nie było przed nami widać. To tak jakby poprosić ślepego aby sprawdził gdzie jest skraj przepaści albo sapera żeby pstryknął w wystającą antenkę kontrolując jakość miny. Strachu najedliśmy się niemało, ale w końcu wyszliśmy na głębszą wodę postawiliśmy żagle i ruszyliśmy. Od razu też wykorzystaliśmy resztki bahamskiej karty telefonicznej dzwoniąc do mam, oraz jej część DATA ściągając ostatnią pogodę.  
Kierunek Kuba i jej skalisty cypel Maisi, obok Baracoa, miejsca, które zwiedziliśmy z lądu  z Agnieszką, Irkiem i Bartkiem cztery lata temu.
Pogoda jest idealna. Pływanie jachtem jest wektorem wielu czynników. Kiedy morze jest płaskie i przyjemne, nie ma wiatru i łódź nie jest wtedy żaglowa, posuwa się wolno w hałasie silników. Kiedy płynie się szybko w ciszy żagli, wiatr wieje silny i jest niekomfortowa fala. Poszukiwanie optymalnych warunków to analiza kierunku prądów, fal, wiatru, ciśnienia i ich zmian w najbliższej czasoprzestrzeni. Po latach ma się tak zwane wyczucie, wizję przestrzenną sytuacji barycznej i jej konsekwencji. Beata ufa mi prawie bezgranicznie, faktem jest, że moja wyobraźnia architekta generalnie do tej pory nam pomagała i moje wyczucie okazywało się prawidłowe.
Tak więc wieje 15 węzłów z baksztagu czyli 3/4 z tyłu i choć fala jest bardziej z boku, jakieś 2/3, nie przeszkadza nadto. Zjedliśmy właśnie lunch w warunkach iście królewskich. Przed nami mija nas właśnie wielki 300-stu metrowy kontenerowiec tak wypakowany nierówno w górę, że wygląda jak osiedle na Jagiellońskiej w Sosnowcu. Za nim zarysowuje się już kontur wschodnich kubańskich gór. Szybko jakoś, i dobrze, może przed nocą zrobimy skręt za cypel Punta Caleta i oby w jeszcze bardziej komfortowych warunkach spędzimy noc. Wyjdziemy tym samym z niesławnej cieśniny Windward Passage pomiędzy Kubą a Haiti, znanej z pogodowych wybryków, haitańskich piratów i dużego ruchu statków.
Na szczęście niesmak braku estetyki ostatniego miejsca spowodował, że opuszczamy ukochane Bahamy mniej rozżaleni. Te cudowne miejsca, niewielkie odległości między wyspami, dużo intymności nie wiążącej się z niebezpieczeństwem, ludzie uśmiechnięci, mili i uczynni pozostawiają w naszych sercach tylko dobre wspomnienia. Kiedyś może jeszcze tu wrócimy, na innej Bubu, z Moaną nie będącą już dzieciątkiem, też po to by zobaczyła miejsca, które ją wychowały i gdzie mogła odkryć podwodny świat, w którym tak dobrze się czuje.    

sobota, 25 stycznia 2014
Minęła pierwsza doba od opuszczenia Bahamów, za nami140 mil. Nieźle.
Kiedy zapadała noc, byliśmy już u wybrzeży Kuby, daleko, po drugiej stronie kanału zarysowywały się jeszcze góry Haiti. Płynęliśmy pełnym wiatrem, z falą niezbyt przeszkadzającą,  graliśmy więc w scrabble popijając drinki i zerkając na marnie i z rzadka oświetlone wybrzeże Kuby. Jedynie wszystkie latarnie i świetlne fary działały bez zarzutu, chluba Kuby i trochę na pokaz zapewne, na Bahamach z wyjątkiem tej ostatniej na Great Inagua, nie działała żadna. W dobie GPS'ów nie jest to już takie niezbędne.
Po kolacji zaciągnąłem Moanę do łóżka i zasnęliśmy, Beata została na wachcie.
Nocą się śpi, nie pływa - to moja zasada. Cóż tym razem wyboru nie było, ruszyliśmy w ponad tysiąckilometrową trasę i będzie tych nocy jeszcze wiele.
Przed północą rozłożyliśmy w salonie łóżko, na telefonie ustawiliśmy permanentny minutnik co 20 minut i legliśmy niby spać. Cóż to jednak za spanie. Wszystko rzęzi, trzeszczy, fala uderza od spodu lub zawija się za łódką z hukiem, żagiel strzela, nie utrzymując się przy pełnym wietrze, w rurach zlewu bulgocze i stuka, materac pod nami trzeszczy ocierając się o plastikowe ścianki. Nie wspomnę o maszcie, w którego aluminiowym profilu wszelkie przewody i liny walą w takt przechyłów łódki, a to iście kocia muzyka. Do tego dochodzi nadmierne wyczulenie na każdy nienaturalny, inny niż zwykle ruch łódki. Koszmar. Te same dźwięki w ciągu dnia w niczym nie przeszkadzają, są tak naturalne, że nie zwraca się na nie uwagi. Nocą wszystko urasta do n-tej potęgi, jak nocne duchy na cmentarzu.
Na szczęście towarzyszyło nam bezchmurne niebo i horyzont dobrze się odcinał od nieba, a to człowieka umiejscawia w przestrzeni. Dodatkowo po północy wyszła połówka księżyca i zrobiło się jasno. Do świateł naturalnych dołączyła łuna amerykańskiej bazy wojskowej Guantanamo, obok której poświata kubańskiego miasteczka o tej samej nazwie była tylko popierdułką. Cóż, Amerykanie też się chcą popisać i pokazują swoje bogactwo. Ostatnio takie popisy widziałem trzydzieści lat temu w Eilacie. Tam, na końcówce Morza Czerwonego, schodzą się granice czterech państw i tam Izrael też nadmiernie oświetlał swoje miasto chcąc pokazać niekoniecznie zaprzyjaźnionym sąsiadom swoją wyższość i bogactwo. Dziecinada.
W ciągu nocy wiatr zelżał, a potem nagle zmienił kierunek na od lądu. O świcie zadecydowaliśmy więc odpłynąć od wybrzeży Kuby i skierować się na zachodni cypel Jamajki. Nie dość, że ląd zasłoniłby mający i tak słabnąć wiatr, to na domiar bryza zasysana przez spore kubańskie góry by go niwelowała.
Decyzja była słuszna, od czterech godzin wiatr ciągle jest i suniemy 5 węzłów do których dochodzi prawie 1 węzeł prądu (jeden węzeł to jedna mila morska na godzinę = 1.852 m/h).

Dochodzi 22.00, płyniemy od 38 godzin. Tym razem prognoza pogody potwierdza się jak na razie co do joty. Miało przestać wiać i przestało dokładnie wtedy i tam, gdzie zapowiedzieli. Posuwamy się więc żółwim tempem będąc dokładnie na środku morza pomiędzy Kubą a Jamajką. Przed zmrokiem musieliśmy włączyć jeden silnik, bez czego stanęlibyśmy w miejscu na długo. Morze jest dziś płaskie jak stół, w zasadzie muszę się pilnować, żeby pamiętać o zerkaniu na horyzont co jakiś czas, czuję się jak na kotwicowisku.
Za nami, z prawej strony widoczna jest jeszcze w oddali łuna Santiago de Cuba, Jamajki jeszcze śladów świetlnych na niebie nie widzę.
Znów ja na pierwszej wachcie, czyli "dokąd się uda wytrzymać bez zaśnięcia". Jakoś udało mi się mimo wszystko w miarę wyspać ostatniej nocy. Polegałam na budzeniu komórki dużo bardziej niż na minutnikach kuchennych, dzięki temu zasypiałam bez wątpliwości w sekundę mając wizję 20 minut snu. I tak przez dwie godziny, po czym Daru przejmował podobny scenariusz pilnowania kursu i okolicy - tak w kółko, aż do pięknego poranka.
Noc była bez skazy, no może oprócz jednego zdarzenia, które przyprawiło mnie o strach, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałam. Obudziłam się podczas "śpiącej" wachty Dara, a jego obok mnie nie było (spaliśmy na łóżku zrobionym ze stołu w salonie). Zdziwiona wołam go, cisza, zbiegam na dół na jedną stronę - pusto, sprawdzam u Moany, nie ma. Wychodzę na zewnątrz, przy sterze nie ma nikogo, wyglądam poza kopułę z jednej i z drugiej strony, wołam, pustka. Nie sposób opisać, tego, co czułam, w głowie tysiące myśli zakładających najgorszy scenariusz. Co prawda, nie było powodów do wypadku, ale to właśnie najczęściej bez powodu takowe się zdarzają. Trzęsąc się wchodzę znów do kabiny i przez okno widzę zarys pleców Dara grzebiącego coś przy nasadzie foka. Wcześniej widocznie żagiel tak się zawinął, że go całkowicie zasłonił. Wybiegłam do niego ledwo trzymając się na nogach z waty: czemu nie odpowiadałeś!? - Na co? Nic nie słyszałem.
Okazało się, że przednie światła nawigacyjne przestały świecić akurat gdy zbliżaliśmy się do amerykańskiej bazy Guantanamo. Daru nie mógł tego zostawić bez reakcji - musiał iść naprawiać, a że ja spałam nie chciał mnie specjalnie budzić, żeby o tym uprzedzić. Powinien był, bo pomimo braku nadmiernego bujania, wystawianie się na jakiekolwiek ryzyko wypadnięcia nie powinno być podejmowane bez wiedzy kogoś drugiego i bez pilnowania.
Światła, oczywiście, zaczęły niechybnie znowu działać.
Ewidentnie uciekliśmy od zimnych frontów. Na tej szerokości nie ma już tak odczuwalnego rozdzielenia pór roku, jest ciągle ciepło. Właśnie tu, między Kubą a Jamajką przebiega znana nam granica tropików i wpływów pasatów. Kiedy w Porto Antonio na Jamajce było zawsze 30 stopni, po przepłynięciu tylko stu mil na północ do Santiago de Cuba, temperatura po froncie spadła do piętnastu.
Cały dzień słońce towarzyszyło nam bez jednej chmurki i miło grzało ciała zmarznięte ostatnimi dniami deszczowej i zimnej (względnie) pogody.
Cały dzień minął na wolnych zajęciach, Daru nadrabiał nockę, ja bawiłam się z Moaną, po czym popołudniem wspólnie oddaliśmy się hazardowi karcianemu grając w wista.
Wszystko pięknie, jedyny problem, to taki, że nasze plany zaczynają się zawalać. Mieliśmy jutro spokojnie przespać noc na kotwicowisku przy zachodnim wybrzeżu Jamajki, ale przez ten brak wiatru (mieliśmy nadzieję, że ciągle mylące się meteo raz pomyli się na naszą korzyść) nie zdążymy tam dopłynąć przed zmierzchem. Niemądrze byłoby też próbować kotwiczyć po ciemku, zupełnie nie znamy tego miejsca, a nasze mapy Navionics z programem Fugawi nie dysponują zbyt wieloma szczegółami. Wygląda więc, że będziemy zmuszeni płynąć bez zatrzymanki aż do Wysp Hondurasu (Islas de la Bahia), co oznacza przynajmniej 4 kolejne noce na morzu. Musimy jednak, przed podjęciem takiej decyzji, znaleźć jakiś sposób na potwierdzenie pogody. Jedynym sposobem jest zadzwonić, po złapaniu sygnału telefonicznego u wybrzeża Jamajki, do Bartka, żeby ten na internecie sprawdził prognozę i przekazał ją nam głosowo. Oby tylko akurat był dostępny i to przy komputerze.
Właśnie musiałam zbiec obudzić Dara. Nagle zauważyłam niezwykle szybko zbliżające się do nas ostre światła. Statek nie nadawał w systemie AIS. Przestraszyłam się, bo wyglądało, że płynie w naszą stronę. Włączyliśmy radar. Ominął nas i popłynął w siną dal. Już dawno nie bałam się spotkań na wodzie. Znów się zaczyna...
Po chwili radar przestał działać - brak sygnału z czaszy na maszcie. Fatum jakieś.

niedziela, 26 stycznia 2014
Chwila przed wschodem słońca. Budzę Beatkę, chodź na dziób, delfiny tańcują.
To zawsze miłe przeżycie kiedy stado delfinów skacze i wyczynia przed dziobami, chcą nam pokazać co potrafią, pozdrowić nas? Zwłaszcza jeden (pewnie pan delfin) upatrzył sobie Beatę, i cały czas płynął przed jej dziobem co jakiś czas wystawiając ogon i machając do niej. Co dziwne, te mądre zwierzaki nigdy nie łapią naszych wędek, i tym razem odpłynęły nie interesując się nimi. 
Noc była świetna, jedyną wadą-zaletą było notoryczne burczenie naszego trzycylindrowego diesla. Wadą bo to dość głośno, zaletą, że ten monotonny hałas zagłusza wszystkie inne dźwięki. Spałem świetnie, najpierw z Moaną, potem na zmianę z Beatką.
Wiatru ciągle brak, woda faluje lekko - kiedy dziewczyny wstaną skorzystamy ze zmiany silnika i popływamy wokół łódki. Kąpiel i trochę ruchu dobrze nam zrobią.

Godz. 21.00. Mijamy właśnie Lucea, miejsce na Jamajce, gdzie ewentualnie mieliśmy stanąć. Nie stajemy, gdyż tak jak przewidzieliśmy, nie zdążyliśmy przed zmrokiem, a zbliżanie się do miejsca, którego nie mamy precyzyjnych map, ani żadnych wcześniejszych śladów byłoby nader nierozsądne. Na lądzie migocze tysiąc świateł: latarnie, hotele, domy; rozeznać się w tym co jest czym jest trudne.
Poza tym teraz już wiemy, że mają być przez następne dni sprzyjające wiatry aby gnać dalej. A jak dowiedzieliśmy się nie mając dostępu do internetu? Numer z Bartkiem się nie udał, jako że wyjechał na ferie i nie mógł nam pomóc. Pomogła nam Agnieszka, która ma do nas przylecieć na honduraską wyspę Roatan za jakieś 2 tygodnie, a raczej pomógł jej syn, Kuba, który przejął rozmowę.
Tak jak prosiliśmy w smsie, zadzwonili do nas, bez problemu posłużyli się stroną meteo, tak dla nas ważną - passageweather.com, i Kuba zaczął nam dyktować po kolei jakie wiatry nas czekają na zamierzonej trasie w poszczególne dni. Nagle cisza, coś zerwało połączenie. Dziwne, bo sygnał dalej był.
Znów fatum, okazało się, że akurat teraz skończył się kredyt na naszej karcie T-Mobile. Smsem, z drugiej zapasowej polskiej karty, poprosiliśmy naszych poznańskich przyjaciół o dokupienie nam kredytu przez internet. Za chwilę dostaliśmy informację o doładowaniu. Za następną chwilę znów telefon zadzwonili, żeby dokończyć przekazywania informacji. Wielkie dzięki za pomoc. Dzięki temu mogliśmy podjąć z lekkim sercem decyzję: nie stajemy na Jamajce i płyniemy dalej aż do Islas de la Bahia.
Na szczęście nie jesteśmy zmęczeni, wręcz można by rzec, że jesteśmy, przynajmniej ja osobiście, wyspani tak jak zwykle funkcjonując na co dzień. Wręcz cieszę się z naszej decyzji, dzięki temu będziemy wcześniej na miejscu.
W międzyczasie, od ostatniego zdania relacji działo się wiele. Faktycznie o świcie pojawiły się delfiny, które były aż tak zabawowo nastawione, że to ja pierwsza, po 15 minutach machania klaskania, itp., powiedziałam - ciao, kochane, wracam do łóżka.
Jeszcze w nocy, pomimo pałętających się na horyzoncie czarnych chmur, nic nas nie dopadło poza rozbłyskiem księżyca i milionem gwiazd mlecznej drogi. Poranek był cudny, temperatura przekroczyła 31 stopni, przyjemnie. Kąpiel, którą Daru przewidział udała się pierwszorzędnie, a nawet emocje powstały, kiedy Moana zrobiła "bąble" i nie mogła dopłynąć z powrotem do łódki nawet z moją pomocą. Daru zrzucił nam pas ratowniczy i wszystko skończyło się dobrze.
Tak, ta kąpiel to było wydarzenie. Ja uwielbiam pływać, zwłaszcza w morzu. Problem powstaje jedynie, kiedy nie widzę dna. Niekomfortowo czułam się na przykład na środku Blue Hole na Bahamach, gdzie w dziurze o średnicy 100 metrów głębokość osiąga ich 600. Tutaj miałam świadomość tysięcy metrów wielkiego błękitu pod nami, trochę byłam zablokowana, żeby zrobić sobie luźną rundkę wokół Bubu i raczej starałam się nie odpłynąć za daleko od drabinki. Niemniej jednak wiatru nie było, Bubu posuwała się wolno, dając się dogonić nawet bez płetw. Z Moaną na plecach już było to jednak trudne. Za to woda była pysznie ciepła, miękka jak wata, rozkoszna. Byliśmy na środku Rowu Kajmańskiego głębokiego na ponad siedem kilometrów.
Przed lunchem zdążyliśmy jeszcze zrobić wielkie pranie w naszej pokładowej "frani". Jamajka pokazywała już z oddali swoje wysokie nabrzeża, minęły nas dwa ogromne tankery, jeden z nich rosyjski.
Pranie już prawie zdążyło wyschnąć. Zauważyłam, że wiatr przyspiesza, wyregulowałam żagle (Daru zajęty był rozrysowywaniem schematu naszych połączeń akumulatorowych), zaczęłam zbierać co się da, bo nagle zaczęło przywiewać dość mocno. Czarne chmury, których nikt się nie spodziewał, nadciągały znad wyspy bardzo szybko. Deszcz nas ominął, jednak wiatr osiągnął prędkość "do refowania", czyli 21-23 węzły, dzięki czemu Bubu już po wyłączeniu silnika gnała 8-9 węzłów zbliżając nas szybko do cywilizacji. Dzięki temu zdążyliśmy złapać sygnał telefoniczny (na Jamajce, w przeciwieństwie do Bahamów, nasza polska komórka działa) i załatwić sprawę zdobywania prognozy pogody, zanim nasz rodzimy kraj pogrążył się w nocnym śnie.
Teraz wiatr ucichł znowu na dobre, można powiedzieć, że stoimy w miejscu. Nie chcę na razie włączać silników, Daru zasnął z Moaną, ma szansę na trochę spokojnego wypoczynku. Daję mu jeszcze pół godziny, potem silnik w ruch, bo w tym tempie Roatan osiągniemy za miesiąc.
Z nabrzeża dobiegają pulsacyjne rytmy muzyki disco. Gdzieś tam na wyspie, na swoich wymarzonych wakacjach ludzie się bawią jak umieją. Ja cieszę się bardzo, że jestem tu, gdzie jestem i że ich cywilizacyjna radość jest częściowo zagłuszana przez przyjemny szum wody.

poniedziałek, 27 stycznia 2014
Jest 3h10, ja przy nocnym piwku. Beatka przeceniła chyba swoje siły. Cały dzień krząta się, jest w wiecznym ruchu i nie usiedzi ani na chwilę. Jedynie poranna kawa i śniadanie jest rytualnym momentem spoczęcia, pogrążenia w lekturze i wtedy nie można przeszkadzać. W dzień nie dosypia, mówi że nie umie i że jest wypoczęta. Bierze też na siebie pierwsze nocne wachtowanie pozwalając mi położyć się z Moaną i przespać godzinę, dwie w niezakłóconej ciągłości.
Moja miła obudziła mnie o 22h00 i silniki poszły w ruch, rozpoczęliśmy partyjkę wista, ale zmęczenie dało od razu znać o sobie. Przygotowaliśmy salonowe łóżko i na zmiany z wibrującym i pikającym telefonem w ręce wstajemy zobaczyć co się dzieje wokół. Zasypaliśmy mimo dźwięku odsalarki działającej pod nami.
Zmęczenie powoduje wyłączenie się z tych wszystkich otaczających dźwięków, można wtedy i nie usłyszeć telefonu, a to niedobrze. Oczywiście tragedii nie ma, na wodzie wszystko dzieje się powoli, ale trzeba co jakiś czas kontrolować żagle, sprawdzać horyzont. System AIS, czyli powiadamiania o obecności statków jest ułatwieniem, ale wszystko jest zawodne, wiele małych statków go nie posiada podobnie jak jachty.    
Mimo chęci czuwania, widziałem, że Beata ledwie żyje, wyjąłem jej telefon z dłoni. Zapadła w tak głęboki sen zmęczonego człowieka, że nie słyszała nawet kiedy wyłączyłem silniki i odsalarkę. Nie słyszała nawet kiedy Moana przyszła do góry mówiąc, że była siusiu i nie może zasnąć. To pretekst, u góry przy Beacie zasnęła w sekundę, to raczej wilgotne łóżko jej przeszkadzało, zlane mżawką wpadającą przez otwarte okienko.
Snujemy się 3 węzły, to prędkość idącego człowieka, tyle, że ja piszę, kobietki teraz śpią, a łódka notorycznie idzie z tą prędkością, nie odpoczywa, nie je, a swoje mile tłucze. Zresztą kto by szedł po tej wodzie? Jesus Ch. chyba.
Pozwoliłem Beatce spać do rana.
W ciągu dnia na pustej i bezkresnej wodzie pojawił się wielki, prawie trzystumetrowy tankowiec. I co? Oczywiście szedł prosto na nas, nie mógł mieć innego kursu, tylko na nas! Kolizję widać było idealnie na komputerze. W porę zmienił kurs, dał nam pierwszeństwo i minął o 500 metrów.
Dzień był bardzo udany, piękna pogoda, wystarczający wiatr, mała fala prawie z tyłu. Marzenie dla żeglarzy. Oby tak dalej. Tylko ryby nie biorą, nawet ani razu nie zaterkotał kołowrotek. Całe szczęście, że jeszcze dwie porcje pompano czekają w zamrażarce.
Zajmowaliśmy się swoimi sprawami, ja w końcu skończyłem podstawowy schemat elektryczny Bubu - szykując ją do sprzedaży będzie niezbędne dać go kupcowi, obwody elektryczne są kompletnie zmienione i poprawione w stosunku do oryginału. 
ELEKTRYCZNA BUBU
Beatka czytała, grała z Moaną w jej gry komputerowe. Moana czasami daje nam trochę spokoju, ogląda swoje bajki lub gra w gry, ale ciągle chce żebyśmy przychodzili podziwiać.
Tak zeszło do wieczora kiedy to w ruch poszedł grill, z którego polędwica wieprzowa, cukinia i ziemniaczki, wszystko zakrapiane winem bardzo nam smakowały. Na środku niczego, a da się żyć normalnie.

wtorek, 28 stycznia 2014 
Jest 7h30, dziewczyny śpią. Noc była świetna, gwieździste niebo, równy wiatr 12 węzłów, fala niewielka, ruch statków niewielki - z wyjątkiem jednego z dala od nas. Kiedy ten jeden płynął na nas wachtowała Beata i wtedy AIS komputera przestał działać.
No właśnie, kiedy najbardziej trzeba. Na morzu średnia życia sprzętów jest niewielka, szybko rdzewieją styki, wtyczki USB i inne. Sprzęt odmawia posłuszeństwa w najbardziej niespodziewanych momentach, wystarczy niekiedy wyjąć wtyczkę i znów włożyć. Niekiedy to za mało i idzie w ruch pilniczek i papier ścierny. Kiedy indziej, tak jak w przypadku aparatu, nie pomoże już nic. Trzeba to wliczać w koszty. O!, obie lornetki szlag trafił. Po siedmiu latach, mimo że szczelne, obie zaszły wewnątrz mgiełkami brudu, paprochami i prawie nic przez nie widać. Rozszczelniłem, co się dało wyczyściłem i teraz coś tam widać, tyle że trzeba mieć niezłego zeza aby złożyć obraz w całość. Do śmietnika.
Ryby dalej nie biorą. Przemknęła właśnie Moana, idę na kawę.

CHOLERA! Wreszcie zaterkotała wędka. Oj, wyglądało to źle, wielka ryba wyciągała całą żyłkę, przyblokowałem hamulec, niech się zerwie, ale nie z całą plecionką. Pod koniec zaczęła się jednak męczyć i nic się nie zrywało, Beatka zatrzymaj łódkę!.
Nie jest to proste zatrzymać łódkę idącą na pełnych żaglach i to samemu. Można stanąć na wiatr, ale to tylko na sekundę, potem znów żagle zaczną pracować. Beatka szybko zwinęła genuę i skręciła ostro na wiatr na samym grocie. Płynęliśmy dużo wolniej, brawo!
Ja walczyłem z rybą, z początku była równowaga, ja trochę zwijałem, ryba trochę wyciągała, zmęczona jednak pozwoliła mi powoli brać górę. Siedząc podciągałem z wysiłkiem wędkę w górę, aby potem szybko idąc jej końcem w dół zwijałem plecionkę nie dając rybie luzu. Batalia trwała z 20 minut, kiedy w końcu udało się zobaczyć z kim mamy przyjemność. Oczom naszym pojawił się olbrzymi miecznik, około 1m60 i 40 kilo. Walka się wzmogła tuż przy łódce, ale w końcu, mimo omdlałych rąk, szpic ryby dotarł do pierwszego stopnia rufy. I tu okazało się, że nie mamy fizycznych możliwości aby taką rybę wyjąć. Podbierak wyglądał przy niej jak siatka na motyle, hak już dawno temu się złamał. Założyłem rękawiczki, Beata trzymała wędkę, ja plecionkę i schodząc po stopniach zacząłem wciągać rybę, aby ją jakoś złapać. I wtedy w miejscu trzymania haka pękł metalowy przypon. Z żalem patrzyliśmy jak ryba wpada do wody i oszołomiona powoli odpływa. Żal - tyle jedzenia.
Z kija od szczotki i wielkiego haczyka zmontowałem szybko rodzaj pomocniczego haka. Popierdułka, ale lepszy rydz...Zawsze pomoże rybę przytrzymać.
Dotychczasowy bilans podróży - start 24 stycznia o 8h45:
doba 1 - 143 mile
doba 2 - 103 mile
doba 3 - 102 mile
doba 4 - 134 mile
Razem - 482 mile, pozostało 283 mile znaczy całość podróży ma 765 mil czyli 1.417 kilometrów. Sporo, to droga z Warszawy do Paryża. Widać też, że przed nami jeszcze dwie doby, 30 stycznia, po sześciu dniach na morzu powinniśmy być na miejscu.
ZABAWY NA ŚRODKU WIELKIEJ WODY: MIECZNIK, DZIOBY I BYLE DO DRABINKI

29 stycznia 2014
Przy wybitnym zachodzie słońca zgrillowaliśmy steki z african pompano, który przy akompaniamencie dyni z couscousem dał nam niezapomniane wrażenia smakowe.
Nocne strachy:
Pierwsza w nocy, na komputerze morze puste, a na nas prosto z boku wali statek. Na domiar złego z przodu po lewej widzę wielkiego pasażera. Znów AIS nie działa i są nerwy. Nie śpię więc. Nerwowo i zezując patrzę przez lornetkę - oj, jak trudno jest w nocy ocenić odległość i wielkość jednostki - widzę dwie kule jedna nad drugą, światła zielone i czerwone, jesteśmy w jego osi płynięcia. Po chwili jednak coś nie gra, kule już nie są na linii, widzę już tylko światło zielone, znaczy skręcił, ale tak szybko? To niemożliwe. Zerkam na pasażera, ten to ma tyle świateł, że doszukać się na tej choince tych pozycyjnych nie jest możliwe. Na zbliżającym się widzę coraz więcej detali, coś mu świeci z tyłu. Po chwili wiem, to spory kuter rybacki, który pewnie ciągnie sieć. Uff. Ten AIS-a nie posiada. Ale pasażer? I czemu się nie rusza? Mija pół godziny, a ten stoi jak wryty i też coś słabo się do niego zbliżam. Zerkam na mapę, wokół głębia 1.600 metrów i... za jakieś 25 mil podwodna spora wyspa na 26 metrach głębokości. Aaa, tu cię mam, pewnie jakaś platforma i to nie obywatelska.
Znów mija pół godziny i teraz to zupełnie nie wiem. Albo mapa ma aż takie przekłamanie, w co wątpię, albo to coś stoi na środku morza i nie nadaje żadnego sygnału, ale absolutnie nie wiem co to jest. Platforma na tej głębokości nie jest możliwa. UFO?
Budzę Beatkę, żeby zobaczyła co to takiego, widzimy detale oświetlenia, korytarze wysoko nad ziemią. Nie wiemy tylko jak toto jest daleko, 500 metrów może, szkoda, że radar nie działa. Powoli odpływamy, w niewiedzy, i tak już pozostanie.
Nagle przychodzi ulewa iście tropikalna, wiatr 25 węzłów i kubły wody z nieba. Wybiegam odwiązać linę z tali, którą jest naciągnięta w połowie i przywiązana do knagi bocznej, wtedy przy małym wietrze bom nie tłucze, to rodzaj amortyzatora. Teraz przy 25 węzłach ten patent to zagrożenie i katastrofa. Wyskakuję na golasa na kilka sekund, ale nie mogę zdjąć liny z knagi, na tej samej knadze zahaczony jest też szot genui. Robimy tak aby genua lepiej pracowała przy pełnym wietrze. Jest ciemno, wiatr i niestworzona ulewa. Z wysiłkiem zdejmuję szota, genua wpada w szał łopocząc na wietrze, wybieram i zajmuję się naciągiem tali. Po chwili talia jest wolna, wracam umyty do kokpitu, w ciągu sekundy otwieram i zamykam drzwi za sobą, wszystko jest zalewane wodą. Beatka podaje mi ręcznik i zanim zdążyłem się wytrzeć wiatr wraca do swojej prędkości, a ulewa znika. Tak, jesteśmy już we władaniu tropikalnych pasatów, ulewa była ciepła, szkoda tylko, że w nocy.
Niedługo potem niebo robi się bezchmurne, upstrzone gwiazdami i przecięte mleczną drogą, ale to krzyż południa robi największe wrażenie, tuż nad horyzontem jest imponująco wielki i piękny. Magia.
Mimo przygód noc była bardzo wypoczynkowa, wstajemy rześcy dopiero o 8h30. To godzina dobowa, o której Beatka oblicza przebiegi. Doba 5 - 146 mil. Super dużo, to dzięki prądowi, który nam dodawał milę na godzinę. Do wyspy Guanaja w Hondurasie pozostało 137 mil, co potwierdza jutrzejsze zakończenie przeprawy, mimo iż według długoterminowej prognozy wieczorem ma przestać wiać. Co najwyżej ostatnią noc spędzimy na jednym silniku.
Do południa ogarniamy łódkę, chowamy koło Moany, płetwy, maski, wszystkie rzeczy narażone na kradzież. Cóż bieda czyni tylko drobnego złodzieja, bogactwo wielkiego.
Ryb nie stwierdzono.
Wieczór, ryb dalej nie ma, naprawiono i założono genakera, co z powodu absolutnej flauty też za bardzo nie pomogło. Od 17h00 silnik pcha łódkę z prędkością 4 węzłów. Na morzu cisza. Popołudnie minęło na drobnych pracach, sprawdziłem olej w silnikach, założyłem blaszkę bezpieczeństwa na odciągu wiatrowego generatora, to kontynuacja pracy rozpoczętej jeszcze z Jaśkiem.
Zaraz zabawy w podgrupach lub razem, orzeszki, piwo, potem drinki, i tak aż do kolacji. Dziś pot-au-feu, trzy mięsa i pięć ostatnich warzyw.
Przed nami ostatnia noc, szósta.

czwartek, 30 stycznia 2014
Wschód słońca. Noc minęła bez wydarzeń, kilka godzin na żaglach, reszta, na silniku. Dużo snu. Morze oleiste.
Przed nami ostatnie 30 mil, z tą prędkością po lunchu dotrzemy na miejsce i rzucimy kotwicę w okolicy wysepki Guanaja Settlement w celu załatwienia formalności. Zapewne jest zmieniony czas i zyskamy godzinę - GMT minus 6 czyli będzie minus 7 w stosunku do Polski.
Po sześciu dniach zobaczymy ląd, na razie widzimy tego lądu śmietnisko, na powierzchni wody pływają niezliczone ilości śmieci, jakieś kawałki drzew, plastiki - jedna z wielu rzeczy, z którymi trzeci świat sobie nie poradził to śmieci. Swoją drogą, widząc w Polsce śmieciowe wygłupy też się chyba do tego świata jeszcze zaliczamy.
My tu gadu, gadu, a przed nami pas przerośniętych cumulusów, pod nimi pojawia się tornado, trzeba spadać z kursu!
WIDAĆ MAŁY ŚWIDEREK - STRACH
Sedno pasa chmur przeszło bokiem, odsłaniając horyzont i wyspę. Ziemia! Pierwsza od trzech i pół doby.   
LISTOPAD 2013 - STYCZEŃ 2014, NA CZERWONO NASZE SZEŚĆ DNI NA MORZU
   
Pierwsza noc w całkiem nowym miejscu. stoimy na kotwicy na zachód od Guanaja Settlement, wszędzie rozgorywa życie, wokół pełno dźwięków disco podobnych do jamajskich. Słyszę gwizdy tutejszych nawoływaczy, miasto pogrąża się we śnie zabawy, bo cóż innego może się liczyć?
Parę godzin temu byliśmy w miasteczku, niesamowite i dotąd niespotykane miejsce. Jest to malutka wyspa, na której osiedlili się pierwsi przybysze i wbrew temu, że tuż obok jest duża połać lądu, ludność wybrała akurat tę małą wysepkę. Zbudowali na niej domy na palach, teraz ewidentnie się rozrasta, sklepy są na nowych palach, a wodne "ulice" pod nimi. Wenecja latynoska. Prawie wszędzie można dopłynąć, nikt nie ma  samochodu, bo i po co? Ulic też nie ma, tylko wąskie przejścia na stałej części wyspy, które wyglądają jak labirynt lub drewniane pomosty w części wychodzącej nad wodę. Żywność dowozi się barkami zbliżonymi kształtem do czółen, następnie jeśli ktoś potrzebuje, znajdzie za parę groszy gościa, który dowiezie wózkiem zakupy na miejsce.
WENECJA POŁUDNIA
Naczytaliśmy się o niebezpieczeństwach czyhających na żeglarzy w tym kraju, ciekawa byłam więc jaki będzie pierwszy kontakt z tubylcami. Tuż po zakotwiczeniu przybył jegomość na motorówce. "Może potrzebujecie podwiezienia do biur? Oni tylko po hiszpańsku mówią, mogę tłumaczyć, po co macie ściągać dinghy, ja was zawiozę". My na to, że damy sobie radę. Nie był wogóle nachalny, odpłynął przyjaźnie machając.
W kapitanacie i w urzędzie imigracyjnym odprawa odbyła się miło i szybko, urzędnicy byli bardzo uprzejmi, uśmiechnięci i przychylni. Na dodatek zapłaciliśmy tylko 9 USD!
Na ulicy i w sklepach również panowała przyjazna atmosfera. Ludzie siedzą na podmurówkach w grupkach, rozmawiają, młodzież się wesoło wygłupia. Na ziemi rozłożone są kramiki z towarem na sprzedaż, czyli wystawia się to, co się ma zbędnego - każdy zarobek jest dobry. Wbrew temu, czego się spodziewaliśmy dużo młodych ludzi mówi po angielsku i to całkiem dobrze, nie mieliśmy więc problemów z dogadywaniem się, nawet jeśli nie starczyło "hiszpańskiego".
Zaopatrzenie jest bardzo dobre, przynajmniej w porównaniu do Bahamów. Stoją stragany z warzywami i owocami (jak te smakują!), gdzie jest w czym wybierać i to za bardzo przystępne pieniądze. W sklepach lodówki zaopatrzone są w szynki, różnego rodzaju latynoskie białe sery, które wprost uwielbiamy, nie brakuje też mrożonek. Największy sklep prowadzony jest przez dwie białe kobiety. Pomogły nam one odpowiadając na pytania dotyczące wyspy. Dzięki nim dowiedzieliśmy się, gdzie można kupić świeże ryby i jakie wycieczki nas czekają na wyspie.
Po dotarciu do stoiska głównego rybaka wyspy, który właśnie rozpoczynał sprawianie dniowego połowu, oniemieliśmy. Przynajmniej 10 olbrzymich barakud czekało na czyszczenie. Innych ryb nie było. A więc tutaj je się barakudy?, zapytaliśmy zdziwieni. Okazuje się, że ciguateria owszem zdarza się, ale głównie późnym latem, w okresie sierpnia, października. Teraz jest bezpiecznie. Nie mając wyboru postanowiliśmy zaryzykować. Poprosiliśmy o trzy filety. Rozkrawając pewnym, profesjonalnym ruchem białe, jędrne mięso rybak prowadził z nami po angielsku miłą pogawędkę. Żywo zareagował, gdy powiedzieliśmy, że właśnie przypłynęliśmy z Bahamów, pracował tam kiedyś przez wiele lat i najwyraźniej zachował miłe wspomnienie. Po chwili wręczył nam woreczek z kolacją. Na pytanie ile się należy odpowiedział z uśmiechem, że nic - prezent.
PRALKA NIE AUTOMATYCZNA I "NASZ RYBAK"
Jak widać ten pierwszy kontakt z populacją był bardziej niż pozytywny. I nieprawdą jest też, żebyśmy się kiedykolwiek poczuli zagrożeni na ulicy.
Krajobraz jest zachwycający. Po suchych i płaskich Bahamach mamy teraz widok na wysokie pagórki o bujnej, soczystej zieleni z wplatającymi się tu i ówdzie palmami. Dochodzą do nas pokrzykiwania papug. Tropikalnie.
Tropikalny jest też klimat. Piękne słoneczne niebo mogą nagle zakryć czarne chmury wylewając w 15 minut hektolitry wody. Po czym błękit powraca. Największe ulewy przechodzą na szczęście w nocy.
Woda jest ciepła i przyjemna. Nie ma co prawda nic wspólnego z przejrzystością krystalicznych wód bahamskich, ale nie spodziewałam się tego przy górzystych wyspach. I tak jest nie najgorzej skoro na pięciu metrach widać dno. Przestrzeń wodna upstrzona jest dużą ilością planktonu, być może to też wpływa na utratę przejrzystości. Poza tym dno jest koloru khaki, co pogarsza jeszcze barwę toni. Nie ma jednak meduz, więc można swobodnie pływać obijając się jedynie o przepływającą butelkę, plastikowy talerzyk, czy inne odpady gospodarcze. Niestety trzeci świat, jak już Daru wspominał, wiąże się ze złą gospodarką śmieciami, a raczej z brakiem potrzeby ludzi dbania o czystość i porządek. Nie szkodzi, że przy prywatnych pomostach pływają plastikowe butelki, puszki, paczki po papierosach, nie mówiąc o dużej ilości foliowych torebek, nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby to powyciągać i oczyścić akwen. Nie istnieje po prostu pojęcie estetyki takie, do jakiego przywykł człowiek biały, więc nikogo nie kłuje to w oczy. I tak się kumuluje, kumuluje, kumuluje.

Posejdon czy tam Neptun, ukarał nas srogo. Nie chwal dnia przed zachodem słońca, to też się tyczy tego co się stało.
Kiedy kończyłem mapę uznając, że po sześciu dniach dojechaliśmy do Guanaja, do wyspy było jeszcze 20 mil. Przed nami na oleistej wodzie pojawił się ciemny pas podobny do tego jaki był na niebie. Po chwili weszliśmy w strefę słabego wiatru wiejącego w dzioby. Nasza prędkość spadła do 2 węzłów, z pomocą śrubokręta włączyliśmy drugi silnik. Kiedy dałem gazu silnik działał dziwnie cicho, obejrzałem się, z tyłu nie było wyrzucanej zwykle wody, a prędkościomierz ani drgnął. W pierwszej sekundzie pomyślałem, że pękła linka sail-drive'u i przekładnia nie odpowiada na manetkę przy sterze. Proszę Beatkę o pomoc, schodzę do silnika - tam wszystko działa normalnie. Rysuje się powoli czarny scenariusz, dajemy na luz drugi silnik, schodzę w masce pod wodę. TRAGEDIA! Nie mamy śruby!
A TERAZ NIE DO UWIERZENIA!
Dla przypomnienia jest 30 stycznia 2014 roku.
Oto zapis z notatnika Beaty z dnia 30 stycznia 2013 roku:
"Cat Island, Fernandez Bay. Po południu próbujemy się przenieść w głąb zatoki. Cuma od aneksu wkręca się w śrubę silnika. Gubimy śrubę!"
Tym razem zniknięcie śruby nie było wytłumaczalne, musieliśmy zapewne uderzyć w płynące drewno lub zaplątaliśmy się w jakąś płynącą linę, która potem spadła ze śrubą. Przyczyny nie poznamy nigdy.
Było źle. Przy tej prędkości dopłyniemy do Guanaja za 10 godzin, czyli w nocy. Wiatr spod chmur przyśpiesza, ciągle w twarz jednak. Stawiamy żagle i idziemy w hals nie zbliżając się do wyspy przez ponad godzinę. Wiatr jeszcze przyśpiesza, więc po zmianie halsu idziemy już prawie w zakładany punkt i to 6 węzłów. Jest lepiej, choć z porannego uśmiechu zadowolenia pozostało niewiele. Nasza łódka na jednym silniku jest słabo manewrowalna, a przy wietrze, prądzie lub w portach będzie to bardziej niż kłopotliwe.
Dochodzimy do wejścia przez rafę, zrzucamy żagle i wolno opływamy dziwne miasto na palach. Rzucamy kotwicę, która na szczęście łapie od razu. Uff, po sześciu dniach na wodzie stoimy przy lądzie.
Wokół nas inny, dziwny i nieznany nam świat.
INNY ŚWIAT. TO NIE TYTUŁ KSIĄŻKI HERLINGA-GRUDZIŃSKIEGO, TYLKO HONDURAS

Przeczytałem właśnie styczeń aby wnieść poprawki. Jest ich zawsze sporo, ale cóż, pisząc niekiedy na bieżąco nie unika się błędów i niejasnych sformułowań, często jest tego cała masa. Po przeczytaniu składam wszystkim wyrazy współczucia. Prawdziwe i bez żadnych aluzji. W ten miesiąc przeżyliśmy tyle co normalnie żyjący ludzie, co więcej, uważający że wiele się w ich życiu zdarzyło, przeżywają przez cały rok, a może i dłużej. Sam sobie zazdroszczę. Bez obrazy.

Komentarze

Prześlij komentarz