PAŹDZIERNIK - GRUDZIEŃ 2013 POLSKA USA BAHAMAS
27 listopada 2013 - Dziś są moje urodziny i to jak zwykle - w drodze.
Na początek przepraszamy sympatyków za nasze prawie miesięczne milczenie
od czasu przyjazdu na Bubu. Po prostu niewyobrażalny nawał prac, a przy okazji
brak internetu nie pozwalały na zamieszczenie czegokolwiek.
WITAMY
Pobyt w Polsce był głównie ukierunkowany na rodzinę, przyjaciół i czas
z nimi spędzany. Dzięki temu popodróżowaliśmy po kraju niemało, obserwując po
dwóch latach zmiany, jakie zaszły. W polityce po staremu, ten sam gnój i
światełka nie widać, znów też spadł jakiś samolot w Smoleńsku, bo było o tym
żywo. Ogólnie jest biedniej (Sosnowiec), ale też niepotrzebnie i nad miarę
bogato (Warszawa i jej przeszklona Trasa Toruńska czy wszechobecne ekrany na
autostradach).
IMPEL
INSIDE! NAM BEZPIECZEŃSTWO ZAPEWNIA ARMIA, ARMII IMPEL.
Dzięki podróżowaniu i
zwiedzaniu zachodniej części zwanej zabawnie ziemie odzyskane, spojrzeliśmy
trochę inaczej na powojenną zmianę granic. Krótko mówiąc same zyski. Oto kilka
przykładów to potwierdzających:
Góry Stołowe, a
zwłaszcza Szczeliniec to jedyny Park Narodowy na miarę tych amerykańskich,
które znamy. Cudne Karkonosze przeszliśmy granią od Szrenicy po Śnieżkę. Dzięki
Eli i Andrzejowi, którzy uzdrawiali w Szczawnie Zdroju swoje dolegliwości, zwiedziliśmy
miejscowości uzdrowiskowe Kotliny Kłodzkiej i posmakowaliśmy ich świetnych wód.
Piękna Kotlina ciągle jest pustawa i mało zamieszkana. Do tego krajobrazu
dochodzi przedgórze Sudetów upstrzone zamkami, a wszystko to jest tylko wąskim
południowo-zachodni paskiem kraju.
SZCZELINIEC,
CHOJNIK I SZCZAWNO ZDRÓJ
MOCNO
ZAGOSPODAROWANE ACZ PIĘKNE KARKONOSZE
Wspomnieć należy o
wybrzeżu i 300
kilometrach cudnych plaż i starych latarń, na które wdrapywaliśmy
się dzięki odwiedzinom u mojej mamy przebywającej w Ustroniu Morskim - dziś „odzyskane”
wybrzeże to wakacyjna mekka kraju, gdzie Polacy na chwilę odchodzą od
świńskiego żarcia i przerzucają się na ryby, które, choć często nie tam łowione,
stały się specjalnością rozlicznych smażalni i wielką tradycją nadmorskich
pobytów.
NADBAŁTYCKIE
PEJZAŻE
Na północy są też
pojezierza i to nie myślę tylko o Mazurskim. Są tam wielkie zalesione tereny
upstrzone nieznanymi jeziorami, od ziemi lubuskiej aż po Szczecinek. Od Iławy
biegnie kanał Elbląski ze swoimi wózkami będący do dziś cudem techniki. Tak czy
siak, wszędzie gdzie woda to i żeglarze, którym komary nieustająco gryzą tyłki
w czasie załatwiania się w przybrzeżnych laskach i którzy próbują odganiać się
od nich saperkami. Dzięki Tadeuszowi i Monice mogliśmy i my tego zaznać, a ja
błysnąć moją techniczno-żeglarską wiedzą naprawiając niektóre elementy ich
nowego jachtu. Mazurskie jeziora pokazują właśnie bogacenie się rodaków, łódki
są coraz większe i bardziej nowoczesne, coraz też więcej jachtów motorowych
stojących w nowych marinach.
MAZURY, A
TAM POGODA W PASKI
Zyski
wakacyjno-krajobrazowe to jedno, ale i strona miejska też jest pokaźna. Cudny i
coraz piękniejszy Wrocław, odzyskany po ... 700 latach, Szczecin gdzie pierwsze
próby przed przebudową Paryża robił Haussman, Zielona Góra, czy wreszcie Gdańsk
- perełka turystyczna podparta Sopotem z Grand Hotelem i dobrą niemiecką
architekturą.
Straty? Cóż, Litwa i
tak by w końcu uzyskała niepodległość, bo nasza nie była. Część Białorusi?
Głównie bagna i komary, dziś, co najwyżej, mielibyśmy większą Puszczę
Białowieską. Jedynie Lwowa żal z jego przedwojenną wielokulturowością (1/3
Polacy, 1/3 Ukraińcy i 1/3 Żydzi) i reszty żyznych ukraińskich ziem będących
podobną mieszanką narodowościową, często wybuchową.
Można by sobie
wyobrazić wystawę fotograficzną z najpiękniejszymi zdjęciami ziem odzyskanych
pod tytułem „Adolf danke!”.
KARKONOSKIE
POŁONINY
Nie będzie jednak
takiej, i choć polskie cierpienia wojenne czy holokaust są ciągle żywe, podobnie
jak późniejsze lata skomunizowania narodu, to polityczne zyski dla dzisiejszych
i przyszłych generacji Polaków są ewidentne. Pomniejszenie terenu naszego
zachodniego - dziś koleżeńskiego - sąsiada to miła zapłata za jego wielowiekową
agresywność i dwie wojny światowe. Oddalenie od nas wieloletniego i potężnego
słowiańskiego wroga też nam sprzyja, nie mówiąc już o zniknięciu cesarskiego
austro-węgierskiego byłego rozbiorcy.
A propos cysorza,
sporo czasu spędziliśmy też w Galicji, w domu rodzinnym Beaty w Sułoszowie,
leżącej nieopodal urokliwego Ojcowskiego Parku Narodowego oraz u Jaśka i Ewy na
podgórzu karpackim i Krakowie.
Odbyły się też
urodziny Moany - już piąte!
PIĄTE URODZINY
MOANY W LEŹNIE I Z BARTKIEM WŚRÓD SUŁOSZOWSKICH TRUSKAWEK
Nie chcąc wracać na
Bubu, jeszcze w okresie cyklonicznym, postanowiliśmy zostać w Europie do końca
października i, aby zrobić przyjemność babciom Moany, wyskoczyć z nimi w cieplejsze
klimaty. O tym Beatka:
Środa 16
października 2013, powrót z Krety
Oprócz włóczęgi po Polsce, zarówno południowej
jak i nadmorskiej, nasz pobyt w Europie objął też podróż na Kretę. Wyjazd ten
planowaliśmy już od dawna, naszym zamysłem było zabranie naszych mam, żeby w
komfortowych warunkach mogły przez dłuższy czas poprzebywać z Moanką. Moja mama
nie zdecydowała się jednak na podróż nie czując się na siłach. Bardzo
żałowałam, byłam przekonana, że ciepły, śródziemnomorski klimat dobrze wpłynie
na jej reumatyczne dolegliwości i cieszyłam się na te wspólne wakacje, ale cóż,
nie wyszło. Zaczęliśmy więc poszukiwania odpowiedniego hotelu all inclusive dla
nas, mamy Dara i Moanki.
Warto pokrótce opowiedzieć jak te poszukiwania
przebiegały. Nastawieni byliśmy na bardzo komfortowe warunki, tak rzadko
zdarzają nam się takie wypady, że postawiliśmy na jakość. Pierwszym krokiem
było ustalenie w jakim miejscu Krety chcemy się znaleźć. Planowaliśmy (jak to
my zazwyczaj) aktywny wypoczynek, zwiedzanie wyspy, więc uznaliśmy, że środek
północnego wybrzeża będzie najodpowiedniejszym miejscem. Padło na Rethymnon.
Jednak większość hoteli, takich jakie mogłyby nam się podobać zlokalizowanych
jest głównie na zachód od Chanii lub na wschód od Iraklionu. To w tych rewirach
wybór pięciogwiazdkowych luksusów był największy, a ceny najbardziej
przystępne, jednak myśl o godzinach spędzonych w samochodzie na dojazdach
odstraszała nas od tych lokalizacji. Myśleliśmy, żeby wykupić tydzień w jednym
miejscu, a tydzień w drugim, biura podróży jednak takiej oferty nie posiadały,
a kombinacje nie wchodziły w grę.
W
Rethymnonie zaś wybór był bardzo niewielki, w zasadzie był dostępny tylko jeden
hotel, który spełniał nasze kryteria: był bezpośrednio przy plaży, miał program
animacyjny dla dzieci i plac zabaw, cztery baseny, w tym jeden kryty, fitness,
saunę, korty tenisowe, standard ponad pięciogwiazdkowy, a co ważne, ludzie w
przeglądanych przez nas ocenach dawali bardzo wysoką notę zarówno samemu
hotelowi jak i serwowanym w nim posiłkom. W zasadzie czytanie ocen wystawianych
przez ludzi bardzo nam pomogło w wyborze, niejedna oferta wydawała się ciekawa,
wręcz zachwycająca, ale okazywało się, że zdjęcia i pobieżne opisy lekko
zakrzywiają prawdę, na przykład jest cała masa hoteli znajdujących się tuż przy
ruchliwych ulicach (wręcz głównych drogach), przez które trzeba przejść, żeby
dojść do plaży (choć opis mówiący, że plaża znajduje się 50 metrów od hotelu jest
zgodny z prawdą), a leżenie przy basenie, lub na własnym tarasie przy
nieustającym hałasie ruchu ulicznego jest mało przyjemne. Niektóre hotele są
usytuowane wysoko na klifach, skarpach i aby zejść do plaży trzeba pokonać
dziesiątki schodów. Dla nas może nie byłoby to problemem, ale w końcu
jechaliśmy z osobą starszą.
Długie poszukiwania zawiodły nas w efekcie do
wspomnianego wcześniej hotelu - Aquila Rithymna Beach Hotel pod Rethymnon.
Okazało się jednak, że z uwagi na bliski termin wyjazdu (trzy tygodnie) nie
było w tym hotelu już dostępnej opcji dzielonego na dwa pokoju rodzinnego w
interesujących nas datach, czyli od 2 do 16 października. To był następny
problem nie do przeskoczenia, żadnej dogodnej opcji dla konfiguracji 2+1+1/2.
Jednakże, wizja tegoż hotelu tak nas zachwyciła, że postanowiliśmy mimo
wszystko wykupić dwa pokoje z widokiem na morze i zapłacić kwotę za cztery
dorosłe osoby, podczas gdy w wersjach rodzinnych dziecko płaci pół ceny, lub
też mniej.
Związaliśmy się z biurem podróży Grecos, choć
ofertę wykupiliśmy nie bezpośrednio u nich tylko u bardziej sprzyjającemu
klientowi pośrednika, również z Poznania. Transakcja została dokonana szybko i
sprawnie, natychmiastowo dostaliśmy potwierdzenie i odetchnęliśmy z ulgą,
jedziemy!
Z niecierpliwością czekałam na ten wyjazd,
szczególnie, że ostatnie dwa tygodnie w Leźnie były męczące i stresogenne, ale
najbardziej przyświecała mi wizja obiecanych przez Dara wycieczek
krajoznawczo-górskich. Oprócz klimatu, to właśnie ze względu na geologię
wybraliśmy Kretę, a nie na przykład Cypr. Kreta jest wyspą bardzo dużą, o
niesamowitych miejscach, gdzie wybrzeża wypiętrzają się nagle na ponad dwa
tysiące metrów przy samym morzu, posiada też niespotykaną ilość wąwozów, piękne
miasteczka, cudo!
Nadszedł upragniony dzień, w środę 2 października
opuściliśmy wczesnym rankiem zimną i szarą Polskę, aby po dwu i pół godzinach
znaleźć się w ciepłej i pachnącej ziołami Chanii. Podróż przebiegła bez skazy,
pierwsze wrażenie organizacji biura podróży Grecos robiło bardzo pozytywne
wrażenie. Po wylądowaniu szybko znaleźliśmy się w porządnym autokarze mającym
dowieźć wakacjuszy do poszczególnych hoteli. Przyznam szczerze, że nie
zazdrościłam tym, którzy wysiadali przed nami, ich hotele nie reprezentowały
sobą wiele. Dopiero nasz był pierwszym, który robił odpowiednie wrażenie.
Przede wszystkim położony był na ogromnym prywatnym terenie oddzielonym od
drogi.
Po dotarciu na miejsce, żeby nie było za pięknie,
zaczęły się schody. Po bardzo miłym powitaniu sokiem pomarańczowym w recepcji
okazało się, że nie ma wolnych takich pokoi, jakie my opłaciliśmy.
Zaproponowano nam w zamian suitę rodzinną w części bungalowowej hotelu, z
zasuwanymi drzwiami i dwoma łazienkami. Nie mniej jednak nie mieliśmy widoku na
morze tak jak w wybranej przez nas opcji, ani też gwarantowanej intymności
(pokój mamy Dara i Moany był przechodni). Czuliśmy się oszukani i nie
omieszkaliśmy okazać tego w recepcji hotelu. Miły i pomocny Grek obiecał nam,
że do następnego dnia zorganizuje dla nas takie lokum, jakie nam się należy,
czyli dwa pokoje obok siebie, jeden z dużym małżeńskim łożem, a drugi z dwoma
osobnymi łóżkami i z widokiem.
Następnego dnia, w czwartek, miało się odbyć
spotkanie z rezydentem. Punktualnie o 10.00 pojawił się Marcin, opowiedział co
i jak, jakie są wycieczki fakultatywne, przestrzegł przed wynajmowaniem auta
inaczej jak przez jego biuro. Natychmiast po spotkaniu wykupiliśmy dwie
wycieczki, pierwszą już na następny dzień do Knossos i Iraklionu, pogoda nie
była plażowa, zrobiło się chłodno i szaro. Inną wykupioną przez nas wycieczką
była wysepka Gramvousa, gdzie własny dojazd nie wchodził w rachubę.
Zadowoleni z poczynionych planów pognaliśmy do
recepcji wyrównywać nasze pokojowe historie. Okazało się, że owszem są dwa
pokoje odpowiadające takim jakie wykupiliśmy, ale nie bezpośrednio obok siebie.
Na szczęście, ponieważ mankament ten pozwolił nam jeszcze raz na zakręcenie
nosami. Tak naprawdę uznaliśmy, że pokoje są mniejsze i gorzej będzie nam się
mieszkało w masywnym obiekcie hotelowym niż tam, gdzie przez przypadek
trafiliśmy pierwszego dnia. Pomarudziliśmy więc jeszcze w recepcji. Ten sam co
poprzednio miły Grek poszperał i wynalazł dla nas jeszcze jedną opcję:
dwupiętrowy bungalow z dwoma łazienkami, trzema tarasami i z pośrednim widokiem
na morze. Poszliśmy obejrzeć owe pomieszczenie i szczena nam opadła. To był
raj, luksus z dala od części stricte hotelowej, komfort w ciszy i spokoju z
bezpośrednim wyjściem na ogrody. Tym razem byliśmy stuprocentowo zadowoleni.
Walizki dotarły do nas jeszcze przed lunchem, a po południu zaczęliśmy
nareszcie wakacyjnie oddychać kreteńskim powietrzem.
A mogliśmy sobie na to pozwolić, ponieważ
zostaliśmy bez dziecka… i to bynajmniej nie dzięki obecności babci Marylki.
Okazało się, że hotelowy mini klub dla dzieci przerósł nasze oczekiwania. Było
już po sezonie, więc co prawda nie było polsko mówiącej opiekunki, ale było ich
przynajmniej cztery inne, które zapewniały dzieciom opiekę, wymyślały i
prowadziły zabawy, pomagały w posiłkach, jednym słowem lepiej jak w
przedszkolu, a wszystko to bez żadnych dodatkowych opłat. Moana od pierwszej
chwili w klubie nie chciała już z niego wyjść, stał się jej drugim domem, czuła
się tam naprawdę świetnie mimo tego, że nie było innych polskich dzieci
(przynajmniej w pierwszych dniach). Tak więc w godzinach od 10.00 do 13.00 i od
16.00 do 20.00 mogliśmy zapominać o tym, że mamy córkę. Próby zorganizowania
Moanie innego zajęcia niż klub kończyły się płaczem i rozpaczą.
Wolni jak ptaki już pierwszego popołudnia
zrobiliśmy sobie 7-mio kilometrową wycieczkę do miasta Rethymnon plażą. Celem
naszym było pierwsze rozejrzenie się po mieście, znalezienie map terenów
górskich i wynajem samochodu. Natychmiast okazało się, że wykupione przez nas
wycieczki są mocno naciągnięte cenowo, propozycje lokalnych biur podróży były
dużo bardziej przystępne, a i dogodniejsze godzinowo. Zdecydowaliśmy się na
wykupienie wycieczki do wąwozu Samaria w greckim biurze Klados, co
zaplanowaliśmy na poniedziałek 7 października, ale do tego wrócę.
Następnego dnia, w piątek 4 października, o
godzinie 9.00 wyruszyliśmy na wykupioną u rezydenta wycieczkę do Iraklionu i
Knossos. Zaznaczam, że kosztowała tu 32 Euro od głowy, podczas gdy lokalne
biura proponowały za to samo 25 Euro (identycznie było w przypadku Samarii). Widząc
te różnice postanowiliśmy oddać drugą wykupioną przez nas pierwszego dnia
wyprawę na Gravmousę, i tu przyznaję, że Biuro Grecos zachowało się bez zarzutu
oddając nam bez problemu całość wniesionej opłaty. Co do Knossos, to może
trochę przepłaciliśmy, ale warto było ze względu na polskojęzycznego
przewodnika, który odkrył przed nami
kolebkę europejskiej cywilizacji i oprowadził po częściowo odbudowanych ruinach
pałacu króla Minosa. Mówiący po polsku Georgios opowiadał niesamowite historie
o samej konstrukcji pałacu, o olimpiadach, legendę o Minotaurze.
Ja niestety nie zawsze mogłam się wsłuchać, jako
że Moana, mało jeszcze zainteresowana historią, pochłaniała moją uwagę, nie
mniej jednak była to niezmiernie ciekawa wizyta. Iraklion z kolei
„przelecieliśmy” pobieżnie, mieliśmy na to mało czasu z dwóch powodów:
konieczności pójścia na obiad oraz zaplanowaną na koniec wizytę w kreteńskim
akwarium. To pierwsze było wymuszone przez fakt, że nasz cudowny, ponad pięciogwiazdkowy
hotel zaopatrzył nas bardzo miernie w kwestii tak zwanego lunch boxu, czyli
suchego prowiantu. Dostaliśmy po prostu po ogromnej suchej bułce z mini
plasterkiem szynki i sera w środku (co pokrywało 20% powierzchni pieczywa). Nie
było w tym nawet pół plasterka pomidora czy sałaty. Szynkę zjedliśmy z kęsem
bułki, reszta poszła do kosza, a my udaliśmy się do knajpy na same pyszności:
musaka, małże smażone, mini sardynki. Przez to brakło czasu na przechadzkę po
mieście, ale cóż brzuchy są ważne.
Na zwiedzanie akwarium, które może nie było
nieciekawe, ale dla nas morskich wilków zupełnie niepotrzebne, a i w nim też
było bardzo mało czasu. Przewodnik poganiał, strofował, stresował, no ale w
końcu był odpowiedzialny za odpowiedni godzinowy przebieg wycieczki. W drodze
powrotnej do hotelu przysiadłam się do niego, ponieważ wcześniej rozmawialiśmy
o kreteńskich górach, o których rzekomo wiedział wszystko.
Już od początku pobytu szukaliśmy z Darem
jakiegokolwiek źródła informacji co do górskich wycieczek, niestety jak to
najczęściej bywa w kwestii mało turystycznych imprez, mało kto mógł nam pomóc.
Próbowali ci i owi, coś tam pokazywali na mapach, ale bez przekonania i bez
konkretów. Leon, bo tak miał na imię polski przewodnik na wycieczce do
Iraklionu, zszedł ponoć wszystkie szczyty, więc mógł coś doradzić.
Na Krecie są trzy ogromne pasma górskie: na
zachodzie Lefka Ori, czyli Białe Góry z najwyższym szczytem Pachnes 2452 m .n.p.m., po środku wznosi się pasmo Idi oraz
czteroszczytowy Psiloritis z najwyższą górą Timios Stavros 2 456 m .n.p.m., a na
wschodzie najniższe pasmo Thriptis.
Bardzo interesowało nas zdobycie (oczywiście!)
najwyższego szczytu Krety, ale opowiadane trasy były za długie razem z czasem
dojazdu do punktu startowego, a nam zależało na wycieczce jednodniowej.
W niedzielę, dzień przed samaryjską wyprawą,
pogoda była dość słoneczna, widoczność doskonała, pojechaliśmy więc wszyscy
miejskim autobusem do Rethymnonu. Większość sklepików była zamknięta z powodu
week-endu, ale na nasze szczęście otwarta była duża księgarnia, która była
również świetnie zaopatrzona w mapy. Przejrzeliśmy pobieżnie tą, która
dotyczyła regionu Psiloritis i okazało się, że istnieje trasa na szczyt, o
której nikt nam wcześniej nie mówił, tak jakby nikt, nawet ci zainteresowani o
niej nie wiedzieli. Opis oceniał wyprawę na 3 godziny w górę i 2,5 w dół, plus
godzinny dojazd do punktu wyjścia, czyli razem z przerwą na lunch cała wyprawa
nie powinna trwać dłużej jak 8 godzin. Super, o to nam chodziło, kupiliśmy więc
tą cudowną mapę.
Następnie udaliśmy się na zwiedzanie zabytków,
czyli fortu panującego nad miastem, ruin mieszanki religijno-stylowej
panujących po kolei władców wyspy. Imponujące miejsce, a zwłaszcza widoki,
jakie roztaczają się z pozostałości murów obronnych na całe miasto, kawał
morza, a na dodatek całą panoramę gór Lefka Ori. To ostatnie podobało nam się
szczególnie z dwóch powodów: widoczność była tak doskonała, że widać było każdy
szczegół reliefu skalnego mimo sporej odległości, a po drugie następnego dnia
czekała nas wycieczka do samego serca tych gór – do wąwozu Samaria.
W poniedziałek autokar greckiego biura podróży
Klados pojawił się bez skazy o podanej godzinie, czyli strasznie wczesnej 6.15.
Wcześniej zjedliśmy w hotelu śniadanie kontynentalne i odebraliśmy suchy
prowiant, licząc na to, że po przekazaniu recepcji naszego niezadowolenia
sprzed dwóch dni tym razem nie będzie aż taki suchy.
Zanim dojechaliśmy do punktu startowego, czyli na
wyżynę Omalos minęły prawie dwie godziny, zbieraliśmy po drodze pojedyncze
osoby z różnych hoteli. Mieliśmy bardzo miłą przewodniczkę niemieckiego
pochodzenia, pełną poczucia humoru i profesjonalizmu. To ona (jako kolejna już
osoba) zachęciła nas do powtórzenia podróży w to miejsce w celu zdobycia
lokalnego, znanego górskim amatorom, szczytu Gingilos. Odłożyliśmy to jednak na
końcową fazę pobytu na Krecie, uznając to za wycieczkę fakultatywną.
Tego dnia czekało nas zejście ponad 1000 metrów w dół w
obiecane spektakularne zwężenie ścian wąwozu tak, że człowiek ledwo przechodzi.
Byliśmy nastawieni na istne cudo, wiele się nasłuchaliśmy o tym
charakterystycznym miejscu. Troszkę nas odstraszała ilość ludzi, którzy mieli
wędrować razem z nami, a nasz autokar nie był jedynym na parkingu. Straszny
tłum, a my przecież lubimy samotność i ciszę. Poczekaliśmy trochę, żeby się
wyludniło i około 9.30 ruszyliśmy. Jednak z naszym tempem dogoniliśmy kawalkadę
bardzo szybko, droga była wąska, ciężko było wyprzedzać, ale udało się w końcu
i wysunęliśmy się na przód peletonu. Trzeba przyznać, że wśród mijanych grupek
najwięcej było młodych Polaków, cieszyłam się, że rodacy nie tylko siedzą i
gniją na plażach.
Widoków nie było za wiele, szliśmy lasem, więc
drzewa wszystko zasłaniały, tu i ówdzie wyłaniał się najwyższy szczyt Pachnes,
oblany ciepłymi promieniami słońca. Już przed południem byliśmy na samym dole,
teraz czekała nas przeprawa przez wąwóz. Zgłodnieliśmy, zatrzymaliśmy się na
lunch na dużym głazie na środku wąwozu, tak żeby nie być narażonym na
ewentualne spadające kamienie. Pochłonęliśmy sandwicze i desery w trymiga, jako że dokuczało nam towarzystwo
licznych os.
W dalszej drodze mijaliśmy opuszczoną wioskę
Samaria, kamienne domki, kościółki, cmentarze. Spotkaliśmy też endemiczne kózki
Kri-Kri. Wszędzie na trasie były punkty poboru pitnej wody, podwodny strumień
bije tam przez cały rok.
Słynne zwężenie było prawie na końcu wycieczki, 3 km przed finiszem,
musieliśmy przejść wcześniej 13
km , żeby do niego dotrzeć. Było niesamowite, patrząc w
górę dostawało się zawrotu głowy tak wysokie były klify, człowiek przy tych
ścianach wyglądał jak mrówka.
O 14.00 dotarliśmy do celu, czyli do miasteczka
Agia Roumeli, które z cywilizacją połączone jest tylko tą trasą przez wąwóz oraz
promami. Z tego powodu teoretycznie nie można się samemu na własną rękę wybrać
do Samarii, trzeba by wracać te 16
km z powrotem pod górę, żeby dotrzeć do swojego
samochodu czekającego na parkingu Omalos, a tu czekają już promy, które mają
odpłynąć o 17.00. Gdybyśmy znali wcześniej to miejsce, albo żeby ktoś to już
wcześniej opisał w Internecie z własnego doświadczenia, to wiedzielibyśmy, że z
Agia Roumeli idzie dalej trasa piesza wzdłuż wybrzeża, nota bene ponoć
niezwykle piękna i wiedzie do oddalonego o 7 km miasteczka Loutro, więc de facto można
było zostawić samochód w Loutro, przejść piechotą do Agia Roumeli, a stamtąd
już tylko 3 km
do słynnego wąwozowego przewężenia, a inne części wąwozu niekoniecznie są warte
przejścia. To rada dla tych, którzy wolą indywidualne wyprawy, a nie tłum i
zależność od organizatora. Oczywiście kondycja wymagana, bo to też w tą i z
powrotem daje 20 km
do przejścia.
Z racji wczesnego dotarcia do końca pozostało 3
godziny do odpłynięcia promu. Popływaliśmy więc w krystalicznej wodzie przy
czarnej, żwirkowej plaży, napiliśmy się piwa w tawernie, ale mi, jak to bywa, i
tak było mało. Nad miasteczkiem, na 200 metrowym pagórku królowały ruiny
starego weneckiego zamku, do których ewidentnie
biegła ścieżka (za kościółkiem w lewo). Pognaliśmy tam, rzecz jasna i
nie żałowaliśmy. Widok na miasto i nadmorskie okolice był wyborny, a drugiej
strony znów majestatyczny Pachnes, tym razem od południowej strony.
Nacieszyliśmy się tym widokiem (i sobą), ale droga w dół już dała popalić.
Zakwasy murowane.
Odpoczęliśmy na promie, który dowiózł nas do Hora
Sfakion, gdzie czekały autokary. W hotelu byliśmy o 21.00, akurat na kolację.
Następny dzień był dniem odpoczynku, plaża,
pluskanie. Dara bolały bardzo mięśnie, ale i tak zdecydowaliśmy się na partyjkę
gry w tenisa.
Zaczęliśmy poważnie rozmyślać o wypożyczeniu
samochodu, mieliśmy jeszcze wiele do zwiedzenia, a za żadne skarby nie
chcieliśmy już korzystać z wycieczek zorganizowanych. Nasz rezydent odradzał
nam współpracę z lokalnymi wypożyczalniami twierdząc, że mogą być nierzetelne,
zachęcał do hotelowego rent-a-car za min 50 euro dziennie, ale my poszukaliśmy
i znaleźliśmy wypożyczalnię (Minoan – dla zainteresowanych), która zrobiła nam
posezonową promocję i dostaliśmy Citroena C3 na tydzień za 135 Euro, wszystko
wliczone. Podobało mi się jak zaczęłam robić oględziny karoserii, żeby
zaznaczyć na kontrakcie ewentualne zarysowania – pracownica roześmiała się i
powiedziała, że możemy wszystko mu zrobić, bo ubezpieczenie pokrywa wszelkie
uszkodzenia. Toż to dopiero ulga! Szczególnie, że widzieliśmy jak Kreteńczycy
jeżdżą!
Wszystko zorganizowane, mieliśmy czas, żeby się
zastanowić nad planowanym zdobyciem szczytu szczytów – Psiloritis. Wyglądało na
to, że nazajutrz miała być wyśniona pogoda, totalnie bezchmurnie, stuprocentowa
widoczność i wbrew bolącym mięśniom postanowiliśmy to wykorzystać.
Spokojnym rytmem zjedliśmy śniadanie i nie
spiesząc się szczególnie wyruszyliśmy przed 10.00 białą cytrynką do podnóży
góry. Znaleźliśmy bez problemu drogę, gdyż już od miasteczka Livadia wszędzie
widniały drewniane tabliczki – drogowskazy do schroniska, o którym tylko my
wiedzieliśmy dzięki zakupionej mapie. W trasę wyruszyliśmy po 11.00 świetnie
przygotowanym szlakiem. Pierwsza ¼ drogi była nawet wybrukowana, aż nie do
wiary, że Unia Europejska finansuje przygotowanie takiego szlaku, a nikt o tym
nie wie. Dowodem na brak informacji byli mijani po drodze, już po połączeniu
się z innym dużo dłuższym szlakiem, eksploratorzy szczytów, głównie Niemcy.
Żaden z nich nie miał o odkrytej przez nas drodze pojęcia i wkurzeni byli, że
musieli najpierw ciągnąć się samochodem dwa razy dalej niż my, a potem iść pod
górę też dwa razy dłużej. Znane trasy zaczynały się albo z Anogii, albo z Fourfouras
i z trudem mogły być pokonane w jeden dzień. A ta nasza trasa była idealna, nie
za długa (w sumie szliśmy 2,5 godziny pod górę i 2 w dół), bardzo ciekawa, dość
stroma, ale nie było to niedogodne. Mijaliśmy stada kóz hodowlanych i dzikich,
zachwycaliśmy się geologią i widokami.
Na szczycie stała malutka świątynia, tam
odpoczęliśmy i skorzystaliśmy z samotności przez ponad godzinę. Staliśmy na
najwyższym punkcie Krety: 2454
m n.p.m., mieliśmy widok 360", a widoczność była
tak dobra, że nawet nasz hotel był rozpoznawalny z góry. Cudo.
Tak powolutku ziszczały się moje wyśnione kreteńskie
wypady, bardzo byłam zadowolona, że jak zwykle wychodzi mi wszystko, co sobie
zaplanowałam. Z miejskich atrakcji została nam jeszcze tylko Chania, była
stolica Krety, słynąca z pięknej starówki i malowniczego starego portu. Ku
niezadowoleniu Moany pojechaliśmy zwiedzić to miasto w piątek po południu,
także małej przepadła przez to popołudniowa zabawa w klubie Kri-Kri, jedynym
pocieszeniem było dla niej karmienie kóz Kri-Kri zamkniętych w lokalnym parku
przyrody.
Miasto zeszliśmy wzdłuż i wszerz, faktycznie było
ujmujące z rojem małych tawern, sklepików z pamiątkami, byłymi minaretami i
latarnią morską w starym porcie. Zewsząd
dominował widok na pasmo Lefka Ori, gdzie już zaliczyliśmy wąwóz, ale jeszcze
marzyłam o pójściu na Gingilos.
Tak się ustaliło, że co drugi dzień zostawaliśmy
w hotelu i korzystaliśmy z wszystkich jego uroków: plaży, basenów, sauny, a
przede wszystkim kortów. Gdyby tak miało być codziennie pewnie by mi się to
znudziło, ale taki przekładaniec bardzo mi odpowiadał. Jedno jest pewne, trzeba
było mieć gdzie i jak spalać kalorie, posiłki były tak obfite i syte, że
brzuchy pękały i to 3 razy dziennie! Dzięki naszej aktywności jednak nie
przytyliśmy nawet 100 gram .
Jedynie Moanka, która do tej pory trzymana możliwie daleko od słodyczy, tu była
poza naszą kontrolą, a miała wolny dostęp do smakołyków i korzystała z tego
oczywiście „na maksa”. Na szczęście wieczorne dziecięce dyskoteki też ją jednak
fizycznie wykańczały.
Tym razem jednak już następnego dnia pognaliśmy
zwiedzić południową część wyspy. Mieliśmy wcześniej w planach objechać całe
zachodnie wybrzeże, ale wizja całego dnia w samochodzie nas zniechęciła,
wybraliśmy więc azymut na Preveli. Miejsce bajeczne, plaża tysiąca palm, do
której schodzi się z usytuowanego o 100 metrów wyżej parkingu, tak więc już od
początku widoki z góry są super. Zrobiliśmy przepiękną wycieczkę w górę
kanionu, aż do miejsca, gdzie nie mogliśmy już iść dalej, chyba, że płynąc
wpław. Zjedliśmy lunch w knajpce przy plaży. W okolicy jest też pięknie
położony monastyr, w którym chronili się Brytyjscy żołnierze w czasie II Wojny
Światowej.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o polecany przez
przewodniki wąwóz Świętego Antoniego. Już zbliżał się zmierzch, mieliśmy
ostatnie 2 godziny dnia, udało się jednak pokonać całą trasę w tą i z powrotem,
co prawda trochę biegiem. Nie dało się jednak za bardzo rozpędzić, bo wycieczka
była usłana przeróżnymi przeszkodami. Przechodziło się, przez ogromne głazy,
drabinki, szczeliny. Żałowaliśmy, że nie ma z nami Moanki, takie wycieczki to
ona lubi. Odwiedziliśmy też grotę Świętego Antoniego, gdzie na dowód cudownych
uleczeń leżały porzucona kule inwalidzkie. Istne Lourdes!
Była to jedna z ładniejszych eskapad, dla
zainteresowanych zaznaczam, że wycieczka zaczyna się z miasteczka Patsos (na
południe od Rethymnonu).
Niestety jeszcze tego samego wieczora pojawiła
się nieprzyjemna sprawa, Marylka zachorowała, złapała ją wielka gorączka i
niemoc, pociła się i musiała zostać w łóżku. Nosiliśmy jej kolacje i śniadania,
naprawdę zaniemogła. Leczyła się jak umiała, odpoczywała, skutecznie, bo już w
poniedziałek rano poczuła się na tyle dobrze, żeby zagwarantować ewentualnie
opiekę nad Moanką (poza godzinami klubu dziecięcego), podczas gdy my
powróciliśmy na wyżynę Omalos i pognaliśmy na Gingilos, na który szlak zaczyna
się w tym samym miejscu, co zejście do Samarii. Ojojoj, ta trasa nie była
łatwa. Urwiska nad sypkim żwirkiem, misterne przejścia, widziałam jak Darowi,
który ma lęk przestrzeni rzednie mina. Bałam się, że będzie chciał zrezygnować,
ale dzielnie pokonywał trudne odcinki. Te góry były zupełnie inne niż w okolicy
potrójnego Psiloritis. Tu bardziej ostre, zerodowane, skaliste, nieprzychylne
człowiekowi. Jak patrzyliśmy w kierunku, w którym zmierzaliśmy nie widzieliśmy
możliwości przejścia dla człowieka. A jednak.
Po pokonaniu najbardziej stromego odcinka tysiąca
zygzaków znaleźliśmy się na przełęczy, gdzie zjedliśmy lunch. Dalej czekała nas
już tylko wspinaczka po skałach. Daru
troszkę pochopnie źle ocenił, poziom niebezpieczeństwa, wydawało mu się,
że będzie się szło granią nad przepaścią, zrezygnował więc z dalszej trasy i
choć on nie chciał, to pognałam sama. Być tak blisko celu i nie dojść! Według
opisu została godzina do wejścia na sam szczyt, więc chciałam pójść tylko
trochę z nadzieją, że odsłonią się nowe widoki, ale trasa okazała się w wyższej
partii całkiem przystępna, więc niechcący bardzo szybko, bo tylko w 20 minut,
doszłam do końca. To znaczy na szczyt, bo można było jeszcze iść dalej do
starego drąga widocznego z dołu góry, tam pewnie byłyby najpiękniejsze widoki,
ale ja już chciałam wracać do Dara, bo wiedziałam, że się niepokoi. Faktycznie
siedział wkurzony na mnie, że samotną wyprawą narażam się na niebezpieczeństwo
i pewnie trochę na swoją decyzję przerwania wycieczki, ale na szczęście nie ma
takiego pędu jak ja, że trzeba koniecznie zaliczyć szczyt, bo inaczej się nie
liczy…
Zejście było dużo łatwiejsze niż się wydawało, że
będzie. Czułam się spełniona i szczęśliwa.
Ostatni dzień spędziliśmy w hotelu na opisanych
wcześniej przyjemnościach, porobiliśmy ostatnie zakupy upominkowe, musiałam
znaleźć coś fajnego dla mojej mamy, której mimo planów z nami nie było, a która
w międzyczasie miała urodziny.
Pobyt się kończył, został ciekawie i aktywnie
spędzony, pogoda była wyśniona, oprócz pierwszych 3 dni codziennie świeciło
słońce, a morze było spokojne jak jezioro. Pod żadnym względem nie mogło być
lepiej.
Czwartkowy powrót do Polski odbył się sprawnie i
bez zarzutu. Organizacja biura podróży Grecos jest godna polecenia.
Katowickie lotnisko przywitało nas szarugą i
deszczem. Welcome back to Poland!
Na szczęście dalsze dni października były
słoneczne i niespotykanie ciepłe jak na tę porę w Polsce. Miałam jeszcze dwa
tygodnia, aby przed powrotem na Bubu nacieszyć się do woli rodzinką.
Podróż z Polski do Miami była szybka i miła, częściowo dwupiętrowym Airbusem,
największym aktualnie samolotem. Po odebraniu samochodu ruszyliśmy do Fort
Lauderdale, robiąc po drodze pierwsze zakupy. Potem zaczęło się piekło.
Przysłowia mądrością narodów
są. Jedno takie mówi, że nawet największemu wrogowi nie życzyłbym...
Wprawdzie wrogów nie
posiadam, ale tym, którzy nie zachowali się wobec mnie odpowiednio, wbrew
przysłowiu życzę złośliwie, aby stali się kiedyś właścicielami jachtu
morskiego.
To co zastaliśmy było
obrazem nędzy i rozpaczy. Oczywiście, nie mówimy o stanie zewnętrznym Bubu,
nawet samochód niemyty przez pół roku nie wgląda najlepiej, ale nienormalny
przechył poprzez zbytnie zanurzenie lewego kadłuba był zapowiedzią wewnętrznego
kataklizmu. Tak też było. Po otwarciu drzwi okazało się, że na leżących na
podłodze przy drzwiach ręcznikach rosną grzyby, a w lewym kadłubie podłogi prawie
pływają. Katastrofa. Do całości obrazu doszły sufity czarne od pleśni i jej wszechobecny
smród. Co więcej, był wieczór i trzeba było myśleć o kolacji, a zwłaszcza nocy
w tej ruinie.
Pomyśleć, że
wydaliśmy 100 dolarów na wiaderka higroskopijne, aby zastać łódkę w stanie
nienagannym, tak jak rok wcześniej udało się to na Dominikanie.
Nie tonęliśmy jednak,
powód tragedii był jak najbardziej prozaiczny - plastikowa folia przykrywająca zewnętrzny
stół rozpadła się pod wpływem promieni słonecznych, czyli UV, a jej kawałki
zapchały odpływy w zabezpieczającym drzwi wgłębieniu odpływowym. Deszczówka powoli
wypełniała zaniżenie, aby po jego napełnieniu wlewać się przez drzwi do środka.
A że była pora deszczowa ....
Byliśmy zmęczeni
podróżą, po pobudce na samolot o 4 rano była dla nas już 2 w nocy czasu
polskiego. Wzięliśmy się jednak natychmiast do roboty. Pompa zęzowa z rurą na
dnie kila po uprzedniej odmowie (załamka) w końcu ruszyła i zaczęła wylewać
wodę z łódki, Beata wietrzyła smród stęchlizny przeglądając łóżka i możliwości w
nich snu - na pierwszy rzut oka było widać, że pokój Moany nie nadawał się do
spania. Ja w tym czasie zrywałem resztki folii ze stołu by przygotować jedyne
miejsce godne kolacji.
Bubu powoli wracała
do poziomu, na śmierdzące pleśnią materace ze szczelnych worków foliowych
wyległy czyste i pachnące prześcieradła, a na równie śmierdzące i wilgotne
poduszki czyste powłoczki - jutro po praniu poduszek i obwolut materacy będzie
lepiej.
Moana zasnęła
kamieniem w pokoju zabaw czyli gościnnym, my też padliśmy zaraz po kolacji.
Wszystko jest chemią, tak mawiał były teść chemik - Rysiu. Zakupiony
profesjonalny środek zabijający pleśń okazał się cudotwórczy. Po spryskaniu
czarnego sufitu po chwili wystarczyło go
spłukać aby wrócił do swojej bieli. Środek działał równie dobrze na żelkocie
jak i białej dermie na sufitach w łazienkach i sypialni Moany. Wolnym krokiem, dzięki
tyraniu, dzień po dniu łódka wracała do normy i tylko wyskoki do japońskiego
czy chińskiego bufetu „all you can eat” dawały nam chwile wytchnienia. Wracając
z lunchów robiliśmy zakupy napełniając z wolna Bubu winem i piwem czyli
robiliśmy powoli zapasy (zatrzymaliśmy się na 200 litrach wina i 25
zgrzewkach po 24 piwa).
WSZYSTKO
TO CHEMIA
Dzień był podobny
jeden do drugiego, ja naprawiałem co popadło, mając wrażenie, że codzienny związek
łódki z kartą kredytową jest zbyt bliski.
Mocno nadwyrężyła
nasze finanse wymiana prawie wszystkich okienek pokładowych, stare uszczelki w
nich ciekły, a wymiana ich się nie udała. Czyli 2 tys. dolarów przeniosły się z
banku na deck.
OKIENKA
DO WYMIANY
Na sam koniec działań
zostawiłem silniki i odsalarkę. W końcu i za nie się wziąłem i po wymianie w
każdym z nich trzech filtrów, oleju i sprawdzeniu pasków z wielką radością
okazało się, że są sprawne.
Jakież było nasze
zdziwienie kiedy to któregoś dnia pod wieczór, po powrocie z lunchu i zakupów, zastaliśmy
jeden z silników pracujący. Zagadka - sam się włączył? Wyłączyłem i tyle.
Następnego dnia silnik
nie reagował już na próbę włączenia. Rozrusznik i starter nie reagowały na
podane im napięcia. A były nowe! Cóż, pod wpływem wilgoci jakoś stycznik zwarł
się w starterze, włączył silnik rozrusznika, a ten włączył diesla i działał
przez kilka godzin w zwarciu z nim, co go w końcu zatarło. Znów nowy wydatek!
Mimo prób, gwarancja nie zadziałała, minęło juz ponad sześć miesięcy. Jedynie
dealer Yanmara dał nam 50% upustu na starterze
.
Kiedy już rozpoznano
problemy rozrusznika okazało się też, że metalowy trójnik na rurkach paliwowych
tego silnika jest tak przeżarty, że kapie z niego paliwo i to ono jest
odpowiedzialne za rdzę. Silnik prawy był jak nowy, za to lewy - z tyłu - cały
zardzewiały. Nie dało się znaleźć powodu tej rdzy, jako że logika nakazywała
szukać problemu w czasie pracy silnika. Ale wtedy pracuje pompa i zasysa
paliwo, więc nie kapie. Trójnik, przy próbie sprawdzenia jego stanu rozsypał mi
się w rękach. Znów trzeba było jechać do sklepu kupić nowy i babrać się.
Z odsalarką było
inaczej. Jeszcze z Polski zapytałem włoskiego producenta o nowe membrany. Cena
jaką przysłał była jak z księżyca, więc odłożyłem sprawę na pobyt w USA. Rzeczywiście,
w Fort Lauderdale membrany były o ponad połowę tańsze i kosztowały 300 dolarów
za sztukę (w odsalarce są dwie). Ja znalazłem jeszcze tańsze, u producenta w
Kalifornii zapłaciłem tyle za dwie sztuki i po czterech dniach membrany
przywiózł kurier. Wszystko założyłem, ale po próbie okazało się, że gdzieś zapewne
podwinęła się uszczelka o-ring i odsalarka nie działa i podaje słoną wodę „słodką”
rurką, Znów ją trzeba będzie rozebrać, ale to w wolnej chwili w drodze.
Moana dzielnie
towarzyszyła nam w pracach, trochę sprzątając, dokręcając lub odkręcając jakieś
śrubki.
MOANA
WYMIENIA PŁYWAK W ZBIORNIKU PALIWA DO ANEKSU
Dzięki Judy i Sunny,
z którymi mała spędzała dużo czasu, my mogliśmy spokojnie pracować. Moana
dzielnie też sama zajmowała się sobą, prócz oglądania filmów malowała, a
później sprzedawała obrazy w galerii.
ATRAKCJE
Z SUNNY. MOANA MALARKA I JEJ GALERIA
Kiedy 23 października
pojechałem wieczorem na lotnisko po Ewę i Janusza łódka wyglądała jak nowa i
była przygotowana na przyjęcie gości i rejs na Bahamy - wstępnie pogoda
wskazywała na 27 listopada jako dzień przeprawy przez Golfstrom.
Na lotnisku było
śmiesznie. Zupełnie zapomniałem, że to nie Europa i sama godzina przylotu nie
wystarczy aby znaleźć przylatujących. Małe lotnisko w Fort Lauderdale ma cztery
terminale, każdy jak Okęcie i nigdzie nie ma zbiorczej tablicy przylotów, jako
że wszystko ułożone jest według linii lotniczych umiejscowionych w terminalach.
Ja nazwy przewoźnika lotu wewnętrznego z Newark do FL nie pamiętałem. Po
zrobieniu kilometrów biegiem i odwiedzeniu wszystkich tablic przylotów żadna
godzina nie pasowała do tej, którą pamiętałem, a lotów z Nowego Yorku do FL
było kilka. Zgłupiałem - na szczęście są telefony, ale przyjemnie jest jednak
jak ktoś swój czeka w nowym miejscu z powitaniem.
Dopadłem wreszcie
kogoś z komputerem, ten uprzejmie użyczył mi dostępu do mojego maila i zawartej
w nim wiadomości z planem przelotu Jaśków. Jakież było moje zdziwienie, kiedy
zobaczyłem, że wszystkie loty są pod numerami Lufthansy czyli LH coś tam. Niby
dobrze, tyle że Lufa do Fort Lauderdale nie lata!
No i sterczałem w
nerwach na lotnisku długo już po godzinie przylotu czekając na telefon, jako że
moje próby telefonowania do nich trafiały na skrzynkę, co wskazywało, że lecą.
W końcu dwie godziny
po czasie leciał znów samolot z EWR linii United. Sterczałem przy wyjściu w
terminalu 2 i w końcu się pojawili. Idiotyczny plan lotu Lufthansy, zmieniona
godzina wylotu plus ponad godzinne opóźnienie spowodowały cały ten galimatias i
nerwy, które opadły i nastała wyłącznie radość z ich przyjazdu.
Pierwszy wieczór na
Bubu i poranna radość Moany, potem wspólne lunche w „all you can eat”,
amerykańskie zakupy i napełnianie Bubu prowiantem, wyskok do Miami Beach aby
pokazać gościom amerykańskie Art Nouveau - tak dotarliśmy do 26 listopada, kiedy
to po zjedzeniu lunchu odpaliliśmy silniki i Bubu oderwała się po raz pierwszy
od siedmiu miesięcy od nabrzeża.
MOANA POWIEDZIAŁA:
EWA: bawisz się często z Sunny i Judy?
MOANA: Tak, ale trudno się z nimi porozumieć bo oni mówią po
stanowemu zjednoczonemu.
KOLORY
MIAMI BEACH
Mijaliśmy podnoszone
dla nas mosty centrum miasta, wille z basenami, wielkie jachty szorowane przez
liczne załogi. Pierwszym celem była stacja paliw, później Lake Sylvia, skąd następnego
dnia wcześnie rano mieliśmy wystartować w przeprawę.
Na stacji paliw po
raz pierwszy się załamałem. Przybiliśmy profesjonalnie, szybko zaczęliśmy
nalewać ropę, kiedy to przypomniałem sobie, że przy wymianie zepsutego czujnika
poziomu paliwa jedna z nakrętek zatopiona w plastikowym zbiorniku zaczęła się
obracać przy wkręcaniu śruby i być może nie dociska uszczelki wokół czujnika.
Beatka na moją prośbę otworzyła podłogę w sypialni Jaśków, ale krzyknęła, że
sucho. Sucho było bo paliwo nie dotykało jeszcze uszczelki i kiedy dotknęło
było już za późno - litry ropy zaczęły się wylewać na zbiornik, pod niego, aby
w końcu trafić na dno kila. Masakra. Trzeba będzie spuścić ropę do kanistra
(jeszcze pustego na szczęście) i coś zaradzić. Przy ruchu łódki na fali będzie
się przecież dalej wylewało. O trudnym sprzątaniu i smrodzie ropy nie wspomnę.
Tego jednak było mało.
Po napełnieniu paliwa, silnik ze starym rozrusznikiem nie chciał odpalić,
odtworzyłem więc jego klapę aby zejść i zetknąć styki śrubokrętem i zdębiałem -
całe wnętrze komory silnikowej było czarne od oleju, ten też zalegał w dużej
ilości w najniższym jej punkcie. Co się dzieje? Zatarliśmy już silnik? Czemu
nie zadziałał sygnał bezpieczeństwa? Zrozpaczony wlazłem w czarną maź, dolałem
oleju do poziomu górnego i włączyliśmy silnik aby zobaczyć skąd cieknie. Cała
nasza podróż stanęła pod znakiem zapytania.
Na szczęście, jeśli
można w ogóle o takim mówić, w stalowej rurce, w której olej krąży pod
ciśnieniem, rdza zrobiła tak małą dziurkę, że nie widać było poziomego pasemka
tryskającego oleju. Dopiero kiedy podłożyłem rękę poczułem ciepło i znalazłem
miejsce wycieku. Szczęściem było też to, że resztki oleju smarowały jeszcze
silnik i wszystko inne działało.
Dolaliśmy oleju do
pełna i opuściliśmy stację paliw, aby po 20 minutach, już na kotwicy na
jeziorku Sylvia, zastanowić się co robić dalej. Rozwiązaniem było położenie na
rurkę dwuskładnikowej epoksydowej plasteliny, po uprzednim odtłuszczeniu i
odrdzewieniu rurki. Posiadałem takową kupioną w marcu.
Według planu mieliśmy
wszyscy udać się aneksem na zakupy, ale zadecydowałem inaczej. Ja zostaję i
grzebię, reszta towarzystwa gna zrobić pranie i ostateczne zakupy.
Załoga pojechała
aneksem do znanej nam knajpki, gdzie zostawia się aneks - zostałem sam. Na
początek wykręciłem czujnik i odciągnąłem 20 litrów ropy do
kanistra. Poziom obniżył się na tyle, że pozwolił mi swobodnie działać,
wyczyścić z ropy dostępną zewnętrzna część zbiornika, a zwłaszcza okolice
dziury za pomącą odtłuszczacza i acetonu. Następnie położyłem specjalną czarną uszczelkę
typu silikon pod kołnierz czujnika, potem też i na niego. Skręciłem wszystko do
kupy i pozostało tylko oczekiwać na wyschnięcie do dnia następnego, kiedy to na
fali miało się okazać czy wszystko jest szczelne.
Kiedy schodziłem do tłustej
czarnej komory silnika było już ciemno. W świetle latarki czyściłem rurkę
odtłuszczaczem, potem drucianą szczoteczką, w końcu, przed wklejeniem, acetonem,
i poszedłem po epoksydową plastelinę. O zgrozo! Plastelina była twarda choć
oryginalnie zamknięta. Po wielokrotnych próbach udało mi się dodzwonić do Jaśka
z prośbą o kupienie gdzieś nowej.
Niedługo później z
mroku wyłonił się aneks, bez uszczelniającej plasteliny. O tej godzinie sklepy
posiadające takową były zamknięte.
Usiedliśmy aby
zastanowić się co dalej. Zadzwoniłem do Sunnyego z nadzieją, że może taką ma i
nam podrzuci. On jednak pamiętając moje wyczyny z odsalarką i stosowanie kleju
epoksydowego do wklejenia zużytego gwintu powiedział, że ten klej świetnie się nada,
ale uzbrojony bandażem. Tak też uczyniliśmy. Posmarowaliśmy rurkę klejem,
nałożyliśmy bandaż, na niego znów klej, potem znów bandaż i klej na koniec.
Jasiek na dodatek wszystko obwiązał dratwą. Teraz trzeba było czekać do rana
aby sprawdzić szczelność obwodu.
Czyniliśmy to z
początku pijąc wino i zajadając pyszne amerykańskie T-bone steki i to z humorem
mniej wisielczym niż ten, jaki mieliśmy przez całe popołudnie.
Dzisiejsza urodzinowa
pobudka o świcie była głównie zapytaniem o możliwość wypłynięcia. Opóźnienie
spowodowałoby wielodniowe oczekiwanie na następne okienko pogodowe. Po
oczyszczeniu okolicy klejenia do sucha włączyliśmy silnik (oczywiście za pomocą
śrubokręta). Było sucho, po chwili zwiększyliśmy obroty do 2 tysięcy i
zostawiliśmy, aby silnik nabrał temperatury. Po 10 minutach było dalej
suchutko. OK, kotwica w górę - ruszamy! Sprzątać będziemy później.
Na otwarcie
największego i pięknego mostu na 17 street czekaliśmy tylko 10 minut, aby po
jego przekroczeniu jeszcze w basenie portowym postawić żagle i ruszyć kanałem w
morze.
Patrząc na
zmarnowanych Jaśka i Ewę, którzy z wiadrem między kolanami cierpieli katusze po
zażyciu świetnego Aviomarinu trudno mi było podjąć smutną dla nich decyzję.
Wszelaka analiza map i prognoz pogodowych nakazywała płynąć dalej nocą, a nie,
jak planowaliśmy, spędzić spokojną noc i odpocząć na kotwicy za wyspą Bimini.
Choroba morska to okropna przypadłość, wszystko wtedy traci na wartości i
jedynym marzeniem jest to, aby bujanie się wreszcie skończyło. Relatywizuje to
wszystkie życiowe problemy.
Widząc ich cierpienie
i totalnie wisielczy humor naprawdę przykro było powiedzieć im, że to się
jednak nie skończy i nie dość, że będzie trwało cały dzień, to jeszcze całą
noc. Jedyną nadzieją było to, że po przejściu kanału, już na wypłyceniu Great
Bahama Bank, fala zupełnie opadnie i będzie można komfortowo płynąć całą noc. Analizy
okazały się słuszne i samo przejście przez Golfstrom odbyło się dla nas bez
problemów, choć to miejsce słynące z niespodzianek.
Wiadomo już było, że
imprezę z okazji urodzin i szampana Novack przywiezionego przez Jaśków trzeba
odłożyć na później.
28 listopada 2013
Płyniemy na żaglach
jak po maśle - jest trzecia w nocy.
Wieczorem w
przypływie weny twórczej przymusiłem „pustych” gości do połknięcia naszego francuskiego środka na chorobę
morską, przeterminowanego wprawdzie o kilka lat, bo wyjętego ze starej tratwy
ratunkowej. Na dodatek wpadłem na pomysł, aby środek rozpuścić w niewielkiej
ilości wody, aby wątroba zdążyła pobrać go choć trochę zanim zostanie oddany
rybom. Tak też się stało - Ewa zeszła po raz pierwszy od 10 godzin pod pokład i
po chwili zasnęła. Jasiek wprawdzie zwrócił wkładkę, ale jego wątroba pokazała,
że potrafi działać szybko i też po chwili dołączył do Ewy. Śpią do teraz.
My z Beatką
zrobiliśmy sobie mini kolację urodzinową w postaci złowionego małego tuńczyka
jako sashimi, napiliśmy się trochę wina i ja poszedłem spać, aby zmienić Beatkę
o pierwszej.
Przed świtem zaczęło
nami miotać, fala wyraźnie wzrosła, wiatr zaczął ostrzyć, oznaczało to, że
nasze przewidywania i podjęte decyzje dotyczące płynięcia nocą znów były
słuszne. Byliśmy już w Northwest Channel.
Beatka przeniosła się
spać do góry, nie mogła znieść walenia fal o burtę, nasi goście spali jednak
dalej. O świcie włączyliśmy silniki (lewy odpalił od pierwszego dotknięcia
guzika) i ruszyliśmy pod falę i wiatr w kanał między wyspami.
Drogę czterech mil
przebyliśmy w dwie godziny, a po trzeciej płynąc już gładko chronieni wyspą,
rzuciliśmy kotwicę. Uff, nareszcie gładko.
SMUTEK
ZAWITAŁ, ALE ZIEMIA, JUŻ ZIEMIA NA HORYZONCIE!
Zapach porannej kawy
obudził wszystkich, Pannettone z nią smakowało nawet nadwyrężonym żołądkom
naszych gości.
Wokół nas była
pustka, a przed nami piękna długa plaża i to na niej zrobiliśmy spóźnione o
jeden dzień urodzinowe świętowanie. Tort czekoladowy, świeczki, szampan oraz
wyśmienite humory połączone ze spacerem, zbieraniem muszli - to był pierwszy
kontakt naszych gości z Bahamami.
JESZCZE
TYLKO 46 LAT
2 grudnia 2013
Minęły trzy dni -
takie o jakich marzy cywilizacyjny, a kochający naturę, człowiek. Nie mamy
telefonów, internetu, człowieka dookoła siebie. Z pogodą nie jest wprawdzie
najlepiej, słońce przeplata się z deszczem, ale jest bardzo ciepło, a i woda
morska ma 26 stopni.
KATUJEMY SIĘ
I ORZECH KOKOSOWY - ZDOBYCZ MOANY
Dwa dni temu pojawili
się bardzo mili miejscowi poławiacze wszystkiego, przypłynęli pogadać, a nie
sprzedawać jak to zwykle bywa w krajach trzeciego świata. Dali sześć langust,
koncze, dostali po zimnym piwie. Miło dla żołądka, bo dla ciała wystarczyła
plaża i wielokrotne kąpiele. Dla tego wszystkiego kochamy Bahamy.
PIERWSZE
KONTAKTY Z BAHAMAMI
Wczoraj, po
przeniesieniu się w nowe miejsce, byliśmy na innych ślicznych plażach, a
później w knajpce. Okazało się jednak, że na tym odludziu knajpka działa tylko
na zamówienie przez radio, na dodatek jest niedziela w południe. Beatka, widząc
ryby w czyszczeniu, użyła swojego szarmu i wymusiła na miłym miejscowym
właścicielu przygotowanie dla nas rybnego lunchu. Oglądaliśmy pływające rekiny
cytrynowe (lemon shark) zwabione resztkami ryb, potem zasiedliśmy przy piwie z
widokiem na półsuche przy odpływie okoliczne laguny.
Po godzinie zajadaliśmy,
aż przysłowiowe uszy nam się trzęsły, ryż z soczewicą doprawiony lekko
cynamonem, no i ryby - panierowane wprawdzie, ale palce lizać.
Sprawdziliśmy też
odsalarkę, nie obyło się bez rozebrania jednej tulei z membraną. Okazało się,
że przy składaniu kołnierz wewnętrznej rury membrany wyciął z uszczelki o-ring jej
fragment o grubości włosa i to wystarczyło aby całość nie działała. Dziś
odsalarka funkcjonuje bez zarzutu.
Wiatr po kilku dniach
wiania 20 węzłów osłabł i zmienił kierunek, po wieczornym południowym jest już
zachodni. Oznacza to, że idzie front. W czasie jego przejścia uciekniemy jutro
z północnym wiatrem na południe via Nassau, gdzie chcemy w końcu zrobić clearence
i wjechać oficjalnie do Bahamów.
3 grudnia 2013
Po dwóch dniach
milczenia przyszła wreszcie wczoraj wieczorem prognoza pogody via Navtex. Dziś
się ona sprawdza, płyniemy na południe na silnikach bez wiatru robiąc wodę i
ładując akumulatory. Zapowiada się 5-6 godzin płynięcia z nadzieją na jakąś
rybę, jako że ciągniemy za sobą wędki. Gładź oceanu służy Jaśkowi, który został
uśpiony (bez tabletek !) lekkim podłużnym falowaniem. Ewa z Moaną piszą list do
świętego Mikołaja. Moana bardzo by chciała dostać swój aparat fotograficzny.
Zobaczymy co się zdarzy po wysłaniu listu z Nassau do Rovaniemi (hmm, tu i tu
byłem).
czwartek, 5 grudnia 2013
Na kotwicy w Nassau
spędziliśmy tylko jedną noc. Tam zrobiliśmy clearence in oraz uzupełniliśmy zakupy
warzywne i wczoraj przed południem ruszyliśmy w stronę archipelagu Exumas,
korzystając z ostatniego dnia słabego wiatru, pod który ostro przyszło nam
płynąć na silnikach i żaglach. Kotwicę rzuciliśmy już o zmroku w podkowie
Południowej Allans Cay, miejscu wybitnie urokliwym i tak małym, że mieści tylko
jeden jacht o małym zanurzeniu. Na szczęście było puste.
Ani w drodze do
Nassau, ani do Allans Cay nie złowiliśmy żadnej ryby, jedynym sukcesem było to,
że w pierwszym przeskoku nikt nie wymiotował (Jasiek wziął tabletkę), a we
wczorajszym obyło się nawet bez tabletek i to przy dobrym samopoczuciu. Brawo!
Dzisiejsze poranne
pierwsze podwodne polowanie nie wypadło najlepiej, jeden Jack zapewnił Moanie
gorący obiad, a reszta mięsa poszła do sałatek gości i Beatki, jako że ja
zrobiłem sobie sałatkę z koncza, specjalność Bahamów. Jedynie ja przepadam za
tym specjałem, Beata lubi tylko koncze smażone jak kotlety, Ewa okazało się, że
jest uczulona na te ślimaki czemu dała dowód zajadając je ze smakiem, a potem
cierpiąc katusze, a Jaśka jakoś nie zachwyciły.
poniedziałek, 9 grudnia 2013
Pierwszy raz mamy
taką meteorologiczną sytuację ze stacjonarnym wyżem rozciągniętym
wschód-zachód. Wieje południowo-wschodni wiatr o sile 25 węzłów czyli dokładnie
z kierunku w jakim my chcemy płynąć. Beatka zaczyna się niepokoić czy zdążymy
na przyjazd Bartka 14 rano do George Town. Ja jeszcze nie, choć martwi mnie
trochę, że nie pokażemy wszystkiego interesującego po drodze jeśli będziemy
halsować jak wczoraj. Mimo pracy obu silników kąt rozwarcia halsu wynosi 110
stopni, więc aby przesunąć się 10
mil musimy zrobić zygzakiem 25. Dodatkowo przy tak
silnym wietrze nawet tu na płyciznach i zasłonięci od oceanu odległymi o kilka
mil wyspami, fala jest wysoka na 2 metry i nieprzyjemnie krótka. Katowaliśmy się
wczoraj niemiłosiernie próbując jeść przy tym lunch.
W święto-mikołajowy
poranek Moana przyszła do naszego łóżka budząc nas o świcie. Był, mówi
podekscytowana, marchewki zjedzone, woda wypita i jest aparat - z zachwytem
pokazując nam różowe cacko. No nie wiem czy była wystarczająco grzeczna, ale
może ma tylko kłopoty ze słuchem - wszystko trzeba jej powtarzać trzy razy.
Radości i śmiechu
było co niemiara, okazało się, że Mikołaj pamiętał o wszystkich i każdy znalazł
pod poduszką jakiś drobiazg.
Był to też szczęśliwy
dzień jedzeniowo, złowiłem na kuszę dwa spore Nassau Groupery, zapewniając nam
tym pyszną kolację, a i do sałatki następnego dnia nam wystarczyło.
Dwa dni w podkowie
Allans Cay minęły nam szybko, Moana goniła iguany, my polowaliśmy, graliśmy w
dołki. Popracowaliśmy też trochę z Jaśkiem zakładając gumy pod maszt wiatraka
elektrycznego oraz gumowe rury robiące za resory w podtrzymujące go nierdzewne
rurki. Działania te zmniejszyły wyraźnie nieznośne wibracje przenoszone na
skorupę łódki w sypialni gościnnej. Dziś hałas jest do wytrzymania i można przy
nim spać, wcześniej trzeba było wiatrak w nocy wyłączać.
W sobotę przenosząc
się na boję przy wyspie Shroud Cay położonej już w Bahamskim Parku Narodowym
zatrzymaliśmy się przy wraku samolotu w celach nurkowych.
Wieczorny pobyt na
plaży był fantastyczny, graliśmy w dołki, spacerowaliśmy oglądając o wiele
bogatszą tu roślinność, pływaliśmy, nawet z rekinem krążącym wokół Bubu. Moana
gnała za aneksem w swoim nowym kole, które wypróbowane zostało przez
wszystkich.
Wczorajsza poranna
wycieczka w mangrowia czyli namorzyny zachwyciła wszystkich, podobnie spacer po
oceanicznej plaży przy huku fal i wodzie o kolorach marzeń. Wspięliśmy się też
na pobliski szczycik zobaczyć panoramę. Wróciliśmy tuż przed lunchem, który to
z trudem pałaszowaliśmy już płynąć.
czwartek, 12 grudnia 2013
Pobyt naszych gości
dobiega końca, płyniemy już do Georges Town. Dziś też Bartek wyrusza w swoją
dwudniową drogę do nas. Skończył w tym roku 18 lat i to jego pierwsza wielka
samodzielna podróż bez kartki na piersiach, Warszawa - Paryż - Miami - Nassau
(noc na lotnisku), skąd godzinny lot Georges Town w sobotę rano.
Ostatnie dni były
piękniejsze jeden od drugiego. Plaże, spacery, podwodne polowania i dziwy
natury - to końcówka wakacji Ewy i Jaśka, którzy są chyba zachwyceni pobytem i
tutejszymi rybnymi smakami.
Wczoraj Jasiek z
kuszy ustrzelił swoją pierwszą rybę, szkoda, że niejadalną angelfish. Mimo tego
wspólne polowanie zapewniło nam pełny podmorski wachlarz, dwa triggery, dwa
nassau groupery wylądowały na grillu wraz ze słodkimi patatami i christophine,
a dwa schoolmastery (snappery) w rybnej zupie. W ten sposób goście poznali nasze standardowe menu.
piątek, 13 grudnia 2013
Wczorajsze wyjście na
ocean pokazało raz jeszcze, że choroba morska mimo trzytygodniowego życia na
łódce może wrócić. Łagodne falowanie nie sprzyjało samopoczuciu, ale świetne
francuskie tabletki zrobiły swoje, wzięte w przypływie narastającego smutku
zadziałały natychmiast i Jasiek z Ewą wylądowali w łóżku przesypiając i tracąc
w ten sposób prawie cały dzień wakacji.
Podpierając się
jednym silnikiem płynęliśmy przez 10 godzin zajmując się bieżącymi sprawami. Ja
złożyłem w końcu pralkę po rozebraniu jej kilka dni wcześniej na czynniki
pierwsze i pomalowaniu na plaży zardzewiałych metalowych części. Posłużyła
natychmiast, mając ciepłą wodę od pracy silnika Beatka poprała co trzeba,
korzystając z Jaśka jako wyżymaczki i Ewy wywieszaczki, którzy to pod wieczór obudzili
się w świetnych nastrojach. Humory jeszcze się wszystkim polepszyły kiedy to
tuż przed rzuceniem kotwicy wzięła tuńczykowata ryba załatwiając nam kolację.
Tym rzuceniem kotwicy zakończyła się nasza wspólna podróż. Pozostaną po niej
tylko takie wspomnienia:
Wielkim zaskoczeniem
dla nas była mała ilość jachtów. George Town to baza kanadyjskich i
amerykańskich emerytów spędzających tu zimowe miesiące. Zwykle witały nas setki
masztów tworzących swoisty las, a teraz było ich zaledwie kilkanaście.
Potwierdziło się to też w mieście, zwykle przy sklepowym pontonie nie można
było znaleźć miejsca, teraz jest pusty.
Nie był to jednak
dzień w mieście. Zakotwiczyliśmy z dala od wszystkich, samotnie przy naszej
ulubionej plaży. Rano cieszyliśmy się spokojną wodą i nieskazitelnym piaskiem
grając w dołki i puszczając latawiec, a po południu spacerem na szczyt wzniesienia
skąd panorama zapiera dech w piesiach oraz dróżką przez oceaniczne wybrzeże
wyspy z plażami i klifami.
Dzień był wspaniały,
zakończony zachodem słońca jak należy i opowieściom, przy których zaśmiewaliśmy
się do łez. Beatka też się w końcu odprężyła, Bartek był już w Nassau, gdzie
miał kiblować do rana na lotnisku i pojawić się jutro w George Town.
wtorek, 17 grudnia 2013
Poranna pobudka jak zwykle o świcie, kąpiel, kawa i
ruszamy z naszej "zacienionej" od wiatru plaży i ruszamy na
kotwicowisko przy mieście. Tam fala wzmaga, rzucamy kotwicę wśród kilku łódek i
już wiemy, że pływanie aneksem do miasta będzie niezwykle mokre, jest spora
fala i wiatr.
Znów jest trochę
nerwowo kiedy mówię, że według analizy meteo musimy jutro rano wypłynąć na
północny-wschód czyli na Cat Island. Beatka panikuje uważając, że nie zdążymy
przygotować Bubu. Aneks idzie na kotłującą się wodę i... silnik nie odpala. Już
dzień wcześniej dawał znaki kaszląc, ale tym razem to już poważniejsze. Nerwy,
taksówka zamówiona aby jechać po Bartka czeka, a tu masz - w końcu zaczyna
jednak działać, jakby na jednym cylindrze. Już mamy płynąć, kiedy to okazuje
się, że manetka gazu chodzi luźno i silnik nie reaguje na dodanie gazu. Zakała,
trzyletni piętnastokonny Mercury, nasza dwusuwowa działająca bez skazy duma,
odwalił nam numer właśnie teraz, a nie na przykład wczoraj na plaży!
Zdejmuję pokrywę
silnika, dodaję gazu ręcznie przesuwając manetkę, ten prycha, kicha, wchodzi w
końcu na wysokie obroty. Po syna marnotrawnego (i zmarnowanego dwudobową
podróżą) ruszamy ubrani wyłącznie w slipki z ciuchami schowanymi w lodówce na
wkłady wstawionej do aneksu jako siedzenie. Na Bubu zastąpiła ją prawdziwa,
elektryczna lodówka do chłodzenia napojów, służąca również jako siedzenie przy
stole.
Przebieramy się na
pontonie, Jasiek i Ewa zostają w mieście, a nasza trójka gna na lotnisko dokąd,
mimo spóźnienia, wjeżdżamy w momencie kiedy Bartek z niego wychodzi. Na
początek radość, potem rozmowy z Bahamasair - walizka Bartka nie dojechała z
braku miejsca w małym samolocie i została w Nassau - przyleci po południu.
Jaśków spotykamy w
supermarkecie skąd po przebraniu i podzieleniu się na grupy ruszamy na Bubu.
Silnik prycha, ale gna pod fale zalewając nas (i siebie bez pokrywy!) słoną
wodą. Obracam drugi raz i już wszyscy jesteśmy na stabilnym pokładzie. Lunch!
Po południu w podobnej scenerii wracamy na ląd
na trzytygodniowe zakupy i do pralni, jedynie Jasiek i zmęczony Bartek zostaje
z Moaną i nadzieją, że siostra da mu chwilę spokoju (mylił się jednak!).
Pod wieczór z pomocą
już Bartka obracam jeszcze kilka razy po paliwo i jesteśmy gotowi do drogi i
ostatniej kolacji - steków wołowych i kotletów jagnięcych z grilla.
Rano odstawiam
Janusza i Ewę na ponton przy sklepie, ostatni "misiek" i odpływam -
dobrze, że mam okulary słoneczne na oczach.
Ostatnie
dni były zarazem cudowne jak i pełne napięcia dla mnie. O każdej porze myślałam
o tym co aktualnie robi Bartek, czy udaje mu się wyrobić w szkole, czy zaczął się
już pakować, potem czy jest już w autokarze do Warszawy, jak tam z rejestracją
na lotnisku itd., itp. Jednocześnie czerpałam maksimum przyjemności z
przebywania z naszymi kochanymi "Jaśkami". Faktycznie każdy moment z
nimi był miły: spacery, posiłki, wieczory pełne opowieści i śmiechu.
Życie na
takiej małej powierzchni ograniczonej na dodatek otaczającą wodą bywa dla ludzi
czasami ciężkie, trudno jest znaleźć swój kawałek totalnej intymności lub
odosobnienia. Żeby wszystko współgrało musi być wykazana dobra wola ze strony
wszystkich. Przyznać muszę, że w przypadku Ewy i Janusza ta kooperacja
stworzyła się naturalnie, nie było ani jednej sytuacji napięcia nerwowego, czy
nawet symptomów nieporozumienia. Myślę, że to głównie dzięki Januszowi, który
dzielnie przyjmował raptowność w działaniu i zwariowany (aczkolwiek pełen
geniuszu) sposób bycia Dara, pomagał jak umiał i mimo, że przyjechał na
wakacyjny odpoczynek dawał się wciągać w wir ciągłych robótek i napraw. Ewunia
z kolei jest człowiekiem o tak łagodnym usposobieniu jeżeli chodzi o relacje
przyjacielskie, że niewiele jest chyba w stanie wyprowadzić jej z równowagi. Na
dodatek rozumiała jak rzadko kto moją potrzebę utrzymania czystości w tym
naszym małym pływającym pudełeczku i pomagała mi w codziennych obowiązkach z
taką gorliwością, że aż mi czasami było głupio.
Cieszę
się, że podobnie jak w przypadku Agnieszki, wyszły wszystkie nasze plany,
pogoda dopisała i oprócz, niestety, napadającego czasami naszych gości złego
samopoczucia na morzu, było super, wiatry sprzyjały i udało nam się im pokazać
wszystko, co najciekawsze. Przeważały dni wietrzne, czasami nawet bardzo, nie
zaznali więc niestety uroku, jaki potrafi mieć woda bahamska kiedy jest bez
zmarszczki, a wtedy wydaje się człowiekowi, że jest zawieszony w przestrzeni. Mam
nadzieję, że nasi pierwsi w tym sezonie goście są zadowoleni, i że udało nam
się spreparować im takie wakacje, jakich w inny sposób by nigdy nie mieli, o to
w każdym razie nam chodziło. Żegnajcie nam kochani, jesteście zawsze mile tu
widziani.
Teraz mamy
Bartka i jemu też postaramy się pokazać wszystko to, co uznaliśmy za
najfajniejsze, Bahamy znamy już przecież jak własną kieszeń, prawie po imieniu
nazywamy poszczególne przybrzeżne głowy koralowe. Ilość naszych śladów pływania
jakie mamy na mapach Fugawi jest tego dowodem. Dlatego też dojrzeliśmy do podjęcia
decyzji, że już wystarczy, czas na poznanie czegoś nowego. Zaraz jak skończy
się pobyt Bartka skierujemy się na południe Bahamów, na wyspę Great Inagua,
skąd wolnym krokiem opłyniemy Kubę i pognamy na zachód w stronę Meksyku
zahaczając o różne, już też nam znane, miejsca jamajskie lub kajmańskie. Myślę,
że ta informacja jest istotna dla następnych gości, którzy planują nas
odwiedzić.
Droga oceanem odbyła
się bezproblemowo z łagodnym falowaniem i lekkim wiatrem z tyłu. Słabł on
jednak z czasem i zmusił nas do podparcia się jednym silnikiem przez co
ładowaliśmy akumulatory i całą drogę robiliśmy wodę.
Za wyspę schowaliśmy
się już po zachodzie słońca zadowoleni, że mamy na mapie ślad z poprzedniego na
niej pobytu. Sunąc tym śladem po omacku nagle, po raz drugi tego dnia,
zaterkotała wędka. Poranny Yellow Tail był już po części zjedzony na obiad
przez Moanę, a marna jego resztka czekała jako wkład do spaghetti. Wielka była
nasza radość z brania, a i satysfakcja z walki. Ta ostatnia trwała pół godziny
- silna i duża ryba wyciągnęła ze sto metrów żyłki i tylko nadludzkim
wysiłkiem, metr po metrze udawało się ją przybliżać do rufy.
Kiedy w świetle
latarki błysnęła srebrzyście po raz pierwszy zrezygnowany walczyłem z nią dalej
przekonany, ze to wielka barakuda. Kiedy jednak była już bliżej Beata
krzyknęła, że nie barakuda, a tuńczyk, dochodząc jednak podobnie jak ja, że nie
może to być tuńczyk z powodu wielkiej otwartej i stawiającej opór paszczy.
Sześciokilowa ryba wylądowała w końcu w podbieraku, a później w zaniżeniu przed
drzwiami i szybko rozwiała nasze apetyty - była to ryba z rodziny jack, tyle że
gatunek niesmaczny zwany końskim okiem (hors-eye jack). Ze zwiędniętymi
ramionami wziąłem rybę za ogon i wrzuciłem do wody w czeluść nas otaczającą,
popychając po chwili manetki gazu i patrząc na wschodzący w pełni księżyc.
Wczorajszy poranek,
podobnie jak i dzisiejszy był zachwycający. Śpiew ptaków, plaża marzenie, długa
na wiele kilometrów i bez żywego ducha oczywiście, kryształowa woda. Co więcej
już pod wieczór wiatr siadł zupełnie i Bubu wyglądała jakby lewitowała metr nad
piachem. Szybko po śniadaniu popłynęliśmy na plażę ciągnąc aneks pełen...
narzędzi. Tam zorganizowaliśmy mój warsztat, znaczy usypaliśmy z piasku podwyższenie
i postawiliśmy aneks tak aby silnik mógł być w pionie i nie dotykać piasku, a
ja swobodnie na stojąco mogłem w nim grzebać.
Na początek
wymieniłem zestaw linek gazu (ten kupiłem w zeszłym roku, pozostałe elementy
były w zestawie naprawczym dodanym do silnika), co samo w sobie nie było łatwe,
jako że i miejsca mało, a i do rączki biegną elektryczne kable wyłącznika,
które trzeba było odłączyć od silnika i wyciągnąć, a później przepchać przez
różne szparki. Następną czynnością była wymiana świec, następnie czyszczenie
filtra paliwa i tak zeszło do południa. W tym czasie Moana nie wychodziła z
wody, Beata z Bartkiem poszli na spacer, a po ich powrocie Bartek czytał
książkę, a Beata gnała dbając o fitness.
Po lunchu znów
popłynęliśmy wpław na plażę, ja wziąłem się za wymianę impellera czyli gumowej
turbinki pompy wodnej znajdującej się w kolumnie silnika. Teraz bym to
powtórzył w kwadrans, lecz po raz pierwszy rozgryźć procedurę, i to mimo
karteczki od producenta, nie było łatwo. Udało się, stary impeller nie był
jeszcze bardzo sfatygowany, ale co nowe to nowe. Na zakończenie wymieniliśmy z
pomocą Bartka i Beaty olej w przekładni śruby i silnik był gotowy do próby w
wodzie.
Po chwili Moana gnała
w swoim kole skacząc częściowo na falach, a częściowo lecąc nad nimi. Później
Bartek wisząc za nim o mało nie stracił majtek, kiedy to udało mi się wreszcie
wejść w ślizg mimo zbyt dużego oporu. Wszystko działało perfekcyjnie. Yhaaaaa!
Dzisiejszy poranek
jest ostatnim w ciszy nas otaczającej, od jutra ma nieźle wiać i to przez
następne kilka dni. Bartek gra na starej gitarze, która gniła w łóżku Bubu od
lat, ale nie zgniła jak panna młoda w filmie, który obejrzeliśmy wieczorem.
Moana wycina ubranka księżniczek z książeczki od Eli, Beata pływa, ja, jak
widać, odrabiam lekcje. Dziś po południu płyniemy dalej aby zasłonić się przed
atakiem wiatru.
Czwartek 19 grudnia 2013, imieniny Dariusza
Wszystkim
Dariuszom życzę imieninowo samych słodyczy w życiu. A mojemu Darowi
szczególnie!
Dziś już
jej zaznaje żeglując tak jak rzadko się to zdarza. Naprawdę sama słodycz! Wiatr
wieje ponad 25 węzłów, a my idąc blisko wybrzeża półwiatrem suniemy jak wariaty
osiągając prawie 9 węzłów prędkości. I nareszcie bez szumu silników i
odsalarki. Bartek nie mógł się doczekać takich warunków, nie dziwię się - to
właśnie na żaglach powinna pływać żaglówka. Cudnie jest!
Wypłynęliśmy
właśnie z Fernandez Bay - z miejsca, gdzie na początku tego roku zgubiliśmy
śrubę od silnika i którą znalazłyśmy z Agnieszką pływając wpław. Powtarzamy
dokładnymi krokami tą samą trasę na Cat Island. Bezwietrzność pierwszych dni
pozwoliła nam rozkoszować się krystaliczną wodą. Spędzając miło czas przy
bezkresnej plaży New Bight Bartek nie mógł się nadziwić, że w ogóle może
istnieć taki piach jak mąka lub jak cukier puder.
Gadu gadu,
a tu właśnie musieliśmy zrefować żagle do minimum (drugi ref i 50% foka), bo
przywiewa 35 węzłów, a nie chcemy przecież stracić masztu. Zbliżamy się z
prędkością światła do Pigeon Cay.
Już
zaczynamy planować gdzie spędzimy święta, wygląda, że będzie znów bezwietrznie.
Za to teraz zbliża się front z południowymi wiatrami, a wyspa Cat nie posiada
dobrego schronienia przed tym kierunkiem wiatru. Jakoś przetrwamy.
Tak się
cieszę, że mam przy sobie mojego pierworodnego i fajnie nam się żyje. Bartek to
część rodziny, nie traktujemy go jak gościa, jest tak jak było w pierwszym roku
pływania choć jemu trochę się zmieniły proporcje, jak twierdzi kajuty wydawały
mu się kiedyś większe. W wolnych chwilach pogrywa na gitarze, rozwiązuje próbne
matury, czyta, no i spędza dużo czasu z Moaną. Razem grają w gry, w kości,
robią "bąble" skacząc do wody. Czasami ewidentnie ma jej dość, co nie
dziwi każdego, kto wie jaka Moana potrafi być natrętna. Uczestniczy w pracach
pokładowych, zmywa, organizuje wieczory filmowe. Normalna regularna rodzinka. I
o to chodzi Bródka!
Środa 25 grudnia 2013
Święta. W domu
atmosfera inna niż zwykle, Moana bawi się konnymi lego i chodzącym pieskiem,
Bartek przymierza koszulę Wranglera, Beata wybiera się jak sójka na plażę
pobiegać po nieudanych próbach pisemnych wymian na Skypie. Kolendy w tle.
Wczoraj, mimo
przepłynięcia sześciu mil przy samym brzegu Cat Island nie udało nam się
nigdzie złapać niezabezpieczonego internetu, a ten który mamy via bahamskiego
operatora nie jest w stanie unieść nawet skypowej rozmowy - można tylko pisać. Obyliśmy
się więc krótkimi rozmowami telefonicznymi z rodziną.
W wigilię, choć był
to dzień pod znakiem gotowania, udało nam się nawet popłynąć na plażę. Bartek z
Moaną uciekli z niej szybko z powodu muszek meszek, a ja poszedłem na
czterokilometrowy spacer aby zostać z własnymi myślami.
Dzięki wczesnej
pobudce zdążyliśmy zrobić barszcz, uszka, pierogi ruskie, nóżki w galarecie i
sałatkę. Takie wspólne gotowanie to miła rzecz, choć Moana robiła wszystko aby
nam przeszkadzać przy pierogach próbując wprowadzić swoje standardy (zrobiliśmy
59). Do świątecznego menu doszła jeszcze ryba w zalewie octowej złowiona dwa
dni wcześniej oraz bigos mający już odpowiednią wieczność. Jak zwykle tradycja
wzięła górę i po śniadaniowej bułce pościliśmy do wigilijnej kolacji (nie
licząc próbowania potraw, dzięki czemu przetrwaliśmy to jakoś bez bólu).
Niezbyt długo
czekaliśmy stojąc na kopule i wypatrując pierwszej gwiazdki, ta pojawiła się w
niebieskiej dziurze szarego pochmurnego nieba, kiedy jeszcze na zachodzie
przebijała się czerwień zachodzącego słońca. Ile było radości kiedy po powrocie
okazało się, że wokół mrugającej kolorowo choinki leży cała masa prezentów.
Dzięki dostawie
świeżego opłatka z Polski zasiedliśmy do stołu po opłatkowych życzeniach. Te
były z łezką w oku - przed nami wszystkimi w nowym roku wielkie niewiadome.
Bartek zdaje maturę i będzie studiował, my musimy pożegnać się z Bubu i myślimy
o osiedleniu się na trochę na Teneryfie, gdzie Moana pójdzie do francuskiej
szkoły (już jest nawet zapisana). Nawet teraz kiedy piszę te słowa to oczy mi
się szklą na samą myśl o sprzedaży naszego ukochanego pływającego domku. Do
żadnego przedmiotu nigdy tak się nie przywiązałem, zresztą żaden inny nie pochłonął aż tyle
mojego potu.
Po mistrzowskim
barszczu Beaty i rybie z sałatką, ku rozpaczy Moany, odbyło się głosowanie i
otwieranie prezentów przełożono na po pierogach. Zajadaliśmy je aż nam się uszy
trzęsły, Bartek znów stwierdził, że tak dobre jadł tylko raz w życiu - na Bubu
w wigilię 2007 na wyspach Kanaryjskich.
U Moany uwielbienie
pierogów zostało jednak przyćmione kolorowymi paczkami i to ona w końcu,
dukając imiona, podawała paczkę po paczce, które otwieraliśmy kolejno co trwało
ponad godzinę. Tu hasło z plaży, na której Moana ćwiczyła poznane literki:
Bartek: Moana co tu napisałaś za wyraz?
Moana: Nie wiem, przecież nie umiem czytać!
Radości było co
niemiara. Moana dostała swój pierwszy zegarek, lalkę Barbie, taką prawdziwą
oryginalną z całym zestawem ubranek (taką co to facetom na jej widok ślinka
cieknie - r...ć Barbie aż się zgarbi), sterowanego chodzącego i szczekającego
pieska, koniki Ponney z bajek oraz przywiezione przez Bartka prezenty od
rodziny z Polski, klocki lego i angielski. Bartek cieszył się perfumami,
koszulą i pendrive'em 64 giga. Beatkę też gwiazdka rozpieściła, koszulki na
sylwestra i wyjściowa, kalendarz z parkami narodowymi USA, korale i nowy zegarek.
Tym ostatnim była zadziwiona, dostała w Australii już jeden, który bardzo lubi,
a tu masz, nowy. Otóż kupując zegarek Moanie spodobał mi się w swojej prostocie
jeden i kupiłem go dla siebie. Nie chcąc sam sobie go dawać, dałem Beacie z
nadzieją, że mi go podaruje. Jakąś pokrętną myśl miałem jednak, bo o mało
zegarek nie wylądował na ręce Bartka, zapobiegłem temu w ostatniej chwili
siedząc już w grającym wigilijną kolędę krawacie, otoczony francuskim brandy i
orzechówką. Prócz szampana i win, orzechówka wyszła już tego wieczora
przyczyniając się znacznie do dziur we wszechświecie. Dzięki polskiej gwiazdce
za prezenty pod naszą choinką.
Zbliżamy się do
bożonarodzeniowego południa, ślinka nam cieknie na myśl o nóżkach w galarecie i
pierogach, nie widać jednak tego, jako że wszyscy pływają wokół Bubu, co i ja
też idę czynić. Hej.
Komentarze
Prześlij komentarz