CZERWIEC 2013 USA EAST COAST
Sobota, 1 czerwca 2013
Łódka to nie samochód pozostawiany w garażu. Obdarcie Bubu z jej
szmat zajęło nam cztery dni wytężonej pracy. Naszą listę spraw do wykonania
odhaczaliśmy powoli, a brak gorączki wyjazdowej spowodował fakt, że opóźniliśmy
wyjazd o jeden dzień ze względu na Memorial Day, czyli święto poległych w
wojnie ojczyźnianej i bratobójczej północ-południe, do którego dokooptowano
później wszystkich poległych w następnych wojnach.
W naszych pracach niezwykle pomogła nam Judy, która zapraszała
Moanę do siebie i zabawiała ją. Nie wszystko się jednak udało. Odebrałem
zamówioną szybę i uszczelki do okien pokładowych i zabrałem się do ich wymiany.
No i tak zwana kiszka. Rzecz niby prosta, ot odkręcić cztery śrubki, profile
rozdzielić, wyjąć szybę, zdjąć starą i założyć nową uszczelkę, po czym profile
złożyć i śrubki zakręcić. Na oko circa 15 minut.
Po dwugodzinnej walce z pierwszym okienkiem i pomocą Sonny’ego
ręce mi opadły. No nie było metody na rozdarcie profili. Dwa aluminiowe profile
w kształcie litery U połączone są ze sobą aluminiowym łącznikiem włożonym w
pustkę profili i skręcone. Kiedy wszystko jest nowe to pewnie hula jak skoczek
narciarski, ale z wiekiem aluminium ma to do siebie, że też koroduje, a na
styku wytwarzają się tlenki więc całość łączy się definitywnie. To było
przyczyną niemożliwości rozłączenia profili.
Z pięciu okien udało się z dwoma, ale kosztem uszkodzeń, w
największym nie udało się wymienić szyby. Tragedia, z 36 dolarów za uszczelkę
zrobiło się 450 za okno, razy 6 okien to 2.500 dolarów niespodziewanego
wydatku. Jedynym pocieszeniem było to, że byliśmy w USA więc cały (zamówiony
dla nas!) towar przyjęto z powrotem i pieniądze oddano.
Okna zostały więc zaklejone zbrojoną taśmą klejącą w oczekiwaniu
na ich wymianę po naszym powrocie.
Opóźnienie naszego opuszczenia Bubu było też spowodowane chęcią
powtórnego odwiedzenia Disneylandu w Orlando, a dokładniej jednego parku, który
ominęliśmy w czasie naszej poprzedniej wizyty. Nie sposób było pchać się tam w
świąteczny przedłużony weekend, natomiast ten świąteczny poniedziałek był
idealny na przejazd.
Ukochując i dopieszczając na pożegnanie naszą Bubu ruszyliśmy rankiem
przemierzając z południa na północ pustą centralną Florydę. Czuliśmy się prawie
jak w Australii mijając samochód co 15 minut.
Do znanego nam hotelu Rodeway Inn w Kissimee (na południe od
Orlando, niedaleko Disneylandu) dotarliśmy późnym popołudniem i natychmiast
skorzystaliśmy ze świetnego basenu, który jest dla nas warunkiem hotelowego
nocowania. Już pisałem o tym wielokrotnie, zwiedzanie Stanów jest proste i
tanie. Za samochód płacimy 15 dolarów z taksami, hotel z basenem kosztuje
pomiędzy 30 a
45 dolarów, lunch w bufetach „all you can eat” to $20-$30 z piwem za naszą
trójkę. Wieczorem jemy w hotelowym pokoju, jest w nich zawsze kawiarka, mikrofala
i lodówka. Nasze specjały wozimy w przenośnej lodówce chłodzonej lodem pobranym
z hotelowych maszynek do lodu obecnych wszędzie.
Budżet 100 dolarów wraz z benzyną ($3,40 za galon) dziennie jest w
zupełności wystarczający, no chyba, że wchodzi się do Disney Parku za 89
dolarów dziennie od osoby i wtedy finanse eksplodują. Aby zobaczyć Parki
Disneya trzeba spędzić w Orlando 4 do 5 dni, wtedy cena jednego dnia maleje do
60 dolarów. Potem warto zobaczyć Universal Studio. Czyli tydzień niewyjęty, a
obok jest też Cap Canaveral i baza kosmiczna. Prócz plaż nic innego w tej
części Florydy do zobaczenia nie ma.
Disneyland był mniej więcej na naszej drodze, na dodatek jest w
nim jeden Park, który, ze względu na klimat, w Europie nigdy nie powstanie -
Animal Kingdom i to on był naszym celem.
Jak sama nazwa wskazuje, ten park to królestwo prawdziwych
zwierząt i wokół zwierząt został on zaaranżowany, a że dodatkowo jest to
produkt Disney, to wszędzie przeplatają się tam stare, typowe dla tej produkcji
sztuczne zwierzęta, jak i te nowe, z późniejszych, już pełnometrażowych filmów.
Park posiada centralną wyspę z monstrualnych rozmiarów drzewem
rzeźbą, pod którym w amfiteatrze zobaczyć można śmieszny i ciekawy film o
owadach w 4D, czyli prócz trójwymiarowego obrazu jesteśmy bryzgani wodą,
podmuchami smrodliwego powietrza, kłuci niby żądłami czy szturchani przez
robactwo chodzące pod tyłkiem. Ubaw techniką jest przedni.
W otoczeniu tropikalnej zieleni, ptactwa, oczek wodnych i
oczywiście butików z wyżerką i pamiątkami, do wyboru są tematyczne działy.
Najbardziej atrakcyjna jest Azja, ze swoimi ruinami pałaców w dżungli,
wszechobecnymi prawdziwymi małpami i tygrysami oraz wielką kopią Mount Everest,
w której na pasażerów wagoników śmierci czyha Yeti. Na szczęście Moana jest za
mała na takie zjazdy (min.122 cm wzrostu) więc udało nam się ominąć tego typu
wrażenia. Nie udało nam się jednak uciec od bardzo mokrego przejazdu tratwą (od
102 cm
wzrostu) nurtem Kali River i zjazdu z wodospadu.
Względną atrakcją był pokaz tresowanych ptaków, ale orzeł
amerykański, przeogromne sowa i sęp robiły wrażenie.
Drugim działem jest Afryka zaczynająca się typową zrujnowaną
Afrykańską ulicą handlarzy. Safari Kilimandżaro jest tam największą atrakcją,
to szybki przejazd przez sawannę ze sporą ilością zwierząt, takich jak czarne i
białe nosorożce, hipopotamy, żyrafy i stadko słoni na czele. Ciekawie i z
bliska, ale za szybko, bez czasu na obserwację. W czasie pieszych przechadzek
zobaczyć można było antylopy, goryle, okapi i ptactwo wszelkiej maści. Przejazd
niby afrykańskim pociągiem z załadowanym walizkami dachem do centrum badań nad
zwierzętami był nijaki.
Następnym tematem był obóz Mickey i Minnie. To tam umieszczono 30
minutowy musical „Król Lew”. To amerykanie potrafią wyśmienicie. Wspaniałe
głosy, pokazy akrobatów na drążkach i trampolinach jako małpy i w powietrzu
jako papugi, afrykańskie kolorowe stroje oraz pomysły dekoracji fascynowały i
bawiły wszystkich. Zachwycające.
Drugi musical umieszczono w teatrze w części nazwanej Dinoland od
filmu „Dinozaur”. Ta część parku to zabawy dla dzieci związane z historią
dinozaurów. Znów ominął nas tor ze spadającym w nicość wagonikiem, za to
doświadczyliśmy mniej ekstremalnego przejazdu w czas dinozaurów w momencie
uderzenia w Ziemię wielkiego meteorytu. Ciemności wzmagały dinozaurowe
straszenie i szarpanie wagonikiem, a pomagały słabej dekoracji. Musical
natomiast był wspaniały, nie związany z dinozaurami, był esencją filmu „Gdzie
jest Nemo”. Znów pomysły dekoracji, głosy i kolory wprawiały ludzi w
osłupienie.
Choć generalnie wszystkiego było dużo, zwłaszcza ludzi
zajadających wśród chronionego i łażącego wszędzie ptactwa pieczone, trzymane
jak lody, wielkie nogi indycze (były pyszne), pozostał nam swego rodzaju
niedosyt. Poprzedniej wizycie towarzyszył rodzaj uniesienia, zachwytu. Tu, mimo
wielkiego wysiłku stworzenia iluzji świata zwierząt, przeszkadzał tłum i
komercja. W innych Parkach jest sama komercja, ale tam tak się umówiliśmy i w
to gramy. Tu to zestawienie nie bardzo nam pasowało, ale niezaprzeczalnie warto
było spędzić dzień życia w tym sztucznym świecie zwierząt.
Poniedziałek, 3 czerwca
2013
Rozpoczęła się nasza droga na północ, przed nami 1.800 kilometrów
jazdy z zawijaniem do ciekawszych miejsc.
Pierwszym takim było nadmorskie miasteczko Saint Augustine, najstarsze
w USA. W związku z jego historią wszystko w nim było naj: najstarszy dom,
najstarsza piekarnia, szkoła itd. Większość obiektów była jednak odbudowana, co
nie zmieniało faktu, że atmosfera była w nim letniskowa i miła.
Do małomiasteczkowej całości dochodziły wielkomiejskie obiekty,
nad którymi górował imponujący hotel Ponce de Leon zamieniony dziś na prywaty
college Flagler (twórca wschodnioamerykańskiej kolei). Interesujący był fort,
który bronił wejścia do zatoki i z którego roztaczał się widok na okolicę, a
zwłaszcza na marinę z dziesiątkami boi, na których stały jachty takich jak my
podróżników ($20/doba).
wtorek, 4 czerwca 2013
Notuję
szybko aby nie zapomnieć.
Ostatnia
noc i Hotel Econolodge z wielkimi łóżkami, właśnie wróciliśmy z basenu, w
którym Moana nurkowała na trzech metrach i jak delfin przynosiła rzucane na dno
kółko, no i wieczór z takich, co to się chce aby zostały w pamięci na zawsze -
Moana już śpi, przed nami wielki stary telewizor kineskopowy z zaokrąglonymi
rogami ekranu i długim w nieskończoność programem reklamowym sprzedającym 100
oryginalnych amerykańskich utworów lat 70-tych. ORGAZM DLA UCHA. Oglądamy klip za
klipem z epoki, znając wszystkie utwory, Beata często z późniejszych kopii.
Cudo! Cudo! Cudo! Takie niespodziewane zakończenie naszej amerykańskiej podróży.
środa, 5 czerwca 2013
Jesteśmy
już w samolocie nad Atlantykiem, piszę ponieważ w Polsce trudno będzie znaleźć
czas, a i detale szybko się zacierają.
Po
drodze z Saint Augustine zerknęliśmy tylko na Savannah, portowe miasto gdzie
stare nabrzeże zmieniono na ładne parkowe i kawiarniane sektory. Nowy port
powstał nieopodal, po drugiej stronie ogromnego mostu
Tłukąc
kilometry znaleźliśmy się w Appalachach. Park Narodowy Shennandoah przyciągnął naszą uwagę, pomysł pochodzenia
po górach podobał nam się, było to też idealną odpowiedzią na godziny siedzenia
w skórzanych fotelach naszego wielkiego auta.
Appalachy
nie są jakimś specjalnym wydarzeniem, ot takie amerykańskie Beskidy, ale warto
było, choćby dla rozprostowania kości, no i był to 37 Narodowy Park USA
odwiedzony przez nas. Miłe wycieczki ze wspinaczką pokazały nam piękno krajobrazów
tego dziwnego, wąziutkiego wywyższenia długiego na setki kilometrów.
Jednak
naszym głównym celem był Washington, odległy o tak zwany rzut beretem od Parku.
To
sztucznie powstałe miasto okazało się na miarę Ameryki. Wszystko było jak
należy, Pola Marsowe, Wieża Eiffla, Panteon, a na samym końcu świątynia
Lincolna. Coś źle piszę? No tak, wszystko było większe niż w Paryżu, z
wyjątkiem wieży Eiffla i obelisku z Concorde, które połączono do kupy i powstał
obelisk większy od tego w Paryżu, za to niższy od wieży. Pechowo po trzęsieniu
ziemi w 2011 obelisk obłożono rusztowaniem i dłubią przy nim do dziś.
Aby
zobaczyć miasto z góry zamiast wjechać na obeliski stojąc w niekończącej się
kolejce, wjechaliśmy na wieżę starej poczty, bez kolejki bo mało kto wie, że
istnieje taka możliwość.
To
takie triki starych podróżników jakimi jesteśmy. Inne rady dla turystów:
Washington warto odwiedzić w weekend, uliczne parkingi są za darmo, a ulice bez
korków, za to w muzeach jest więcej turystów. Hotele blisko centrum są wtedy o
połowę tańsze i ktoś, kogo nigdy nie stać na hotel z najwyższej światowej półki
i na dodatek stary z czasów prohibicji, może wtedy za 150 dolarów poczuć
niedyskretny urok burżuazji. Co zabawne, tanie motele wokół miasta są w te
weekendy droższe.
Nogi
schodziliśmy do tego stopnia, że po obowiązkowym obejściu wszystkiego, znaczy
Capitolu, Białego Domu i atrakcji typu memoriale, czyli oddających cześć
pomników wojen, wspomnień po młodych amerykanach poległych za ojczyznę
zaatakowaną przez inne kraje chcące zagarnąć amerykańskie dobro, czyli Korei,
Wietnamie, Japonii, Niemcach i Włochach, nie daliśmy rady ruszyć do muzeów i
postanowiliśmy zostać w stolicy USA dzień dłużej.
To
było najdłuższe zdanie mojego życia. Dodam tylko, że wolny plac na następne
memoriale pozostawiono, a wspomnienie drugiej wojny było imponujące, podobnie
jak piękny memoriał Martina Luthera Kinga Juniora z wyrytymi mądrościami.
Muzea
- to jest sedno Washingtonu, zwłaszcza przy deszczowej pogodzie jaka nas
czekała. Otóż wokół „Pól Marsowych” wybudowano ich wiele. Wszystkie darmowe
i imponujące, wiadomo na miarę potęgi kraju (tu nie kpię). Zaczęliśmy od muzeum
historii Stanów Zjednoczonych, w końcu to nasz gospodarz. Choć ciekawe i
zrobione perfekcyjnie czuliśmy, że jesteśmy widzami z zewnątrz, że ta
historyczność nas bezpośrednio nie dotyczy.
Natural
History Museum czyli Muzeum Ziemi zafascynowało nas wszystkich, nawet Moana
bawiła się świetnie wśród dinozaurów, wielorybów i motyli.
W
każdym z muzeów filmy w 3D (dodatkowa opłata 9 dolarów za osobę) dodają smaczku
ekspozycjom.
Następnym
było muzeum przestrzeni, znaczy wszystkiego co się unosi ponad ziemię i dalej w
kosmos. Wszystko było tam specjalne, znaleźliśmy się w kabinie Skylaba, Jumbo
Jeta, oglądaliśmy film w 3D o naprawie teleskopu Hubbla, widzieliśmy cały dział
poświęcony producentom rowerów czyli braciom Wright i pierwsze samoloty przekraczające
prędkość dźwięku x1, x2 i inne cuda.
Narodowe
Muzeum Sztuki jest już wyższą półką i jeśli chodzi o mój ukochany impresjonizm
francuski to tylko zasoby Musee d’Orsay mogą się z nim równać.
Nogi
nam odpadły, Moana była niezwykle dzielna, w czym pomagała hulajnoga. Choć nie
wolno było na takowej jeździć po muzeach wszędzie nas z nią wpuszczano i
ciągnęliśmy Moanę godzinami.
Inne
muzea też są, ale czas nie pozwolił. Indianie Amerykańscy, malarstwo światowe w
galeriach oraz nowe w budowie (czytaj Obama) o afrykańsko-amerykańskiej
historii czekają.
Kategorycznie
polecamy Washington jako cel muzealnej wizyty.
Zadowoleni
z pobytu w stolicy ruszyliśmy na północ jednak coraz bardziej rozczarowani.
Było coraz drożej, coraz gorzej i coraz ciemniej, a i hotele były bez basenów.
Powoli budził się żal, że południe nie wygrało wojny. Wojny niezbyt jasnej,
okrzykniętej później wyzwoleniem od niewolnictwa. Sam Washington mówił
wyraźnie, że nie to stawia sobie za cel i mówił o tym otwarcie. Czarne mięso
armatnie wykorzystano do zwycięstwa wyśmienicie, ale i niewolnictwo po
zwycięstwie zniesiono.
Generalnie
zachodnie wybrzeże jest mało atrakcyjne, wiadomo, miasta amerykańskie mają się
nijak do historii ich europejskich odpowiedników, geograficznie jest podobnie,
bez rewelacji. Jest to wyłącznie podróż po historii Stanów, no bo przecież tu
się wszystko odbyło.
W
Forcie McHenry w Baltimore (miasto z ładnym water front czyli nabrzeżem), który
oparł się w Anglikom w 1813 roku w wojnie młodego państwa z brytyjskim
imperium, o której przeciętny Europejczyk wie niewiele, popłynęły nasze polskie
łzy. Miejsce gdzie powstała flaga pierwszych zjednoczonych amerykańskich stanów
i hymn uczczono muzeum i wizualną opowieścią wyciskającą łzy nie do końca w
hollywoodzki sposób. Zabawne, że muzyka hymnu jest pijacką piosenką irlandzką,
którą połączono ze słowami napisanymi przez adwokata więzionego przez Anglików
na jednym ze statków biorących udział w nieudanym zdobyciu Baltimore.
Na
koniec był historii ciąg dalszy, znaczy Filadelfia, stolica USA od 1890 do 1900
i fundamenty domu Washingtona, sala gdzie podpisano akt oderwania się od
angielskiego tron(d)u i inne. Był tam też akcent polski, polsko-amerykańskie
muzeum, rodzaj instytutu sprzedającego polskość czyli lalki krakowskie podparte
popiersiem papieża Polaka, Kościuszką i największym amerykańskim znanym Polakiem
– Halfcane czyli Pulaski.
Dolatujemy
do Dusseldorfu. Kończymy tym ten nasz długi ponad
półtoraroczny i w części nie morski sezon. Pozdrawiamy wszystkich wiernych
czytelników. Cieszy nas że prócz rodziny jesteście i wy, że śledzicie nasze
poczynania marząc może o własnych przedsięwzięciach. Oby nasze informacje były
pomocne w decyzjach, a nasze doświadczenia posłużyły. Piszemy tego bloga dla Moany
i rodziny, wybaczcie więc, ze męczymy niekiedy. Tak już będzie.
Buźka
więc i do 30 października, dnia naszego powrotu na Bubu, która oby oparła się
wszystkim naturalnym i nienaturalnym agresjom.
Dopisek
już z Polski czyli moja szkoła:
Moana i starszy od niej o 9 miesięcy
kuzyn Bartek (dla którego jest ciotką) bawią się razem w pokoju i słyszymy
opowieść Bartka o przedszkolu, a po chwili jego śpiew:
B: … konduktorze łaskawy zawieź nas do
Warszawy
A
Moana na to nucąc dodaje:
M: A konduktor pijany obija się o ściany.
No
i ostatnie zdjęcie ze stanowej autostrady robione z naszego samochodu przez
przednią szybę. Zagadka?
Komentarze
Prześlij komentarz