MAJ 2013 BAHAMAS FLORYDA
1 maja 2013
Cześć pracy. Nic nie piszemy
z tej okazji.
4 maja 2013
Snujemy
się po wyspie Great Abaco odwiedzając wysepki ją otaczające. Natrafiliśmy na
miejsca rozbite przez cyklon Irena w 2011 roku jak i na miejsca zachowane bez
skazy, budowane w odporny na takie wydarzenia sposób.
Na
Great Guana Cay stanęliśmy w zatoce gdzie większość pomostów była zniszczona i
nikt ich nie odbudował. Straszą tylko.
W
drodze z naszej plaży od strony spokojnej zatoki gdzie kotwiczymy, na drugą
stronę wyspy, czyli plażę atlantycką, mijaliśmy sztuczną uliczkę z domami –
wszystkimi lekko zrujnowanymi, na sprzedaż. To wspomnienie po kondominium
tanich domów niezbyt przystosowanych do miejsca. Aż dziw bierze, że ktoś się na
coś takiego zdecydował.
Od
strony oceanu, w miejscu jak marzenie jak by się mogło wydawać, stał szkielet
totalnie zrujnowanego domu. Przygnębiający to dziś widok, taki lądowy wrak.
Na
plaży z falami Moana jeździła na desce. Pilnowaliśmy jej na zmianę, trochę z lękiem, mała nie zdaje
sobie jeszcze sprawy z potęgi oceanu.
Od
strony laguny plażowaliśmy przy nieczynnym, zdezelowanym hoteliku. Mijając go
widzieliśmy basen bez wody, ale też pralnię jakby czynną. Zapytany o nią stróż
powiedział: pierzcie, jedna pralka działa i suszarka też. Za ile? Za darmo, nie
ma problemu. Pranie zrobiliśmy, nawet była gorąca woda, co jest nieczęstym
przypadkiem (amerykańskie pralki nie podgrzewają wody, regulacja temperatury
prania odbywa się za pomocą zaworów dopuszczających zimną i gorącą wodę z
zewnątrz).
Za
mniej darmo do kupienia są miejsca na północnym cyplu wyspy, w klubie dla
bardzo bogatych. Jest tam marina, golf, parcele jeszcze wolne i sporo
wybudowanych już domów. Korty są w budowie. Wokół wszystko jest zadbane, jest ochrona,
no i plaża cud dookoła. Zainteresowani zapytaliśmy w biurze sprzedaży o detale oglądając
przy tym makietę. Siedemdziesiąt procent jest sprzedana, cena parcel od 1,5 do
3 milionów dolarów, z domem pod klucz najtaniej pięć.
A
jak jest z kształceniem dzieci? Jest jakaś szkoła? Nie, jest w miasteczku, tu
nikt nie mieszka na stałe, to tylko „domki” wakacyjne. Skąd jesteśmy? Z Polski.
Ach jest tu jeden Polak, pada nazwisko, znamy? Nie, to nazwisko bardzo popularne,
znamy nawet ludzi o takim, ale pewnie to nie oni.
Pierwszy
raz w życiu wchodzę na listę 100 najbogatszych Polaków. Jest i nasz nieznajomy,
ale jaka bieda na tej liście. Prócz kilkunastu z góry naprawdę bogatych, setny
jest wart tyle co jeden dom w Zachodniej Zatoce New Providence, a pięćdziesiąty
tyle co dwa takie domy. Znów i tu, po Fort Lauderdale, widać jakim biednym
krajem jesteśmy.
Nie
dla nas takie miejsca, nie stać nas, to jedno, ale też nie dla nas klubowe
towarzystwo wszystkich znających się mieszkańców. Fuj. My to anonimowość,
swoboda, niezależność. Nie możemy zrozumieć ludzi, których stać na wielkie
jachty i takie posiadają. Muszą wtedy mieć załogę, obsługę i znów nie są anonimowi, tak jak w biurze, domu, więc i nawet na
własnym jachcie. Mają potrzebę istnienia, zwłaszcza w oczach innych - nasz
nieznajomy z listy chwali się w prasie, że ma największe pomieszczenie biurowe
w kraju. Hmm.
Za
to też nie lubię komuny, kiedy w innych krajach ludzie się bogacili komuna równała
wszystkich w dół, a dziś w większości na finansowej górze są jej popłuczyny.
Komuna zabiła całą historyczną i rodzinną ciągłość. Wszystko jest więc nowe,
jak bogactwo.
Z
Great Guana popłynęliśmy dalej na północ do Green Turtle Cay. Miasteczko New
Plymouth z daleka ładne, okazało się takim i z bliska. Wszystko na wyspie było
estetyczne, nawet pomosty dla aneksów zrobiono w wielu miejscach. Dodatkowo na
wyspie parcele domów nie odcinają dróg od plaż, co jakiś czas pomiędzy nimi
znajdują się oznaczone piesze ścieżki umożliwiające spacery i dające każdemu dostęp
do wody.
Po
zakupach w miasteczku przenieśliśmy się do zatoczki Coco Bay, płytkiej na tyle,
że byliśmy jedyną tam łódką zajmując niewielkie miejsce, gdzie przy najniższej
wodzie było jej aż półtora metra. Znów katamaran ze swoim niewielkim zanurzeniem
okazał się wybitny. Co więcej, dzięki świetnie chronionej zatoczce idący front z
wiatrem i ulewami nawet nie poruszył w niej wodą, Bubu stała więc przez trzy
noce jak na suchym lądzie. Mimo ulew i generalnie ołowianego nieba codziennie
byliśmy na plaży i zwiedzaliśmy okolicę. Bardzo nam się to miejsce spodobało,
coraz bardziej czujemy Bahama jako swoje miejsce na ziemi.
Tak
stojąc o mało nie zderzyliśmy się z … samolotem.
Zaraz
przypomina mi się dowcip: przychodzi baba do lekarza, cała posiniaczona. Co
pani jest? No wie pan, idę sobie ulicą, a tu nagle łódź podwodna we mnie
wjechała, wstaję, a w tym momencie wali we mnie helikopter. Na to lekarz
proponuje wizytę u swojego kolegi obok, psychiatry. No nie, mówi baba, wstaję
znowu, a tu lokomotywa mnie uderzyła, o tu! Hm, co było dalej, pyta lekarz
zrezygnowany. Nic, przyszedł gość i wyłączył karuzelę.
W
naszym przypadku obok nas wylądował mały hydroplan, jechał po wodzie i jechał,
aż wjechał na plażę i stanął nieopodal domu. Każdy ma środek transportu jaki
jest mu potrzebny.
Mimo
niepogody popłynęliśmy aneksem do mariny w Black Sound. Wyspa ma dwie
wspaniałe, głębokie zatoki podobne do fiordów. W nich usytuowały się mariny. Zainteresowaliśmy
się taką, która wyjmuje łódki i przytwierdza do podłoża specjalnymi pasami,
żeby w razie cyklonu zapewnić maksymalne bezpieczeństwo. Ceny były przystępne,
ale ich dźwig był o… 30
centymetrów za wąski dla Bubu. Szerokość to podstawowa
wada katamaranu. Przy wyciąganiu i przy szukaniu wolnego miejsca w marinie
oczywiście, do życia nie.
Dziś
ruszyliśmy dalej, za miesiąc mamy wsiadać do samolotu w Nowym Yorku, a my tu jeszcze
w przeciwną stronę płynąć musimy. Aby ruszyć do Berry Islands musimy opłynąć
północny cypel Great Abaco, a potem spłynąć na południe wielkim i bardzo
płytkim morzem Bight of Abaco.
Pogoda
pokazuje, że weszliśmy w strefę wiatrów zmiennych. 26 stopień północny to już
zanik dominanty pasatów, do czego dochodzi koniec zimy i słabnące chłodne fronty.
Wiatr świruje - na najbliższy tydzień przewiduje się słabe wiatry ze wszystkich
kierunków. Nie bierzemy więc pod uwagę prognozy planując dalszą drogę - po raz pierwszy w historii podróży.
Beatka
wspomina daty - dokładnie rok temu spaliśmy na plaży oceanu Indyjskiego
pierwszą noc naszej australijsko-nowozelandzkiej podróży, tam gdzie po raz
pierwszy zobaczyłem publiczne gazowe grille, które wziąłem za stoły do
czyszczenia ryb. Czas leci!
MOANA (wiek 4,5 roku)
Dzięki Internetowi Moana ma coraz
bardziej zaawansowane gry. Prowadzi knajpę zarabiając pieniądze w celu
budowania i wyposażania nowej (jak Magda Gessler). Najbardziej zadziwiające
jest to, że aby wyłączyć niektóre gry używa skrótu Ctrl+Alt+Delete i wchodzi w
funkcje Menadżera Zadań Windows!
Płyniemy
gładką wodą tylko na foku i na automatycznym pilocie z prędkością 4 węzłów –
nie chce nam się nawet grota stawiać. Nie pali nam się, do kotwicowiska zostało
jeszcze 8 mil
czyli dwie godziny i o 18h00 powinniśmy być na miejscu. Wokół woda ma 4 metry głębokości,
podwodnych skałek brak, a że żagiel w górze to i pierwszeństwo mamy, więc nawet
nie patrzymy zbytnio co się wokół dzieje. Z rybami słabo, wzięła tylko
barakuda.
Paradoksalnie
generalnie nad morzem z rybami jest krucho. Im więcej wody wokół tym mniej ryb,
a jeśli już są to drogie. Podobnie jest i tu na Bahamach co martwi Beatę. Łowić
za bardzo nie ma gdzie, na plaży na spinning nie biorą, na ciągniętą za Bubu
przynętę też nie, a do rafy zbliżyć się trudno z powodu fali. W wyspowych
sklepikach wybór ryb jest żaden, jedynie w supermarketach. Tak czy siak
najtańszy jest, o dziwo, łosoś. Prócz sklepów sieci Fresh Market na New
Providence najlepszym sklepem na Bahama okazał się hipermarket Maxwells w Marsh
Harbour na Great Abaco, w którym dokonaliśmy naszych ostatnich wielkich
bahamskich zakupów. Z szynką parmeńską włącznie!
Niedziela, 5 maja 2013
Kiedy
stanęliśmy wczoraj na kotwicy przy plaży nieopodal Crab Cay woda wokół
przypominała kolorem kakao. Plaża, która według naszej mapy miała być wybitna,
była żadna. Było to jedynie dobre miejsce na spędzenie spokojnego wieczoru i
nocy.
Wieczór
przy filmie nasuwa refleksję następującą: co się robi kiedy ma się zbyt mało
pieniędzy i przez co kręci zbyt mało materiału do montażu pełnometrażowego
filmu? Odpowiedź jest prosta: robi się z tego polski film.
Choć
komedia „Job” miała i pomysły i symptomy niezłej twórczości pozostało po niej wrażenie, że zachwyt twórców i producentów nad
nimi samymi odebrał im logiczną ocenę tego, co zobaczyli po montażu. Film, jak
większość polskich produkcji, nie posiadał rytmu, już od początku dłużyzny
wprowadzały widza w zakłopotanie i pytanie o sens kontynuacji oglądania. Gra
niektórych aktorów i aktorek była żenująco słaba, aktorzy spełniający się w
głupawych teatro-serialach komediowych nie unieśli swoich, nawet krótkich ról
kinowych. Generalnie żal, bo tak niewiele było trzeba.
Poranek
był zaskakujący. Zupełna cisza, woda kryształowa z taflą jak lustro, a wokół
śpiew ptaków. Znów taki moment zachwytu życiem.
Po
śniadaniu postanowiliśmy popłynąć na łów do przesmyku z widocznym w nim prądem.
Takie miejsca zazwyczaj obfitują w różności, wszystkie wodne stwory lubią
płynącą wodę. Doświadczenie nasze nas nie zawiodło, szybko wypatrzyliśmy
pierwsze langusty. Nie był to jednak mój dzień na łowy, brakowało mi powietrza,
szybko się męczyłem, prąd mi przeszkadzał i strzelałem niecelnie. Wszystko źle,
a i brak mojej maski ze szkłami korekcyjnymi miał na to wpływ. Tak czy siak
obfitość towaru zapewniła nam byt na najbliższą przyszłość. Dwa małe Nassau
Groupery zadowolą Moanę rosołem rybnym, a w konsekwencji mięsem z ryby i
warzywami z niego na jutrzejszy lunch. Piętnaście małych langust to dla nas
trzy kolacje, czwartą zapewniły znalezione koncze. Był to prawdziwy róg
obfitości. Po spędzeniu półtorej godziny w wodzie zrezygnowaliśmy z nędznej
plaży i po obrobieniu zdobyczy ponieśliśmy kotwicę aby lunch zjeść już płynąc.
Po
jakimś czasie minęliśmy skałę o nazwie „Center of the World Rock”. Centrum
świata to nie było, ale nazwa nam się podobała.
Od
nadmiaru głowa nie boli? Jak pisałem z rybami było krucho i zaczęliśmy je nawet
kupować, teraz za to nagle morskiego jedzenia mamy w bród.
Przed
chwilą na ciągniętą wędkę, którą ciągle czyściłem z haczącego się pływającego badziewia
(klnąc pod nosem) wzięła poważna ryba. Wyciągnęła prawie cała żyłkę więc w
zasadzie mentalnie już przyzwyczaiłem się do myśli, że stracimy i plecionkę i
rybę. Beatka stanęła wyprostowana z podbierakiem obok mnie z nadzieją, że może
choć ją zobaczymy. Pewnie jakaś duża barakuda, że tak ciągnie, komentowaliśmy.
Po chwili kiedy wolno kręciłem kołowrotkiem błysnęło coś srebrnego, i po chwili
znów, ale z tym razem z kolorem. Wspaniale, nie barakuda, może się jednak uda.
No
i udało się, w podbieraku wylądował przepiękny Mutton Snapper, na oko
pięciokilogramowy. Do langust, konczy i Nassau Grouperów dołączy i on
zapewniając nam urozmaicenie w menu nie tylko na wieczorne kolacje, ale i lunche,
zrobiony w zalewach wszelkiej maści. Brawo! Jak jakiś symbol, stało się to w
najbardziej wysuniętym na północ miejscu naszej podróży. Od teraz płyniemy już tylko
na południe i zachód.
Moana
zachowała się nad wyraz dorośle. Kiedy my walczyliśmy z rybą, dziewczyna wyjęła
z niszy przy drzwiach plastikowy greting i gdy ryba była już w podbieraku
poinformowała nas, że wszystko gotowe na jej przyjęcie w niszy przed drzwiami,
gdzie zwykle filetuję duże ryby. Snapper poległ tam z rumem w skrzelach, a
Moana oglądała go dotykając tu i ówdzie. O zgrozo! Wkładała nawet palec w rybie
oko! Cóż, jej prawo poznawania świata.
Poniedziałek, 6 maja 2013
Po
spokojnej nocy w samotności o wschodzie słońca obudził nas śpiew ptaków, dzięki
któremu cisza nie dźwięczała nam w uszach. Znów poranek marzenie, sami, wokół
płytka i gładka woda, bezchmurne niebo i żółte jeszcze poranne słońce.
Ruszyliśmy
z lądu (patrz dokładność map na zdjęciu poniżej) zaraz po kawie i szybkiej
kąpieli, przed nami dzień płynięcia na silniku przez bezkres płytkiej na 4 metry wody.
Jest
już dobrze po południu, na horyzoncie rysuje się ląd w postaci wyspy Mores,
przy której spędzimy noc. Jutro snujemy się dalej też na silniku, tym razem
przez głębię kanału Nortwest Providence Channel do Berry Islands. Zostały nam
jeszcze dwa tygodnie beztroskiego wodnego życia.
A
propos mapy, widać na jej dole po lewej godziny najwyższej i najniższej wody,
po środku to samo z rozbiciem szczegółowym na godziny, po prawej godziny
wschodu i zachodu słońca i księżyca. Pływy są niezwykle ważne na tych płytkich
wodach, wczoraj wszędzie przy wyspie było 70 centymetrów pod
kilami, za mało aby rzucić kotwicę, jako że przypłynęliśmy na najwyższej
wodzie, która miała opaść o 0,80
metra . Szukaliśmy więc miejsca z 1,20 m pod kilami i
znaleźliśmy je w końcu, według mapy...na lądzie.
Jak
widać dużo jest białych plam na naszych elektronicznych mapach, podpieramy się
więc szczegółowymi mapami papierowymi wprowadzając do komputera waypointy,
czyli punkty odniesienia. Całe Bahama to trzy pakiety map w cenie $200 (w
sumie), które trzeba mieć obowiązkowo. Prócz map jest w nich cała masa
informacji dotyczących miejscowości, sklepów, serwisów, marin. Są też opisane
kotwicowiska, co jest fantastyczne, bo wystarczy na nich nie stawać aby znaleźć
trochę samotności.
Piątek, 9 maja 2013
Ledwo
opuściliśmy wschodnią zatokę Bamboo Cay w archipelagu Berry, a już mamy wiadro
pełne ryb. Dwa Blue Runnery i jeden Yellowtail Snapper złapały się na wyjściu z
zatoki nieopodal jakiegoś kosmicznego jachtu wprost z Marsa.
Spędziliśmy
trzy noce w tej zatoce z ośmiokilometrową plażą w kształcie rogala. Beata
znalazła swoje miejsce marzeń na biegi – odbiegała i znikała na długo aby
prawie na czworakach wracać.
Okazja
postoju łódką przy tej plaży jest rzadkością, jako że zatoka jest otwarta na
dominujące wschodnie wiatry i wtedy bynajmniej nie jest idealnym miejscem dla
żeglarzy. Nam wszystko się jakoś udaje, więc skorzystaliśmy z wiejącego akurat
wiatru zachodniego i skręciliśmy do niej w drodze z Abaco.
Przez
te trzy dni towarzyszyło nam bezchmurne niebo, woda w zatoce osiągała
temperaturę 30 stopni, czyste powietrze o temperaturze podobnej, a my, starym
zwyczajem, mieliśmy 36,6.
Pogoda
płynąc na Berry Island nie sprawdziła się. Byliśmy przygotowani na bezwietrzny
dzień i silnikowanie, a tu o świcie przy Mores Island obudziła nas spora fala i
wiatr 20 węzłów, w konsekwencji czego pognaliśmy na żaglach tak szybko, że
opóźniony lunch zjedliśmy już na kotwicy po drugiej stronie Northwest
Providence Channel.
Wcześnie
rano, już w drodze, przeżyliśmy istny dylemat. Wprowadziliśmy punkty przejścia
przez rafę na głęboką wodę z naszej mapy papierowej na elektroniczną. Okazało
się, że droga na komputerze wiedzie przez środek wyspy. Co najgorsze, widniało
na komputerowej mapie tyle punktów głębokościowych, że uwiarygodniało to
pomiary tego miejsca przez co i samą mapę. Zawsze wcześniej tak bywało.
Na
obu mapach była wysepka ze świetlną farą. Nic się jednak więcej nie zgadzało,
nie można było wybrać rozwiązania pośredniego, wszędzie wokół były podwodne
skały. Strach.
Zdecydowaliśmy
się na drogę według papierowych informacji i… nie było wyspy, przeszliśmy tylko
przez jej wyimaginowany przez elektronikę środek. Na szczęście była fara, więc
kontrolowaliśmy naszą od niej odległość oraz głębokość, co potwierdzało dane z mapy
papierowej. Uff, znów się udało. Ale żeby pływać na udało się?
Dziś
rano zachmurzyło się i podniosła się w zatoce niewielka fala. Postanowiliśmy
rano uzupełnić zakupy - przed nami 10 dni bez sklepów, domów i Internetu,
cywilizację mamy jednak ze sobą.
Jak
miło się jeździ autostopem po Bahamach. Popłynęliśmy aneksem pod znaną nam
sprzed półtora roku knajpkę, tam
wyciągnęliśmy na plażę aneks i wyszliśmy na drogę. Pierwszy przejeżdżający
samochód zabrał nas do miasteczka odległego o 3 kilometry . Po
zakupach w dwóch uzupełniających się, nieźle zaopatrzonych sklepikach nie przeszliśmy
stu metrów kiedy następny samochód stanął na machnięcie ręką. Pastor w
wypasionej terenowej bryce (jak widać nie tylko u nas przedsiębiorstwo pod
nazwą „Kościół” Spółka z Zupełnie Ograniczoną Odpowiedzialnością, mimo kryzysu,
radzi sobie świetnie) z miłą chęcią podrzucił nas pod plażowy bar. Dziękujemy.
Po
lunchu skorzystaliśmy z łapanego z któregoś domu w oddali Internetu, po czym
ruszyliśmy na południe aby po niecałych dwóch godzinach płynięcia stanąć za
wąziutką i niską wysepką odgradzającą nas od falującego oceanu.
Jest
świetnie, wiatr kręci turbiną elektryczną, zachodzące słońce oświetla panele, a
my na spokojnej wodzie słuchamy śpiewu, a raczej wrzasku setek ptaków żyjących
na tych skałkach. Notabene jest to jedyny wrzask kojący ludzkie ucho.
Beata
z Moaną są już w wodzie, wokół pustka i pełna samotność. Jak okiem sięgnął nie ma
ludzkiego śladu. Wiadomo, tego kotwicowiska nie ma na mapie. Istna rozkosz!
Piątek 10 maja 2013
Dzisiejszy
dzień zaliczyć można do dni marzeń. W tej naszej samotni plaża długości 300 metrów jest
najwyższej jakości, woda z piaseczkiem przed nią, a pomiędzy nią a Bubu dno
kamieniste pełne ryb i langust. Po raz pierwszy od dawna byliśmy tylko
obserwatorami pięknego podwodnego świata – mamy zbyt dużo jedzenia.
Za
to na skałkach po obu stronach plaży zebraliśmy ślimaki zwane przez nas karakolami,
które marynowane uzupełnią menu w postaci wieczornego aperitifu do piwa.
Na
plaży zainstalowaliśmy się na dobre już rano, rozbiliśmy namiot i poszliśmy
eksplorować okolicę. Zobaczyliśmy kamieniste wybrzeże od strony oceanu
oraz teren wewnętrzny pokryty badylami
przekwitłych agaw. Na tym zakończyliśmy zwiedzanie pozostawiając sobie resztę
na jutro.
W
tym idyllicznym otoczeniu jedynie noc była z wydarzeniami. Wieczorem
korzystając z pracy silników i gorącej dzięki temu wody (wymiennik) zrobiliśmy
pranie. O trzeciej w nocy obudził nas sztuczny dzień błyskawic. Przerwy między
piorunami były krótsze niż same pioruny więc w te pędy w jasności (pomrocznej)
zebraliśmy pranie rozwieszone na wszystkich relingach i wróciliśmy się bać do
łóżka.
Deszczu
prawie nie było, pioruny latały w większości poziomo pomiędzy chmurami, ale
rano obudziło nas słońce i bezchmurne niebo.
Niedziela, 12 maja 2013
Trudno
ciągle pisać to samo. Kto nie zaznał tego co my nie może sobie nawet wyobrazić
co znaczy samotność przy plaży z dala od ludzkości i jej problemów. Pływamy,
polujemy, plażujemy, czytamy i jemy. Taka egzystencja ze zobowiązaniami
wyłącznie fizjologicznymi. Moana bawi się ślimakami obserwując ich zachowanie,
my rozkoszujemy się sobą i wspólną radością bytu.
Wczoraj
upolowałem trzy Queen Triggerfish, kolorowe piękne ryby, do których zwykle
trudno się zbliżyć. Dziwnie pachną, dość nieprzyjemnie, do tego są trudne w
obróbce, mają bardzo grubą skórę oraz ostre kolce na grzbiecie i podbrzuszu.
Całe szczęście, że kupiliśmy amerykańską książkę „Sport Fish of the Atlantic”,
gdzie obok wszystkiego o rybach jest w nich też ocena smakowa. Bez niej zapewne
nasze ryby pływałyby dalej, ale ocena excellent zobowiązuje. Trigger zyskują dopiero
kiedy znajdą się na grillu, po pierwsze nie trzeba nic z nimi robić, z powodu
grubej skóry są same w sobie obwolutą nie pozwalającą na przypalenie, po drugie
ich zapach po chwili pieczenia staje się cudny i powoduje wyciek śliny jak na
kreskówkach. Zjedliśmy dwie z cukinią i bananem, Moana ma trzecią na dzisiejszy
obiad. Coraz częściej jemy banany zwane plantain. To banany-warzywo, z grilla
wyśmienite, lekko słodkie dodające smakowego zaokrąglenia do niektórych dań,
zwłaszcza ryb.
Wieczorem Moana doprowadziła nas do łez
od śmiechu. Beata uczy Moanę wierszyka, ja przychodzę i słucham deklamacji. Oj
rośnie nam na szczęście nowa rasa Polaków, znacie?:
Beata: Kto ty jesteś?
Moana: Polak mały.
B: Jaki znak twój?
M: Orzeł biały.
….
B: Czy ją kochasz?
M: Kocham szczerze.
B: A w co wierzysz?
M: W SIEBIE wierzę!
Trzy
dni tutaj nam wystarczy, przesuwamy się dalej na południe, w ten sposób krajobraz
nam się nie opatrzy. Ciągle tylko ta zieleń i morze, morze i zieleń. Brakuje
nam zmiennego widoku na coraz to inny pociąg na szynach, samochody na parkingu,
czy ludzi goniących z siatami lub psami srającymi wszędzie. Godzinami można wtedy
w oknie siedzieć.
wtorek, 14 maja 2013
To
przeniesienie kosztowało nas koszmarną noc. Zaczęło się już na plaży, pięknej i
długiej wzbogaconej ptakami. Najpierw pojawiły się końskie muchy, choć gryzą
boleśnie, walka z nimi jest jednak możliwa. Pod wieczór obsiadły nas muszki
meszki zwane sandfly lub no-see po angielsku, czyli ziarnka piasku lub
niewidoczne. Jedna i druga nazwa jest słuszna, są małe jak ziarenka piasku
przez co niewidoczne. Są też wściekle gryzące. Uciekliśmy z plaży w te pędy,
chroniąc się na wodzie, na Bubu.
Tuż
przed kolacją, po zachodzie słońca dopadła nas taka chmara komarów, że nim
spryskaliśmy się sprayami i zapaliliśmy spirale było już po nas. Cali
pogryzieni w oparach kopcących spiralek zasiedliśmy do posiłku.
W
nocy wiatr ucichł do zera. Pomogło to malutkim muszkom w znalezieniu nas nawet
na wodzie. Gryzły i były wszędzie. Pozamykaliśmy wszystkie otwory i
wysprayowaliśmy morderczym środkiem wnętrze. Moana spała zamknięta u siebie. Wolno
zjadani nie mogliśmy wytrzymać na zewnątrz i mimo anty owadziego smrodu i
chemii zamknęliśmy się w środku. Było lepiej, zaczęliśmy przysypiać, ale nie
dało rady wytrzymać z upału. Otworzyliśmy najpierw drzwi w sypialni, potem
okienka. Zguba! Te cholerne muszki przełaziły nawet przez moskitiery i dalej
jazda na nas i tak do rana. Przykryci prześcieradłem biliśmy się po twarzach,
włosach, a każda wyściubiona część ciała stawała się celem skomasowanego ataku
- koszmar.
Słońce
było wybawieniem, po jego pojawieniu się wstaliśmy cali pogryzieni i zmarnowani
walką z wiatrakami, klnąc przy tym na cały świat. To taka kara, bo chciałem
napisać, że jedną z wielu zalet Bahama jest brak gryzących owadów. Fakt, do tej
pory nigdzie ich nie było. Może na Berry jest tak wszędzie? Nie dziwota, że
sąsiednią wyspę nazwali diabelską. Ratunku!
Zaraz
po kawie przenieśliśmy się o kilometr na południe. Chcieliśmy zobaczyć Blue
Hole czyli dziwaczną dziurę w ziemi wypełnioną wodą głęboką na setki metrów.
Nie wiadomo skąd się one tu biorą, jest ich w różnych miejscach Bahama wiele, o
różnej głębokości i wielkości. Już jedną widzieliśmy koło Clarence Town, zaraz
przy brzegu morza. Ta tu jest w środku wyspy. Stworzył je może deszcz wielkich
meteorytów?
Zakotwiczyliśmy
dalej niż zwykle od brzegu i popłynęliśmy wpław na plażę ciągnąc aneks. Mokrzy
poszliśmy w głąb wyspy wychodzoną przez żeglarzy ścieżką. Od razu pojawiły się
komary, ale dało się wytrzymać. Dotarliśmy w końcu na skałę, z której roztaczał
się widok na tuleję w ziemi o średnicy około 100 metrów , wypełnioną
przeźroczystą wodą o nieokreślonej głębi. Widok był zachwycający.
Wiodącą
dalej dróżką zeszliśmy bliżej wody do rodzaju groty, nad którą byliśmy
poprzednio. Po szybkiej kąpieli w słonej wodzie, z żalem opuściliśmy to zachwycające
miejsce, komary nie dawały nam spokoju.
Wróciliśmy
na miłą, ale przede wszystkim zacienioną plażę. I to bez robactwa! Po południu
też na niej zasiedliśmy, zaraz po polowaniu na ryby. Ustrzeliłem pięć różnych,
Black Groupera, Dog Snappera, dwa Gray Snappery i Groupera zwanego Gag.
Rozbestwiłem się tak, że nie strzelałem do ryb, które w naszym katalogu są
określone jako bardzo dobre. Wybierałem tylko te, które są uznane za wyśmienite.
Płynąc
wzdłuż brzegu oko w oko pojawił się dwumetrowy rekin, ale natychmiast zawrócił
na nasz widok. Ponieważ Beata go nie widziała popłynęliśmy za nim, byliśmy
ewidentnie na jego drodze, bo po chwili znów płynął prosto na nas. I tym razem
zawrócił natychmiast. I tyle go widziano.
Po
obejrzeniu ostatnio bardzo ciekawego filmu dokumentalnego o rekinach jakoś nasz
strach przed nimi zmalał, aczkolwiek respekt nie. To jednak człowiek zrobił z
rekina krwiożerczego potwora, ludojada. Rekin to jedno z najstarszych zwierząt
na ziemi, był na niej długo przed dinozaurami i przeżył wszelkie kataklizmy.
Jest stworzeniem inteligentnym, z rozbudowaną pamięcią rzeczywistą i wtórną. Jako
nadrzędny zwierz oceanów jest niebywale ważny dbając o jego równowagę, dzięki
niej mamy tlen, którym oddychamy. Ocean to główny dawca tlenu właśnie,
wystarczy aby jakiś gatunek morskiego zwierza powiększył się bez kontroli,
pożarł glony i się udusimy. Uproszczając oczywiście.
Dziś
wiele gatunków rekinów jest zagrożona, głównie przez ekstensywny, nie wszędzie
legalny ich połów. Odławia się ich kilkadziesiąt milionów(!) rocznie i tylko po
to aby obciąć im płetwy i sprzedawać je potem w krajach azjatyckich jako
cudotwórczy, anty-rakowy środek czy tradycyjna ślubna zupa. Ale bzdury!
Zadziwiające
jest, że przy tak częstym kontakcie rekina z człowiekiem, jest tak niewiele
wypadków. W filmie tłumaczą to tym, że rekin generalnie nie atakuje człowieka,
nie jest to jego pożywienie. Jeśli już zdarza się jakiś wypadek, jest to raczej
przypadkowe ugryzienie na próbę, a człowiek umiera wtedy z wykrwawienia, a nie
pożarcia przez rekina. Oj Spielberg i twoje „Szczęki”.
Dziś
wymierające gatunki rekinów nie są objęte ochroną i pewnie, mimo wielkości
oceanu, wyginą. Jednak inne zwierzęta objęto naszą szczególną troską, choć
historycznie też należało się ich bać, co więcej trzeba bać się ich i dzisiaj.
Ale cóż, tygrysek to kumpel Puchatka przytulonego do dziecka…
- rekiny obecne we
wszystkich oceanach zabijają 5 osób rocznie
- chronione słonie i
tygrysy 100 osób
- egzekucje człowieka
przez człowieka 2.400 osób
- nielegalne
narkotyki 22.000 osób
- wypadki drogowe
1.200.000 osób
- głód 8.000.000 osób
Dziwny
jest ten gatunek ludzki, a jak łatwo nim manipulować.
Nasz
plan B był następujący, jeśli pojawią się na plaży muszki, uciekamy wraz z Bubu
na środek wielkiej płytkiej dookoła wody. Lepiej znosić fale niż walczyć całą
noc z niewidzialnym wrogiem. Muszek nie było, ani komarów. Kolacja rybna nas
zachwyciła, a noc przy otwartych okienkach bez moskitier to już zupełnie.
Jest
już południe, Moana gra w gospodarstwo rolne. Wczoraj zarządzała zoo-safari.
Ale ma pracy od małego. To nieludzkie tak wykorzystywać dzieci.
środa, 15 maja 2013
Puste
i płytkie Berry są też niewielkie. Przemieściliśmy się znów o niecałe trzy mile
do bezludnej jaki inne wyspy Devils Cay. Nie straszy, za to na plaży są
leżaki?!
Wyspa
jest dla nas atrakcyjna, stoimy zaraz przy plaży, z której urządzamy wycieczki.
Wczoraj przeszliśmy ponad połowę obwodu wyspy idąc trochę plażami, trochę
skałkami. Moana uwielbia chodzić po skałkach, dzięki czemu nasze wycieczki
odbywają się bez marudzenia, co więcej ciągną się w nieskończoność, mała ciągle
ma coś do oglądania lub zrobienia.
Dziś
rano opłynęliśmy aneksem okoliczne malutkie wysepki, które są mniej obrośnięte
i dzięki temu możliwe do spenetrowania. Wychodzimy na kilkumetrowe szczyty,
zaglądamy do gniazd ptaków, obserwujemy ich życie, cieszymy się widokami.
Zawsze
też w podświadomości pojawia się pytanie: co by było gdyby zepsuł się silnik
aneksu? Dopłynięcie milę czy dwie na wiosłach do Bubu jest niewykonalne przy
mocnych prądach pływowych. Grozi nam wtedy krótkie robinsonowanie, na tych
skałkach brak wody i pożywienia.
Po
wyspowych wycieczkach i znalezieniu konczy wróciliśmy na naszą plażę. Beatka
przytaszczyła lepsze krzesełka mówiąc, że jest też parasol. Nie był zbyt
potrzebny, zachodzące słońce już tak nie pali, ale już Moana taszczyła większy
od niej trzy razy parasol. Beatka wstała aby pomóc go rozłożyć i wrzasnęła
rzucając parasol na piasek:
SKORPION!
Ja,
z uśmiechem na twarzy nawet nie drgnąłem. Do wielu zalet Bahama należy również
to, że są wolne od żmij, skorpionów, pająków - wszystko co jadowite i
niebezpieczne jest ewentualnie w wodzie. Beata zaczęła się wydzierać na moje
pokpiwanie, i że przecież wie jak wygląda skorpion. Wstałem niechętnie z
krzesełka, poobracałem otwartym parasolem i z trudem wytrzepałem na piach
rzeczywiście skorpiona. Nigdy wcześniej żywego skorpiona nie widziałem, ani w
czasie wielu pobytów w Afryce, ani w Australii, która słynie z tych nieprzyjaznych
pełzaczy, ani na pustyniach Ameryki Północnej. Trzeba było dopiero plaży na
Bahama, gdzie ich teoretycznie nie ma. Człowiek nigdy nie wie od czego straci
dziecko, albo żonę!
Skorpion
stracił życie, ale pojawiło się pytanie: wszędzie łazimy na bosaka, włazimy w
krzaki, na skałki – bać się teraz?. No nie popadajmy zaraz w skrajności, jeden
skorpion wiosny nie czyni, co najwyżej trupa.
Dni
mijają, wolniutko spływamy na południowy koniec Berry, jeszcze kilka dni i
trzeba będzie płynąć na zachód, w kierunku Florydy.
Przychodzi
czas podsumowań naszej nieobecności w Polsce. Minął rok i siedem miesięcy od
naszego ostatniego w niej pobytu i tyle samo naszej nieustającej podróży. Kiedy
teraz przegrywam zdjęcia oraz pamiętnik na przenośne dyski, to aż duma mnie
rozpiera patrząc na tytuły folderów ze zdjęciami zrobionymi od tamtego czasu: Floryda, Bahama, Turks i Caicos, Puerto
Rico, Republika Dominikany, Australia, Nowa Kaledonia, Australia, Tasmania,
Nowa Zelandia, Republika Dominikany, Turks i Caicos, Bahama, Floryda i Bahama znów,
będzie jeszcze Floryda, a potem całe wschodnie wybrzeże USA od Florydy do
Nowego Jorku. Nieźle, zwłaszcza, ze wszędzie byliśmy długo i zwiedzaliśmy
dogłębnie, nie śpiesząc się. To najważniejsze! Tego ostatniego można nam
naprawdę pozazdrościć, prawie nikt tak nie ma.
sobota, 18 maja 2013
Piję
poranną kawę i zamieram. Do jasnej cholery, co tu robi ten most! Wszystko w
gruzach i myślenie na pełnych obrotach. Co dalej z nami?
Otóż
przygotowując naszą drogę z Berry do Fort Lauderdale zerkam na drogę kanałem od
znanego nam wielkiego podnoszonego mostu w porcie do domu Richarda i Pye (gdzie
mieliśmy zostawić Bubu), próbując ocenić ile czasu nam ona zajmie i czy zdążymy
zacumować przed nocą. Wchodzę w książkowe detale mostów, których jest po drodze
sześć, sprawdzając ich godziny otwarcia, gdy widzę nagle jeden bez opisu -
fixed bridge, czyli most stały. Sprawdzam prześwit i dębieję – 55 stóp . Za mało dla nas,
nasza wysokość to 58’10”, więc nawet przy najniższej wodzie jest on nie do
przejścia. TRAGEDIA!
Auto
wynajęte, bilety lotnicze kupione (z zapasem na szczęście) i szukaj tu teraz
miejsca w innych marinach i jeszcze żeby skóry nie zdarli, a Fort Lauderdale to
najdroższe miejsce na Florydzie. Brak zasięgu sieci telefonicznej nie podnosi
nam morale, co więcej z powodu niskiej wody nie możemy nigdzie płynąć i musimy
czekać do południa. Nerwy. Jak Richard, skądinąd żeglarz, mógł nas o tym nie
poinformować! Wiedział przecież, że mamy wysoki maszt, opowiadałem mu nawet
naszą przygodę z mostem na Intercoastal między Miami, a Fort Lauderdale, który
cudem przeszliśmy trąc antenami, a miał 56 stóp .
Ruszamy
przez najpłytsze przejście jeszcze przed lunchem, zaraz za którym rzucamy
kotwicę aby spokojnie zjeść, mamy też zasięg. Dzwonię do Richarda, bez nadziei.
Sprawdź ten most. Oddzwania po chwili i zażenowany potwierdza 55 stóp . Będzie szukał
jakiegoś rozwiązania.
Ja
ze swojej strony dzwonię do … kościoła. Od Francuzów dostaliśmy kiedyś adres
ludzi wiary nieznanej, którzy korzystając z wolności podatkowej kościołów
założyli swój, tyle że z malutkim nabrzeżem, które wynajmują. Jako że miejsca
jest góra na 4-5 jachtów, pytam bez wiary o wolne miejsce dla Bubu. Jest, brzmi
odpowiedź! Cena zmieniona, drożej niż kiedyś, ale i tak bardzo tanio - $15 od
stopy miesięcznie. Uff, pochwalony niech będzie ich bóg.
I
tak w ciągu kilku godzin wpadamy z jednej skrajności w drugą. Jak to w życiu.
Podnieśliśmy
kotwicę i wypływamy w stronę North Cat Cay. Wiatr jest słaby, morza prawie nie
ma czyli jest bez fal. Staniemy pod wieczór byle gdzie na noc, korzystając z
braku wiatru i wielkiego sześćdziesięciomilowego wypłycenia, które jutro
przeskoczymy. W poniedziałek przed nami Golfstrom z mocniejszym już wiatrem.
Ostanie
dwudniowe kotwiczenie na Berry było szczytem szczęśliwości. Wyspa z piękną
długą plażą zakończoną małymi wysepkami i jak okiem sięgnął brak ludzkich
śladów. Tylko my i Bubu stojąca samotnie na wodzie.
Pierwszego
dnia zainstalowaliśmy się koło skałek, drugiego bliżej, obok niezrozumiałej
drewnianej platformy widokowej. Zabawy i gry na plaży były jak zwykle, poza
nimi Moana cały czas spędzała w wodzie, a Beata tłukła swoje kilometry.
W
czasie zabawy w piratów na plaży zakopaliśmy puszkę z resztką monet bahamskich
i karaibskich pozostawiając deseczkę z napisem „SKARB”.
Coraz
cieplejsza woda, już o temperaturze 28 stopni jest przyjemna, ale też ma wadę,
przyśpiesza porastanie burt Bubu. Nagle, prawie w oczach, burty z czarnych
zrobiły się zielone, a grubość porostów powiększała się codziennie.
Postanowiliśmy oskrobać całość jeszcze przed pozostawieniem jej na lato. Co się
dało skrobać z maską i fajką zrobiliśmy pierwszego dnia, aby drugiego zrobić
głębszą część korzystając z kompresora i akwalungu. Podwodna praca trwała ponad
godzinę, na kolanach na dnie, zaparty o dno Bubu szlifowałem ostrą gąbką powierzchnię
pomagając sobie szpachelką przy małych skorupiakach.
Ponieważ
cały majdan był rozłożony, kompresor podłączony, 20 metrów węża, który
podaje sprężone powietrze robiąc jednocześnie za zbiornik w wodzie,
postanowiliśmy zgodnie z obietnicą nauczyć Moanę nurkować. I tak ja płynąłem z
maską i fajką trzymając Moanę na głębokości jednego metra. Zadziwiające jak od
razu sobie świetnie poradziła ciesząc się, że pchana przeze mnie dochodzi co
jakiś czas do dna. Bawiliśmy się dość długo, jedynie schodzenie głębiej
powodowało ból ucha. Popołudniowa powtórka nurkowania, już po lekcji nie
przyniosła poprawy, nauczenie się przedmuchiwania uszu jest trudne, nawet ja
niekiedy mam z tym kłopot, kiedy to jedno ucho nie chce wyrównać ciśnienia. Tak
czy siak zabawa była przednia.
Zdjęć
podwodnych nie zrobiliśmy, po pięciu latach podwodny Olympus oddał duszę diabłu
i pójdzie do kosza. Jak wszystko dzisiaj był Made In China i nie nadaje się do
naprawy. Zadziwiające jest to, że stary, trzynastoletni Sony DSC P1, do którego
mam podwodną skrzynkę (wartą tyle co Olympus), działa ciągle świetnie, jedynie
bateria już nie „trzyma”. Cóż, ten jest Made In Japan.
niedziela, 19 maja 2013
Płyniemy.
poniedziałek, 20 maja 2013
Płyniemy.
Z
wyprzedzeniem jednego dnia płyniemy już przez Golfstrom. Pogoda idealna, fala
niewielka, wiatr z tyłu i dzięki temu właśnie, że fala jest mała łódka nie
myszkuje i udaje się utrzymać żagle na motyla.
Noc
z soboty na niedzielę na kotwicy na pełnym morzu dała nam popalić. Mimo
niewielkiej fali prąd odchylał Bubu od kierunku wiatru przez co nieznośne
bujanie trwało całą noc i nie dawało spać.
Za
to niedzielny ponad sześćdziesięciomilowy przejazd przez płyciznę był jak bułka
z masłem, przygotowywaliśmy się do podróży, czyściliśmy walizki, przeglądaliśmy
rzeczy do pakowania i robiliśmy pierwsze czynności związane z pozostawieniem
Bubu. Uzupełniłem wodę w akumulatorach, pomyliśmy i poskładaliśmy nasz sprzęt
pływacki. Wszystko schło szybko, wiatr i bezchmurne niebo w tym pomagały. Moana
grała w gry, oglądała bajki i tylko co jakiś czas przychodziła nas ukochać.
Doszliśmy
do perfekcji w zapasach. Kończy nam się dokładnie wszystko, dziś w południe
zjemy ostatnie warzywa, resztkę chleba, wędliny. Kawę mamy tylko na jutrzejsze
śniadanie. Jedynie z powodu łowionych ryb w zamrażarce pozostało trochę
zamrożonych porcji, ryby, kotletów jagnięcych i żeberek z prosiaczka. To zjemy
już w Stanach.
Przejście
przez Golfstrom było rozkoszą. Do czasu.
Dwadzieścia
mil od brzegów Florydy zobaczyliśmy nad nią czarne chmury z piorunami.
Włączyliśmy naszą podręczną VHF odbierające amerykańskie kanały WX z nadawaną
permanentnie pogodą. Nie wyglądało to najlepiej. Radar dodał nam informacji o
przesuwie najczarniejszych miejsc. Po jakimś czasie lunęło. Jeszcze tego by
brakowało aby na koniec....
Szczęśliwi
i przemoczeni dotarliśmy do portu Fort Lauderdale aby o 16h30 zza węgła
krzyknąć przez radio do mostowego: prosimy otwierać! Mijając tą godzinę
musielibyśmy czekać pół godziny na ponowną szansę. Keep going, odpowiedział
mostowy i rozpoczął procedurę zamknięcia szlabanów na drogach i otwarcia mostu.
Przeszliśmy po chwili, nie dało to jednak wiele. Następny most, już na rzece
New River, znajdujący się tuż przy down town , w godzinach 16h30 – 18h00 nie
otwiera się w ogóle aby w szczycie powrotów
z pracy nie tworzyć korków.
Nie
chcąc czekać ponad godzinę zmieniliśmy plany. Na noc popłynęliśmy na
kotwicowisko na jeziorze Sylwia skąd przez Internet zadzwoniliśmy do celnicy
zgłaszając nasze przypłynięcie do USA (procedury bardzo ułatwiające życie) oraz
w miejsce gdzie zostawimy Bubu informując o dniu opóźnienia. Jutro zgłosimy się
osobiście w biurze imigracyjnym, zjemy ostrygowy lunch i pognamy do kościoła na
nowe miejsce dla Bubu. A teraz jest ciemno (momentami), leje i walą pioruny.
Bać się?
W
Bubu wszędzie stoją miski - łajba przecieka od góry. Mamy nadzieję, że
zamówione z Bahama nowe uszczelki już na nas czekają. Musimy wymienić je przed
wyjazdem we wszystkich pokładowych okienkach.
Jak zwykle należy się podsumowanie tego, przedostatniego już, sezonu
żeglarskiego. Wszelkie plany powiodły się bez zarzutu, zwiedziliśmy te wyspy,
które zamierzaliśmy, dokładnie i w ustalonej z góry kolejności. Jedynym
nieprzewidzianym wydarzeniem był skok do Stanów w marcu, ale nawet to nie
zaburzyło biegu rzeczy. Mimo frontów pogoda sprzyjała nam generalnie, morze ani
razu nie dało popalić na tyle, żebym pamiętała o tym do dziś, co oznacza brak
stanów zagrożenia. Jesteśmy zadowoleni i zakochani w Bahamach dużo bardziej niż
po zeszłym sezonie (a powiedzieć, że bałam się rozczarowania).
Republikę Dominikany opuściliśmy (nie bez zadowolenia) pod wieczór
w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Od tej pory:
- przepłynęliśmy 1875
mil morskich, co odpowiada 3472 kilometrom .
Dla uświadomienia odległości jest to raptem jakieś 150 mil mniej niż
przepłynięcie Atlantyku.
W tym 221 mil
zrobiliśmy w towarzystwie jedynego naszego gościa, czyli Agnieszki.
A propos, jedyne plany jakie nam nie wyszły dotyczyły mających
odwiedzić nas osób. Bałam się, że z trudem pogodzimy turnusy, a tu tylko jeden
wczasowicz się pojawił. Cóż, nie nam żałować.
- dobrze, że jesteśmy żaglówką, dzięki temu przez ten cały
czas i odległość płynęliśmy na silniku
lewym 162 godziny, a na prawym 171, tankując do pełna tylko dwa razy.
- wyprodukowaliśmy 2380 litrów wody naszą odsalarką, co oznacza
ponad 100 godzin jej pracy. Nota bene produkowana woda robi się coraz bardziej słona,
podejrzewamy, że dziurawe już membrany źle filtrują.
- odwiedziliśmy 38 następujących wysp ( kolejności chronologicznej):
Big Sand Cay
(T&C), South Caicos, Providenciales (T&C), Mayaguana, Acklins, Crooked
Island, Long Island, Hog Cay, wyspy
archipelagu Exumas: Great Exuma, Elisabeth Island, Cat Island, Little
San Salvador, Staniel Cay, Big Galliot Cay, Stocking Island, ponownie Great
Exuma, Lee Stocking Island, ponownie Big Galliot Cay, Great Guana Cay, Gaulin
Cay South; Eleuthera od strony zachodniej, Spanish Wells, New Providence, North Cat Cay; wyskok do
Stanów: Miami, Fort Lauderdale; North Bimini, Andros, ponownie New
Providence, Allan’s Cay, ponownie
Eleuthera, tym razem od strony północno-wschodniej, Harbour Island; wyspy
archipelagu Abacos: Lynyard Cay, Tiloo Cay, Great Guana Cay, Green Turtle Cay,
Little Abaco, Cave Cay, Mores Island; wyspy archipelagu Berries: Great Harbour
Cay, Soldier Cay, Hoffman’s Cay, Devil’s Cay, Bond’s Cay, Chub Cay i na koniec
ponownie North Cat Cay.
Wszystko ostatnio jest ostatnie.
Ostatnia Bahamska plaża, ostatnie piaskowe babki, ostatnie pływanie
Moany na desce za aneksem, ostatnie rzucanie frisbee, ostatni jogging wzdłuż
linii wody. Dziś rano aż łezka mi się zakręciła przy wczesnej porannej –
ostatniej-kąpieli w bahamskich wodach. Takich nie ma nigdzie indziej, żegnaj
prawdziwy krysztale.
Ostatnia morska przeprawa, tak spokojna prawie do końca i
naznaczona stresem w kształcie świetlistego znaku Zorro na sam koniec, przy
bramach Florydy. A dzisiejsza noc jest niespodziewanie ostatnią nocą na
kotwicy. Od jutra czeka nas keja, coś czego nie zaznaliśmy od czasów
Dominikany. To jest fascynujące, żeby taka mała jednostka jak nasza Bubu przez
prawie pół roku mogła funkcjonować niezależnie od świata i podawanego kablami
prądu.
Jak już Daru wspomniał, ostatnie są też resztki zapasów. Jeszcze
nigdy nie udało nam się aż tak idealnie wycyrklować gromadzonych składów. Dziś,
a jutro już będzie sklep, zniknęły: ostatnie orzeszki, ostatnia puszka z
warzywami (świeżych już nie mamy od wczoraj), ostatni kawałek folii
aluminiowej, ostatni owoc, ostatnie wino i czekolada. Otworzyliśmy ostatnią
paczkę papieru toaletowego, płynu do mycia naczyń wystarczy na poranne
zmywanie, podobnie jak ostatnia dawka kawy wystarczy na jutrzejszą pobudkę.
Została jedna pół litrowa buteleczka
wody mineralnej. Bubu nie pamięta już takiej lekkości bytu, a my jesteśmy
zadowoleni z naszego perfekcyjnego planowania zakupów, nic się nie zmarnuje tym
razem.
Czwartek, 23 maja 2013
Początek USA nie bez przygód. Po deszczowym wieczorze i nocy z
piorunami, we wtorkowy poranek popłynęliśmy na lunch z owoców morza do znanej
nam z poprzedniego pobytu knajpki Southwest Raw Bar. Stamtąd pojechaliśmy
taksówką zrobić odprawę paszportową. Poszło gładko i szybko, po czym spacerem
przez cały port wróciliśmy na Bubu robiąc po drodze warzywne zakupy.
Było już dużo po 17.00, więc natychmiast po powrocie ruszyliśmy w
kanały i w górę New River, przechodząc przez cztery mosty, trzy podnoszone i
jeden obrotowy.
Szybko naleźliśmy się przy kei naszego kościoła, podejrzanie
pełnej. Szybko też pojawił się pastor, Sonny, z zapytaniem co tu robimy naszą
łódką bo miejsca nie ma.
Zdębieliśmy, jak to?
- no przecież mieliście przypłynąć w październiku na pięć miesięcy
- nie, od teraz pięć miesięcy do końca października!
- no to klops, parkujcie tutaj, na drugiego do tego jachtu, zaraz
pomyślimy co tu robić.
Szybko się okazało, że doszło do nieporozumienia podczas rozmowy
przez telefon, która była w połowie przeprowadzona z żoną Sonniego, Judy, a w
połowie z nim samym.
- tak czy siak zostajecie na noc tu, dziś wieczorem wracają
właściciele wielkiej i pechowej Catany i być może popłyną, więc miejsce się zwolni,
a jeśli nie to zostawicie łódkę u sąsiada. Odetchnęliśmy.
Z pechowym katamaranem Catana spotkaliśmy się już na Bahama i
zapamiętaliśmy go zaintrygowani brakiem na nim masztu. Otóż ten francuski jacht
z amerykańskimi właścicielami dostał tam piorunem w swój maszt z włókna
węglowego. Z kłopotami wrócili do USA i po przeprawie z ubezpieczalnią Lloyd
(jacht jest warty ponad milion euro) dokonano napraw na kwotę 200 tys.
dolarów. Cała popalona elektronika,
elektryka i maszt zostały wymienione. Wrócili na Bahama i … dostali piorunem w
maszt.
Znów walczą z Lloyd. Na nasze szczęście płyną jutro na północ więc
miejsce dla nas się zwolni.
Samochód już mamy. Wczoraj Francuz, Jean-Michel z
południowoafrykańskiego katamaranu Dean podrzucił nas na lotnisko. Przy wyborze
auta Beata była zła na demokrację.
W przeciwieństwie do Europy, w Stanach wynajmując samochód nie
dostaje się przydziału samochodu. Najpierw załatwia się sprawy w biurze, po
czym idzie na parking, gdzie auta stoją rzędami podzielone na kategorie. Wybór
w twojej kategorii należy do ciebie. No i jest kłopot, bo i kolor się nie
podoba, a jak już podoba to może inny model jest ładniejszy. My wzięliśmy
kategorię full size czyli kobyły, kierowaliśmy się przy wyborze wielkością
bagażnika. Choć we wszystkich modelach były one wielkie, w najbardziej
sportowym samochodzie Dodge Charger, który mi się podobał był najmniejszy.
Zakończyliśmy wybór na rodzinnym Chevrolecie Impala, w którym zaglądając do
bagażnika nie widzi się jego końca.
Wracając z lotniska odebraliśmy uszczelki okien, zawiasy i jedną
szybę – jedyne 600 dolarów. Teraz do roboty!
Komentarze
Prześlij komentarz