KWIECIEŃ 2013 BAHAMAS
Poniedziałek Wielkanocny, 1 kwietnia 2013
Udało
się. Obiecany Beacie prezent urodzinowy wreszcie dotarł. Spóźniony, ale za to
ze wszystkimi bajerami.
Na
naszym świątecznym stole jedynie pomalowane plakatówkami jajka i pierogi
odbiegły od codzienności naszych posiłków. Pierogi ruskie wyszły wybitnie
dobre, z cieniutkim i chrupiącym po podpieczeniu na patelni ciastem. Nawet
Beata dbająca o linię jadła je z zapałem zbliżonym do tego Moany.
Dzień
świąteczny spędziliśmy na Bubu. Mimo bezchmurnego nieba silny wiatr jakoś
odebrał nam ochotę na plażowanie, korzystaliśmy więc z dobra cywilizacji w
postaci Internetu rozmawiając ze znajomymi i rodziną. Gry planszowe, pływanie
wokół Bubu, pierwsze podejścia do biletów lotniczych, wynajmu samochodu i w
ogóle naszej przyszłości wypełniły wczorajszy dzień.
Środa, 3 kwietnia 2013
Z
wielką przyjemnością podnieśliśmy dziś kotwicę. Wczorajszy dzień odebrał nam
doszczętnie ochotę na pozostanie w West Bay.
Przedłużyliśmy
tam pobyt głównie ze względu na święta, a przede wszystkim zamierzaliśmy zrobić
duże zakupy w hipermarkecie dla bogatych. Brak sklepów na archipelagu Exuma to
jedyna poważna wada tamtego regionu i lepiej tam płynąć zabezpieczeni w owoce i
warzywa.
Tak
więc wczoraj, zaraz po lunchu, pognaliśmy na brzeg, ale nie udało nam się
zaparkować jak poprzednio w kanale prywatnego terytorium, zostaliśmy
kategorycznie przegnani przez ochronę.
Jedynym
rozwiązaniem było popłynąć na plażę publiczną (skąd kradną podobno aneksy),
brudną i pełną szklanych odpadów, gdzie pozostawiłem Beatkę z Moaną, a sam,
korzystając z podwiezienia, pojechałem do sklepu.
Miła
pani, która zabrała mnie z plażowego parkingu, była Kanadyjką, nauczycielem w
szkole w enklawie milionerów. Dzięki niej dowiedziałem się, że szkoła dla Moany
kosztowałaby tu 26 tys. dolarów za semestr. Ona sama nie była zbyt zadowolona z
faktu, że chcąc uczyć musi pozostawić swoje dziecko w tamtejszym przedszkolu za
17 tysięcy. Jej niezadowolenia nie zmieniał fakt, że jako tamtejszy nauczyciel
ma 75% zniżki.
Już
po zakupach, z załadowanym po brzegi wózkiem udałem się do sklepowego serwisu
klienta, aby zamówić taksówkę. Jednak jak wszędzie na świecie, najbliższe taksówki
stojące nieopodal na lotnisku nie wyrażały ochoty na kurs za 15 dolarów, mając
na uwadze lotniskowych klientów za 100 lub więcej. Wkurzony wymogłem na sklepie
odwiezienie mnie na plażę, co też się stało i skończyło się tylko napiwkiem dla
kierowcy.
Wypakowani
po uszy płyniemy na południowy-wschód. Fronty zimowe są coraz słabsze,
temperatura wody znów wróciła do ponad 25 stopni, podobnie powietrza.
Na
Exuma płyniemy „przeczekać” najbliższe dwa tygodnie, potem ruszymy w kierunku
północnym aby po odwiedzeniu ostatniej nieznanej nam wyspy Great Abaco i jej
okolic udać się znów w kierunku Florydy.
Sobota, 6 kwietnia 2013
Nassau
for ever.
Nie
skończyłem ostatniego pisania - po czterech godzinach płynięcia zrobiliśmy
zwrot i wiadomo już było, że nie damy rady płynąć tam gdzie chcemy i jesteśmy
skazani na powrót do Nassau. Byliśmy wściekli, a raczej ja na Beatkę, to ona
wymusiła wypłynięcie mając dość West Bay. W nagrodę znaleźliśmy się w kanale i
to dosłownie.
Kanał
portowy Nassau to paskudne miejsce, silny zmienny prąd kręci łódkami jak chce i
mogą wyniknąć z tego kłopoty. Te niemiłe rzeczy to źle przespane czujne noce,
stukanie się łódek, co może doprowadzić do otarcia lub przedziurawienia
kadłubów.
Zanim
znaleźliśmy swoje miejsce przenosiliśmy się dwa razy, aby w końcu zakotwiczyć
na dobre, ale tylko w miarę dobrze.
Wczoraj
rano przyszedł front, czarne chmury i wiatr 40 węzłów, na domiar złego w czasie
najniższej wody, więc zepchani w niechcianym kierunku stanęliśmy na kilach na
mieliźnie. Oczywiście odbyło się to w
czasie rzęsistej ulewy i przy pierwszych burzowych bliskich grzmotach.
Mimo
tego pojawiły się natychmiast z pomocą dwa francuskie aneksy aby wypchać nas na
głębszą wodę. Mimo ich wysiłków i pełnej mocy naszych silników nie udało się
ruszyć Bubu z miejsca. Beata na dodatek w hałasie nie dokładnie zrozumiała co
do niej mówiłem i wyjęła cały nasz łańcuch z kotwicą. Najgorsza rzecz jaka
mogła się zdarzyć – nie trzymani kotwicą byliśmy zdani na wiatr spychający nas
na jeszcze płytszą wodę.
Poprosiłem
francuzów aby wzięli kotwicę do aneksu i wrzucili daleko na wiatr, co też po chwili uczynili. Dodatkowo
podaliśmy im naszą długą linę aby przywiązali nas do czyjejś boi znajdującej
się w pobliżu. Podziękowaliśmy naszym pomocnikom, a oni pognali ratować kolegę
na katamaranie z niesprawnym jednym silnikiem, któremu kotwica przy szkwale
puściła. My sami unieruchomieni zamknęliśmy się we wnętrzu Bubu wycierając się
ręcznikami po uprzednim zdjęciu i wyciśnięciu ubrań.
Po
niecałej godzinie Bubu zaczęła się bujać za boku na bok uderzając lekko kilami
o dno, to wystarczyło abym ręcznie skracając linę wyciągnął ją na głębszą wodę
i przywiązał na krótko do boi. No i było po krzyku.
Wokół
nas stały łódki wraki. Znaczy łódki z usterkami czekające na części. Pomocny
nam wcześniej Francuz z żoną Niemką ma katamaran Dean z 2008 roku warty pół
miliona euro. Od początku ma problemy z elektrycznością oraz z silnikami
Mitsubishi-Vetus. Podobnie jego znajomy na innym Deanie. W tym niemiłym miejscu
wszyscy czekają na jakieś części, a stojący obok nas jednokadłubowiec już od
trzech tygodni. My na szczęście czekaliśmy jedynie na sprzyjający wiatr.
Jednak
inne, ważniejsze, wydarzenie przysłoniło drobne problemy i niechęć do tego
miejsca. W Nassau spotkaliśmy się z Richardem i Pye, poznanymi na Cat Island,
tymi którzy zaproponowali nam miejsce przy ich domu w Fort Lauderdale. Otóż
napisaliśmy do nich maila, że nie skorzystaliśmy z ich miejsca i dziękujemy,
jednakże może by nam je udostępnili jeśli będzie wolne od maja do listopada.
Po
naszym mailu zapadła podejrzana cisza, do tej pory odpowiadali natychmiast… Po
tygodniu zadzwoniłem mówiąc, że jesteśmy w Nassau. Zabawne, odpowiedział
Richard, my też. Spotkaliśmy się po chwili. Na moje pytanie o maila, Richard
zdziwiony odpowiedział, że wysłał odpowiedź od razu. Radził nam w nim abyśmy
zgłosili się do Johna w West Bay w sprawie lodówki (do tegoż właśnie, który nam
ją naprawił - ale zbieg okoliczności!).
A
co w sprawie miejsca dla Bubu?, zapytałem. Kiedy chcecie możecie się tam zatrzymać
na parę dni za darmo, a jeśli chcecie zostawić Bubu na parę miesięcy to opłata
wynosi $13 za stopę za miesiąc, odpowiedział Richard.
Ta
odpowiedź załatwiła nam wszystkie sprawy, cała przyszłość stała się prosta,
łatwa i jak na Fort Lauderdale niedroga.
Bez szukania i straty czasu na płynięcie nie wiadomo gdzie.
Jak
wiadomo podróżujemy wiele. Wiele też podróżują ludzie, z którymi mamy
styczność. W czasie rozmów z nimi okazuje się, że percepcja otaczającego nas
świata pokrywa się z ich w dużej mierze. Europa na ten przykład, że jest w
stanie zupełnej zapaści socjalnej, społecznej, politycznej i człowiek
człowiekowi tam wilkiem. Również, że Europejczycy nie mają zielonego pojęcia o
USA i Amerykanach. Kiedyś powstała sztampa, podtrzymywana później przez filmy,
przedstawiająca Amerykanina jako nieokrzesanego kukurydzianego rolnika na
tysiącu hektarach. Jest ona kompletnie bzdurna - Amerykanie to niezwykle mili i
uprzejmi wobec siebie i obcokrajowców ludzie. Są otwarci, pomocni i świetnie
zorganizowani, żyje się wśród nich niezwykle łatwo, a po bliższym poznaniu
okazują się często wykształceni i imponują wiedzą.
Dzięki
temu wzajemnemu poszanowaniu i zaufaniu robienie interesów jest u nich dużo
łatwiejsze, przez co szybko się bogacą. Pomyśleć o tym co jest niepojęte w
Europie, Polsce - w Stanach w sklepie mało kto przymierza ubrania, kupuje je po
prostu i przymierza w domu. To co się mu nie podoba oddaje po paru dniach za
okazaniem paragonu i dostaje zwrot pieniędzy bez mrugnięcia okiem. Zaufanie do
klienta czy naiwność?
Na
naszej amerykańskiej drodze nieustająco spotykamy gesty ludzkiej otwartości,
sympatii i życzliwości - Moana dostająca cukierki czy dolara na coś słodkiego
od spotkanej nieznajomej czy nieznajomego.
Nasi
podróżujący interlokutorzy, podobnie jak my, zrobili dziesiątki tysięcy
kilometrów podróżując po Stanach kamperem i z podobnym do naszego zachwytem o
tych podróżach i Amerykanach mówią. Richard i Pye są tylko przykładem takich
Amerykanów.
Podobną
historię do naszej zasłyszeliśmy o Nowym Yorku. Tam poznani żeglarze stali na
kotwicy w ruchliwym miejscu, podpłynęła łódka, której właściciel zaproponował
im darmowe spokojne dokowanie przy jego nabrzeżu koło domu. Jeszcze tego samego
wieczora wzięli udział we wspólnym grillowaniu.
To
tak jak to polskie wolne miejsce przy wigilijnym stole – niech by tylko ktoś
obcy do drzwi zadzwonił…
Chęć
podróżowania jest stylem życia i nie zależy wyłącznie od możliwości
finansowych. Można podróżować jak poznani w Australii studenci, od pracy do
pracy i zwiedzać. Tu, na morzu, żyją jednak głównie emeryci, amerykańscy,
kanadyjscy, francuscy, czasami niemieccy.
Polski
emeryt w porównaniu z nimi jest biedakiem, nie mówi na dodatek językami.
Głównie jednak zarysowuje się u niego brak jakichkolwiek chęci poznawczych i
radości życia. Kiedy jego zagraniczny rówieśnik oddycha wreszcie pełną piersią
wyzwolony od kieratu pracy i rusza w świat, Polak czuje się stary, zmęczony i
wypalony, jest zazwyczaj zgorzkniały i schorowany. Przyklejony zwykle do
miejsca gdzie się urodził, żył i umrze. I do telewizora.
To
trochę jak z przygotowywaniem i podawaniem posiłków. Dla nas niezwykle ważna
jest estetyka stołu i sposobu podania dań. Lubimy celebrować też czas przy
stole, są to momenty kiedy nikt nie jest rozkojarzony, zajęty czymś innym. To
sposób na spędzenie czasu wyłącznie ze sobą, zachwycanie się własną pracą
kulinarną i wspólną radością z poznawania nowych smaków czy delektowanie się
smakami już znanymi. Dziś jest łatwy dostęp do ingrediencji, co daje
nieograniczone tego możliwości. Można też zjeść kotlet schabowy, panierowany i
traktować jedzenie wyłącznie jako podtrzymanie egzystencji. Znamy takie pary,
które wieczorne posiłki jedzą osobno.
I
znów, kuchnia nie zależy od możliwości finansowych, jedynie od własnych chęci.
Można oglądać programy o gotowaniu czy podróżach i podobnie ani z jednego, ani
drugiego nie korzystać. Przykładem są kolacje Moany, zaczęło się od mojego
talerza architekta, dziś Beatka dawno przerosła mistrza i Moana nie wyobraża
sobie nietematycznej kolacji. Tylko chęci, wyobraźnia i trochę humoru.
Volker,
zaprzyjaźniony jeszcze na Kubie Niemiec, który niedawno stracił swoją ukochaną
łódkę „Vela” (zahaczył podwodną skałę na kanadyjskich jeziorach po czym
rozpadła się ona ze starości), opowiedział nam o pewnej metodzie stosowanej w
jego domu. Volker kupił kiedyś w jakimś sklepie nos klauna, taką czerwoną kulkę
zakładaną na koniec nosa. Od tego czasu zawsze kiedy narastała w domu atmosfera
napięcia i kiedy to nieważne rzeczy zaczynały przysłaniać sedno bytu zakładał
sobie lub członkowi rodziny ten nos. Całe zło pryskało wtedy jak bańka mydlana.
Musimy
wszyscy sobie takie nosy kupić. Ten nos jest najważniejszy.
W
Nassau, przy okazji pobytu, załatwiliśmy też sprawy techniczne: przedłużyliśmy
wizę, jako że upłynęły już trzy miesiące od naszego na Bahama przypłynięcia,
napełniliśmy butlę z propanem i uzupełniliśmy zapasy.
Na
noc, po pożegnaniu się z pomocnymi Francuzami, uciekliśmy poza portowy kanał i
po spokojnej nocy z dala od miasta płyniemy teraz z wiatrem by rzucić kotwicę
pomiędzy Allens i Leaf Cay na Exumas.
Nad
nami bezchmurne niebo, fali brak, na kolację czeka złowiony przed chwilą
snapper Yellow Tail – żyć nie umierać. Jak widać nastroje zmieniają się jak
pogoda - wczoraj o tej porze było atmosferyczne piekło.
poniedziałek, 8 kwietnia 2013
Każdy
kiedyś wyobraźnią widział siebie w idyllicznym miejscu – biały piasek na plaży,
palma, wokół ciepła bezkresna woda ze wszystkimi odcieniami błękitu, pustka. Ot
taka bezludna wyspa, na chwilę oczywiście, a nie z przymusu Robinsona.
Takie
miejsca zdarzają się jednak już tylko w marzeniach i … nam. Stoimy Bubu przy
małej wysepce posiadającej jedną zatoczkę, tak małą, że jest w niej miejsce
tylko na jeden jacht.
W
jej głębi, przy białej plaży, woda ma ponad 30 stopni, Moana tapla się więc do
woli rozdarta między gonieniem plażowych iguan, a swoją deską królowej fal. My
w ekstazie szczęścia spoglądamy na otoczenie, słuchamy śpiewu ptaków
towarzyszącego nam od świtu do zmierzchu i plusku wody rozbijającej się o
skaliste boki zatoczki. Planujemy kolacje, czytamy, rozwiązujemy krzyżówki,
pływamy, biegamy, gramy w paletki czy dołki. Wieczorem oglądamy film w kinie
pod gwiazdami - dobrym kiedyś pomysłem był zakup dużego telewizora LCD
zasilanego 12 voltami i przegranie dwa tygodnie temu 400 filmów fabularnych i
dokumentalnych w języku francuskim od poznanego w Fort Lauderdale Francuza.
Po
kolejnym przesunięciu Bubu o kilkanaście metrów przy najniższej wodzie pod
kilami zostaje bezpieczne 20 centymetrów , a nie nic jak dzień wcześniej,
kiedy to osiedliśmy na dnie na dwie godziny, blokując przepływ płaszczkom i
niegroźnym rekinom nurse krążącym wokół nas. Stojąc z Beatą na dnie tuż obok
Bubu mieliśmy wodę niespełna do piersi.
Wystarczy
już tego opisu? Nam nie, postanowiliśmy zostać tu do kiedy to będzie możliwe, w
końcu dom mamy ze sobą.
MOANY TWÓRCZOŚĆ:
(nie
pozwalam Moanie dotykać komputera nawigacyjnego, ale niekiedy robię wyjątek)
M: Dziękuję ci tatusiu, że pozwoliłeś
mi grać na dużym komputerze.
(tu całuje mnie w rękę i dodaje)
M: Dobrze, że zrozumiałeś, że
komputerami trzeba się dzielić!
czwartek, 11 kwietnia 2013
Cudna
zatoczka miała wiele innych zalet. Zobaczyliśmy w niej olbrzymią ponad
dwumetrowej rozpiętości nakrapianą orlą płaszczkę czyli Spotted Eagle Ray. Jak
wiadomo płaszczki są z rodziny rekinów i są generalnie bezgłowe. Jedynie Manta
i właśnie Spotted Eagle posiadają głowy, co jeszcze bardziej podkreśla ich ruch
lecącego w wodnej przestrzeni wielkiego ptaka. Płynięcie obok niej było
przeżyciem nie tylko jako spotkania z dziwną fauną, ale też i estetycznym,
płaszczka miała niesamowicie wyraziste kolory, była z wierzchu granatowa,
upstrzona różnorakiego kształtu złotymi plamkami, a od spodu biała.
Innym
przeżyciem było moje spotkanie z rekinem, tym razem z takim, który może być
agresywny. Dla większości rekinów człowiek jest stworem obojętnym i omija go.
Kiedy jednak w wodzie pojawi się krew, znakomita ich większość staje się bardzo
niebezpieczna. My pływamy na polowania i krew w wodzie pojawia się zawsze.
Ze
względów bezpieczeństwa więc Beata płynie w pobliżu mnie ciągnąc aneks z Moaną
w środku, a ja po ustrzeleniu ryby jak najszybciej wkładam ją do wiadra w
aneksie. Niekiedy jednak ryba źle trafiona ucieka i krwawi w jakiejś
dziurze..
Tym
razem popłynęliśmy za wyspę z nową-starą kuszą pneumatyczną. Dokupiłem wreszcie
w USA nową strzałę, groty i po napompowaniu tłoka kusza okazała się wybitna.
Cztery strzały to trzy ryby i jedna langusta. Wszystkie celne, a na dodatek
dwie ryby to kolorowe Triger Fish, nigdy wcześniej nie jedzone.
Już
po polowaniu płynęliśmy z prądem wzdłuż skalistego brzegu wyspy, oglądając
piękne koralowe dno parę metrów poniżej. Moana znudzona zeszła do wody płynąc
na swojej desce. Otoczeni tym światem, z pełnym wiadrem łupów, trochę
zapomnieliśmy o tym polowaniu.
Po
jakimś czasie Moana chciała wrócić do aneksu, Beata zaczęła ją wkładać, coś się
poplątało, a ja odpłynąłem nie zwracając na to uwagi. Wtedy pomiędzy mną, a
skalistym brzegiem w odległości dziesięciu metrów pojawił się on, trzymetrowy
Silky Shark. Zwykle nie zapuszczają się takie w laguny, tu byliśmy jednak na
otwartej przybrzeżnej wodzie i wszystko było możliwe. Szybko wystawiłem głowę
nad wodę w poszukiwaniu aneksu, lecz Beata była daleko, bardzo daleko, czyli
ze… 40 metrów .
Widzimy prędkość poruszania się ryb w czasie polowania, człowiek jest przy nich
jak walec przy samochodzie Formuły 1. Skierowałem kuszę w jego kierunku i
zacząłem płynąć równolegle do niego w stronę moich ukochanych pań pokrzykując,
nie wiedząc o kogo się bardziej boję.
Wiemy,
że rekiny nie atakują bez przygotowania, jako wytrawni łowcy krążą najpierw
wokół łupu nie wiedząc przecież z kim zacz i ważą swoje szanse. Ten płynął
spokojnie równo ze mną, ja mimo strachu też się nie spieszyłem nie chcąc
trzepać płetwami w wodzie. Rekin w końcu skręcił i popłynął pod prąd, a ja
dobiłem do aneksu. Uff! Naoglądał się człowiek filmów.
Tutejsze
koncze, wielka langusta i nowe ryby urozmaicały nasze biedne codzienne menu.
Navtex,
to takie urządzenie posiadające elektroniczną, więc małą, antenę i odbierające
do odległości 300 mil
tekstowe wiadomości, pogodowe, ostrzegawcze i informacyjne. Organizacja jest
prosta, pierwsza litera informacji to nazwa stacji nadającej, druga to typ
informacji, potem jest tekst pisany skrótowo jak smsy. Nas interesuje głownie
AE i AB czyli A – Miami, E – prognoza pogody lub B – ostrzeżenie (o sztormie na
przykład). Tekst jest początkowo opisem sytuacji meteorologicznej następnie
prognozą na kilka dni z podaniem kierunku i siły wiatru, wysokości fal,
ewentualnie burz i opadów.
Taka
wiadomość z Navtexu właśnie wygnała nas z naszej zatoczki. Nie żeby jakaś zła
pogoda, nie, tylko bardzo sprzyjający układ meteorologiczny pozwalający nam na
odwiedzenie trudnodostępnego miejsca na północnym wschodzie wyspy Eleuthera.
Prowadząca tam droga północna wiedzie poprzez rafę i zaleca się posiadanie
przewodnika lub wybitną pogodę. Już sama jej diabelska nazwa: Devils Backbone
nie wróży nic dobrego. Wybitna pogoda szykuje się na sobotę więc ruszyliśmy na
północ już dziś, aby skrócić jutrzejsze płynięcie o trzy godziny, a pojutrze
przejść przez diabła.
Płynięcie
zawietrzną stroną archipelagu Exumas przypomina płynięcie po jeziorze z tą różnicą,
że raz ustawiony żagiel trwa godzinami w jednej pozycji. Tak też płynęliśmy
dzisiejsze popołudnie. Wcześniejszy, przedpołudniowy pobyt na plaży posłużył
pożegnaniu się Moany z iguanami.
I
znów my i Bubu jesteśmy w drodze.
Wtorek, 15 kwiecień 2013
Diabła
przeszliśmy bez pilota i bez problemów. Wszystko dzięki pogodzie, która była
wymarzona na takie wygłupy na rafie. Jedynie raz, jeszcze w przeddzień
przejścia, wjechaliśmy na mieliznę
piaskową wycierając jeden kil z farby do białości żelkotu.
Nic
dziwnego, mówi się, że jeśli ktoś tu nie jeździł po dnie, znaczy, że nigdy
naprawdę nie pływał po wodach Bahama.
Droga
warta była ryzyka - już pierwsze popołudnie, po nim noc spędziliśmy samotnie
przy ładnej plaży.
Jednak
nie ta, czy inne piękne plaże mijane po drodze, są celem naszej tu wizyty.
Najbardziej znanym tu miejscem jest Pink Sand Beach na wyspie Harbour Island,
plaża uznana za najładniejszą na Bahama – szeroka, długa na pięć kilometrów, o
piasku drobnym jak mąka, tyle że koloru różowego.
Dodatkiem
do plaży jest urokliwe miasteczko Dunmore Town z jego starymi kolorowymi domami
położonymi wśród niebywale bogatej i żywej zieleni oraz równie kolorowych
kwiatów. Zdecydowanie najładniejsze miasteczko na Bahama.
Aby
skorzystać z plaży i miasteczka przenieśliśmy się z Bubu na pobliskie
kotwicowisko, cierpiąc oczywiście – jeziorna, płaska woda, zaburzana jest
notorycznie przez motorówki, wodne taksówki i jachty bujając nami we wszystkich
kierunkach. Droga wodna jest jedyną łączącą to miejsce ze światem więc ruch
jest tu niemały.
Przykre
finansowo jest to, że Moana zżera swoje fajki, znaczy przegryza ustniki. Te są
wprawdzie wymienialne, ale tylko w fajkach dla dorosłych, dla dzieci nie,
kupujemy więc nowe i nowe. Smutne też, że moja maska pękła nagle bez
szczególnego powodu. Masek wprawdzie u nas moc, ale moja miała szkła
korekcyjne. Na szczęście można jeszcze kupić ten sam model we Francji, więc
szkła może jeszcze posłużą.
Sobota, 20 kwietnia 2013
Opuściliśmy
Eleutherę zadowoleni z realizacji pomysłu zwiedzenia jej północno-wschodniej
części, która w przeciwieństwie do zachodniego wybrzeża okazała się warta
naszego czasu.
Dzięki
świetnemu internetowi Moana przytyła tam o nowe bajki, których ma już 500
megabajtów, a my załatwiliśmy w końcu bilety lotnicze u naszych mistrzyń z VIP
Travel w Warszawie. Jak zwykle znalazły taniej i lepiej, lecimy więc Lufą mając
jedną godzinną przesiadkę w drodze z Nowego Yorku do Krakowa, a potem, w drodze
powrotnej, też tylko jedną jednogodzinną przesiadkę z Krakowa do Miami.
Załatwiliśmy sprawy związane z naszym pobytem w Europie oraz z Bubu, którą
zostawiamy w Fort Lauderdale u Richarda i Pye, mając u nich, prócz miejsca do
dyspozycji, wodę, energię i basen. Ten ostatni jest niezwykle ważny, kiedy my
będziemy rozbrajać Bubu i przygotowywać ją do sezonu cyklonicznego, Moana nie
będzie nam zawracała gitary bawiąc się swobodnie w wodzie, na dodatek pod
naszym okiem. Zresztą jak można nie mieć basenu w domu? Ci co mnie poznali wiedzą, że moja opinia na ten temat jest bezwarunkowa –
durnowaci ludzie budują w domach mieszkania dla samochodów (!), zamiast basenu.
Koszt jest podobny. My w domu mamy basen, garażu nie.
Ostatnią
eleutherską noc spędziliśmy w kanale północnym przy diabelskim przejściu z
nadzieją na koncze. Jeden znaleziony nie załatwił jednak sprawy i w końcu
smakowite żeberka prosiaczka z grilla stały się naszym wieczornym menu.
Dziś
rano wahaliśmy się czy płynąć na północ na Great Abaco czy nie, a to ze względu
na zapowiadany silny wiatr. W końcu o 10h00 postanowiliśmy jednak płynąć i ...
od 13h00 podpieramy się jednym silnikiem z powodu zbyt słabego wiatru.
Za
to fala jest czterometrowa, taka prawdziwa, oceaniczna, w końcu za wschodnim
horyzontem jest tylko Afryka i Europa.
Korzystając
z silnika robimy cały czas wodę odsalarką, znów nasze dwa trzystulitrowe
zbiorniki będą pełne, podobnie jak i akumulatory. Wymiana słabszego alternatora
prawego silnika na mocniejszy, kupiony kiedyś w pakiecie używanych części od
Vent Fou, okazała się zacna, teraz możemy płynąć na każdym z silników osobno i
produkować wodę ładując przy tym akumulatory. Wcześniej było to możliwe tylko
na silniku lewym.
Przed
nami jeszcze 10 mil ,
wieczorne przejście przez pass w rafie i zapewne spokojna noc za wyspą Lynyard
Cay.
Moana
z Beatą grają w chowanego, wcześniej układały puzzle. Czas płynięcia to
wzmożone zajmowanie się dzieckiem, nie tak jak na plaży, kiedy to mała dla nas
nie istnieje bawiąc się sama i pluszcząc godzinami w wodzie.
Przed
nami znów nowe, nieznane miejsca. Region Great Abaco podobno jest najbardziej
cywilizowany, zamerykanizowany. Zobaczymy. Tak czy siak, rodzynek w postaci
dzikich Berry Isands pozostawiliśmy sobie na koniec tego sezonu na Bubu.
niedziela,
21 kwietnia 2013
Noc
spokojną nie była, burza z piorunami rozświetlającymi całe niebo zbliżyła się
na kilometr, my liczyliśmy sekundy 1, 2, 3 i bum, ale potem oddaliła. Tym razem
znów się udało, nawet nie chcę myśleć o zebraniu takiego wyładowania w nasz
maszt.
Tak
czy siak Moana wylądowała w naszym łóżku, co jeszcze pogorszyło warunki spania,
a raczej niespania. Kiedy nad ranem wszystko ucichło zasnęliśmy wreszcie – w
przeciwieństwie do Moany, która rozpoczęła swoją nadpobudliwą aktywność.
Wczorajsze
przejście przez pass w rafie było prawie bezproblemowe. Prawie bo nie lubimy
przepływać takich miejsc ufając tylko mapie i nie mając oświetlonej
słońcem widoczności w wodzie. A niebo
nie dość, że było już wieczorne to zrobiło się na dodatek szare z deszczową
mgiełką.
Najpierw
przed samym podejściem do przejścia otoczonego załamującymi się falami złapała
mała makrela cero. Potem kiedy już wydawało się, że jest po wszystkim i Beatka
patrząc na mapę poinformowała mnie, że już przeszliśmy najgorsze, obcierając
pot z czoła odwróciłem się i zamarłem. Za nami załamywały się dwie wielkie
fale, takie od królowej fal czyli deskarzy z filmów, jednak tylko ich piana do
nas doszła. Wielkie fale chodzą seriami, my jakoś szczęśliwie przeszliśmy w
czasie pomiędzy nimi.
Złowiona
makrela załatwiła nam wczorajszą cudną smakowo kolację, a Moanie dzisiejszy
obiad. Takie łowienie to nie zawsze żadna robota jak by się wydawało, że tylko
wystarczy wyrzucić z tyłu linie z przynętą i czekać aż coś się złapie. W wodzie
morskiej pływają glony. Są chwile, że woda jest od nich wolna, a inne kiedy
jest tego pływającego na powierzchni paskudztwa pełno. Wczorajsze płyniecie
było właśnie drugim przypadkiem, więc przez cały dzień ze sto razy skręcałem
każdą z wędek aby zdejmować z kotwiczek zielone badziewia. Po nic, makrela
wzięła dopiero na przejściu rafy, na końcu płynięcia. Nie miałem nic innego do
roboty, powie ktoś.
poniedziałek,
22 kwietnia 2013
Zmieniamy
miejsce - z naszej wczorajszej samotni nici. Żeglarskie społeczeństwo dzieli
się na samotników, takich jak my, oraz tłumoków czyli takich uwielbiających
tłum. Nam podoba się nasz styl życia, kompletna swoboda i niezależność decyzji.
Pływanie grupowe jest przecież uzależnieniem, od którego logicznie się ucieka
żyjąc właśnie w nasz sposób. Pisaliśmy już, że to Francuzi często przenoszą się
stadnie i mają zobowiązania towarzyskie. Wczorajszym popołudniem pojawił się
„zza krzaka” jacht z amerykańską flagą i mimo, że chronione od oceanu wyspą
wybrzeże było długie na dwie mile, jacht rzucił kotwicę tuż obok nas. Siedząc
na plaży ubieraliśmy majtki zgrzytając zębami (ale kulturalni jesteśmy!
Amerykanie są bardzo purytańscy i gorszy ich nawet widok europejskich
kąpielówek – w Stanach nosi się długie szorty. Ja tego nie robię, co bawi Beatę
patrzącą na oglądających się za mną „facetów”).
Po
chwili pojawił się następny jacht, i następny... razem pięć. Zrobił się
sztuczny tłumek, czyli to co uwielbiamy.
Jest
prawie południe, stoimy znów sami w zagłębieniu wyspy milę od pozostawionej
grupki. Już nam lepiej i ... majtki nie uwierają. Jedynie Moana nigdy nie
poczuwa się do zakładania ubrań w towarzystwie i żyje cały czas na golasa.
Paradoksalnie ubieramy ją tylko na plażę, przeciwsłonecznie.
czwartek
, 25 kwietnia 2013
Nic
się nie dzieje, życie nudne i monotonne jak kasjerki w hipermarkecie.
Po
śniadaniu plaża, potem lunch i znów plażowanie, wieczorem kolacja i film.
Plaża
jest niewielka, ale cudna bo intymna, jesteśmy na niej sami tak jak lubimy.
Cieszy nas chłodzący cień drzew, dzięki któremu czytamy, gramy w piłkę lub
frisbee, biegamy też aby zachować formę
(Beata sześć kilometrów, ja dwa). Moana wiecznie siedzi w wodzie lub bawi się
piaskiem i wodą, no i pływa. Trzeba przyznać, że czuje się w wodzie jak ryba i
pływa już świetnie. Radzi sobie też z fajką i maską oglądając z góry rybki czy
moje polowania. Czasami nagle odchodzi sama na spacer nucąc jakąś piosenkę ze
swoich bajek:
M: „...złota blask - tego mi potrzeba, bo na wino nawet nie ma”
Coraz
bardziej żyjemy wyjazdem, który powoli planujemy. Moana liczy noce, będące dla
niej jakimś wymiarem ilości. Wynajęliśmy już samochód na naszą amerykańską
podróż., Aż dziw bierze, że za największy samochód full size zapłaciliśmy...
$10 dziennie co z różnymi taksami, podatkami dało $262 za dwa tygodnie.
Ameryka!
Czas
kurczy się niezwykle szybko, jeszcze trzy tygodnie i będziemy stali przed ostatnią
przeprawą przez Golfsztrom.
Mimo,
że płyniemy na północ słońce pali niemiłosiernie będąc prawie w pionie, fronty
zimne są zimne już tylko z nazwy i zatraciły swój powtarzalny charakter.
Ostatni zrobił nawet nietypową woltę – przyszedł, postał i wrócił na zachód.
Dzięki niemu mamy czystą z soli łódkę.
Na
koniec dla zainteresowanych Moana raz jeszcze:
Po
wieczornej zabawie w cienie Moana kładzie się do łóżka z latarką włożoną do
dyni z czasów Halloween i mówi:
M: zostawiam włączoną latarkę, zgaście jak
będziecie szli spać. Nie włączajcie mojej lampki nocnej bo muszę się nauczyć
spać w ciemnościach…
I przezwyciężyć ten strach!
Szczęki
nam opadły.
Ach,
wieczorem kiedy już zbieraliśmy się z plaży dość blisko brzegu na płytkiej
wodzie pojawiła się nad powierzchnią płetwa rekina. Po raz pierwszy w naszej
podróży widzieliśmy rekina przy plaży. Kręcił się przez dłuższy moment po czym
popłynął w swoją drogę. Na Bubu wróciliśmy w aneksie.
Sobota, 27 kwietnia 2013 – 18 URODZINY
BARTOLA
BARTOLO! ZYCZYMY CI Z CAŁEGO SERCA BARDZO UDANEGO DOROSŁEGO ŻYCIA.
NIE ŻAŁUJ WYSIŁKU, ABY BYŁO CIEKAWE I INTENSYWNE.
PAMIĘTAJ, ŻE KAŻDA JEGO FAZA MA SWOJE PIĘKNO, TRZEBA TYLKO JE
DOSTRZEGAĆ I UMIEĆ JE WYKORZYSTAĆ, WIĘC PATRZ UWAŻNIE I MYŚL. DOŚWIADCZENIA NIE
DA SIĘ PRZEKAZAĆ, ALE NA TYM WŁAŚNIE POLEGA RÓŻNORODNOŚĆ LUDZKICH DRÓG. OBY
TWOJA BYŁA DLA CIEBIE JAK NAJBARDZIEJ SATYSFAKCJONUJĄCA.
NIE MA NAS Z TOBĄ W TYM WAŻNYM MOMENCIE, ALE MYŚLIMY MOCNO I
ŚCISKAMY CIĘ WSZYSCY. NADROBIMY TĄ CIELESNĄ NIEOBECNOŚĆ ZA KILKA TYGODNI.
HAPPY BIRTHDAY!
Komentarze
Prześlij komentarz