MARZEC 2013 BAHAMAS FLORYDA



czwartek,  7 marca 2013

HATCHET BAY I BIEDNE ALICE TOWN TO JUŻ WSPOMNIENIE
Windy kotwicznej ciąg dalszy (dla zainteresowanych).
Każdemu kto grzebie w urządzeniach zdarzyło się zapewne skręcić po naprawie dany mechanizm i stwierdzić, że zostały mu na stole części, których nie zamontował. Co zadziwiające, bez nich urządzenie jednak działało.
Z windą kotwiczną było jeszcze lepiej. Znów zamilkła, tym razem na amen. Po zmianie szczotek, znaczy oszlifowaniu i doprowadzaniu do żądanego wymiaru kupionych w sklepie samochodowym oraz lekkiej przeróbce komutatora silnika, winda znów działała. Niestety jednak tylko przez trzy dni.
W rozbieraniu i składaniu urządzenia doszedłem do takiej wprawy, że to co robiłem prawie cały dzień teraz robię w godzinę. Ostateczne wczorajsze rozebranie silnika zaowocowało tym, że stało się jasne, że winda definitywnie jest martwa. Odpadły od ścian silnika resztki magnesów i z ośmiu zostały tylko dwa, szkoda trochę, bo komutator pracował dobrze. Moana dostała dwa magnesy do zabawy poznała więc dziwne niewidoczne siły raz odpychające części od siebie, a raz się przyciągające. Rozżalony skręciłem wszystko i pojechaliśmy na plażę.
ŻEGLOWANIE I GRZEBANIE. W NASSAU PŁYWAJĄCE HOTELE.
Plaża była przy Meeks Patches, małej wysepce położonej naprzeciw Spanish Wells, miejsca po którym obiecywaliśmy sobie sporo w sprawie windy. Wiedzieliśmy, że są tam i mariny i warsztaty. Jednak nie znaleźliśmy w miasteczku naszego szczęścia, ani nawet sklepu spożywczego godnego uwagi. Mimo wielkości supermarketu zaopatrzenie było przeciętne. Nic innego nam nie zostało tylko płynąć do Nassau. Robimy to bardzo niechętnie.
Po wietrznej, znów frontowej nocy, odpaliliśmy silniki. Z kłopotem. Pięcioletni akumulator silnika prawego oddał duszę diabłu i mimo pełnego naładowania nie kręci już silnikiem, a przy próbie uruchomiania napięcie spada w nim drastycznie, co jest dowodem jego końca. Znów nowy wydatek, ale akumulator silnikowy to prosty, niedrogi zakup i wszędzie można go dostać.
Ubrałem rękawiczki aby wyciągnąć łańcuch i kotwicę, ale Beata uparła się, że spróbuje windą. Beata, mówię jak komu dobremu, tam już nic nie ma aby to działało!
Na to Beata zaczęła wyciągać łańcuch, a potem wyjęła kotwicę!?
Zdębiałem, jestem człowiekiem małej wiary, albo ona… . Na dodatek wracając z przodu powiedziała: tak dobrze i szybko ta winda nigdy nie działała. Nie rozumiem.
Tak czy siak płyniemy do Nassau. Wiatr w nocy zmienił kierunek i osłabł, zgodne z prognozą. Też cud jakiś.
Dla urozmaicenia informuję, że rozpadła się też stacyjka jednego silnika. Ot, taki drobiazg.
niedziela, 10 marca 2013
Fascynujące. Patrzymy z zapartym tchem na masy wody idące na nas. Tym razem ten ulubiony przez Beatę oddech oceanu jest oddechem pełną piersią. Fale są czterometrowe, a co poniektóre i pięcio. Choć świadomość ich wielkości może przerażać, są jednak przyjazne, okrąglutkie, idące na nas ¾ z tyłu czyli baksztagiem. Raz jesteśmy więc na górce z widokiem, a raz w dolince, kiedy to nagle znika horyzont i tylko otaczają nas wodne ściany. Przyjemne to kiedy zagrożenia nie czuje się wcale.
Płyniemy do USA. Zgodnie ze złymi przeczuciami w Nassau nie dostaliśmy ani łańcucha ani widny kotwicznej, jedynie zakupiliśmy akumulatory (po jednym do każdego silnika). Wprawdzie windę łatwo sprowadzić, z łańcuchem jednak jest trudniej ze względu na jego wagę. Postanowiliśmy, choć niechętnie, popłynąć do Stanów, do Fort Lauderdale via Miami, gdzie musimy zrobić oficjalne wejście.
Nasza winda po ostatniej naprawie i niezrozumiałym jej funkcjonowaniu z perspektywą śmietnika działa bez zarzutu, ale to pewnie ostatnie jej podrygi, ze strachu pewnie przed tym śmietnikiem. 
Dla nas rachunek jest prosty, nowa winda do naszego łańcucha 3/8 cala (10 mm) kosztuje 2.500 USD. Winda do łańcucha chudszego, 5/16 cala (8 mm), kosztuje 700 USD.  Sam łańcuch w wersji HT czyli High Tested kosztuje około 5 USD za stopę czyli 1000 USD za 200 stóp. Razem 1.700 USD. Co więcej taki łańcuch, ten HT, choć lżejszy od naszego, jest od niego wytrzymalszy. Nasz, mający już cztery lata, nadgryziony jest czasem w postaci rdzy. Płyniemy więc aby dokonać racjonalnej zamiany na nowy łańcuch i nową windę niższym kosztem niż sama winda do starego łańcucha. Koszt dojazdu jest żaden, wiatr sam nas pcha, i choć trzydniowe płynięcie z dwoma noclegami po drodze nie jest tym, co lubimy najbardziej, perspektywa chwilowego pobytu w Stanach i cywilizacji pełną gębą nam odpowiada. Z pewnością dokonamy tam wielu innych zakupów modernizujących i ulepszających Bubu. Znaczy wolnym krokiem zmieniamy Bubu na nową łódkę.
Dodatkowo wiosna jakoś słabo instaluje się na Bahamach, woda po ostatnich frontach jest ciągle lodowata (22-24 stopnie) więc nic nie tracimy, a i tak zostanie nam tu jeszcze dwa i pół miesiąca pobytu, co nas zupełnie zadowoli.
W Nassau spędziliśmy trzy dni. Inne to już Nassau niż rok temu. Buduje się tu wiele i to szybko, jakoś mamy też sympatyczniejsze wrażenie tego miejsca niż ostatnio, choć ponoć dalej jest to największe na Bahamach skupienie kryminalności, zwłaszcza po zmroku.
My po zmroku siedzimy na Bubu, jemy kolację, oglądamy filmy. Czujemy się na wodzie bezpiecznie, szczególnie odkąd zauważyliśmy któregoś późnego wieczora cichociemną, szybką policyjną motorówkę patrolującą okolicę.
Tym razem nie stanęliśmy w centrum portu, gdzie hałasy dyskotek, fale od przepływających statków i silny zmienny prąd nie dają żyć, lecz dwie mile na wschód od niego, na południe od Athol Island. Jest to wprawdzie miejsce, do którego w dzień przypływają stateczki wycieczkowe wszelakiej maści, na przykład ze szklanym dnem, ale w dzień nas nie było, za to wieczorem nastawał błogi spokój i byliśmy całkiem sami.
Samo oddalenie od portu nie było przeszkodą dzięki naszemu szybkiemu aneksowi, który w 10 minut sprawiał, że znajdowaliśmy się przy pomoście stacji benzynowej, gdzie mogliśmy go zostawić (tym razem po raz pierwszy od dawna zapiętego stalową linką !) i udać się do miasta.
Z perspektywą pobytu w USA, wczoraj po południu rozkręciłem trójdzielny zawór toalety umożliwiający składowanie odchodów w wewnętrznym zbiorniku, co jest tam obowiązkiem w strefie 3 mil od brzegu. Zawór był zablokowany osadem brudu (czytaj gówna) i soli. Robota trwała na tyle długo, że Beatka sama popłynęła pod skałki sprawdzić co tam turyści pływając z maskami specjalnego widzą. Wszystkie stateczki już popłynęły więc ciągnąc dla bezpieczeństwa aneks zobaczyła jedynie dużego rekina, który po odpłynięciu różowej szarańczy objął znów w posiadanie okoliczne włości. Spotkanie było krótkie, Beatka ubrana na czarno w swój nowy antymeduzi kombinezon wyglądała zapewne bardzo groźnie sama w sobie, a na dodatek towarzystwo jeszcze większego płynącego obok niej stwora (w postaci aneksu) sprawiły, że rekin poczuł się nieswojo i szybko popłynął w swoją stronę. Podobnie Beatka. Znaczy szybko wróciła do Bubu nie próbując dalej dociekać dlaczego turyści się tak w tym miejscu co dzień kotłują.
Ja zakończyłem w międzyczasie roboty, wprowadzając nawet pewne ulepszenia, których efekty być może zobaczymy dopiero podczas używania. Tak czy siak uważam, że takie samotne wyskoki nie są mądre, zaabsorbowany pracą nawet bym nie zauważył, kiedy rekin pożerał by mi żonę.
ŚWIĘTA TRÓJCA I TOWARZYSZE MOANY
Wolnym krokiem zbliża się wieczór, po wielkich falach ani śladu, morze wygładziło się zupełnie w kanale pomiędzy archipelagiem Berries i Andros Island. Wieje słabo z tyłu, więc żagle „na motyla” pracują też słabo. Przed zmrokiem, za dwie godziny, dopłyniemy na Bahama Bank, wielkiego wypłycenia ze średnią głębokości trzech metrów (teraz jest głęboko na 2.200 m). Przy tym wietrze zejdziemy z zaznaczonej na mapie trasy i rzucimy kotwicę byle gdzie, ot tak na środku morza aby zjeść kolację, obejrzeć film i wyspać się przed jutrzejszą drogą dalej. Kiedy nie trzeba, lepiej w nocy spać niż płynąć!
poniedziałek, 11 marca 2013
Jak to w życiu bywa, cały wczorajszy dzień wiało słabo aby wieczorem, kiedy już staliśmy na kotwicy wiatr przyśpieszył do 20 węzłów. Cały wieczór i noc bujało nami niemało dając wrażenie, że płyniemy. Alarm kotwiczny czuwał, a my spaliśmy w najlepsze do 7 rano, kiedy to, wraz ze wschodzącym słońcem, podnieśliśmy kotwicę (winda działała świetnie!), postawiliśmy żagle i ruszyliśmy na zachód mając ciągle wiatr w plecy.
Przed sobą mamy pięćdziesiąt mil „jeziora” i następną noc już przy Cieśninie Florydzkiej w pobliżu wyspy North Cat Cay. Jutro przeskok przez Golfstrom, do Miami.
wtorek, 12 marca 2013    
Na horyzoncie, 5 mil przed nami, wieżowce Miami. Przeprawa była głównie szybka, 8-9 węzłów non stop przy wietrze 21 zamiast zapowiadanych 14. Książka mówi, że przy takim wietrze nie należy podchodzić do przejścia przez cieśninę ze względu na rozszalałe morze. I co? Mieliśmy stać na przystanku autobusowym i czekać? Zwłaszcza, że już siedzieliśmy w autobusie? Poszliśmy oczywiście.
Z początku wydawało się, że nie przeżyjemy takiego szarpania Bubu. Po trzech godzinach jedliśmy przy stole pomidorową i resztę lunchu. Jak widać wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Fale są takie same jak na początku przeprawy, a Beata gra z Moanką w grę planszową, ja piszę wstając co jakiś czas aby zerknąć na ślizgi dochodzące do 11 węzłów. Za niecałą godzinę wejdziemy do wielkiego portu, rzucimy kotwicę w okolicach stadionu wodnego i zadzwonimy w celach imigracyjno-celnych. Co dalej  z dokumentami okaże się w czasie rozmowy.

Jutro popłyniemy do Fort Lauderdale, na północ, drogą wewnętrzną. Tak się składa, że z Miami można dopłynąć do Nowego Jorku, a i dalej na północ w ogóle nie wychodząc na morze. Kanały, rzeki, kanały. No i mosty, niektóre standardowo wysokie są na 65 stóp (nasza wysokość to 57’4” bez anten czyli około 59 stóp z nimi), inne są zwodzone, otwierane na żądanie po zgłoszeniu się przez radio VHF. W Fort Lauderdale są dwa darmowe miejsca do zatrzymania się: Lake Sylvia albo przy moście na Las Olas Boulevard, na państwowej boi. My mamy jeszcze trzecie - przy nabrzeżu będącym własnością poznanych na Cat Island Amerykanów (tych, których spotkaliśmy koło klasztoru mnicha architekta (i wariata) – pamiętasz Agnieszko, to ci co byli zainteresowani kupnem Bubu).

Już stoimy w Miami na wodnym stadionie en face pustej i zdemolowanej widowni. Ponad połowa akwenu zajęta jest przez łódki, na drugiej śmigają osady kajakarskie.
PIERWSZA NOC W USA NA STADIONIE
W niedalekiej oddali wieżowce downtown Miami. Ściany wody zamieniliśmy na ściany szklanych domów.
SZKLANE DOMY
Przez telefon zrobiliśmy w celnicy zgłoszenie przybycia, dostaliśmy numer i w ciągu 24 godzin mamy zgłosić się z paszportami w urzędzie i uregulować sytuację. Dziś już sobie darujemy jazdę aneksem, zrobimy to jutro rano, jesteśmy trochę wymęczeni tą przeprawą. Szczególnie, że na sam koniec też było bardzo sportowo - widząc co się święci przy wejściu do portu w postaci kotłującej się wody postanowiłem wejść do portu na żaglach.
No i całe szczęście, mimo zrównoważenia pływów wpływająca do wielkiej zatoki rzeka tworzyła na wyjściu do oceanu silny prąd, który będąc przeciwnym sporym falom tworzył piekiełko takie, że trudno było utrzymać koło sterowe. Trzeba było mocno kręcić próbując utrzymać kierunek. Jadąc po wodzie ponad 8 węzłów, po dnie płynęliśmy tylko 3,5. Bez żagli byłaby kicha. Potem płynęliśmy wzdłuż nabrzeży gdzie na stojące olbrzymie statki pakowano wielopoziomowo, jak klocki lego, kontenery. Odbiliśmy w końcu od portu aby popłynąć równolegle do wieżowców w centrum w kierunku południowym i rzucić kotwicę w mulaste dno.      
Moana ogląda Smerfy, Beatka odsala łódkę słodką wodą z wczorajszego prania, ja co jakiś czas w czymś pomagam, próbuję też złapać Internet, bez skutku jednak. Zaraz orzeszki i ziemne piwo, ot, codzienne rytuały. Zbliża się wieczór w wielkim mieście.
czwartek, 14 marca 2013
Wczorajszy dzień przejdzie do historii naszego pływania. Zaczęło się normalnie, przenieśliśmy się ze stadionu w okolicę mostu prowadzącego na wyspę Dodge gdzie znajdowały się urzędy imigracyjno-celne. Zaparkowaliśmy za jedyne $23 za trzy godziny przy nabrzeżu Miamarina i zaopatrzeni we wszelakie dokumenty poszliśmy załatwiać sprawy spacerem przez wysoki most (z niego zdjęcie).
TO MAŁE, TO BUBU PRZY NABRZEŻU MIAMARINA
Sprawy załatwiliśmy relatywnie szybko, a w oczekiwaniu na poszczególne działania rozmawialiśmy z Francuzami, którzy też przypłynęli wczorajszego dnia, tyle że wprost z Kuby. Kuby zmienionej już od naszego pobytu, ale smutnej z okazji czterodniowej żałoby po śmierci Chaveza, zbawcy energetycznego tego kraju. Francuzi, w przeciwieństwie do nas, wpływając do Miami zdjęli żagle i przeżyli istny cyrk aby wejść do portu.
Załatwiliśmy sześciomiesięczne wizy, nowe roczne pozwolenie na żeglowanie za $19 i była to jedyna należna opłata (na Bahama takie pozwolenie, też ważne rok, kosztuje $300).
URZĘDY I GARAŻE
Kiedy wyszliśmy z klimatyzowanego urzędu na zewnątrz był już 28-mio stopniowy upał. Nic wielkiego może, ale kiedy opuszczaliśmy Bubu było zaledwie 14 stopni, takie są codzienne skoki temperatur przy zimnym froncie. Bubu stała w marinie, którą już poznaliśmy wcześniej. Byliśmy w niej dwa lata temu na targach żeglarskich, aby zobaczyć co nowego słychać w wodnym świecie katamaranów.
Dla mnie Miami to też sentymentalne wspomnienie. Po raz pierwszy byłem tu ponad dwadzieścia lat temu, na targach żeglarskich właśnie. Chodziłem wtedy z wielkimi rozmarzonymi oczyma patrząc na nieosiągalne, bo za miliony (franków jeszcze), jednostki. Głównie katamarany, którymi od dawna się interesowałem i uważałem je za przyszłość żeglarstwa. Wtedy to z Didier, poznanym tam dyrektorem handlowym producenta katamaranów „Catana”, a później już kumplem, wyszedłem po raz pierwszy na ocean płynąc do niego tymże kanałem, którym weszliśmy przedwczoraj. Tym razem wpłynąłem tym kanałem własnym katamaranem. Aż łezka zakręciła się w oku, jakie to życie przynosi niespodzianki i jednak realizację marzeń jeśli się dąży do ich spełnienia wytrwałością i ciężką pracą (tak przed chwilą powiedział papa Smerf w bajce Moany). Cóż…ponad dwadzieścia lat minęło.
DWADZIEŚCIA LAT MINĘŁO
Zaraz po lunchu popłynęliśmy jeziorami i kanałami na północ. Przeszliśmy pierwszy 65-cio stopowy most, potem chwilę staliśmy w oczekiwaniu na otwarcie mostu „weneckiego” (Venetian Causeway Bridge). Mosty zwodzone otwierane są albo na żądanie, albo co 30 minut w określonych godzinach jeśli są na ważnych arteriach. Śmiesznie się czujemy kiedy szlabany na drogach zamykają się, robi się wielki korek, a my jako jedyni po otwarciu mostu przepływamy naszym wolnym rytmem patrząc na ludzi w napchanych autobusach, na czytających gazety kierowców śpieszących w szczycie do domu na kolację. Z mostowymi kontaktujemy się na kanale 09 prosząc o otwarcie, pozdrawiamy się, dziękujemy, wszystko odbywa się w miłej atmosferze.
Jest to swego rodzaju przeżycie tak płynąć przez centra miast otoczeni wieżowcami, willami wszelkiej maści czy domami mieszkalnymi. Są to zazwyczaj miejsca bardzo drogie, bo z dostępem do wody, czyli pośrednio do morza. Przy nabrzeżach stoją motorówki, żaglówki, niekiedy większe jachty motorowe. Czasami stoją też olbrzymy miliarderów, zwłaszcza w Fort Lauderdale gdzie bogactwo widać na każdym kroku. Na ulicach Maserati, Mercedesy i BMW.
Dla nas Europejczyków amerykańskie ceny samochodów są rozśmieszające. Chodząc do naszych sklepów żeglarskich przechodzimy koło salonu Mercedesa właśnie. Nowy Mercedes, aczkolwiek model 2012 kosztuje, 30 tys. dolarów czyli 100 tys złotych. Połowa europejskiej ceny.
PÓŁ EUROPY
Wszystko tu jest nad wyraz zadbane, czyste i estetyczne, a architektura daje dodatkowo tej podróży nad wyraz interesujący wymiar.
NABRZEŻNE KONTRASTY ICW (InterCoastal Waterway)
REZYDENCJE WSZELKIEJ MAŚCI
Nawet te molochy, wielorodzinne domy mają inny, bogatszy wymiar.
JAGIELOŃSKA STREET MADE IN USA
Płynąc kanałami posuwamy się wolno - 4 węzły, czyli tyle co biegnący truchtem człowiek, mamy często przeciwny prąd pływów no i cały czas przeciwny, północny wiatr.
Trasa ICW (InterCoastal Waterway), czyli wodna droga międzybrzeżna ma jedną jedyną usterkę, o której słyszeliśmy już kiedyś. Otóż jeden most przez pomyłkę wybudowano niższy. Otóż zamiast 65 stóp prześwitu ma 56. Ot drobne przestawienie cyferek u inżynierów. Ten drobiazg to dla nas tragedia. Szczyt masztu Bubu ma 57 stóp i 4 cale (17 metrów i 10 centymetrów). Jeśli dodać do tego przyrządy w postaci oświetlenia i kręciołków wietrznych dodać trzeba 8 cali czyli mamy już 58 stóp. Jeśli dodać wysokość anteny VHF, która ma stopę daje to naszej łódce 59 stóp wysokości. Antena na szczęście jest miękka.
Powyższy, pechowy most jest trzecim mostem na drodze z portu w Miami na północ.  
Nasze rozumowanie było proste, zbliżała się najniższa woda, generalnie prześwit mostów podaje się albo w wodzie średniej, albo w najwyższej. Przy najniższej można więc „ugrać” dwie do trzech stóp. Nieźle, pomyśleliśmy, idziemy.
Już dopływając do mostu i patrząc przez lornetkę widzieliśmy, że inżynierowie pomylili się nie tylko w wysokości, przestawiając cyferki, ale i w pływach. Na słupku wysokościowym widniało jak byk 57 stóp. Na szczęście prąd i wiatr były przeciwne, podchodziliśmy więc powoli do górnej belki, centymetr po centymetrze aby… oprzeć się o nią naszym wiatromierzem. Cała wstecz. Zabrakło 30 centymetrów. Tragedia.
Tragedia polegała głównie na tym, że jedyną inną drogą było wyjście na otwarte morze, co przez kilka następnych dni nie było możliwe ze względu na pogodę, a nasze wszystkie sklepy były osiągalne aneksem tylko z Fort Fauderdale, 20 mil na północ od Miami. Co tu robić? Rzucić kotwicę gdzieś tu i wynająć samochód?
Snując się powoli tam i z powrotem pomiędzy mostami, zastanawialiśmy się czekając jeszcze z nadzieją na moment najniższego odpływu. Nie było już jednak szans na spadek poziomu o 30 centymetrów.
Po godzinie, o najniższej wodzie, podpłynęliśmy znów do mostu, woda opadła tylko o włos zgodnie z regułą 12 (to sposób obliczania stanu wody w czasie pływów – podstawa żeglarstwa w miejscach pływowych).
Na dodatek ci cholerni inżynierowie zrobili w głównym przęśle jakąś kombinację i dołożyli dodatkową poprzeczną belkę, przez co prześwit mostu stał się jeszcze niższy. Boczne przęsła poza pogłębianą trasą ICW były więc wyższe, na oko o stopę, lecz co znajduje się pod nimi pod wodą? Jaka jest głębokość? Czy nie ma tam jakichś betonowych zatopionych elementów? Strach płynąć.
Ale my to my, ryzykujemy więc i powolutku schodzimy z pogłębionego szlaku i posuwamy się w stronę bocznego przejścia. Głowy latają nam na wszystkie strony, w górę - czy nie zahaczymy masztem, na sondę głębokości – czy jakieś świństwa nie leżą pod wodą i czy nie pójdziemy zaraz na dno, za i przed siebie – czy nikt nie płynie i nie zrobi fali, która by nas podnosiła.
Wolnym krokiem podchodzimy do przęsła, głębokość ok., wchodzimy pod most i zahaczamy anteną VHF, ta wygina się i trze o pierwszą betonową belkę, potem o drugą i następną, jedna jest niżej (ach ci budowlańcy), ale antena tylko bardziej się zgina – do przyrządów pozostaje jakieś 10 centymetrów.
Szyje nas bolą od kręcenia, mięśnie jak z waty, kropelki potu zalewają oczy, płyniemy wolniutko, każdy centymetr z duszą na ramieniu z zapartym tchem. I tylko hałas tarcia anteny nam towarzyszy.
56 ZAMIAST 65 I NASZE PRZĘSŁO (PO LEWEJ)
No i przeszliśmy.
Powoli wracamy na szlak, głęboki oddech i buziak wzajemny – znów się udało!
Tym razem nic już nie stoi nam na przeszkodzie z wyjątkiem paru podnoszonych mostów.
Przez oczekiwanie na kompletny odpływ straciliśmy sporo czasu i szybko zrobiła się noc. Rzucamy więc na noc kotwicę w jednym z niewielu kotwicowisk na tym odcinku ICW, South Lake w Hollywood (nie tym kinowym). Spokojną noc!
NA SZLAKU PORTY I PŁYWAJĄCE DZIWY
Dziś rano ruszyliśmy tuż przed otwarciem najbliższego mostu i szybko dotarliśmy do równie wielkiego jak Miami portu Fort Lauderdale. Zaraz za portem drogę zagrodził nam piękny, nowoczesny most wysoki też na 56 stóp, ten jednak podnoszony. Poczekaliśmy chwilkę na otwarcie i weszliśmy w zawiłe kanały miasta aby kotwicę rzucić w samym centrum na jeziorku wielkości leźnieńskiego, zwanym Lake Sylvia.
OTWIERAMY MOSTY DLA PANA STAROSTY

Niedziela, 17 marzec 2013
Już 5 dni minęło od naszej trudnej przeprawy na Florydę. Czas tak szybko biegnie, codzienne buszowanie po sklepach, osiąganych mimo sporych odległości na piechotę, pochłania dni jak głodny potwór. A to żeglarskie, a to gospodarstwa domowego, sprzętu budowlanego, nurkowe, wszystkie nas interesują i na szczęście wszystkie tu są. Powoli kompletujemy potrzebne sprzęty, winda i łańcuch już zakupione, zostaną nam dostarczone jutro. Wszystkie inne sprawy też już załatwione. Jedynie nie wyszedł plan z udoskonaleniem Bubu poprzez zakup nowej, silniejszej przetwornicy z prawdziwym sinusem, dzięki czemu moglibyśmy korzystać z bezużytecznych jak do tej pory mikrofali i kuchenki indukcyjnej. Znaleźliśmy takową w West Marine, ale po podpięciu okazało się, że napięcie za bardzo spada na akumulatorach i przetwornica odmawia pracy. Oddaliśmy ją więc i pożegnaliśmy się z planowanymi udogodnieniami.
Dziś jest niedziela, i jak na niedzielę przystało poświęcamy cały dzień na prace i zaległości nie wychodząc z Bubu. Daru właśnie pracuje w pocie czoła przy akumulatorach usprawniając zarządzanie energią, które producent naszej łódki od początku źle rozwiązał. Już parę podejść Daru robił wcześniej, tym razem jednak zażegnuje się, że znalazł idealne i definitywne rozwiązanie. Wierzę.
Obserwujemy pogodę, wygląda, że wtorek i środa dają nam idealne okienko na powrót na Bahama. Mam nadzieję, że zdążymy wszystko załatwić i wrócić do naszego błękitnego, bezludnego raju.
Kontrast tamtych miejsc z tymi, w których obecnie przebywamy jest niesamowity. Samo wpłynięcie do Miami było dla mnie nie lada przeżyciem, to miasto od strony morza robi naprawdę duże wrażenie. Pierwszego wieczoru, siedząc w kokpicie patrzyłam na niedalekie rozświetlone wieżowce i tylko brakowało mi Toma Cruisa przeskakującego z dachu na dach jak w „Mission Impossible”. Jakże to inny widok niż ten, do którego przywykłam na Bahamach. Z totalnej dziczy zrobiliśmy skok do mega-cywilizacji, gwiazdy zostały zastąpione blaskiem okien.
Spacer, który odbyliśmy dnia następnego do urzędu, pozwolił rozejrzeć się po marinie. Dookoła knajpki, bary, restauracje, prawie każda pełna. Ludzie elegancko ubrani w firmowe ciuchy. Na jachtach profesjonaliści robią zdjęcia młodym pięknym, zapewne do reklam. Inny świat. Ale łatwo oko przyzwyczaiło się do tych zmian, głównie dzięki temu, że ten świat jest czysty, estetyczny i zadbany. Na każdym kroku ma się poczucie istniejących ułatwień dla człowieka, a nawet taki szczegół jak szeroki, nie dziurawy i ze zjazdami, wszechobecny chodnik powoduje, że funkcjonowanie staje się o wiele łatwiejsze i przyjemniejsze.
Płynięcie ICW jest proste, jedynie nie bardzo da się zaplanować przeprawy w czasie, bo jedno spóźnienie na otwarcie mostu może spowodować lawinowe obsunięcia czasowe. Ale ciekawe jest śledzenie rozmów na VHF, słuchanie jak ludzie odzywają się do „mostowych” i między sobą. Jedynie przeżycie z za niskim mostem było negatywne i bardzo nadszarpnęło nasze nerwy.
Poza tym mijane domy, różnego rodzaju siedliska ludzkie wielkie i mniejsze, bogatsze i proste są bardzo ciekawym przesuwającym się stale obrazem. Pojawiają się nawet takie momenty, w których prześwituje zazdrość i chęć mieszkania też w takim miejscu, szybko jednak świadomość tłumu, hałasu i braku intymności rozwiewa takie myśli. Jednomyślnie stwierdziliśmy z Darem, że o niebo wolelibyśmy mieć dom na bahamskiej wyspie Cat Island z dostępem do własnej plaży i bezkresnym widokiem na morze.
Tu gdzie stoimy od paru dni, czyli na Lake Sylvia w Fort Lauderdale, również stoją wille, jedna piękniejsza od drugiej. W większości jednak wszystko wydaje się puste, to są pewnie w większości wille wakacyjno-weekendowe. Tylko tu i ówdzie krzątają się pracownicy koszący trawniki lub myjący przynależne do rezydencji jachty motorowe. Większość z tych domostw ma otwarte tarasy na kanał, każdy przepływający ma wgląd na to, co się na nich dzieje. Nie bardzo chciałabym leżakować z książką, pływać we własnym basenie lub też jeść na dworze posiłek będąc na tak eksponowanej scenie. Poza tym dla mnie dużym minusem jest też brak możliwości korzystania  z wody w celach kąpielowo-pływackich. Posiadanie domu nad wodą, w której nie da się popływać (no bo nawet jeśli nie jest bardzo brudna, to w kanałach raczej się nie pływa ze względu na ruch motorówek) traci absolutnie sens.
W kanałach ruch jest znaczny, ale wszyscy zachowują odpowiednio niską prędkość, żeby nie robić fal, czy to ze względu na szacunek dla innych, czy też na pilnującą porządku policję. Mieliśmy wczoraj okazję zaznać uczucia bycia zatrzymanym przez wodny patrol. Jechaliśmy za szybko przez główny duży kanał, a na domiar złego Moana nie miała założonego kapoka, co w USA jest, jak się okazało, niedopuszczalne. I tak dobrze, że mieliśmy kapoki w aneksie. Wyglądało, że dostaniemy nie lada mandat, ale byliśmy tak mili i tak podkulaliśmy ogony, że policjanci zmiękli i skończyło się na pisemnym i słownym upomnieniu. Uff! Przez incydent z policją spóźniliśmy się do sklepu AGD, przez co Daru nie może dziś zakończyć prac w łazience gościnnej, gdzie trzeba wymienić cieknącą rurkę i rdzewiejący acz nowy kran.
Mamy o dziwo Internet, jedyny dostępny, płatny 1 USD/dzień. Nie możemy jednak rozmawiać na skype z video, operator zabrania przesyłania obrazu oraz ściągania czegokolwiek grożąc odcięciem dostępu. Nie ryzykujemy więc, sama rozmowa jest najważniejsza, no i nareszcie mamy możliwość aktualizacji bloga.
Ups! Pospieszyłam się z tą informacją. Internet był i owszem wczoraj, dziś ślad po operatorze zanikł, a innych ogólnodostępnych brak. Mamy nadzieję, że to tylko z powodu weekendu, wszak zapłaciliśmy z góry za 7 dni. Przykro mi, bo byłam dziś umówiona na rozmowy z mamunią i Elą, a nic nie mogę zrobić.

Czwartek, 21 marca 2013
No i sterczymy w Fort Lauderdale, a o tej porannej godzinie powinniśmy już płynąć jeziorem bahamskim. Wczoraj odebraliśmy startery silników, zjedliśmy lunch w tajskiej restauracji i po wielkich zakupach gotowi byliśmy do nocnej przeprawy  przez Golfstrom. Zatrzymały nas czarne chmury na horyzoncie, radiowe ostrzeżenia o burzach z piorunami i miejscowym, 15 mil na południowy wschód od nas, wietrze o prędkości 50 węzłów. Czyli na naszej trasie.
Spoglądaliśmy z niepokojem na satelitarny radar i na wychodzące z okolic Miami na morze piekło powodujące wodne dziwy. No i przestraszyliśmy się. Analizując utracone okienko pogodowe szukaliśmy następnego, chcąc sobie udowodnić, że aż tyle dni nie tracimy, oczywiście ukrywając skrzętnie niechęć do płynięcia w nocy.
Wyszło, że w niedzielę będzie to możliwe. Trzy dni czekania więc, które pozwolą skończyć spokojnie wszelkie działania naprawcze. Miałem je robić płynąc, zmienić startery silników, naprawić prysznic i przeciek, zmienić rolkę łańcucha. Uporałem się do tej pory z windą, nowiutka błyszczy nad nowym łańcuchem. Stacyjki silników są obie nowe, bo po zamianie pierwszej, druga - ta od silnika prawego, rozsypała się natychmiast, zazdrosna pewnie o nowiutki błyszczący kluczyk silnika lewego.
Fort Lauderdale for ever więc. Mam wspomnienie z dzieciństwa związane z tym miastem. W czasach komuny symbole wolnego świata miały wielką wartość i to nie tylko dla dzieci.
Będąc w szkole podstawowej wysyłaliśmy listy do różnych firm na świecie w celu otrzymania ich reklamowych produktów. Listy były śmieszne, pisane po polsku dziecięcymi kulfonami i przychodziły pewnie seriami, jako że odbywał się handel czy wymiana „dobrych” adresów czyli takich, z których coś przysyłali. Najlepszy był Viking Line, przysyłał pinsy, nalepki, a nawet kurtka szwedka komuś się dostała. Ja napisałem do STP w Fort Lauderdale właśnie, firmy, która była tylko adresem, nie wiedziałem nawet co produkują, no bo skąd? I dostałem list i parę nalepek. Radość była wielka, a część nalepek poszła na wymianę. Tak mocno zapadł mi ten adres w pamięć, że od tej pory już nigdy nie zrobiłem błędu pisząc nazwę tego miasta.
Dziś już wiem co robi STP, a i Fort Lauderdale nie jest już obcym miejscem wolnego świata, stoimy w końcu w samym jego centrum (i miasta i świata). Dla zwykłego Europejczyka z zamożnego kraju, a tym bardziej z biednej Polski tutejsze bogactwo jest niewyobrażalne. W Europie można zobaczyć tylko zajawki takich pieniędzy w marinie w Monte Carlo, reszta to drobiazgi za kilka czy kilkanaście milionów euro. Tu domy są rezydencjami, jachty motorowe stojące przed nimi są wartości największych europejskich posiadłości. Oczywiście nie piszę tu o wyskokach takich jak jacht, a raczej statek Stevena Spielberga, który mijamy codziennie, a który jest wart 70 milionów dolarów. Dla chętnych informacja: można go wynająć za… milion dolarów za tydzień. 
Załogi myją te wielkie jachty od rana do wieczora, w kółko. Z naszej malutkiej Bubu płyniemy codziennie kanałami dwie mile do restauracji gdzie zostawiamy aneks. Dla urozmaicenia płyniemy różnymi drogami obserwując okolicę, ale ostatni odcinek trasy powtarza się, podobnie jak jachty w nim. Ciągle myte, błyszczące - bez skazy. Zawsze stojące w tym samych miejscach. Stojące. Cóż milionerzy to zajęci ludzie nie mają czasu na wyskoki na morze, nie to co my, biedota.
SPIELBERG PO LEWEJ NA DOLE. NIE MYLIĆ Z ICEBERGIEM, WROGIEM TITANICA
W restauracji gdzie zostawiamy aneks płacimy $10 za dokowanie. Po zapłaceniu dostajemy voucher na tą kwotę do wydania u nich, czyli dokowanie jest jakby za darmo. Codziennie więc wieczorem wracając na Bubu wieziemy tuzin ostryg, do których dopłacamy $4. Są z najwyższej półki, wyśmienite.

sobota, 23 marca 2013
Płyniemy. Okienko pogodowe przesunęło się i dzień wcześniej możemy przeskakiwać przez Golfstrom. Zerwaliśmy się o 7 rano i jazda.
ŚWIT W KANALE
Silniki odpaliły od pierwszego dotknięcia, nowa winda wyciągnęła z prędkością światła nowy łańcuch i kotwicę, most podniósł się przepisowo o pełnej godzinie, w tym przypadku równo o 8.00 i już po chwili znaleźliśmy się na pełnym morzu.
NOWA WINDA BŁYSZCZĄCA I MALUTKA. PASAŻERY WIELKIE NA 15 PIĘTER
Na początek mamy wiatr i małe fale prawie w twarz, podpieramy się więc jednym silnikiem. Ciepły prąd wygina nas na północ oddalając od założonego miejsca noclegu w północnej części wysp Bimini. Pewnie będzie trzeba zastosować jakiś plan B na dzisiejszą noc. Różnica pomiędzy naszym kursem po wodzie, a po dnie jest 60 stopni!
Czas w USA upływał nam na gonitwie i pracy.
NASZA CODZIENNA DROGA ANEKSEM I PIECHOTĄ, OSTRYGOWA KNAJPKA I MOANA SPRZEDAJĄCA W SKLEPIE ŻEGLARSKIM.
Mimo szybkiego Internetu niezbyt mieliśmy czas na korzystanie z niego, jedynie Moana dostała wiele nowych odcinków „Ciekawskiego Georga”. Raz też byliśmy na plaży. Do morza doszła Beata na swoje biegowe kilometry, ja na spacer, Moana zakończyła pobyt na plażowym placu zabaw szalejąc z dziećmi wszelkiej narodowości.
FORT LAUDERDALE BEACH NA FLORYDZIE – STANIE USA OD 1845.
Plaża w Fort Lauderdale jest elegancka, jak wszystko tutaj. Szeroka, z budkami ratowników, odcięta palmami od parkingów. Stoją kosze na śmieci, a goście na quadach zbierają latające odpadki. Ludzi było mało, nie sezon to, poza tym w „naszej” części były tylko mariny i hotele z wyższej półki, a parkingi płatne. Ludzie koncentrowali się więc na północ od nas, przy ich florydzkich apartamentach w wielopiętrowych molochach.
W tydzień doprowadziliśmy łódkę do jej nienaturalnego stanu, czyli wszystko działa. Kosztem ciężkiej pracy i znacznych wydatków oczywiście. Ot tak poglądowo:
Winda - $850, łańcuch - $980, startery silników dwie sztuki - $750 plus $145 za over night (wysyłka ekspresowa samolotem), dwie stacyjki – $120, krany i hydraulika – $60, lodówka plastikowa (na zewnątrz jako siedzenie, stara popękana poszła do aneksu jako siedzenie i pojemnik na buty) - 75, dwa akumulatory do uruchomiania silników (w Nassau jeszcze) - $360, sterownik akumulatorami i dodatkowe kable - $60,  gruszka do zbiornika aneksu - $25, inne drobiazgi - $50, kotwica i łańcuch z nierdzewki do aneksu (bardzo okazyjnie) - $25. Razem 3.500 dolarów USA. Prawie tyle co wynajęcie katamaranu takiego jak nasz na tydzień.
A propos aneksu, braliśmy wodę i paliwo w wodnej stacji. Podszedłem z moim kanistrem do podajnika po benzynę do aneksu. Nie nalejemy panu, mówi do mnie jegomość z koszulce potwierdzającej jego przynależność zawodową. Jak to? Dlaczego? No bo pan ma żółty kanister.
Słyszałem z filmów Moany o panu w żółtym kapeluszu, ale jak to się ma do benzyny? I otrzymałem wyjaśnienie: żółte kanistry są do diesla i nie możemy do nich nalewać czegoś innego, nawet na pana odpowiedzialność i życzenie. No i nie nalali.
AMERYKAŃSKIE DZIWY I LEWY PASAŻER W ANEKSIE
No i święto, po siedmiu latach rozwiązałem definitywnie problem złego zarządzania całym parkiem akumulatorów (sześć domowych akumulatorów 6V połączonych szeregowo po dwa o zapasie 750 Ah, dwa akumulatory startowe, po jednym do każdego silnika)  i dwoma alternatorami silników. Teraz mogę wszystko ze wszystkim łączyć w dowolnej kombinacji, z czym Lagoon, producent łódki sobie nie poradził.
Płyniemy na Bahama. Do samotnych plaż, polowań, kryształowej wody. Miasta mamy już dość. Fort Lauderdale jest świetnym miejscem do mieszkania, kiedy się tam pracuje i żyje. Nie rozumiem jednak ludzi przyjezdnych posiadających domy nad kanałami z łódkami przypiętymi do nabrzeży o wodzie koloru ścieku. Hałas przelatujących samolotów czy okolicznych remontów, bliskość sąsiadów i wgląd do basenów z przejeżdżających łódek czyni w naszym pojęciu te ekskluzywne rezydencje mało atrakcyjnymi. Nie ma tu kojącego dźwięku cykad i zapachu ziół Prowansji, nie ma też tak potrzebnego oczom oddechu. Są za to sklepy, sklepy i sklepy. Konsumować!
W FORT LAUDERDALE ZAMOŻNIE
NASZA OSTRYGOWA KNAJPKA Z PARKINGIEM
Płyniemy już siedem godzin, nie tam gdzie chcemy, ale na tyle nas stać aby żagle pracowały, pod fale i wiatr na samych silnikach iść się nie da. W obie strony od wypłynięcia nie ruszaliśmy autopilota trzymając ten sam kurs. Poniższe zdjęcie pokazuje różnice siły Golfstromu, który różnorako wygina nas na północ przy stałym kursie 150.
Jego prędkość waha się od 2 do 3,5 węzła. My chcemy dopłynąć do punktu Bimini North i coś nam to niezbyt wychodzi.
Planu B jeszcze nie mamy, znaczy przy kompletnie południowym wietrze 180 stopni jaki jest cały czas, niewykluczone, że po zbliżeniu się do Great Bahama Bank fala zmaleje, pewnie też i siła prądu. Będziemy wtedy mogli popłynąć na południe, tyle, że to będzie już noc.
NASZE TRASY VIA GOLFSTROM
Beata zasnęła bawiąc się z Moaną, to dobrze, wczoraj pracowaliśmy do 22, a potem była kolacja i film jeszcze, a dziś wczesna pobudka. Śni jej się pewnie mahi-mahi (koryfena), wielka ryba, którą złapaliśmy, ale po długiej walce i dociągnięciu jej do Bubu, ba, nawet dotknięciu podbierakiem urwała się wraz przyponem i kotwiczką. Żal.

Niedziela, 24 marca 2013
Wczorajszego planu B nie było. Kiedy wpłynęliśmy na bahamskie wypłycenie Golfstrom zaniknął i Bubu wróciła do swojego kursu na autopilocie czyli obrała kierunek na południowy wschód. Szliśmy tak 6 mil, po czym zmieniliśmy hals na południowy zachód i dotarliśmy pod wyspę Bimini North, gdzie o zachodzie słońca rzuciliśmy kotwicę w upatrzonym wcześniej miejscu. Szkoda, że tak późno, nie można było wykąpać się już w morzu. Był to już czas rekinów, nie nasz.
Na nasze szczęście wczorajszy sen Beatki nabrał realiów, wpływając na Great Bahama Bank wzięła ryba. Znów wielka i walcząca. Piętnaście minut ryba zbliżała się do łódki dzięki mojemu wysiłkowi i bólowi w nadgarstku po czym odpływała w błękitną dal dzięki swojej sile i hamulcowi kołowrotka, który nie pozwalał na zerwanie linki. W końcu udało się, ciągnące nas żagle zwiększały mój wysiłek, ale powodowały też, że ryba co jakiś czas „jechała” bokiem po powierzchni wody biorąc powietrze. Wiadomo, powietrze nie jest przyjacielem ryby i tylko ją osłabia, dzięki czemu w końcu prawie martwą udało się dociągnąć do Bubu i ledwo zmieścić w podbieraku. Była to królewska makrela (King Mackerel alias Kingfish), wyśmienita z grilla lub wędzona. Radość była wielka, tak wielka jak żal po mahi-mahi.
KING FISH CZYLI MAKRELA KRÓLEWSKA – ALE WALKA BYŁA!
Płynąc już w miarę spokojną wodą dokonano podziału łupu za pomocą nowego noża do filetowania, jako że stary złamał się ze starości. Na kolację była więc, wyśmienita rzeczywiście ryba z grilla i sashimi z wasabi i gingerem na przystawkę. Do lodówki powędrowała potrójna porcja na grilla na następną kolację, upieczona i zlana zalewą octową porcja na jeszcze jedną oraz spory pojemnik najlepszych kawałków zalany cytryną i białym winem jako lunchowy specjał. Znów nastała bieda…
Trochę biedy jednak jest. Szlag trafił zamrażarkę. W lodówce jest chłodno i zimne piwo zawsze będzie, jednak zamrażalnik zaczął mrozić tylko jedną boczną powierzchnią. Stało się to w drodze do Miami, jednak mieliśmy nadzieję ominąć wydatek $1,6 tysiąca dolarów (nie do wiary, prawda?) - tyle kosztuje nowy zestaw do lodówki łódkowej pracujący na 12 volt. Zestaw znaczy kompresorek i odparownik z blachy będący zamrażarką wkładaną do lodówki. Ciekawe, że zwykła domowa lodówka wielkości naszej, cała z blaszaną obudową, izolacją, drzwiami i wewnętrznym wyposażeniem kosztuje 8 razy mniej. Następna zagadka żeglarska.
Nasze zamrożone zakupy w postaci muszli św. Jakuba i krewetek rozmroziły się więc. Muszle zjedliśmy przedwczoraj w postaci spaghetti z warzywami, danie cud Beatki, dziś mimo zapasów rybnych, jesteśmy „skazani” na jumbo krewetki. Łuska na nas rośnie, a w lodówce żeberka z warchlaka, steki wołowe i jagnięce oraz zestaw do pot-au-feu.
Od świtu płyniemy, dziś byliśmy szybsi niż słońce i kotwicę podnieśliśmy przed nim. Woda jest wreszcie jeziorna, a fala kanału jest tylko wspomnieniem. Przed nami ponad 80 mil, to spory kawał i znów obawa, że nie zdążymy przed zmierzchem znaleźć się w komfortowym miejscu na nocleg. Drzemy więc ile wiatr daje, z prędkością ponad 7 węzłów, wreszcie tylko przy poszumie wody, bez silników.
Przed chwilą obudziła się Moana, kochaneczek nasz. Prócz momentów upierdu, lecz kto ich nie ma, jest dzieckiem cud. Przede wszystkim jest pogodna i wesoła oraz, nazbyt może, przytulankowa. Wie też kiedy jesteśmy zajęci i umie zająć się sobą dając nam czas na nasze łódkowe obowiązki.
Moana jest nazbyt śmiała i bezpośrednia w kontaktach z ludźmi. Jest absolutną przeciwnością dziecka chowającego się za spódnicą mamy - Beata nosi chyba za krótkie spódniczki? Włazi wszędzie, za ladę sklepową, na zaplecze, a że każdego rozbraja swoim niby niewinnym uśmiechem traktowana jest z pobłażaniem.
Jest też w pewnym sensie obowiązkowa. Kiedy dostała od kasjerki w sklepie żeglarskim w prezencie długopis o kształcie kwiatka, obiecała pani, że narysuje jej nim kwiatek. Po powrocie do domu, sama, nie przymuszana przez nikogo, wykonała rysunek. Dzień później  okazało się, że pani w kasie nie ma i będzie dopiero po weekendzie. Przed poniedziałkowym wypadem do sklepu postanowiła narysować kwiatek jeszcze raz ponieważ stary miał pomięty papier. Pamiętała.
Podobnie jest w kwestii kontaktów z dziećmi. Nie ma żadnych hamulców czy strachu przed obcymi. Wchodzi w świat innych dzieci z naiwną bezpośredniością i wiarą w dobro. Potrzebuje tych kontaktów, przebywa przecież wyłącznie z dorosłymi.
Poza tym nie marudzi przy jedzeniu, nie płacze, nie choruje i śpi bez budzenia się albo wstaje robi swoje i wraca do łóżka nikomu nie zawracając głowy. Cuda?
poniedziałek, 25 marca 2013                
Znów płyniemy od świtu. Z przyjemnością opuściliśmy naszą, spokojną wprawdzie, nocną zatokę Morgans Bluff na Wyspie Andros, ale było to miejsce ponure, z wrakami przy nabrzeżu i nie wiedzieć czemu całe zadymione.  
Wczorajszy dzień będzie pamiętnym. Pobiliśmy rekord odległości jednodniowego przeskoku, znaczy nie dobowego, ale od wscho0du do zachodu słońca. Zrobiliśmy 85 mil w 11 godzin i to wyłącznie na żaglach. Co więcej kotwicę rzuciliśmy godzinę przed zachodem i mogliśmy jeszcze popływać. Wszystko to kosztem mordęgi i, jak zwykle, niedokładności prognozy pogody. Miało wiać do 20 węzłów, a wiało do 35, wiatr miał być z początku południowy, później południowo zachodni, a był południowy cały czas. Waliliśmy całą drogę w wysokie i krótkie fale Bahama Bank, które często zakrywały belkę między kadłubami i siatkę do połowy, a woda dochodziła aż do szyby sterówki. Mordęga stała się jeszcze gorsza kiedy wpłynęliśmy w Northwest Channel gdzie była większa fala, w twarz oczywiście. Na pierwszym refie sunęliśmy jednak szybko w przód co potęgowało wprawdzie uderzenia i zalewanie przez wodę, ale trwało tylko trzy godziny.
HEJ ŻEGLARZE, HEJ ŻEGLARZE,
O BŁĘKITNYCH SZLAKACH MARZEŃ,
PŁYNĄ W ŚWIAT,
ŚWIAT DALEKI, ŚWIAT SZEROKI,
BIAŁE ŻAGLE JAK OBŁOKI,
NIESIE WIATR.
Dzielna jest ta nasza łódka. Szybka przy silnym wietrze i jak na katamaran świetnie idzie ostro na wiatr. Zabawne, że późniejsze modele wraz ze wzrostem design’u i komfortu wewnętrznego zatraciły walory żeglarskie. Podobnie zresztą z ich jakością. Nasza zaczyna się sypać i wymagać wymiany elementów po 12 latach. Z rozmów z żeglarzami wiemy, że z nowymi łódkami jest podobnie, ale już po latach pięciu. Niech żyją produkty made In China! Jakość jednak związana jest też z wymogami klienta, a dzisiejszy świat to szybka konsumpcja i taniość tandety. Nasze stare liny, te od początku życia jachtu trzymają się nieźle, nowe, kilkuletnie wymagają już wymiany. 
Płyniemy do West Bay, zachodniej zatoki New Providence Island, wyspy ze stolicą Nassau. Jednak tym razem do Nassau się nie wybieramy, opłyniemy wyspę południem płynąc na archipelag Exumas.
W zachodniej zatoce zwiedzimy Park Narodowy Clifton Heritage z trasami pieszymi oraz spędzimy urodziny Beaty, ostatnie z trójką z przodu.
Dzisiejsze płynięcie jest miodem dla serca, wiatr z boku 11 węzłów, południowo-zachodni, dla nas dobry. Przed nami tylko 25 mil, co daje szansę na lunch już na kotwicy i plażowanie po południu. Zasłużyliśmy na to po dwóch i pół dniach płynięcia i zamknięcia.
Było mało! Pośrodku dzisiejszej przeprawy znów branie. Tym razem piękna mahi-mahi zasili nasze menu - to zdobycz na urodziny Beatki, jej ulubiona. 
MAHI-MAHI, DOLPHIN FISH, DORADE CORYPHENE - DLA NAS KORYFENA
środa, 27 marca 2013               
West Bay czyli zachodnia zatoka wyspy New Providence okazała się niezwykłej urody. Plaże, piękne domy, palmy i kryształowa woda. No i Internet z domów nie zablokowany w ilościach ponad miarę.
Jednak to nad wyraz zacne otoczenie nie dało rady zmienić naszych nastrojów i upadku morale. Choć po przypłynięciu spędziliśmy popołudnie na plaży płynąc na nią w wodzie o temperaturze 26 stopni już po powrocie okazało się, ze nasza lodówka zupełnie wyzionęła ducha i mamy poważny problem.
Byliśmy wściekli na siebie, że zaniedbaliśmy sprawę mając już symptomy złej jej pracy będąc jeszcze trzy dni temu w Stanach, gdzie wszystko jest proste do naprawy. Na dodatek mogliśmy kupić tam lodówko-zamrażarkę amerykańskiej firmy Engel USA, taką do postawienia na zewnątrz i definitywnie rozwiązać problem lodu i mrożenia jedzenia. Są to lodówki przenośne o wybitnie niewielkim zużyciu energii. Teraz jest za późno, ich dilera tu nie ma, a przysłanie takiej to koszt tak olbrzymi, z dodatkowo cłem i tygodniem oczekiwania co ekonomicznie i praktycznie nie jest uzasadnione.
Wczorajsze urodziny Beatki zaczęły się więc w morowej atmosferze. Szukaliśmy rozwiązań dzwoniąc do firm chłodniczych w Nassau. Szybko okazało się, że nasze oddalenie i niebyt w marinie tylko na kotwicy, komplikują dodatkowo sytuację. Wizja płynięcia do Nassau jeszcze bardziej nas przygnębiała. Do południa zeszło nam na dzwonieniu i szukaniu rozwiązań w Internecie.
Zaraz po lunchu udaliśmy się na ląd. Głównie po lód aby włożyć go do plastikowej lodówki zewnętrznej i w niej ratować zapasy. Lód jest do kupienia wszędzie i kosztuje niewiele. Używają go głównie rybacy i wędkarze, którzy pakują go do plastikowych lodówek właśnie i w nich przechowują złowione ryby, jak i plażowicze czy handlarze, którzy trzymają w nich jedzenie i zimne napoje.    
Kiedy przybiliśmy do drabinki w końcu kanału pojawił się natychmiast samochód ochrony i czarniawy jegomość w stroju tego samego koloru i wyłuszczył nam w przydługim wykładzie, że jesteśmy na terenie bardzo ekskluzywnego klubu (sami milionerzy) i nie mamy prawa tu przybijać ani przebywać, że możemy zostawić aneks na plaży za parkanem, ale tam kradną.
Zakompleksiony typ oczekiwał pewnie na jakąś łapówkę i zapewne zdziwiłby się gdyby był w tym samym miejscu godzinę później kiedy to wysiadaliśmy z olbrzymiej długiej ekskluzywnej klubowej limuzyny.
sobota, 30 marca 2013 (ciąg dalszy)
Tak czy siak ochroniarz pozwolił nam zostawić aneks i udać się do zarządu klubu. Ruszyliśmy drogą w otoczeniu willi położonych w ogrodach. Jedne miały kanał z jednej strony i swoje w nim łódki, a z drugiej plażę, inne plażę i drogę, a jeszcze inne, te od wnętrza lądu tylko drogę i ogrody. Większość mieszkańców poruszała się po tym zamkniętym raju wózkami golfowymi, młodzież na rowerach. Minęliśmy pole golfowe, klub tenisowy z kilkunastoma korami i kiedy już mieliśmy skręcić w stronę głównego wejścia do dyrekcji położonej w pięknym kolonialnym domu z parkingu wyjeżdżał samochód i stanął przy nas. Zastukałem w szybę, otworzył człowiek, którego kolor skóry wskazywał na przynależność do klasy proletariatu pracującego. Na moje pytanie czy jedzie w stronę supermarketu i czy może nas podwieźć potwierdził zażenowany, mówiąc, że nie wie czy jego auto jest wystarczająco dobre dla nas. Każde auto było dobre, zwłaszcza, że okazało się, że sklep przy marinie już nie działa, a główny supermarket jest oddalony o 8 kilometrów.
Na nasze szczęście ów człowiek, jak się okazało kucharz jechał do położonego obok biura turystycznego w celu zakupu biletu do rodzimej Sri Lanki i zaraz wracał do pracy, dzięki czemu po chwili zaopatrzeni w lód i tort urodzinowy znaleźliśmy się znów przy dyrekcji raju. Po drodze kucharz wypytywał nas o specjały polskiej kuchni, której nie znał, wspominając o węgierskim gulaszu, wiedeńskim kotlecie i strudlu.
W hotelowej jakby recepcji przedstawiliśmy się, mówiąc, że nie mamy ani karty klubowej, ani nie jesteśmy mieszkańcami i chcemy jedynie wynająć samochód ponieważ na lotnisku nie ma żadnych dostępnych przez okres świąt. Panie odesłały nas en face do szefa. Szefem serwisu był murzyn, okrągły i przesympatyczny jegomość o wyglądzie wypisz, wymaluj z filmów o czasach kolonialnych, który wpisywał się w kadr i atmosferę miejsca idealnie.
DYSKRETNY UROK
Wyłuszczyliśmy o co nam chodzi i bez ceregieli zostaliśmy wpisani do grafiku wynajmu samochodów na dzień następny. Odpowiadając na pytanie o nasze miejsce kotwiczenia, wspomnieliśmy o celu wynajmu samochodu, znaczy o naszym problemie z lodówką. Na co Uriah (jak Uriah Heep), bo tak miał na imię, wziął telefon do ręki i z uśmiechem stwierdził: coś poradzimy – mamy tu serwis chłodniczy.
W oczekiwaniu na serwisanta dziewczyny snuły się po pięknym hallu, a ja przeglądałem album pod tytułem 365 najpiękniejszych pól golfowych świata, jedno na każdy dzień roku. Aż sam się zdziwiłem w iluż to już miejscach byłem, znałem połowę albumu.
Z serwisantem rozmowa była krótka, o 17h00 będzie na nas czekał przy kanale skąd zabierzemy go na łódkę.
Uriah nie pozwolił nam na spacer i pokazując na nasze torby prawie siłą wsadził do długiej limuzyny z elektrycznymi drzwiami i sam osobiście zawiózł pod aneks. Miło.
Opróżniając lodówkę ze zgrozą stwierdziliśmy, że nasze mięsa nadają się już tylko do kosza, jedynie T-bone steki zachowały swój normalny zapach.
O umówionej godzinie, serwisant wraz ze sprzętem stał na nabrzeżu i po dojechaniu na Bubu szybko wziął się do pracy, której front przygotowałem wcześniej. Podłączył rurki z zegarami, butlę z gazem po czym wyłuszczył mi co następuje: wyciek jest niewielki, gdyby był znaczny to lodówka by przestała mrozić natychmiast. Możliwe, że pojawił się już dawno temu, a największy jest kiedy lodówka jest wyłączona i gaz jest ciepły. Nie mam sprzętu aby go znaleźć, napełniam więc system. Wyjeżdżam jutro do USA i wracam w poniedziałek, jeśli będzie zmiana na gorzej to pojawię się we wtorek i coś zaradzimy, jeśli będzie ok. to możecie płynąć.
Do dziś lodówka działa wyśmienicie, musimy wręcz nieustająco obniżać termostat, tak dobrze mrozi. Cuda jak widać się zdarzają. Dzięki John!
Zimny szampan i świeczki na ciastku oraz wyśmienite humory zakończyły dzień urodzinowy Beatki.
STO LAT
Miejsce spodobało nam się, tym bardziej, że prócz kortów i golfa minęliśmy także szkołę międzynarodową. Pół żartem, pół serio rzuciliśmy nawet hasło, że możemy tu zamieszkać. Beatka znalazła na Internecie to miejsce (Lyford Cay Club) i oferty sprzedaży. Z biedy zainteresował nas tylko najtańszy dom: cena 27.000.000 USD. No to już było tylko żartem.
Postanowiliśmy spędzić tu święta, zatoka jest świetnie chroniona od wiatrów, więc spokojna. Pogoda po froncie to zimnica, niebo wprawdzie jest bezchmurne, ale temperatura powietrza i wody spadła do 23 stopni. Dzięki Internetowi możemy pogadać przez wideo-skype, przymierzyć się do biletów do Polski, poszukać mariny dla Bubu. Dni są podobne do siebie, przed południem wykonujemy drobne prace łódkowe, po lunchu jedziemy na plażę, wtedy woda przy brzegu jest cieplejsza i Moana tapla się do woli.

ŻYCZYMY NINIEJSZYM GORĄCYCH (no bo w Polsce zima szaleje) ŚWIĄT JAJECZNYCH I PONIEDZIAŁKOWEGO MOKREGO PODKOSZULKA.


Komentarze