LUTY 2013 BAHAMAS



Niedziela, 3 lutego 2013
Żeglarz nie może być leniwy, to pierwszy stopień do piekła.
Zakotwiczyliśmy w małej eliptycznej zatoczce zamkniętej od strony lądu piękną plażą z bungalowami ośrodka wypoczynkowego, otwartej od strony morza jedynie na zachód. Po środku tego otwarcia wystawała skałka dająca nadzieję na połowy, nie langust oczywiście, była zbyt blisko siedliska ludzkiego.
Zaraz po rzuceniu kotwicy wskoczyliśmy do kryształowej wody, aby od razu znaleźć cztery pokaźne koncze, które zapewniły nam kolację, jednakże poszukiwania następnych spełzły na niczym.
Czas spędzaliśmy wakacyjnie, graliśmy w chińczyka, pływaliśmy wielokrotnie, czytaliśmy.
Dnia następnego obudziła nas fala niewielka acz męcząca, przychodząca z boku w stosunku do wiatru. Jakoś wytrzymaliśmy bujanie do południa, jednak po lunchu postanowiliśmy przenieść się na południe zatoczki, gdzie ewidentnie fali nie było. I wtedy właśnie lenistwo zaowocowało. Jako że przenosiliśmy się zaledwie 300 metrów, nie chciało nam się podnosić aneksu i postanowiliśmy pociągnąć go za sobą, czego nigdy nie robimy.
Już przy wybieraniu kotwicy spadła z aneksu długa cuma i wplątała się w śrubę jednego z silników, zatrzymując go. Pod wodą zaparłem się w poziomie na kolumnie śruby i wyciągałem siłowo wbitą w szparę cumę. Już się to lata temu zdarzyło, więc problem szybko się zlikwidował.
Z podniesionym już aneksem dopłynęliśmy szybko do nowego miejsca i w momencie kiedy Beata krzyknęła: - winda kotwiczna nie działa!, ja odkrzyknąłem: - coś się dzieje z prawym (tym od cumy) silnikiem, bieg wsteczny nie działa!
Sprawdzam szybko bezpiecznik windy – ok., gnam do komory silnika – cholera, chyba skrzynia poszła. To tragedia, na dodatek nie jesteśmy sterowni – katamaran z jednym silnikiem potrzebuje prędkości żeby skręcać w obie strony, zwłaszcza w naszym przypadku, kiedy to śruby często robią za stery. Nieopodal jest plaża, po drugiej stronie jest centralna skałka, trzeba uciekać!
Nabieramy prędkości i wychodzimy w morze, na bezpieczną głębokość. Idziemy wolno na silniku i autopilocie, próbując zrozumieć co się stało. Ruszam lekko turbiną windy, która rusza. Uff, wracamy na kotwicowisko, aby zobaczyć co z silnikiem i przenocować. Na szczęście prognoza pogody mówi o bezwietrznej nocy.
Kiedy dopływamy, z trudem tym razem, w to samo miejsce, Beata krzyczy: winda dalej nie działa! O rany! Ratując się, rzucamy kotwicę ręcznie, luzując sprzęgło windy dociskające ją do silnika. Wszystko dobrze się odbywa, po chwili stoimy wryci kotwicą w piach.
Schodzę do wody żeby naocznie zdiagnozować problem silnika i dębieję - nie mamy jednej śruby! Cholera, to ta, której musiałem rozwiercić w Luperon śrubę kontrującą. Teraz pod wpływem klinującej cumy pewnie się poluzowała, po czym wykręciła się przy ruchu obrotowym.
Schodzimy do wody i zaczynamy krążyć w poszukiwaniu trzech elementów - śruby właściwej, kołpaka ją dociskającego i śruby z podkładką. Po dwudziestu minutach znajduję śrubę. Hurra, ale bez kołpaka i tak nie można jej założyć. Płyniemy zygzakiem aż do miejsca, w którym staliśmy poprzednio. Bez rezultatu, robi się szaro, rekiny w drodze, dodatkowo jesteśmy zmarznięci. Spróbujemy jutro, ma nie wiać, więc piach niczego nie zasypie.
Po słabej i nerwowej nocy wstaję o świcie. Przenoszę nasz ślad z komputera (na szczęście włączonego przy przenoszeniu się) na podręczny GPS. Kiedy panie wstały, wszystko było gotowe do akcji. Kawa, jogurt z płatkami i ruszamy.
W aneksie Moana i ja z GPS-em w dłoni stoję, a Agnieszka i Beata płyną koło mnie, wpatrując się w dno. Płynę zakosami krzycząc co kilkanaście sekund: - tu jest ślad!, a panie krążą wokół naszej wczorajszej trasy. Wraz ze zwiększającą się odległością od Bubu, a coraz bliżej poprzedniego kotwicowiska, malała nadzieja – toż to szukanie igły w stogu siana. Nagle coś czarnego mi mignęło, zawróciłem, ale Agnieszka już była w tym miejscu i triumfalnie krzyknęła, że jest kołpak, dokładnie na śladzie Bubu. No, jesteśmy uratowani.
Zgubiona część znalazła się w aneksie, ale kontynuowaliśmy dalej, dopływając do końcowej pozycji. Bez rezultatu, śruba ma tylko 10 centymetrów długości i centymetr grubści.
Dziewczyny postanawiają jednak wracać do Bubu tą samą drogą, znów je naprowadzam na ślad i znów zwycięski okrzyk Agnieszki: jest! - Wiecie, mówi, to z pomocą mojego zmarłego męża, Jarka.
Jak widać cuda się zdarzają, wszystkie zgubione części montuję w kilka minut, dokładając sprężynującą podkładkę zapobiegającą wykręcaniu się śrub. Uff, jeden problem rozwiązany.
Przygotowuję narzędzia i biorę się do windy staruszki. Już raz ją naprawiałem, więc i tym razem mam nadzieję, że to tylko kwestia przerdzewiałych styków.
Do południa siedziałem w bakiście, rozebrałem windę wyjmując z niej silnik. Wszystko odrdzewiłem, porządnie skręciłem, ale próby nie zrobiłem, jako że zostałem wezwany na lunch.
Po lunchu włączyłem silnik i … nic, silnik windy leżał martwy, mimo że styczniki stukały, próbując pobudzić go do życia. No tak, trzeba rozebrać silnik, to zapewne szczotki się wytarły lub zawiesiły.
Nigdy jeszcze nie rozbierałem silnika działającego na prądzie stałym. Po rozkręceniu obudowy wysypał się czarny pył. Ok mówię, szczotki szlag trafił. Jednak po zdjęciu płytki z nimi okazało się, że pyłu jest wszędzie podejrzanie dużo, a i wał silnika jest zablokowany. Rozkręcałem dalej i po wyjęciu wału zobaczyłem kompletną ruinę. Część wzdłużnych magnesów nie istniała, wszędzie był magnetyczny pył i kawałki popękanych magnetycznych części. Umorusany zacząłem to czyścić na wietrze. Nie było to łatwe, namagnetyzowany pyłek nie chciał się oderwać od siebie i metalu. W końcu w miarę wszystko usunąłem, pozostawiając połowę całych jeszcze magnesów. Jedna szczotka komutatora też była już za krótka, nie mając jednak zamiennej trochę ją wyczyściłem, ułatwiając ruch i kontakt.
Po skręceniu całości i uruchomieniu silnika Bubu, ku zadziwieniu załogi silnik windy zadziałał, czy jednak będzie miał moc aby wyciągnąć kotwicę?
Po sześciu godzinach pracy, pomocy Agnieszki i sprzątającej wszystko Beaty, winda wróciła na miejsce, aby następnego dnia rano podnieść kotwicę z dna i pozwolić nam odpłynąć w nowe miejsce.
NASZE CZĘŚCI ZNALEZIONE W ZATOCE I PRACE DOMOWE
Dwa dni spędziliśmy przy plaży marzenie, oddzielającej od morza wille należące do ludzi z całego świata: Włochów, Turków, Irańczyków, Żyda z Bostonu (tak powiedział Ned, właściciel małego hotelu obok). Na nasze zainteresowanie czymś na sprzedaż, podał nam ceny i rzekł, że Polacy ewidentnie są tu potrzebni. Obejrzeliśmy nawet jeden dom. Hm, kto wie co życie przyniesie.
DROGĄ W JEDNĄ, A SKAŁKAMI W DRUGĄ STRONĘ
Wycieczka do sklepu była niezwykle atrakcyjna dla Agnieszki, wróciła nagle do Gminnej Spółdzielni za czasów komuny. W sklepie było wszystko i nic. Ziemniaki i cebula nas nie interesowały, a owoców nie było z wyjątkiem arbuzów, którego 6-kilową sztukę taszczyliśmy potem plażą wraz z hulajnogą Moany. Były za to niezliczone ilości zegarów ściennych, względnej urody buty i ubrania, części metalowe, kosmetyki, a nawet meble. Radością wszystkich były lody będące rodzajem sorbetu prasowanego z całymi owocami. Pycha.
SHOPPING CENTER I SUPER LODY
Zakupiliśmy też kurze uda i żeberka wieprzowe – miejsce kotwiczne nie wskazywało na możliwości łowcze.
Następnego ranka Agnieszka poświęcając się została z Moaną na plaży, a my z Beatą pojechaliśmy szukać konczy. Po godzinie zamarzania, kiedy bez jednego koncza i po dwóch nieudanych strzelaninach załamani już byliśmy gotowi odpuścić, Beatka wypatrzyła wielkiego Nassau Groupera. Ja miałem akurat splątaną linkę kuszy, którą próbowałem rozplątać trzęsącymi się z zimna rękami i kląłem jak szewc. Kiedy w końcu gotowy znalazłem się znów pod wodą, Beata nieustająco hipnotyzowała naszą stojącą pod koralem kolację. Adrenalina pomogła zatrzymać trzęsawkę i po chwili pięknie trafiony trzykilowy potwór został wydobyty z korala i wylądował w aneksie. Wróciliśmy z tarczą, a nie na!
ZDOBYCZE – NASSAU GROUPER I SCHOOLMASTER, TUŃCZYK, BONITO I KALIK (tutejsze piwo)
Kolacja z pieczonego na grillu groupera była rozkoszą nadprzyrodzoną i nieprzyzwoitą wyżerką, nie mogliśmy już, ale jedliśmy dalej. Wino, wino i wino oraz nocne tańce bez Agnieszki, zakończyły nasz wieczór już tylko we dwoje.
Dziś przenieśliśmy się do Orange Creek, ostatniego już miejsca na Cat Island zatrzymując się po drodze w Arthur Town w celach zakupowych. Zapomnieliśmy tylko, że to niedziela i wszystko było zamknięte.
Jest wieczór, po napatrzeniu się na nadprzyrodzone niebo upstrzone paletą kolorów zachodzącego słońca, stoimy w ciszy, zawieszeni nad bliskim piaszczystym dnem. Wokół nikogo, plaża po horyzont bez ludzkich śladów tym razem. Już się cieszymy na jutrzejszy na niej dzień i na kolacyjne uda kurze skwierczące już na grillu.
Czwartek, 7 lutego 2013
Z plaży przy Orange Creek nie skorzystaliśmy od razu. Rano popłynęliśmy do sklepu, który okazał się zacnie zaopatrzony, więc uzupełniliśmy zapasy warzyw, owoców i słodyczy. Potem było już tylko plażowanie, gra we freezbee, czytanie, krzyżówki i patrzenie na uszczęśliwioną bawiącą się Moanę. Zjedliśmy też kokosa znalezionego wcześniej. Znów była to nowość dla Agnieszki, patrzącej jak macham maczetą aby go otworzyć, a potem wydłubać ze skorupy jego miały miąsz.
Dzisiejsza poranna bujająca fala wygoniła nas z łóżek i o siódmej rano silniki pchały Bubu przez mielizny w stronę oceanicznej głębi, przy której szukaliśmy ryb. Przy przejściu pasa zmiany głębokości zaterkotała jedna wędka i po chwili grubiutki tuńczyk znalazł się w podbieraku.
Mimo nikłej długości wystarczył na carpaccio w południe i pieczyste wieczorem.
Carpaccio zjedliśmy stojąc już przy wyspie Little San Salvador, w zatoce Half Moon Bay o niebywałej urodzie. Zrozumieli to właściciele wakacyjnych pływających molochów i zakupili wyspę. Codziennie rano przypływa tu więc wodny hotel i tłumy walą na plażę, jeżdżą konno, nurkują, wiszą na spadochronach za motorówkami. Wszystko, co nas „pociąga”. Właściciele wyspy wyrażają warunkową zgodę na kotwiczenie w tej zatoce, jednak z dala od turystów i z zakazem wyrzucania odpadków. Kryształowa czystość wody i plaży (pracownicy jeżdżą quadami i sprzątają odchody końskie) to dewiza.
Żeglarzom wolno korzystać z plaży dopiero po odpłynięciu molocha, czyli po 15h00. Są jednak inne plaże, nie od strony zatoki i tam znaleźliśmy nasze szczęście. Do tego stopnia, że zostaliśmy dzień dłużej niż planowaliśmy.
Wczoraj wyszliśmy z zatoki, postawiliśmy żagle i zawróciliśmy po przeliczeniu siły nieistniejącego prawie wiatru i dystansu do przepłynięcia. Korzystając jednak z pobytu na głębokiej wodzie, zaczęliśmy krążyć wzdłuż uskoku głębokości, aby w końcu złapać pokaźnego bonito. W czasie walki z nim wydawało nam się, że ktoś nas woła przez radio, ale potem była cisza.
Kiedy zadowoleni z siebie szykowaliśmy się do rzucenia kotwicy przygnała do na motorówka z szeryfem i dwoma vice.
Czy coś się stało?  Nie, łowiliśmy ryby. A czy wiemy, że nie wolno nam się zbliżać do molocha? Ano nie wiemy i choć język świerzbił, pływaliśmy w końcu na morzu nie należącym do nikogo, kotwiczyliśmy właśnie przy prywatnej wyspie. Dlaczego nie odpowiadaliśmy na wezwania przez radio? Nas wzywano? Słyszeliśmy wprawdzie słowo katamaran, ale tu tyle Hobby Catów pływa. Proszę mieć podsłuch na 16, pouczono nas. A czy możemy pojechać aneksem na plażę za cyplem? Bez problemów, możecie. Do widzenia, powiedział szeryf z nieustająco groźną miną. Oj władza dodaje ważności.
Mając już rybę i langustę z porannego połowu oraz tuńczyka (bonito), menu na dzień mieliśmy zapewnione oraz zupę i rybę w zalewie octowej na dzień następny.
Ponieważ Agnieszka pilnowała Moany, kiedy my łowiliśmy na kuszę, popłynęła przed lunchem sama do pobliskiego korala pooglądać kolorowy, znany jej tylko z telewizji świat. Kiedy wracała spotkała sporą barakudę kręcącą się od pewnego czasu wokół Bubu. Scena wyglądała przezabawnie, jak z filmu animowanego. Agnieszka dostała nagle niezwykłego przyśpieszenia i dopadła drabinki niezwykle szybko krzycząc, że wielka ryba ją goni. Ryba generalnie człowieka nie musi gonić, jednym ruchem ogona znajduje się przy nim.  Barakudy są zwykle zainteresowane dziwną postacią w wodzie.
Nieustająco zachwyceni kolorami i okolicą, zaraz po lunchu popłynęliśmy ciągnąc za sobą aneks z Moaną. Podwodna wycieczka była długa, różnorodna i kolorowa. Spotkaliśmy też spory wrak z niesamowitą ilością ryb.
LITTLE SAN SALVADOR
Dopływając do plaży nie mogliśmy opanować zachwytu. Miejsce i samotne i piękne, to co lubimy najbardziej. Jedno z najpiękniejszych jakie spotkaliśmy. Cieszyliśmy się, że mogliśmy to zrobić z naszym gościem.
ISTNE CUDA
Dziewczyny poszły na spacer, a Moana została królową fal ślizgając się, leżąc na brzuchu na desce i wyjeżdżając na brzeg w grzywaczach sporych fal. Nawet parokrotny zawijas fali, która ją zgarnęła i wytarmosiła nie osłabił jej zapałów. Dopiero zdarte piachem kolana nakazały jej zaprzestać tej niezbyt bezpiecznej zabawy. Oczywiście ja stałem po kolana w wodzie gotowy do interwencji.
Pod wieczór szybkim biegiem na golasa ściągnęliśmy aneks do wody, aby szybko przekroczyć miejsce grzywaczy i z trudem wdrapując się na jego śliskie burty pognać na Bubu, gdzie czekała na nas kolacja z najwyższej półki. To dzięki languście i Beacie, która jest coraz bardziej wyrafinowaną mistrzynią patelni i robi nam takie cuda smakowe, że i tego nam pozazdrościć trzeba. Bęc!
sobota, 9 lutego 2013
Wszystko się udało. Wprawdzie Agnieszka wyjeżdża dopiero 14-ego lutego, ale dziś jest ostatni dzień pogody pozwalającej w komfortowych warunkach zamknąć ponad dwutygodniową pętlę. Gnamy więc oceanem w stronę George Town. Dwa dni temu prognoza pogody ewidentnie wskazywała na fatalny front zaczynający się 10, a trwający aż do 14 lutego. Pojawiło się więc niebezpieczeństwo, że zostaniemy gdzieś zablokowani. Wieczorna narada stanęła więc na jak najszybszym powrocie w bliskie okolice George Town czyli lotniska.
Przed chwilą wjechaliśmy na chwilę za wyspę Rudder i odwiedziliśmy syrenkę przy fortepianie, miejsce z podwodną rzeźbą, grotami i plażą z palmami. Było to takie zatrzymanie „po japońsku”, aby pokazać gościowi zabawne, a przy okazji niezwykle ładne miejsca. Fascynujący był też język pływów w przejściu między wyspami, gdzie prąd miał ponad 3 węzły, a wpadając do oceanu wbrew jego fali tworzył gotującą się wodę. Znów ciekawostka dla Agnieszki, żeglarki mazurskiej.
SYRENY
Poprzednią bezwietrzną noc spędziliśmy też w znanym nam już miejscu, Big Galiot Cay. Popołudnie i wieczór były bardzo miłe, znaleźliśmy 5 konczy podczas prawie godzinnego ich poszukiwania, zagraliśmy w scrabble, a kolacja składała się z tuńczyka marynowanego w zalewie octowej, plastrów ziemniaczanych z grilla smarowanych kaczym tłuszczem i kalafiora.
ZWIEDZAMY
Wcześniejszy postój przy Staniel Cay pozwolił uzupełnić zapasy warzywno-owocowe. Nie zakupy jednak były przyczynkiem do odwiedzenia tego miejsca, lecz zjawiskowa grota. Poznaliśmy ją wcześniej, podobnie jak wielbiciele Jamesa Bonda, ale warto było do niej wrócić dla gościa i Moany, która już pływa i może z maską podziwiać podwodny świat wybitnie tam bogaty. Grotę odwiedziliśmy dwa razy, raz po południu, a potem wróciliśmy do niej następnego późnego ranka, aby mieć słońce wchodzące do niej przez dziurę w sklepieniu.
W GROTTO (THUNDERBALL)
Wejście do groty jest niesamowite, wpływa się wąskim przesmykiem mając niewiele wolnej przestrzeni nad głową, aby po chwili znaleźć się w wielkiej i wysokiej sali zamkniętej kopulastym sklepieniem. Cud natury zbliżony do rzymskiego Panteonu bo i tu w sklepieniu jest dziura wpuszczająca światło słoneczne. Można też wypłynąć z niej z drugiej strony szerokim, ale jeszcze niższym przejściem, które jest całkowicie zanurzone przy wysokiej wodzie.
RYBY, TUNELE I OŚWIETLENIE PRZEZ DZIURĘ W SKLEPIENIU
Staniel Cay jest też miejscem, gdzie na jednej z plaż żyje kolonia dzikich świń. Już nie takich dzikich, bo ludzie karmią je codziennie czym popadnie, ryzykując przedziurawienie aneksu, ale atrakcja jest, a i kupa śmiechu z wyglądu i zachowania tych ponadwymiarowych prosiaków.
ŚWINIE MORSKIE A NIE ŚWINKI
Wracamy więc do punktu wyjścia bardzo zadowoleni. Wszystko się udało, odkryliśmy razem Cat Island i Little San Salvador, plaże były urokliwe i głównie samotne, Agnieszka odkryła nową kuchnię dzięki rezultatom połowów ryb kuszą i ciągnięcia wędki w czasie płynięcia. Były i langusty i koncze, a nawet ślimaki, które jako jedyne nie przypadły jej do gustu. Była też amerykańska wołowina i nowozelandzka jagnięcina. Samo dobro!
Najważniejsze jednak było to, że Agnieszka będąc w warunkach życia na morzu i jachcie musiała skoncentrować się na innych niż zwykle sprawach i mogła na chwilę zapomnieć o smutnych wydarzeniach ostatnich miesięcy. I o to chodzi, Bródka!
PĘTELKA AGNIESZKI – 225 MIL MORSKICH

Poniedziałek, 11 lutego 2013
Nasze przedwczorajsze łagodne przejście zakończyło podróż Agnieszki, ale prawdziwą kropką nad „i” był popołudniowy wyskok na plażę. Beatka płynęła wpław na ląd zakosami w poszukiwaniu żywności, Agnieszka poszła sobie za cypel, a ja z krzyżówką w ręce zerkałem na Moanę pluskającą się przy brzegu.
Agnieszka wracała i w momencie kiedy zobaczyła Moankę w wodzie pojawiła się za małą wielka płetwa. W pierwszej sekundzie Aga zamarła z przerażenia, ale ja już byłem obok mówiąc, że to delfin, a nie rekin.
Agnieszka pobiegła do aneksu po płetwy i maski, kiedy ja wołałem Beatę, aby szybko płynęła w naszą stronę. Po chwili wszyscy znaleźliśmy się w wodzie przy delfinie.
To co wyprawiał delfin przeszło nasze wyobrażenie o kontakcie człowieka z dzikim bądź co bądź stworem. Delfin kładł się na dnie na grzbiecie, przepływał pod nami, robił słupka stając na nosie na piasku, a szczytem jego poczynań było branie kawałka patyka z dna, wypływanie na powierzchnię i rzucanie nim. Moana pokrzykiwała z zachwytu, a my biliśmy podwodne brawo.
Po chwili zabawy zdecydowałem się popłynąć do Bubu po podwodny aparat - nieuwiecznienie tego wydarzenia byłoby grzechem. Delfin popłynął za mną, ale po chwili wybrał jednak dziewczyny, pewnie był samiecm. W pewnym momencie Agnieszka została z nim sama, bo Moana z Beatą popłynęły już na plażę. Wtedy pojawiła się barakuda, powodując u Agnieszki napad strachu i gwałtowną ucieczkę do brzegu. Niespodziewanie delfin stanął pomiędzy nią, a drapieżnikiem i towarzyszył jej do samego brzegu. Kiedy wróciłem z aparatem, Agnieszka nie mogła się oderwać od swego wybawcy, zafascynowana tym dwumetrowym ssakiem, a może i zakochana - w jej pojęciu uratował jej życie.
KROPKA NAD „i”
Po chwili pojawiła się i Beata, robiliśmy zdjęcia i film, a delfin pokazywał nam jak potrafi z dziur piaskowych wydobywać małe kraby. Jeden przestraszony krab szybkim bocznym ruchem popłynął w naszą stronę - mieliśmy nawet wrażenie, że szuka przy nas bezpieczeństwa. Delfin oczywiście pozostawił go w spokoju.
Mimo prób Agnieszki nigdy nie doszło do kontaktu fizycznego. Delfina mieliśmy na wyciągnięcie ręki, jednak umiejętnie unikał nawet najmniejszego dotknięcia.
Spotkanie to było niesamowite i niezwykle radosne. Cieszyliśmy się wszyscy jak dzieci, przez ponad godzinę pływając z tym morskim wesołkiem.
Środa, 12 lutego 2013
Choć wiatr przyśpieszył ewidentnie, a my kotwiczyliśmy z dala od innych łódek w miejscu narażonym na powstałą w lagunie falę, na Bubu było zupełnie przyzwoicie. Postanowiliśmy więc zostać przy „naszej” plaży, zerkając tylko na wystrzeliwujące w oddali fale oceanu i ciesząc się z wyboru dnia przeskoku. Po naszym przyjściu ruch łódek zamarł.
Moana była w niebo wzięta - piasek na plaży był czysty i drobny jak mąka, woda klarowna i ciepła. Dziewczyny chodziły na spacery, mogąc z dala ode mnie omówić babskie sprawy.  
ZWIEDZAMY GROTY I PLAŻE BAWIĄC SIĘ ŚWIETNIE   
Wczoraj wieczorem wybraliśmy się razem na wycieczkę na szczyt, z którego rozlegała się cudna panorama z kolorami zachodzącego słońca.
NA BEACON
Dzisiaj już tylko rano cieszyliśmy się samotnością, po lunchu popłynęliśmy Bubu na podwodne łowy, jednak godzinne pływanie nie przyniosło rezultatu.
Teraz stoimy w tłumie innych łódek przy George Town szykujących się do przyjścia mocnego tym razem frontu. Jutro ostatnie spacery i zakupy, a pojutrze rano Agnieszka już wyjeżdża. Trzy tygodnie strzeliły jak z przysłowiowego bicza.

AGNIESZKA PISZE…
- o mieszkańcach Bahama
Przede wszystkim przemili i …niespieszni. Od samego początku zachwyciło mnie ich otwarte i niemal entuzjastyczne podejście do naszej gromadki. Gdy szliśmy brzegiem ulicy, przyjaźnie trąbili na nas, machali przez uchylone szyby, a nawet zatrzymywali się  z pytaniem, czy nie potrzebujemy podwiezienia. Mieli niebywałą cierpliwość do nadmiernie żywotnej Moany, która potrafiła wleźć w każdą dziurę. Nikt nigdy na nią nie nakrzyczał i bardzo zwracano uwagę na jej bezpieczeństwo. Fascynował ich nasz język i często udzielaliśmy informacji o kraju, z którego pochodzimy. Nie mogę powiedzieć, że po tym wyjeździe biegle speakam, ale trochę się ośmieliłam. Beatka z Darem czasem zostawiali mnie z Moaną na pastwę uroczych ludzi, z którymi musiałam gadać za siebie i Moankę.
Niespieszność – to cecha nieznana Europejczykom. Tu – na Bahama jest standardem. Ponieważ pierwszego dnia głęboko schowałam niedziałającą komórkę i działający zegarek, z ulgą zaczęłam ćwiczyć się w tej nowej dla mnie umiejętności. Można znaleźć dużo uroku w kupowaniu przez 15 minut kawałka sera, gdy pan z wielką ochotą tyle czasu go nam przynosił, a potem wnikliwej obserwacji dodawania na ręcznym kalkulatorze cen produktów, wyszukiwanych wcześniej z podręcznego spisu towarów. I wszystko z uśmiechem, wielkim spokojem i życzliwością. Ta powolność powoli przestaje cię denerwować, bo nie masz na nią rady -  musisz pokochać.
-  o faunie i florze
1. owady: komary i muchy - hurra!!!, praktycznie nie ma; ćmy piękne, wielkie i nieszkodliwe
2. ryby i mięczaki:
ocena gastronomiczna – wszystkie pycha, oprócz karakoli (takie ślimaczki); koncze (podobne do olbrzymiego ślimaka) – super mięsko, zarówno z grilla, jak i na surowo; tuńczyki, makrele, groupery, czyli efekty umiejętności wędkarsko-łowieckich Dara i Beatki – cudowne sushi, rewelacyjne mięsko z grilla, smakowite marynaty, aromatyczne zupki – spróbowałam wszystkiego;
ocena wzrokowo-emocjonalna – mieszkańcy rafy zachwycili mnie swoim kolorytem, kształtami i ruchem; do barakudy nie przekonałam się do końca, mimo że Beatka dała mi korepetycje z asertywnego zachowania; ryby latające – atrakcja sama w sobie; rekiny – brak i na całe szczęście!!!
3. roślinność: pierwsze wrażenie smutne – spodziewałam się bogatej roślinności, bo nie odrobiłam lekcji z geografii, a Bahama to wyspy z małą ilością opadów; po pewnym czasie przyzwyczaiłam się do karłowatych, kłujących krzaczków, różnej wielkości palm i prawie całkowitego braku trawy;
4. piasek: marzenie!!! – na każdej plaży inny – od muszelkowo-kamyczkowego po białą mąkę, która tak oblepia ciało, jakbyś był wcześniej posmarowany kremem; plaże czyste i puste; spacery wzdłuż brzegu bardzo romantyczne, ale musisz mieć obuwie, bo gdy kończy się piasek, skaliste podłoże jest szalenie ostre i niebezpieczne.
-  o życiu na BUBU
Oglądając zdjęcia BUBU na blogu, nie miałam pełnego obrazu możliwości mieszkalnych łódki. Moje mazurskie doświadczenia są bardzo skromne i zostałam mile zaskoczona komfortem życia, który został mi zaoferowany. Moanka odstąpiła mi swój pokój zabaw z ekstra wygodnym, szerokim łóżkiem i szafą. Bardzo mądrze jest rozwiązana część kuchenno-jadalniana. Dużo wygodnego miejsca, zarówno do przygotowania posiłku, jak i konsumpcji. W zależności od pogody, życie toczy się w wygodnym wnętrzu lub w przestronnym, zadaszonym przedsionku. O przeżyciach w pokoiku WC przemilczę, ale były OK., a ci którzy mnie znają, wiedzą że to komplement… Codzienne kąpiele w słonej, czystej, morskiej wodzie w temperaturze ok. 25 stopni, były same w sobie atrakcją.
-  o Gospodarzach
… Mam bardzo osobisty stosunek do Beatki i Dara i o tym nie chcę pisać. Jednym zdaniem – ich zaproszenie było cudownym prezentem, podarowanym w idealnym czasie. Oboje zrobili wszystko, żeby te 3 tygodnie były dla mnie czymś wyjątkowym. I były! Wystarczy poczytać wspomnienia Dara, które dają zarys tego, co razem przeżyliśmy i zobaczyliśmy.
Ich życie na BUBU jest niezwykłe. Często w Polsce zastanawiałam się, czy dałabym radę tak funkcjonować przez 6 lat. Po 3 tygodniach mam już jakieś pojęcie w tym temacie. Podsumowując – Beata i Daro są jak ten delfin, którego spotkaliśmy na plaży. Szczęśliwi, serdeczni, chętnie przyjmujący gości, a potem razem odpływający w swój świat. Oni czują się w swoim żywiole i razem walczą z trudami i niebezpieczeństwami podróży oraz smakują jej piękno. Moanka dzielnie im w tym towarzyszy. Mają wielkie szczęście, że trafili na siebie. Ja zaś jestem tą Agnieszką, która z zachwytem nurkuje obok nich, boi się barakudy i po figlach w wodzie, z równie wielkim szczęściem wraca na ląd. Właśnie nadszedł czas końca moich figli. Wracam do domu, pełna wspaniałych wspomnień, ale też stęskniona za moimi bliskimi, światem, który tak dobrze znam i który kocham. Beatko i Darku – dziękuję Wam serdecznie…

Sobota, 16 luty 2013
Znów sami. Ostatnie dwa dni upłynęły nam na uzupełnianiu zapasów i wody. Z tą wodą to nie jest tak prosto, trzeba przewieźć aneksem 600 litrów i przelać z bidonów do zbiorników. Po takim wysiłku wodę się szanuje.
Mamy wrażenie, że ceny w George Town po trzech tygodniach naszej nieobecności uległy wyraźnej zwyżce. Było drogo, ale teraz niektóre ceny odpłynęły – na przykład funt, czyli pół kilo kotlecików jagnięcych kosztuje 38 dolarów, a 800 gram zwykłego jogurtu $9,50. Butle gazowe do naszego grilla są po $10, a widzieliśmy też po $11,40 – takie same pakowane po dwie w Stanach kosztują $5, znaczy ponad cztery razy taniej. Cóż Bahamy to oddalenie, na dodatek bogatego cyckać trzeba, a tylko tacy spędzają tu zimę. W stosunku do roku ubiegłego odwrócił się stosunek Amerykanów do Kanadyjczyków, którzy w zeszłym roku zdecydowanie przeważali.
Zaopatrzeni we wszystko ruszyliśmy dziś rano na północ. Nie popłyniemy daleko, tylko 15 mil, tam schowamy się przed frontem, który ma nas dopaść tej nocy. Uciekamy z tłumnego George Town, do plaż, krystalicznej wody i naszych polowań. Płynąc na północ powtórzymy znany nam fragment archipelagu Exumas, aby później odbić na północny wschód ku nowej przygodzie - długiej i rozbudowanej wyspie Eleuthera.
Wszystko chwilowo działa, nawet winda kotwiczna, która w międzyczasie się rozpadła, ale została zebrana do kupy i przytwierdzona do podstawy pasami zaciskowymi. Na horyzoncie jest więc zakup nowej, ale muszę dany egzemplarz zobaczyć, aby stwierdzić, czy pasuje do istniejącego układu na Bubu i do naszego metrycznego łańcucha w tym niemetrycznym świecie. Sam zakup nowej windy też nie będzie tutaj łatwy, jedynie w Nassau są sklepy i importerzy tego rodzaju produktów. Jeśli będzie trzeba to się tam niechętnie udamy, a jeśli i tam będzie z zakupem kłopot, to popłyniemy do Miami.
Moana już pływa świetnie, sama wokół Bubu lub z nami obserwując podwodny świat. Przy plaży pluszcze się i widać, że woda to jej żywioł. Jest bardzo zadowolona z nowej maski i fajki, które wreszcie odpowiadają jej rozmiarom. Robi też tak zwane bomby lub bąble skacząc z wysokiego pokładu Bubu do wody.
NOWA MASKA, FAJKA, NO I PŁETWY - JESTEM JAK RYBA W WODZIE
Jej nagłe postępy to zadziwiające kroki, które robi zupełnie sama - nagle chce rysować, więc siada i rysuje, coraz lepiej na dodatek. Podobnie jest z jej rosnącym zainteresowaniem budowlami z klocków, które są coraz bardziej wyrafinowane. Obserwuje też z zainteresowaniem świat dorosłych i wykorzystuje to:

MOANA (lat 4)
M: O! Mój renifer nie działa, to chyba baterie są słabe.
(Moana bierze zestaw śrubokrętów, odrywa rzep z sierścią, odkręca śrubkę, zdejmuje klapkę i ogląda baterie)
M: Tata, mamy takie trzy nowe baterie?
Ja: Nie mamy.
M: Hm, to tylko nimi pokręcę, będzie lepszy kontakt.
Po chwili już skręcony renifer śpiewa znowu.

MAJSTERKUJĘ, BUDUJĘ I RYSUJĘ
Jedyny feler to pobyt Agnieszki. Nasz gość miał do Moany cierpliwość i ochotę na zabawę z nią. W czasie jej pobytu mała miała zawsze kompana w czasie naszych zajęć, kiedy to zwykle musiała zająć się sama sobą. Złe przyzwyczajenia tego okresu owocują teraz tym, że Moana wymaga od nas ciągłej obecności i współpracy we wszystkim. Pech jakiś.
Środa, 20 luty 2013
Meteo oczywiście jest od tego aby płatać figle. Zapowiadano zimowy front mający nas ledwo co musnąć poprzez 360-cio stopniową zmianę kierunku słabego wiatru. Wyszliśmy na ocean jak stół i szybko dotarliśmy do upatrzonej zatoczki z plażą przedzieloną skałami przy Lee Stocking Island. Kiedy jedliśmy lunch wiało już przewidziane 17 węzłów z zachodu. Stojąc dziobami do otwartego wypłycenia Exumas niezbyt obawialiśmy się fal przy takim wietrze. Za nami były piękne plaże otoczone zielenią mocno tu pofałdowanej wyspy.
Zdecydowanie było to bardzo urokliwe otoczenie, na dodatek byliśmy jedyną łódką, co po parkingu w George Town miało dla nas zasadnicze znaczenie. Kiedy jednak wiatr przyśpieszył, fala zrobiła się wysoka i niemiła.
Przy 30 węzłach wiatru szybką decyzją, ledwo idąc pod fale i wiatr, wyjęliśmy kotwicę i ruszyliśmy w stronę tłocznej zatoki chronionej wyspą od północnego zachodu, kierunku z którego wiatr miał wiać przez parę godzin, a może i całą noc. Rzucaliśmy kotwicę już na sportowo przy porywach dochodzących do 40 węzłów, czyli ponad 70 km na godzinę. Nie jest to miły wiaterek, a i fala na płytkim wewnętrznym akwenie zbliżonym do wielkiego jeziora zrobiła się bardzo wysoka i krótka.  Naszą lekką nerwowość potwierdzali inni stojący na dziobach swoich łódek już tam zaparkowani żeglarze, jedni patrzyli z niepokojem na swoje kotwiczne łańcuchy, inni zrzucali więcej metrów łańcucha aby zmienić kąt jego natarcia na kotwicę. Po chwili lunęło i tak z bezchmurnego przed chwilą nieba przy lekkiej bryzie zrobiło się piekiełko.
Pewni naszej kotwicy mocno wbitej w piaskowe podłoże, spędziliśmy popołudnie na zabawach i rozrywkach łódczanych aby wynagrodzić Moanie zamknięcie jej w domu.
Po raz pierwszy od dawna Moana została wykąpana wieczorem w wewnętrznym prysznicu pod ciepłą (!) wodą – nie dało się ustać na drabince z tyłu tak bujało.
Bujanie przód-tył nie przeszkadza jednak tak bardzo jak boczne, więc noc była spokojna i kiedy obudziliśmy się rano wiało już z północy, od strony wyspy, więc fala całkiem ustała. Zupełnie inaczej woda reaguje przy głębokościach jeziora, a inaczej na morzu, kiedy to konsekwencja tak silnego wiatru jest dużo dłuższa, a fala nie znika całkiem nawet przy braku wiatru przez dobę.  
Szybko przenieśliśmy się z powrotem do poprzedniej zatoczki skąd wypady na plażę, spacery po stronie rozszalałego oceanu, czy próby łowienia ryb na wędkę z pokładu wypełniały nam czas oczekiwania na lepsze czasy pogodowe.
Wracając z nieudanego polowania zobaczyliśmy po raz pierwszy istne dziwo. Otóż, pędząc aneksem po falach przestraszyliśmy wielką kałamarnicę, która tuż przed nami wystrzeliła ponad wodę metrową fontannę czarnego atramentu. Całe szczęście, że nie byliśmy w osi tego wystrzału, ładnie byśmy wszyscy wyglądali umazani tym niezmywalnym płynem.
Po raz pierwszy też użyliśmy naszej normalnej wędki. Normalnej znaczy takiej miękkiej z kołowrotkiem spinningowym, a nie tych, które używamy do ciągnięcia linek za Bubu z kołowrotkiem przekładniowym. Pojawiła się przy burcie niewielka płaszczka, którą postanowiłem złapać i spróbować czy jest jadalna. Płaszczka jakoś nie interesowała się kawałkiem tłuszczu z jagnięciny, za to ryby zwane przez nas szpikulcami tak. To takie podłużne trzydziestocentymetrowe ryby pływające blisko powierzchni o nazwie Ballyhoo lub Balao Halfbeac (łac: hemiraphus brasiensis). Pomyślałem, że będą dobre jako przynęta na grunt.
Kiedy wyciągałem pierwszą, Beata znalazła już ich opis w naszym rybnym katalogu. Wartość smakowa: niezła, mówiła książka, może jednak będzie na kolację upragniona już przez Beatę ryba? Mimo powątpiewania Beaty, drugi, trzeci i ósmy szpikulec wylądował we wiadrze. Beata naśmiewała się ze mnie, że jak już wygrywam to gram dalej. Mój pomysł był jednak inny, przygotuję jedną i usmażymy ją przed lunchem aby wiedzieć co zacz i czy warto zawracać sobie głowę skrobaniem łuski i patroszeniem pozostałych. Ryba w smaku była niczego sobie, na dodatek bardzo łatwa w obróbce.
Wieczorne pieczenie na grillu jeszcze bardziej uwydatniło ich smak, co ucieszyło nas niezmiernie – mamy znów nową metodę dostępu do ryb. No i odkryliśmy coś nowego. 
SZPIKULCE Z BANANEM (tym do pieczenia) I CHRISTOPHINE (jak to jest po Polsku?)
Dziś już płyniemy na północ oceanem spokojnym choć Atlantyckim. Wiatr jest za słaby więc podpieramy się jednym silnikiem, jak nie urok to… .
Piątek, 22 luty 2013
Dwa ostatnie dni spędziliśmy przy Big Galliot Cay. To jedno z naszych ulubionych miejsc. Malutka i intymna plaża, spacery przez górkę na stronę oceanu, polowania. Tym razem konczy nie znaleźliśmy, natomiast polowania wyszły nader dobrze. Dwie langusty i trzy Nassau Groupery zadowoliły nasze podniebienia zmieniając nasze menu, więc żeberka z warchlaków przygotowane w zalewie musiały poczekać w lodówce.
ZNÓW MAMY PLAŻOWY NAMIOT
Dziś rano przenieśliśmy się na parking przy Black Point, w zasadzie wyłącznie w celach internetowo-pomidorowych. Resztę zaopatrzenia mamy, więc po rozmowach szybko odpłyniemy stąd w siną, samotną dal.
W BLACK POINT WSZĘDZIE DUŻO DZIECI            
Poniedziałek, 25 luty 2013
Winda kotwiczna wyzionęła ducha na dobre. Jeszcze nie tak dawno temu byłoby to dla nas problemem nie do przeskoczenia, uznalibyśmy pewnie, że nie da się z tym normalnie funkcjonować i skończylibyśmy w jakiejś marinie czekając na dostawę nowej. Na szczęście od czasu, kiedy ta maszyna zaczęła mieć pierwsze problemy z mocą nauczyłam się rzucać kotwicę ręcznie.
Nie jest to proste, blacha na której stoi winda ma otwór, przez który przechodzi łańcuch otwarta jest z boku, tak że ten może swobodnie przez nią przejść, czego skutkiem jest spadek z prowadnicy i całkowita utrata kontroli nad prędkością i wyrzuconą długością łańcucha. Tak zresztą zdarzyło mi się już kiedyś przy jednej z pierwszych prób ręcznego kotwiczenia, wolałam więc dla bezpieczeństwa używać elektryki i windy w obie strony.
Teraz jednak po wielokrotnym rzucaniu łańcucha bez prądu doszłam do perfekcji i żałuję, że jednak od początku tak nie robiliśmy, zarobilibyśmy pewnie dzięki temu dwa razy dłuższą żywotność windy.
Gorzej jest w kwestii podnoszenia kotwicy, wymaga to nie lada siły. Role nasze musiały się więc odwrócić – ja stoję przy sterze próbując najechać najbardziej optymalnie na linię łańcucha, a Daru zbiera go ręcznie. Jest to też, jak się okazuje, nie takie straszne jak nam się wyjściowo wydawało. Owszem wysiłek jest duży, głównie na końcu kiedy to trzeba wyrwać kotwicę, ale też nie robimy tego kilka razy dziennie
Nie mniej jednak zaistniała sytuacja nie jest sytuacją normalną, a już zupełnie nie komfortową. Musimy więc szybko rozwiązać ten problem. Napisaliśmy już maila do producenta wind kotwicznych w Stanach, mam nadzieję, że przy następnej internetowej okazji odpowiedź będzie już na nas czekała. Docześnie jednak Daru postanowił jeszcze raz rozkręcić mechanizm i być może zwykła wymiana szczotek pozwoli nam przetrwać do czasu dopłynięcia do Stanów na starej windzie. Wszystko się okaże w tych dniach.
Dopływamy właśnie na Eleutherę, kolejną wyspę, której w zeszłym roku nie zdążyliśmy poznać. Na jej południowo-zachodnim cypelku jest obszerna zatoka, Rock Sound, w której zamierzamy się zadekować na parę dni. Zbliża się bowiem kolejny silny front, a za nim następny i wiatry mają być mocne od strony zachodniej. Tam będziemy bardzo bezpieczni. Będzie też czas zająć się tą windą, a na domiar dobrego w miasteczku (Rock Sound Settlement) jest podobno świetnie zaopatrzony supermarket i sklepy gospodarstwa domowego oraz samochodowe, znajdziemy więc może takie elementy, które pozwolą nam na czasowe wskrzeszenie mechanizmu windy.
Cieszę się bardzo, że znów przed nami nieznane, choć nie narzekam na te ostatnie kilka dni spędzonych w miejscach znanym nam już jak własna kieszeń. Było bardzo przyjemnie, udawało nam się czasami osiągnąć ten ulubiony przez nas poziom intymności, czyli być jedynym statkiem na kotwicowisku. Dwa ostatnie dni rozkoszowaliśmy się właśnie taką samotnością przy Bitter Guana Cay, a konkretnie przy malutkiej wysepce South Gaulin Cay będącej świątynią bahamskich iguanów.  Już w zeszłym roku Moana bez cienia strachu biegała za nimi pełna zachwytu. W tym roku stała się ich prawdziwą pogromczynią, a było co pogromić, te smoko-podobne stwory stały się naprawdę agresywne na skutek dokarmiania przez ludzi. My czuliśmy się bezpieczni, Moana stała na straży i w razie nazbyt bliskiego podejścia danego osobnika wymachiwała patykiem jak mieczem i wydawała przeraźliwe okrzyki typu: „jestem królową iguanów”. Nie sposób nie uciec, ja bym uciekła.
KRÓLOWA IGUAN
Już jak dopływaliśmy, Moana z daleka poznała miejsce (wszystkie bezbłędnie poznaje, nawet lepiej niż ja!) i wykrzyknęła: mamo, to tu były iguany, pamiętasz! Po czym rozpłakała się rzewnie: ojej, dlaczego ciocia Agnieszka nie zdążyła ich zobaczyć!
Fakt, to była jedyna bahamska ciekawostka, której Aga nie doświadczyła.
Czas leci szybko, lato ewidentnie instaluje się na dobre i pogoda między frontami jest fantastyczna. Woda, mimo tego, że stygnie podczas chłodniejszych dni, bardzo szybko wraca do wygodnej temperatury. Jest nam tu dobrze, bardzo dobrze i obliczamy, że zostało nam już niecałe trzy miesiące laby na turkusowej wodzie. Potem powrót do cywilizowanych  Stanów o wodzie mętno-zielonej.
Za 100 dni będziemy już chyba zbierać się do Polski. 100 dni temu byliśmy pewnie na jakiejś wycieczce w Nowej Zelandii, okres ten wydaje mi się być jak wczoraj. Nawet się nie obejrzymy jak ten nasz przedostatni sezon żeglarski dobiegnie końca. Zaczynam odczuwać strach przed rozstaniem z Bubu, przed zmianą trybu życia, tak pokochałam bycie vagabonde.
Hej wszyscy ci, którzy chcą nas odwiedzić, lepiej się prędko organizujcie, bo ostatnia szansa niebawem przepadnie!
piątek, 1 marca 2013 (Cześć żołnierzom Polski walczącej z tyranią komuchów)
Wyspą Eleuthera jesteśmy nieustająco zawiedzeni.
Ta wielka, rozciągnięta wyspa jest wprawdzie inna niż dotychczas zwiedzone wyspy, ale inna na gorzej. Całe szczęście, że z Agnieszką popłynęliśmy na też nam nieznaną Cat Island, która okazała się cudna, a nie tu.
Zachodnie wybrzeże jest raczej niegościnne, skaliste, mało jest od tej strony plaż. Są wprawdzie piękne, ale od strony Atlantyku, co nas siłą rzeczy nie dotyczy.
Woda w zatokach jest mało przeźroczysta, na domiar złego pojawiły się po raz pierwszy meduzy i to te mocno parzące.
Moana pierwsza miała z nimi kontakt - pływając wokół Bubu stanęła na drabince i myśląc, że chodzi o glony, wzięła do ręki parzące witki jednej. Zawyła z bólu i w odruchu dotknęła poparzoną ręką ust. Parząca substancja przeniosła się i na usta. Wrzasku było co niemiara, delikatne płukanie morską wodą, polewanie octem, a potem hydrokortyzon ugasiły poparzenie. Moana była bardzo dzielna, nawet przyznała się, że specjalnie dotknęła tej meduzy więc dobrze jej tak. Na nic przestrogi rodziców, dziecko musi zawsze próbować samo, na szczęście w tym przypadku skończyło się tylko paroma czerwonymi pręgami na dłoni widocznymi dzień i następne później.
Ludzie natomiast wszędzie są tak samo serdeczni, częstują Moanę cukierkami czy lizakami w sklepikach. W jednym z nich po dwóch miesiącach poszukiwań udało się kupić Moanie sandały na wycieczki piesze i hulajnogę. Z jej crocsów wystawał już duży palec, więc kiedy zginęły zabrane przez morze nikomu nie było żal.
Ów sklepik był zwykłą budą z wszelakim badziewiem, którego właścicielem był bardzo miły, zainteresowany językami, pan. Tłumaczyliśmy mu zawiłości naszej mowy ojczystej, a on próbował wymawiać nasze szeleszczące słowa w zadziwiająco poprawny sposób. Na koniec zadzwonił po swoją córkę, aby zawiozła nas do odległego supermarketu. Miło.
Uzupełniliśmy nasze zapasy, wykupiliśmy całość włoskiej suchej szynki i wiele innych pysznych wędlin nie spotykanych w poprzednich sklepach. Nawet nasza lampa szperacz odzyskała mowę w postaci nowej żarówki halogenowej.
Elementem pozytywnym nowej wyspy są ryby i delfiny. Tych ostatnich jest wokół niej sporo i widujemy je codziennie, skaczące przed dziobami. Może żywią się meduzami…
W kwestii ryb zaś dokonaliśmy odkrycia. Otóż zwykle wpływając na płytkie wody (2 do 5 metrów) bahamskich wypłyceń zwijaliśmy wędki – jest wtedy prawie 100% szans na barakudę lub zerwanie przez nią przynęty.
Tym razem coś mnie podkusiło i wędki zostały w wodzie. Po godzinie płynięcia płyciznami dwa black groupery wylądowały w naszym menu.
Dziś natomiast cztery piękne makrele zapewniły nam rybne pożywienie na kilka dni przebywania w dziurze.
Od ponad tygodnia mieliśmy upał i bezchmurne niebo, a że cuda nie trwają wiecznie więc przyszła pora na zimny front. Tym razem jeden nakłada się na drugi i ma jak zwykle mocno przywalić z zachodu. Miejsc na Eleutherze chroniących żeglarzy od zimowych frontów jest niewiele, do nielicznych należy Hatchet Bay Harbour, okrągła, kilometrowej średnicy zatoka kompletnie zamknięta od morza. Wejściem do niej jest malutki, 15-sto metrowy wykuty w skale przesmyk, tak mały i niewidoczny, że gdyby nie mapy nie można byłoby go znaleźć. Mimo, że jest to jedyne miejsce chroniące od nawałnic ze wszystkich kierunków, nie zalicza się go do tak zwanych dziur cyklonicznych, w których można się schronić przed poważną nawałnicą. Myślę jednak, że żadna dziura nie była wystarczająco dobra w momencie, kiedy przechodził tędy cyklon Andrew – i tu na wyspie wiało ponad 200 mil na godzinę (370 km/h), a dodatkowo  wiatr pchał ściany wody. Brr.
Złapanie boi kotwicznej, których rząd postawił tu kilkanaście, ułatwił nam podpływając swoim aneksem Peter, Amerykanin mówiący świetnie po francusku. Powiedział, że pod wieczór na pomoście dla pontonów (aneksów) jest spotkanie żeglarzy. Popłynąłem z Moanką z nadzieją, że będą inne dzieci.
Był niemowlak i trzyletni chłopczyk bardzo jednak nieśmiały. Moana z początku dopadła przygotowanego przez wszystkich bufetu, potem tańczyła z jakąś panią, potem poszła z kimś na spacer, pozostali opowiadali sobie o przygodach, o sobie, skąd są, co jest ciekawego do zobaczenia i gdzie. Kilkanaście przybyłych osób to Amerykanie pływający na trasie USA – Bahama, dla nich nasze przepłyniecie Atlantyku to coś! Patrzą więc na nas z szacunkiem.
Przed przypłynięciem do naszej frontowej dziury zwiedziliśmy jeszcze Governor’s Harbour, pierwszą stolicę Bahama. Pipidówka jakich wiele, ta jednak posiadała wiele ciekawych, nie tylko dla architekta, kolonialnych domów z dawnych czasów, położonych na wzgórzach pomiędzy oceanem a zachodnim wybrzeżem.
ARCHITEKTURA UROCZA
Długi spacer pozwolił nam na przyjrzenie się eleganckim rezydencjom pod wynajem lub rzadko bywających w nich amerykańskich właścicieli.
PIĘKNE REZYDENCJE GOVERNOR’S HARBOUR I PROM WE FRONTOWEJ DZIURZE
Zadziwiała soczysta tam zieleń, pięknie utrzymane trawniki, zupełnie inny świat od położonego teraz obok nas Alice Town, miasteczka bogatego wprawdzie w kwiaty, ale bardzo zniszczonego przez cyklony i biednego, składającego się z niewielkich kolorowych domków raczej budopodobnych. Do miasteczka przypływa dwa razy w tygodniu szybki prom łącząc go ze stolicą, Nassau.
Pierwszy front przeszedł bez bólu, jedynym jego efektem był spadek temperatury z 29 do 17 stopni. Płynąc aneksem do miasteczka po raz pierwszy wyciągnęliśmy długie spodnie - ja moje piękne nowe Wranglery, kupione w Los Angeles za… 13 dolarów.
Siedzimy zamknięci i ubrani w skarpetki, dużo czytamy, bardzo też jesteśmy męczeni przez Moanę, która potrzebuje uwagi i ruchu. Na szczęście ma swoją komputerową grę dla sześciolatków „Mój Brat Niedźwiedź” przywiezioną przez Agnieszkę. Szkoda tylko, że zbyt szybko pokonała wszystkie jej poziomy. Z wielką ciekawością ogląda też odcinki „Było sobie życie”, których kilka ściągnąłem przez Internet.
Beata jest wściekła. Nie lubi takich przymusowych przystanków bez warunków do ruchu, zwykle wielce dba o swoją kondycję i figurę. Ja też trochę, gimnastykujemy się więc rano razem, potem codzienne pływanie zapewnia mi wystarczająco ruchu. Dla Beaty to jednak za mało, zwykle robi swoje kilometry biegając plażą. Tu jest gorzej, plaży brak i pogoda nie pozwalają na wyściubienie nosa w celach spacerowych, a mętna woda i meduzy powstrzymują nas od wejścia do wody.
Kiedy poznałem Beatę była w swoim okresie bzu, dziś po latach, jest różą i chce nią pozostać jak najdłużej. Zawdzięcza to w wielkiej mierze sobie dbając o swoje ciało. Na urodę wpływ ma się niewielki, ale i to u niej z wiekiem się wysublimowało. Ja widzę już swoje zmarszczki, czasami patrzę też na dłonie już nie takie moje jak kiedyś, inne, zmieniające się. Cóż, ja jestem w przeddzień okresu zwiędniętego sterczyka (znaczy storczyka), więc  robię co mogę aby w niego, a zwłaszcza w okres chryzantem, wejść jak najpóźniej.


Komentarze