STYCZEŃ 2013 BAHAMAS
Poniedziałek, 7 stycznia.
Wyruszyliśmy
z Mayaguany w kierunku wyspy Acklins.
Płyniemy
w pełnym komforcie, wiatr i fala z tyłu i oby tak trwało. Na początku
poprzedniego roku w przeciwną stronę katowaliśmy się niemiłosiernie - jeszcze
by tego brakowało, aby cierpieć ponownie z dominantą wiatrów sprzyjających.
Opuściliśmy
bahamską Mayaguanę, wyspę, która podobnie jak wiele innych, atrakcyjna jest
tylko na mapie. Wyspy tej części Bahamów mają niewiele miejsc godnych kotwicy,
to znaczy zapewniających bezpieczne i spokojne stanowisko dla jachtów i
wypoczynek dla załogi.
Na
południu Mayaguany jest Abrahams Bay, kilkumilowa, chroniona rafą, laguna pełna
głów koralowych, pomiędzy którymi trzeba kluczyć aby dotrzeć na kotwicowisko
przy wiosce o tej samej nazwie z dodatkiem Settlement. Choć na wyspie mieszka tylko
200 osób, założono tu filię urzędu, dzięki czemu jest to oficjalny port
wejściowy na Bahama. Nie ma natomiast nawet zasięgu telefonii komórkowej, nie
mówiąc o internecie.
Mimo
soboty wzięliśmy dokumenty i udaliśmy się do osady. Dziurawą drogą doszliśmy do
skrzyżowania, przy którym usytuowało się kilkanaście domów, w tym kilka ruder,
urząd i poczta. W urzędzie o dziwo urzędniczka była obecna, ale poradziła nam
abyśmy przyszli w poniedziałek, ponieważ w weekend jest dodatkowa opłata 50
dolarów, która dochodzi do 300 dolarów za trzymiesięczny pobyt jachtu,
obejmującej pozwolenie na żeglowanie i na łowienie (wiza dla przybywających
samolotem kosztuje 20 dolarów). Tak czy siak okazało się, że na wyspie, i tej i
sąsiedniej, nie ma banku czy bankomatu, a my dość gotówki w USD nie posiadamy
(w związku z ostatnią nieplanowaną opłatą na Dominikanie), więc nie możemy za
nic zapłacić, a euro i kart kredytowych nie przyjmują. Płyniemy więc dalej na
żółtej fladze i tyle.
W
osadzie świeżyzny sklepik nie posiadał. Kupiliśmy więc jedyne dwie pomarańcze,
sześć zielonych cytryn, cukierki, mrożone brokuły i chleb. Nie było w nim
wiele, a i tak nie było nas stać na więcej, mieliśmy ostatnie 25 dolarów USA.
Kupiliśmy też mąkę, tą kupioną w Luperon wyrzuciliśmy do morza już wcześniej,
pełna była robaków.
Nie
przejęliśmy się jednak słabością zaopatrzenia, zapasy na Bubu są znaczne, nawet
dzioby są zbyt zanurzone ze względu na skład piwa i wina. Wynurzają się jednak codziennie
odrobinę bardziej.
Mayaguana
to miejsce gdzie nawet psy nie szczekają dupami, bo ich nie ma.
Kotwicowisko
przy lądzie było mało atrakcyjne, boczna zawijająca fala bujała Bubu,
przetaczając nas w łóżku tak, że na następną noc oddaliliśmy się znacznie
stając na środku laguny gdzie fala była większa, ale Bubu stała „twarzą” niej i
do wiatru więc było znośnie.
Przy
ładnych głowach koralowych nieopodal kręciły się ryby i barakudy pilnujące
swojego terytorium. Mimo obecności sporej takiej bestii, niechętnej nam
absolutnie i tak udało mi się ustrzelić kolację w postaci dwóch żydków (to
francuska nazwa squirrelfish, ryb o wielkich zdziwionych i podkrążonych
oczach), dwóch grouperków (granik) i jednej big eye. Wystarczyło dla
wszystkich.
Jedną
źle trafioną rybę, która krwawiąc nie utrzymała się na strzale barakuda pożarła
w ciągu ułamka sekundy, pokazując mi, że w wypadku jakiegokolwiek zatargu z
wielka rybą, pod wodą my ludzie jesteśmy ślimakami w stosunku do ich gibkości i
prędkości.
W
czasie pobytu na Mayaguanie byliśmy też dwa razy na śmietnisku-plaży. Pierwszy
raz kiedy Bubu stała przy zewnętrznej rafie i wyglądała z plaży jakby stała
gdzieś daleko na środku morza. Drugim razem stanęliśmy Bubu już blisko plaży,
jeżdżenie daleko aneksem przy takim wietrze i stanie wody nie jest przyjemne, a
może być i niebezpieczne, gdyby tak silnik nagle odmówił współpracy.
Obie
wizyty na tym śmietnisku, prócz spacerów i zabaw Moany, były uzyskiem. Znaleźliśmy
plastikową sporą skrzynkę do trzymania w niej szpejów w aneksie i dmuchaną, w
idealnym stanie, piłkę plażową. Znaleźliśmy też orzechy kokosowe, których
miąższ podjadamy ze smakiem w zastępstwie orzeszków ziemnych.
Teraz
od dwóch godzin płyniemy na motyla. To jest trudne w przypadku sporych fal,
łódka myszkuje wtedy zjeżdżając z nich i grozi to niekontrolowanym
przerzuceniem bomu, co jak wiemy nie jest wskazane w przypadku łódek jeziornych,
a tym bardziej przy naszej powierzchni żagla i wielkich siłach z tym
związanych. Wokół bezkresna woda, lądu czy żagla na horyzoncie brak. Nawet AIS
nie pokazuje żadnego statku handlowego w okolicy 50 mil . Jest tu tylko nasz
samotny biały żagiel.
Trzymamy
kierunek północno-zachodni, płyniemy do Atwood Harbour, okrągłej, pustej
zapewne zatoczki przy wyspie Acklins. Przy tym kierunku fali i wiatru powinno
tam być wodne lustro. Uff, odpoczniemy wreszcie od bujania, które wprawdzie utrudnia
nam życie od początku podróży, ale już nie wpływa na nasze samopoczucie. Jest
wyśmienite! Bije od nas nieprzyzwoite szczęście, którego wcale się nie
wstydzimy. Na dodatek przed nami lunch, grecka sałaka, sucha szynka parmeńska,
zwykła różowa szynka i wyśmienity ser-bunc dominikański i tamtejsze piwo. Moana
zje włoską kiełbaskę z grilla z warzywami ze słoika i szparagami. Znani nam
żeglarze jedzą w kółko spaghetti lub ryż. Dziwni jacyś.
Czwartek, 10 styczeń 2013
Głośny
huk i nasz zrefowany grot rozwija się niekontrolowanie, skręcamy szybko pod
wiatr i trzymetrowe fale, ale zbyt mało, jesteśmy w przesmyku wyprowadzającym
nas z Atwood Harbour na ocean, między pasmem rafowego wypłycenia. Silniki
działają jeszcze więc wykładamy żagiel i refujemy na najmniejszą powierzchnię,
a żagiel ciągle wali z łoskotem. Idąc już trochę pod wiatr próbujemy latającą
część grota wpakować do lazy bag’u, czyli pokrowca na bomie, który z jednej
strony wisi pod nim z urwanym uchwytem. Wszystkiemu winny bloczek, który mimo
iż ma wytrzymać 5 ton pękł jak domowa mała agrafka, a wolny żagiel pod naporem
wiatru zerwał jeden z uchwytów worka. Wieje tylko 28 węzłów.
Walcząc
z bujaniem fal udaje nam się wszystko zebrać jakoś do kupy i szybko zmieniamy
kierunek na z wiatrem aby teraz, w relatywnym komforcie, płynąć dalej.
Takie
było nasze wyjście z miłej i spokojnej zatoczki, w której spędziliśmy trzy dni.
Trzy
dni wcześniej ku naszemu zdziwieniu podchodząc do tego samego przesmyku w rafie
prowadzącego do środka zatoki zobaczyliśmy cztery maszty. Zaraz po rzuceniu
kotwicy wezwano nas przez radio: macie co jeść? Mamy, odpowiadam, złowiliśmy
nieopodal makrelę Cero. A chcecie rekina, mamy za dużo mięsa? Chętnie!
Amerykanin
Bruce ze stanu Washington, mający dom na sąsiedniej wyspie Crooked Island, wraz
z innymi kompanami wybrali się na parodniową eskapadę. Wszyscy mają małe łódki
o żadnym zanurzeniu, dobre na tutejsze wody. Były to małe katamarany lub
trimarany, a sam Amerykanin miał trimaran przerobiony z 26-ścio stopowego
McGregora poprzez dodanie pływaków z Hobby Cata, takiego jaki mamy w Leźnie.
Popłynąłem
aneksem po rekina, zostałem uraczony rumem z colą i cytryną i wysłuchałem
opowieści o rekinie.
Płynęli
aneksem ciągnąc za sobą linkę w celu złapania jakiejś ryby. Po chwili
komiczność sytuacji pokazała, że jadą za rybą mając linkę przed sobą. Złapał
się rekin lemon długi na 1,5
metra i ciągał ich przez pół godziny po całej zatoce.
Dali się oczywiście tak ciągać aby nie urwać linki. Kiedy bestia osłabła wolno
popłynęli na plażę aby wyjąć ją z wody i kiedy już udało im się wyciągnąć
rekina na piasek ten się spiął. Jeden z gości rzucił się na rybę i w zapaśniczy
sposób walczył w parterze, aby nie dać jej uciec do wody. Tak czy siak, rekin
wylądował w końcu na ich i naszym grillu.
Tego
dnia jednak zjedliśmy złowioną makrelę, która była odkryciem kulinarnym, a
dopiero dnia następnego rekina na dwa grillowane sposoby, nature i w zalewie,
poprzedzonego langustą, też z grilla. Rekin był wyśmienity! Lemon w nazwie
rekina potwierdziło lekkie zabarwienie cytrynowe smaku tego nad wyraz dobrego i
raczej podobnego do polędwicy cielęcej mięsa.
Przez
te trzy dni mieliśmy wszystko, spokojną wodę, wiatr, plażę jak z marzeń i
spacery po niej. Moana szalała w wodzie pływając bez rękawków.
Odwiedziły
nas też dwa delfiny, płaszczki i rekin nourse, śpiący pod Bubu.
Dzięki
znajomości z żeglarzami, którzy już dnia następnego opuścili kotwicowisko
pozostawiając nas samych, zadzwoniliśmy też do Agnieszki potwierdzając jej datę
przyjazdu na 23 stycznia do George Town na Great Exuma Island.
Musieliśmy skorzystać z ich usług, wszak okazało się – czego nie
pamiętaliśmy – że to nie o brak zasięgu chodziło na poprzednich wyspach, tylko
że Bahamy nie mają podpisanej umowy z telefonią komórkową polską. Tak że nie
mamy nawet możliwości dawać znać smsem o tym gdzie jesteśmy i co u nas słychać.
Wygląda, że w związku z nieczęsto spotykanym zasięgiem wi-fi bloga też nie
będziemy mogli wrzucać na bieżąco, ale nie szkodzi i tak nie ma za bardzo o
czym pisać. Oprócz drobnych wydarzeń nasza codzienność jest dość monotonna….Dni
są do siebie podobne, jak zwykle mamy stałe godziny na różne czynności i
rytuały, aż dziwi mnie, że mimo to ciągle brak nam odrobiny czasu. Jak ludzie
robią, że mają jeszcze na dodatek czas na pracę???
Teraz
płyniemy z prawie czterometrową falą, widać już latarnię na Bird Rock koło
Crooked Island, przy której katowaliśmy się w marcu płynąc w przeciwną stronę.
Kończę
pisać, muszę zająć się deklaracjami podatkowymi, które wyślemy może dzisiaj.
Życie jest brutalne i przywołuje jednak człowieka do przyziemnego porządku,
człowieka mającego za sobą fale tak wielkie jak apetyt fiskusa.
Niedziela, 13 styczeń.
Trzy
noce spędziliśmy przy Landrail Point Settlement, gdzie piękna plaża, kryształowa woda i koral do polowania oraz, o
dziwo, brak bujania zaspokoiły nasze wodne potrzeby. Nie można tego powiedzieć
o miejscowym sklepiku. Trzy grapefruity, jeden pomidor, dwie marchewki i dwa
słodkie ziemniaki to wszystko co sklepik posiadał z warzyw i owoców. Ze względu
na święta i późniejszą złą pogodę statek towarowy nie przybył.
Kupiliśmy
wszystko inne natomiast, a dodając ryby, na które polujemy sprawa jedzenia nie
przysparza nam problemów.
Naprawiliśmy
co trzeba, znaczy wymieniliśmy rozerwany bloczek, a Beatka doszyła urwany
uchwyt lazy bag’u. Znów wszystko działa.
Kiedy
pojawiliśmy się na kotwicy zaraz wezwał nas przez radio Bruce (to ten od rekina
w Atwood Harbour) proponując podwiezienie nas samochodem do sklepu. Umówiliśmy
się na godzinę, ale nie zdążyliśmy spuścić aneksu kiedy pojawił się inny Amerykanin,
Paul z wielkiego jachtu motorowego, którego aneks był wielkości połowy Bubu z
dwoma 150 konnymi silnikami. Jedziemy do sklepu, słyszałem przez radio, że i wy
się tam wybieracie, zabrać was?
Chętnie!
Po chwili mkniemy do mikroskopijnego porciku, gdzie czeka już Bruce samochodem.
Miło tak wśród przychylności ludzkiego świata, tak innego niż ten miejski,
anonimowy.
Oczywiście
skończyło się zaproszeniem nas na kolację do domu Bruca i jego żony Peggy (o
dziwo jest to skrót od Margaret), na której pojawili się też Fritz i Mari.
Fritz
za młodu opłyną kulę ziemską, a teraz jako wolny zawód (lutnik od gitar),
podobnie jak Bruce (hodowca bydła) spędza na wyspie zimowy i nieprzyjemny w USA
czas. Jedni i drudzy mieszkają na północy, Fritzowie na wyspie na jeziorze
Michigan, a Brucowie w stanie Washington na zachodniej północy.
Oczywiście
na zaproszenie Beata zareagowała kwaśnym czarującym uśmiechem. Ona wie, że
wyjścia z Moaną to katorga dla niej, musi ją mieć cały czas na oku, bo mała
świruje wtedy znacznie. Ja się małą nie przejmuję, ludzie wiedzą, że mamy
dziecko i co się z tym wiąże, muszą ponieść i oni konsekwencje zapraszania nas.
Nie tyle chodziło o zaproszenie na kolację samo w sobie, tylko o
to, co się z tego potem zazwyczaj wykluwa, czyli obowiązek dalszego spotykania
się. Samo słowo obowiązek jest czymś, co mnie zniechęca, a wiem, że każda z
takich przelotnych znajomości pociąga to za sobą nieuchronnie. Nie bardzo wiem
jak dałam radę być tak długo związana wspólnym pływaniem z Nelly i Francois,
dziś jest to dla mnie nie do pomyślenia, nawet nieznośne wydają mi się nasze
rozległe znajomości i flotylla w Wenezueli (ale tam uzasadnione było to ze
względu na bezpieczeństwo).
Pamiętam nasz pobyt na Little Cayman w zatoce, gdzie mieszkali
państwo French i gdzie obowiązkowo trzeba było odbębnić przynajmniej dwa
spotkania dziennie. Ja tak tego nie lubię, wolę absolutną niezależność i z
założenia stronię od nowych znajomości, które z reguły i tak niczego wielkiego
nie wnoszą.
Moana oczywiście jest też pewnie tego przyczynkiem, bo to jakoś tak
od jej pojawienia się na świecie zmieniło się moje towarzyskie nastawienie. To
z kolei wynika z tego, że jest tak absorbująca swoim zachowaniem, że nie ma
mowy, żebym mogła się skupić na rozmowie z kimś tam, a Daru oczywiście, jak
zresztą sam się do tego powyżej przyznaje, ma to serdecznie gdzieś i gada w
najlepsze. W gruncie rzeczy podziela jednak moje zdanie i też preferuje głównie
naszą pustelniczość.
Stałam się do tego samotnikiem we dwoje (troje), że czuję stres gdy
dopływamy do kotwicowiska, gdzie stoją już inne łódki. Już się boję, że znów
się z kimś „zwiążemy”. Ewidentnie bardziej pociągają mnie absolutnie dziewicze
miejsca, gdzie oprócz naszego masztu jest tylko towarzystwo podwodnych
stworzeń. Można też wtedy chodzić całkowicie na golasa, co w takim otoczeniu
jest niezwykle przyjemne.
Rzecz ma się zupełnie inaczej jeśli chodzi o stare „polskie”
przyjaźnie. To wszystko jest wyryte głęboko w serduszku i nie ma niczego
przelotnego w swoim charakterze. Podobnie w kwestii gości, którzy przyjeżdżają
do nas pomieszkać na Bubu. To wręcz uwielbiam, nie mogę się doczekać i liczę,
że ten sezon, będzie bujny w takie spotkania.
Wracając do owej kolacji, przyznaję, że było bardzo miło, smacznie
i nie za długo, a i Moana była w miarę do zniesienia. OK., byle nie za często.
Była
wyżerka, wino i rozmowy, po czym nocna przeprawa z plaży na Bubu. Dostaliśmy
też pamiątki, książkę Fritza z dedykacją, mosiężną muszlę zwaną dolarem piaskowym
oraz świeżo upieczony chleb. Miło.
Następnego
dnia wszyscy odwiedzili Bubu (a nie mówiłam!) aby
zobaczyć jak wygląda katamaran w środku, a potem wspólnie wybraliśmy się do
ruin angielskiego fortu na jedynej okolicznej piętnastometrowej górce
przeprawiając się lekkim aneksem przez solankowe jezioro. Fort to obraz niezrozumiałej
głupoty ludzkiej, jak każda budowla wojenna wybudowana po nic na zadupiu
świata.
Wtorek,15 styczeń 2013
Spodziewając
się nadejścia północno-wschodniej atlantyckiej fali w niedzielę po lunchu przenieśliśmy się o 6 mil na południe gdzie
jeszcze bardziej chronieni byliśmy wyspą i trochę rafą. Mając niecały metr pod
kilami stanęliśmy w pobliżu plaży i rafowego wyniesienia, czyli w pobliżu
darmowego sklepu. Tego dnia jednak już nie polowaliśmy, zbliżał się wieczór i
ruch drapieżników czego dowodem był nasz biedny tuńczyk, który złapał w czasie
manewrów przy wejściu w rafę i zanim zdołaliśmy się nim zająć został pożarty
przez rekina czy barakudę, ostała się jeno głowa. Żal był znaczny, mieliśmy
nadzieję na wyborną kolację. Obeszło się smakiem.
Wczoraj
zaraz rano przy porannej kąpieli przy łódce mieliśmy już jedną langustę. Druga
tak się schowała w koralu, że nijak nie dało się do niej podejść. Potem
złapałem Nassau groupera, aby w końcu zmierzyć się z rekinkiem.
Po
zjedzeniu bardzo smakowitego rekina lemon wzrosła nam ochota na tego typu
mięso. Mięso Lemona w naszej książeczce oceniane było jako dobre, natomiast małego
leżącego pode mną nourisse (nurse shark) jako wspaniałe. Pokusa była znaczna
więc podpłynąłem bliziutko i strzeliłem w głowę od góry.
Moja
strzała odbiła się od rekina, który wyskoczył z dziury, ale był tak oszołomiony
uderzeniem, że kręcił się w kółko. Dało mi to czas na powtórne załadowanie i
strzał. Tym razem strzała odbiła się od boku kiedy zwykle z tej odległości
przebijała każdą rybę na wylot. Pancerny był jakiś?
Przy
następnym strzale udało mi się wbić strzałę, ale nawet nie do kontr ostrza co
zapewniło by trzymanie. Rekinek krwawił, zacząłem rozglądać się nerwowo, czy
przypadkiem jego mamusia nie odmieni ról. W końcu strzeliłem w skrzela i
wyjąłem go na powierzchnię i przy3mując ręką wrzuciłem do aneksu. Uff. Radość
była wielka.
Jeszcze
przed lunchem wypatroszyłem rybne towarzystwo, przygotowałem zupę z płetw
rekina, filety i dzwonki. Tylko ja wiem ile to wymagało zachodu. Rekin skórę
miał grubą jak świnia, można byłoby z niego robić buty czy kanapy może.
Na
tym historia rekina się kończy. Mięso z zupy było ohydne, a z grilla gorzkie
więc całość wraz z dodatkami wróciła do naturalnego swojego środowiska. Chory
był, czy co?
Dziś
postanowiliśmy płynąć na Long Island. Przedtem jednak, korzystając z porannej
pięknej pogody wybraliśmy się rano aneksem na bardziej odległą rafę. Prócz
podziwiania piękna rafy złowiliśmy tam tylko jedną langustę, ale za to mutanta,
który wystarczy nam na dzisiejszą kolację i dalej. Dostrzeliłem też małego
groupera dla Moany na obiad, którego zjadła z rosołem rybnym. Bardzo jej
smakowało. Życie upływa nam na zdobywaniu pożywienia, podziwianiu piękna natury
i czytaniu. Czasami bawimy się z Moaną.
Teraz,
późnym popołudniem po 6 godzinach bujania dopływamy do cypelka południowego tej
długiej wyspy, za którym, mamy nadzieję, znikną fale i spędzimy spokojną noc
aby jutro odwiedzić sklep w okolicznym miasteczku i kupić może jakieś świeże
warzywa. Prócz puszkowych, zostały nam tylko ziemniaki i cebula.
Środa, 15 styczeń 2013
Wczoraj
w czasie płynięcia mieliśmy tylko jedno branie, ale ryba puściła od razu. Kiedy
już pogodziliśmy się z faktem, że może następnym razem szczęście do nas się
uśmiechnie, wykonując ostatni skręt za rafę i wyspę obie wędki zaterkotały
raptownie.
Szliśmy
jeszcze na grocie, ale już na silnikach. Dałem szybko na luz i zaczęła się
walka. Beata z jedną dużą rybą, ja z drugą. Już cieszyliśmy się, że to nie
barakudy, one nigdy nie pływają w grupie. Ryby w sposobie walki wyglądały na
tuńczyki. Opór był znaczny, ale jako silniejszy szybciej doprowadziłem rybę do
łódki, krzycząc wahoo, a Beata na to, że ma koryfenę. Oboje się myliliśmy,
kiedy moja 80-centymetrowa sztuka znalazła się w podbieraku już wiedziałem, że
wzięły dwie makrele Cero tej samej wielkości. Udało mi się moją szybko wrzucić
do wgłębienia przy progu salonu i pognałem z podbierakiem do pokrzykującej na
mnie Beaty. Po chwili i jej ryba znalazła się w podbieraku.
W
ten sposób z biedy (nie licząc langusty na kolację) nagle staliśmy się
posiadaczami wyśmienitego mięsa, które po filetowaniu wyglądało jak osiem
polędwiczek wieprzowych. Po rzuceniu kotwicy zaczęło się gotowanie. Najpierw z
trudem wcisnęliśmy do szybkowaru naszą langustę obcinając jej części nóg i
czułki. Kiedy langusta się gotowała, my obrabialiśmy Cero. Część poszła do
zalewy na jutrzejszą kolację z grilla, część do zamrażalnika na później. Jedna
„polędwiczka” pokrojona w dużą kostkę wylądowała w soku z cytryny, będzie jak
ulał na śniadania z gingerem i wasabi. Dwie pocięte w podłużne kawałki
podsmażyłem na patelni, aby po wystudzeniu poukładać w pojemniku i zalać zalewą
octową. To danie cud do podania na zimno z gorącymi ziemniakami z wody.
Resztę
zjedliśmy na surowo jako sashimi z gingerem i sosem sojowym z wasabi, ot taką
przystawkę przed langustą. Dumni z siebie zasiedliśmy wieczorem do uczty, a po
niej do francuskiej komedii „Palais Royal”. Oboje lubimy francuskie kino w
wersji oryginalnej. Filmów mamy z pięćset, z tego dwieście po francusku. I tak
nam życie płynie. Nuda.
Staliśmy
na dwóch metrach otoczeni piaszczystym dnem bez życia, daje to otaczającej nas
wodzie taki piękny bardzo jasny błękit. Dwa truchła makrel w całości i z
resztkami mięsa (z powodu nadmiaru niezbyt byłem dokładny przy filetowaniu)
wrzuciliśmy do wody zaraz przy Bubu. W ciągu 10 minut z piaskowej nicości
pojawił się dwumetrowy rekin i pochłonął w ciągu sekundy dwie w końcu 80
centymetrowe wychudzone przez mnie ryby. Strach pomyśleć o Moanie w wodzie, na
szczęście dzieci rzadko są w menu tych drapieżników.
Piątek,
18 styczeń 2013
Koszmar
poprzedniej nocy zastąpiła niespotykana cisza dzisiejszej. Kiedy wstałem o
drugiej w nocy zgasić światło pozostawione w łazience przez Moanę, wyszedłem na
chwilę na zewnątrz. Cisza dzwoniła w uszach, a Bubu unosiła się w bezkresnej
przestrzeni gwiezdnej jak kosmiczna rakieta. Na wodzie nie było jednej
zmarszczki i gwiazdy, czy to realne czy odbite były wszędzie wokół mnie.
Niesamowite wrażenie, rodzaj uniesienia w nicość dające szczęście absolutne.
Cały
wczorajszy dzień był niesamowity. Rano zaraz po śniadaniu w te pędy opuściliśmy
miejsce wśród rafy przy plaży gdzie całą noc staliśmy przodem do wiatru za to bokiem do małej fali, która
męczyła nas całą noc do tego stopnia, że spadały nam rzeczy z półek.
Odpływaliśmy z ulgą klucząc pomiędzy koralowymi głowami nie patrząc nawet na elektroniczną
mapę, która po raz trzeci w naszej podróży okazała się zupełnie niedokładna
(Wenezuela i Dominikana). Zadziwiające, wschodnia strona Long Island była
precyzyjna co do metra, a po jej zachodniej stronie nic się nie zgadzało.
Śpieszyliśmy
na północ gonieni godziną pływów aby spróbować zrobić rzecz niemożliwą, zamiast
płynąć dwa dni na silniku, postanowiliśmy przejść w poprzek piaskowych płycizn
i zrobiąc tylko 5 mil .
Korzystanie z najwyższej wody jest wtedy obowiązkowe, ale i ryzykowne też,
jeśli się zakopiemy to już nic nas nie wyciągnie bo woda może już tylko opadać.
Na naszych papierowych mapach przejścia takowego nie było, było natomiast na
mapie elektronicznej, która nas już zawiodła. Według Navionics najpłytszym
miejsce na trasie było 0,7
metra . Dodając 0,8 metra przypływu dawało to 1,5, a odejmując
1,2 naszego zanurzenia pozostawiało 30 centymetrów
rezerwy. Niewiele.
Kiedy
przechodziliśmy granicę głębi i wypłycenia wzięła barakuda, nie powinno jej tam
jeszcze być, my liczyliśmy na to graniczne zazwyczaj bogate w ryby miejsce w
celu złapania tuńczyka. Choć zapasy rybne jeszcze mieliśmy Beata stwierdziła,
że póki maszyna wydaje, póty się gra.
Barakuda
walczyła, była wielka, ponad metr i kiedy już była przy nas zobaczyliśmy
rekina, który jednym ruchem szczęki skrócił ją o połowę. Nie zadowolił się
jednak, ale jeszcze próbował zabrać resztę, znaczy i naszą przynętę też, nie
licząc plecionki. Szybko wyjęliśmy połowę barakudy nad wodę i walcząc z
kotwiczką jakoś ją zdjęliśmy mimo, że bez ogona kłapała najeżoną kłami paszczą.
Oczywiście zerkaliśmy jednym okiem na kręcącego się za nami rekina, który
chwilę później pochłonął resztę barakudy.
Ominęliśmy
rafę i zagłębiliśmy się powoli w bezkresne płycizny. Szybko jedząc lunch
wstawaliśmy co chwilę zerkając na kolory wody przed nami. Równo z ostatni kęsem
otarliśmy się o dno. Było jasne, że elektroniczna mapa Navionics była fałszywa.
Przestaliśmy
więc się nią posługiwać i uciekliśmy w bok gdzie kolor wskazywał na głębszą
wodę. Znaczy z 0,0 pod kilami na naszej sondzie zrobiło się 0,3 metra . Beata stała na
kopule wypatrując mielizn (bo półtora metra to nie mielizna?), a ja stałem na
krzesełku pracując oczami bardziej wyobraźni i pobożnych życzeń niż realnym
światem. Sunęliśmy do przodu, z 30 centymetrów pod nami robiło się 10, ale
wtedy za nami pojawiała się piaskowa smuga. Trwało to dwie godziny, długie
godziny udręki i strachu.
No
i przeszliśmy, wbrew logice i z duszą na ramieniu. Mistrzowie z nas! Lub
ryzykanci.
Teraz
stoimy w pięknej zatoce Thompson Bay na Long Island, mamy znów pełny zapas
owoców, warzyw i piwa. Woda w morzu z dnia na dzień jest chłodniejsza, teraz ma
25,5 stopnia, ale nie przeszkadza to taplać się w niej z przyjemnością nam, a zwłaszcza
Moanie, która dostała ku jej wielkiej radości pierwsze w życiu płetwy i od razu
sobie z nimi poradziła. Dzielna wodna bestia.
Sobota, 26 styczeń 2013
Nawał
zajęć nie pozwalał na pisanie. Przygotowania do przyjazdu Agnieszki polegające
na zapełnianiu Bubu napojami, wodą i jedzeniem całkowicie nas pochłonęły.
Beatka przygotowała pokój gościnny zaraz po wyniesieniu się z niego Moany,
która już parę dni wcześniej skrzętnie pakowała zabawki aby przenieść je do
siebie – bo ciocia Agnieszka już do nas leci.
Ja
przejąłem się silnikiem, a raczej jego pompą, która chłodzi go wodą morską. W
czasie naciągania paska klinowego pompy okazało się, że woda odrobinę cieknie z
pompy. Taki drobiazg do zrobienia w 10 minut. Zdjąłem pompę, rozkręciłem ją i
ucieszyłem się nawet, że dała sygnał przeciekiem – impeler, czyli gumowa
turbina pchająca wodę był uszkodzony.
Zdjąłem
starą turbinkę, przygotowałem nową, wydłubałem uszczelkę niszcząc ją
dokumentnie i wyjąłem nową z oryginalnego woreczka firmy Yanmar, uszczelkę
zapasową, jedną z czterech, które kupiłem w USA. I co?
Ano
średnica uszczelki okazała się za duża o 1 milimetr . To taka
specjalna uszczelka z odwróconą wargą i sprężynką, która zapewnia szczelność
wokół osi turbiny. Okazało się, że sprzedawca pomylił numery katalogowe i dał
mi uszczelki do innego modelu pompy. Z drobiazgu zrobiła się katastrofa - gdybym
jeszcze miał starą uszczelkę!
Wkurzony
na cały świat, jeszcze pod przymusem płynięcia do George Town po Agnieszkę,
wbiłem na siłę uszczelkę rozcinając jej krawędzie. Założyłem turbinę, skręciłem
do kupy i efekt był taki, że pompa ciekła niewiele więcej niż przed moją
interwencją. Zamienił stryjek…
Do
George Town dotarliśmy dwa dni przed przyjazdem Agnieszki, zatrzymując się po
drodze przy malutkiej cudnej wyspie nieopodal celu (Fowl Cay).
Przyjazd
kogoś na Bubu jest zawsze świętem. Chcemy aby pobyt się udał i chcemy pokazać
jak najwięcej oraz wszelakie ciekawostki naszego życia. Przyjazd Agnieszki był
od razu atrakcyjny. Od paru dni królowało bezchmurne niebo i brak wiatru.
Oczywiście w dniu jej przyjazdu wiało 25 węzłów, była niemiłosierna fala i
szare niebo. Staliśmy nieopodal miasteczka aby niezbyt długo jeździć aneksem po
zakupy, co naraziło nas na bujanie i sportowe wchodzenie na Bubu kiedy zaczęło już
wiać.
Po
Agnieszkę pojechaliśmy taksówką na lotnisko odległe o 15 kilometrów . Beata
przez dwa dni negocjowała ceny ze wszystkimi napotkanymi taksówkarzami i z 80
dolarów zrobiło się 40, taksówkarz zawiózł nas na lotnisko za darmo pobierając
tylko opłatę za powrót. Po radości powitania rozmowę bez końca zatrzymało tylko
przepłynięcie na Bubu - po zainstalowaniu walizek i opakowaniu ich w sztormiaki
rozebraliśmy się do majtek i ruszyliśmy aneksem w drogę. Zalewani falami
dotarliśmy na Bubu, gdzie korzystając ze stanu mokrego doszczętnie ciała od
razu wykąpaliśmy się już wieczorowo.
Moana
była w niebo wzięta, wszystko chciała gościowi pokazać, a do jej szczęścia
doszła jeszcze zawartość walizki Agnieszki w postaci książeczek oraz filmów
nagranych przez jej synów. Wielkie dzięki.
Kolacja
i walka z Agnieszką trwała do 22h00 - nie wolno było pozwolić jej spać aby
przebrnęła szybciej przez rozregulowanie organizmu spowodowane sześciogodzinną
zmianą czasu.
AGNIESZKA PISZE:
Podróż na koniec świata.
Zaczęłam ją w mroźny styczniowy wieczór, podróżą samochodem do
Berlina. Mróz i śnieg, w walizce letnie ciuszki, a w głowie angielskie
słownictwo z 3 miesięcy nauki i całkowita niewiedza na temat dalekich podróży.
Mój brat Paweł miał mnie wsadzić w pierwszy samolot i pomóc w formalnościach.
Jego pięknym, błękitnym oczom i uśmiechowi, zawdzięczam miejsca z „długimi
nogami” w dwóch pierwszych samolotach.
Do Miami obyło się bez większych problemów. W pierwszym samolocie
Polacy na sąsiednich siedzeniach, w następnym cierpliwy steward. Jedyna obawa,
to 1h50 czasu na kolejną przesiadkę, z ogromem formalności do załatwienia po
drodze. Zaczęło się od 20 min opóźnienia w przylocie, a potem czas kurczył się
w błyskawicznym tempie. Po galopie przez wielkie lotnisko, zaatakowałam celnika
trzema wyuczonymi zdaniami na temat moich najbliższych życiowych planów.
Skończyło się na pieczątce w paszporcie i jego próbach poprawnego wymówienia
mojego imienia. Potem (wg dokładnych wskazówek Pawła) zaczęłam poszukiwania
mojego bagażu. Karuzela długo kręciła się
bez mojej walizki. Starsza pani obok mnie, co chwilę rzucała się na kolejną
sztukę i … pudło. Ja starałam się nie patrzeć na zegarek. Wreszcie się udało i
w biegu oddałam moje cenne mienie w kolejne ręce (bez pewności, że we
właściwe). Weszłam też w posiadanie ostatniego biletu i z bagażem podręcznym
pogalopowałam dalej. Po drodze były
nieskończone korytarze, schody, pociąg, windy. Usiadłam na moim 6A przy oknie,
na 12 min przed odlotem. Czyli luzik…
Widok z góry był cudowny. Miami powoli przechodzące w bezkresny
ocean. Wyspy, wysepki, mielizny i głębie. Słońce i tyle odcieni niebieskiego,
że mi się paleta skończyła. I chmurki, chmury, chmurzyska… - o cholera, a miało
być słońce do obrzydzenia. W George Town wylądowałam z silnym wiatrem. Czyli
mazurska pogoda (jakie tam Bahamas) – chyba przyciągnęłam złą pogodę z Polski.
Na ziemi wiatr i ostatnia przeprawa przez cło. Zapas angielskich słów już mi
się skończył, więc ciemnoskóry celnik miał wielki problem. Byłam ostatnim
pasażerem i nie ułatwiałam mu zadania. W końcu zlitowałam się nad nim i
przeliterowałam nazwę BUBU, bo w dokumentach zapisał to zupełnie niepoprawnie.
Tak bardzo chciał się mnie pozbyć, że zapomniał skasować 20USD za wizę. A mnie
czekał piękny widok – samotnie stojąca
MOJA walizka (udało się!!!), a za szklanymi drzwiami - uśmiechnięta buźka
Beaty, podskakująca Moanka i Daro w tle (też piękny).
Nie musiałam już negocjować z taksówkarzami, bo wszystko było gotowe
i po raz pierwszy pojechałam lewą stroną drogi. Od 23.01.2013 będę co chwilę
skrzętnie notować, co mi się zdarzyło po raz pierwszy w życiu. Aż wstyd, że
jest tego aż tyle…
Na pomoście zostałam rozebrana do majtek i koszulki. Podróż aneksem
na BUBU była jednocześnie prysznicem i praniem ubrań. Wiedziałam wcześniej, że
Daro każe wszystkim (także gościom) oszczędzać wodę na łódce, ale nie
spodziewałam się, że aż tak. Płynęliśmy w ślizgu pod wysokie fale i co chwilę
zalewała nas obrzydliwie słona woda.
Gdy weszłam wreszcie na pokład i poczułam znajome kołysanie,
przypomniały mi się mazurskie rejsy z Jarkiem i chłopcami. Ale potem wszystko
było już inne i powoli piękno przyrody, towarzystwo moich Przyjaciół, cudowne
jedzenie (i picie) i kolejne „po raz pierwszy” sprawiły, że ogarnął mnie spokój
i zachwyt. BUBU jest teraz moim domem. Pozdrawiam moją rodzinę, przyjaciół i
znajomych z Polski, którzy trzymali kciuki za ten wyjazd i życzyli mi cudownych
wrażeń, które pomogą złagodzić ból po śmierci Jarka. Moja pierwsza wielka podróż trwa…
Przechodzący
front zmienił nasze zakupowe plany, na dzień następny odłożyliśmy generalne
zakupy produktów świeżych, owoców, nabiału i wędlin aż na trzy tygodnie.
Po
pobudce i kawie pojechaliśmy do miasta, skorzystaliśmy ze Skypa i po zapełnieniu
lodówki zjedliśmy lunch, po którym szybko ruszyliśmy aby opuścić rozbujane i
niewygodne kotwiczne miejsce.
Zainstalowaliśmy
się w znanym nam miejscu przy Elizabeth Island, skąd zabrano nas do więzienia
na początku zeszłego roku.
Od
razu popłynęliśmy na polowanie w poszukiwaniu kolacji. Agnieszka po raz
pierwszy w życiu pływała w płetwach i w masce z fajką, z czym poradziła sobie
świetnie i już po kilkunastu minutach dołączyła do nas. Rezultat polowania był szybki
i niespodziewany – olbrzymia langusta zapewniła nam kolację i lunchową sałatkę
dnia następnego. Taki wielki przedpotopowy stwór to był szok dla naszego gościa,
który langust wcześniej ani nie widział ani nie jadł.
Na
kotwicowisku przy Elizabeth Island spędziliśmy dwie noce. Pogoda nam nie
sprzyjała, wiało ciągle mocno, a szare niebo nie zachęcało do pływania w mętnej
wzburzonej falami wodzie. Jedynie spacer po plaży był atrakcyjny podobnie jak
zbieranie ślimaków. Znów nowa rzecz dla Agnieszki.
Analiza
wszelkich informacji pogodowych wskazywała na dzisiejszą, jedyną w najbliższych
dniach, szansę na przeskok na wyspę Cat odległą o 40 mil .
Pobudka
o świcie i szybka decyzja o płynięciu zwiększyła też szansę na ryby, żerujące
rano i wieczorem. Ruszyliśmy kiedy słońce jeszcze nie wyszło zza chmur
zakrywających odległy horyzont. Chwilę po opuszczeniu przesmyku pomiędzy laguną
i oceanem piękna makrela znalazła się w naszym jadłospisie. Radość była wielka,
znów Agnieszka poznała jeden z elementów naszej szarej codzienności.
Przeprawa
była trudna. Wiatr wiał jak należy 20 węzłów, co pozwoliło na prędkość
przelotową pomiędzy 7 a 8 węzłów, jednak fala z
dzioba co jakiś czas zalewająca pokład i uderzająca w belkę pomiędzy kadłubami
męczyła nas strasznie.
Agnieszka
dzielnie, i to bez tabletki, choć zmarnowana przetrwała bezzwrotnie całą drogę,
która i mnie i Moanie momentami dała się we znaki. Jedynie Beata jak zwykle
opiekowała się wszystkimi.
Wtorek, 27 styczeń 2013
Po
dwóch dniach wypoczynku i zabaw na plaży marzenie, czyli 6 kilometrów piasku i
nikogo, przenieśliśmy się i rzuciliśmy kotwicę przy miasteczku New Bight
nieustająco na Cat Island.
Na
lądzie zamówiliśmy w piekarni chleb, kupiliśmy kilka drobiazgów i poszliśmy w
góry. Celem naszej wycieczki był najwyższy szczyt Bahamów, góra Almeria – 209 …
stóp czyli 63 metry ,
na której architekt przekształcony w mnicha wybudował mikro monastyr.
Budowla
była jak należy, ze wszystkimi elementami i nawet mini drogą krzyżową.
Zabawne
było zwiedzanie tego obiektu, który z daleka i według proporcji sprawiał
wrażenie wielkiej budowli, a po przybliżeniu się okazał się miniaturką. W jego
wieży mieści się tylko jedna osoba, a dzwon zajmuje całą średnicę.
Wcześniejszej
zwiedzonymi budowlami były niedokończone inwestycje zdemolowane w trakcie
budowy przez cyklon i pozostawione w stanie opłakanym. Cóż, nawet miejsca
marzeń mają swoje wady.
Agnieszka
już wyszła z kryzysu przesunięcia czasu więc panie po raz pierwszy mogły odbyć
nocną Polaków rozmowę i poszły spać nie jak zwykle o 22h00 tylko o 0h30. Aga poznaje
powoli otaczającą nas faunę i florę, widziała latające ryby, delfina,
rozgwiazdę, jadła ślimaki i koncza, nie mówiąc o rybach na różne sposoby, a i
po raz pierwszy wołowinę o smaku mięsa czyli porządny stek amerykański. Widziała
też otwieranie maczetą orzecha kokosowego.
Na
prośbę Aleksa, którego wpis sprawił nam wielką przyjemność zamieszczam nasze
przejście i pozycję wejścia w strefę poniżej 2 metrów (23°11’51”N
75°19’15”W)
Komentarze
Prześlij komentarz