GRUDZIEŃ 2012 USA DOMINIKANA
Moana powiedziała:
Idąc w hałasie klaksonów
dominikańską ulicą:
M: ta muzyka mnie obraża!
Chora patrząc na kąpiącą się w
basenie Beatę:
M: szkoda, że to mama nie ma kataru,
tylko ja.
Powrót na Dominikanę trwał i trwał. Genialnym posunięciem
było zatrzymanie się w Los Angeles, wynajęcie za 30 Euro auta z wielkim
bagażnikiem oraz pokoju w motelu za 45
USD w celu kąpieli i trzygodzinnego zbawiennego snu. Po pobudce w południe
pojechaliśmy na mój urodzinowy obiad do wyśmienitego bufetu. Potem zakupy
odzieżowe aby, śpiesząc się już na samolot, zapalić jeszcze w motelu świeczki i
przy śpiewie dziewczyn wypić butelkę szampana, którego resztki dokończyliśmy nerwowo
stojąc na lotnisku przed kontrolą bezpieczeństwa, już lekko spóźnieni (oddanie
samochodu, masa ludzi do oddania bagażu, sprzeczka o nasz nadbagaż spowodowany
zniszczeniem walizek w czasie lotu w przeciwną stronę, itd.).
Nocny lot tanimi liniami Jet Blue z Los Angeles do Nowego
Jorku był z początku zabawny. Tanie linie nie serwują podczas lotu jedzenia, a
picie kosztuje słono, na dodatek wybór jest niewielki, a jedzenie przypomina
rzygowinę, ale można przynieść ze sobą wałówkę (w ten to sposób zanika stary
francuski dowcip o Belgach, a mówiący o tym, że Belga rozpoznajemy w samolocie
po tym, że ma ze sobą własne kanapki), my więc przynieśliśmy butelkę wina i
sałatki z Burger Kinga. Wino musieliśmy oddać i serwowano je nam na życzenie.
Ale przepisy!
Później to już było tylko piekło, Moana dostała szału, nie
chciała spać, nadmiar jej energii przerósł wszelakie wyobrażenia, zwłaszcza w
porównaniu z naszym niedomiarem. Ona jedyna była wyspana, gdyż podczas lotu do
Los Angeles spała nielegalnie na podłodze całą drogę, a my niewiele. Jedynie
nocne spojrzenie na znane nam Chicago prezentujące się w pełnej krasie nadmiaru
świateł wynagrodziło odrobinę trudy tego lotu.
Jakoś dotrwaliśmy, ale po lądowaniu na JFK okazało się, że
nasz samolot do Santago jest wcześniej o ... dwie godziny i właśnie na nas
czekają. Cóż, bilety kupiliśmy 7 miesięcy temu. Bieg, pęd i wątpliwość czy
bagaże zrobią podobnie.
I tak po dwóch dniach moich urodzin i podróży, dokładniej
mówiąc, po 4 godzinach pierwszego lotu, plus 12 drugiego, plus 5,5 trzeciego i
3,5 godzinach ostatniego lotu oraz przerw między nimi wylądowaliśmy w Santiago de
Los Caballeros w Republice Dominikańskiej - 25 godzin w samolotach, 55 w
podróży!
Zaczęło się jak zwykle w krajach trzeciego świata - od
zapłacenia opłaty turystycznej 20 USD od osoby.
O dziwo wszystkie nasze bagaże pojawiły się na taśmie, a
było tego sztuk 6, oraz 5 w rękach (nosidełko i siedzenie samochodowe).
Makabra. Niektóre z nich straciły kłódki inne nie, ale w środku wszystkich
widniała karteczka amerykańskiego urzędu bezpieczeństwa przepraszającego za
zniszczenie kłódki, ale zmuszeni byli je odciąć w celu przejrzenia bagażu dla
naszego bezpieczeństwa oczywiście. Nic nie zginęło, a i trzeba przyznać, że
celnicy mieli mało czasu na ich przegląd. Zadziwiające.
Po 40 minutach oczekiwania przyjechał po nas busik hotelowy
(Hodelpa Centro Plaza) i po 20 minutach jazdy wreszcie mogliśmy paść na miękkie
łoża. Tylko na chwilę jednak, nie wolno iść spać i trzeba wytrzymać do wieczora
aby zgrać organizm z nowym czasem. Po prysznicach wyszliśmy na miasto.
TAK, BYŁ TO POWRÓT NA PLANETĘ MAŁP. Rejwach klaksonów, smród
skuterów jeżdżących we wszystkich kierunkach, często pod prąd, krzyki ze
sklepów, żebracy raz bez ręki, raz bez nogi, ogólny brud, smród i dziura na
dziurze na chodnikach i drogach. Jak w Polsce 1990 razy 10.
Szok nie do zniesienia dla człowieka, który przeżył siedem
miesięcy na Antypodach, w ciszy, spokoju, kulturze i ogładzie podpartej
nienaganną czystością i dbałością o estetykę, w miejscach przewyższających
wszystko co widzieliśmy do tej pory w Szwajcarii, Norwegii czy w zjednoczonych
już trochę stanach Ameryki Północnej i Kanady.
A tu na każdym parkingu, przy banku czy urzędzie cywilny
gość z karabinem szybkostrzelnym. Boziu ratuj!
Wybaczy Pan drogi JS z wpisu, bardzo się z tego wpisu
cieszymy, oraz że porównał nas Pan do postaci rozbudzających i kreujących marzenia,
do książek "Tomka w …" też z moich młodzieńczych snów o podróżach, z
Panem Cejrowskim, który bawi mnie do łez pokazując miejsca, w których byłem, przelatującego
w pędzie z ekipą filmową niewidoczną na obrazie, nie mającego jednak czasu na
refleksję i zadumę, czy innych kreowanych medialnie podróżników.
My jednak, wie Pan, już jesteśmy zmęczeni trzecim światem,
żyć tanio w porównaniu z kosmicznym kosztem życia w Australii to oczywiście
jest przyjemne, ale ta wysoka cena daje bezpieczeństwo, komfort i czystość. Cóż
z tego, że na Dominikanie są Parki Narodowe w pięknych górach, nie ma w nich
jednak przygotowanych szlaków i infrastruktury umożliwiającej korzystanie z
nich. Dodatkowo jesteśmy obciążeni dzieckiem, co utrudnia życie i nie daje nawet
relatywnego komfortu.
Tłuczemy ten trzeci postkolonialny, zwykle pseudodemokratyczny
świat od kilku lat i naprawdę kiedy wpływamy do kraju normalnego, nawet
dziwnego i nadpobudliwego zagrożeniem jak USA to oddychamy z ulgą. Wszystko
jest jasne, procedury określone, życie łatwe.
Cieszymy się więc ze zmiany naszego programu, że zamiast
wyjazdu na siedem miesięcy do Ameryki Południowej pojechaliśmy do Australii i
Nowej Zelandii. Z pewnością było tam mniej do zobaczenia, ale w warunkach
bezpiecznego i niezwykle komfortowego życia z dzieckiem.
Co się tyczy podróży jachtem, to kochamy nasze Bubu i traktujemy
ten nasz katamaran jako własny dom, który jednak, mimo że można nim opłynąć
cały świat nie jest do końca domem przenośnym. Pływanie jest upierdliwe samo w
sobie, zależne od warunków zewnętrznych jak nic innego, a i często posiadanie
własnego jachtu tylko komplikuje życie. Większość świata zwiedza się od lądu, nie
od morza, a jacht trzeba gdzieś zostawić i płacić za niego słono. Mimo kryzysu
światowego miejsc w marinach brak i ludzie czekają na nie lata aby móc posiadać
łódkę na stałe.
Co innego życie na jachcie jako wybór spędzenia emerytury. Robi
to cała masa Francuzów pałętających się bez końca po Małych Antylach, lub
Kanadyjczycy spływający na zimę na Bahamas i wracający na okres cykloniczny na
swoje Wielkie Jeziora. To metoda na życie w zgodzie z naturą w komfortowych i z
dala od zgiełku świata warunkach, na dodatek z niewielkimi potrzebami
finansowymi (prócz zakupu jednostki). Podobnie robią Australijczycy, którzy
zimą opuszczają zimne i deszczowe południe jadąc swoimi kamperami, czy
przyczepami do północnego ciepełka.
Piszę to wszystko aby uświadomić czytelnikom, że życie na
jachcie nie jest do końca niespełnionym marzeniem. Jest to jeden z wyborów,
mających swoje za i przeciw. Nie chcąc żyć na jachcie na stałe łatwiej i taniej
jest wynająć jacht na trzy tygodnie gdzieś tam, niż go posiadać. Odwiedzający nas
widzą tylko przyjemności, ale ile jest trudu, pracy i kosztów aby to wszystko
funkcjonowało, nikt tego nie posiadający jednostki nie może sobie nawet
wyobrazić.
Poza tym jachtem zwiedza się archipelagi nie kontynenty, ale
nawet na nich większość wysp jest podobna do siebie jak dwie krople wody co
zmniejsza ich wartość merytoryczną. Najlepsze są Karaiby, wyspy są niezbyt
oddalone od siebie, różne historycznie przez co i politycznie, a wiejący pasat
jest wiatrem stałym i łatwym, no może z wyjątkiem Bahamas gdzie zimowe fronty
dają o sobie znać raz na tydzień.
Żyć nie umierać na takich Karaibach, chciało by się
powiedzieć, ale to nieprawda. Tłum łódek czarterowych jak i Francuzów
spędzających na Antylach swoją emeryturę nie pozwala na znalezienie za grosz intymności.
Nieprzyjemny jest też najazd miejscowych biedaków pływających czym popadnie i zaczepiających
wszędzie „białego” człowieka w celu
sprzedania mu czegokolwiek, traktujących przybysza jako pływają dojną krowę.
Po latach człowiek umie sobie z nimi radzić, ale
„nowoczesna” biedna młodzież nie ma deontologii rodziców, jest agresywna i
złośliwa. Znalezienie łatwego do zniszczenia gumowego przebitego nożem aneksu
jest katastrofą dla żeglarza. Starzy rozumieją, że przybysze napędzają
koniunkturę, że są jedynym chlebem i to szanują, a młodzi… są jak wszędzie,
niecierpliwi.
Tak to więc wygląda, dlatego polubiliśmy wyspy Bahama, są
nie po drodze nikomu, no i trudne do żeglowania więc puste. Wracamy tam, do
samotnych białych plaż, do polowań podwodnych, do turkusowej wody, której nie
ma przy wielkich wyspach. Wielkie wyspy to góry zatrzymujące chmury, które
prowokują deszcz, a deszcz to spływające do morza rzeki, a z nimi błoto, liście,
śmieci i co popadnie. Przy tych wielkich wyspach woda jest zawsze mętna.
Jesteśmy teraz we Francuskim siedlisku na Dominikanie. Plaże
o złotym piasku z wystającymi z niego palmami, fale i mętna woda. Zadajemy
sobie pytanie: dlaczego ludzie tu przyjeżdżają?
My wiemy - nie znają nic innego, a katalogi biur podróży
umieją sprzedać wszystko.
4 grudzień 2012
Trochę zapędziłem się w refleksji zapominając, że życie mija.
Spędziliśmy dwie noce w Santiago łącząc rejwach ulicy z
ciszą dyskretnej burżuazji basenu odciętego od niego. Nic specjalnego, standard
w krajach gdzie biały bogaty, ukrywa się przed czarnym biednym.
Ruszyliśmy lekko tylko przystosowani do nowego czasu na
północny wschód w stronę orgazmu wakacyjnego Dominikany – półwyspu Samana.
Jazda samochodem… Stop! Pisałem, że Dominikana i lata 90-te
itd. Otóż, nasz samochód, wielka Toyota 4x4 Runner przypomina też te lata,
wielkie auto mafiosów z tego polskiego okresu wielkiej rewolucji. Przednia
szyba klarowna, pozostałe przyciemniane tak bardzo, że kiedy jest słonecznie
jest przyjemnie, ale kiedy tylko pojawią się chmury, nie mówiąc o wieczorze,
trzeba otwierać boczne okna aby cokolwiek zobaczyć. Ośmiocylindrowy silnik to
jednak przyjemność.
Ruszyliśmy więc w dominikańskie uliczne tango przypominające
raczej wesołe miasteczko. No może nie aż tak wesołe bo ta urwana noga, prawa
czy lewa lub ręka bierze się właśnie z takiego miasteczka. Tysiące skuterów
jadących wedle przepisów tak często przestrzeganych, jak często można spotkać
skorumpowaną policję.
Zapewne pierwszym odruchem właściciela nowego pojazdu jest
wyłamanie kierunkowskazu przy kierownicy, elementu zupełnie zbędnego. Niczemu
nie służy informowanie kogokolwiek o swoich drogowych zamiarach – każdy jedzie
jak umie i uważa. Można też kopnąć w tylne światła, mało kto je posiada, a wymiana spalonych żarówek graniczyłaby z
idiotyzmem. Co się tyczy ubezpieczenia pojazdu… hmm, jak by to powiedzieć, mało
kto wie co to jest. Podobnie z nieistniejącą kontrolą techniczną.
Po 20-stu latach jazdy po Paryżu człowiek radzi sobie w
każdych warunkach. Pamiętam moich znajomych przyjeżdżających do tego miasta samochodem
i skarżących się na trudność poruszania się po nim. Odpowiadałem im, że to sama
przyjemność, można jechać, czytać gazetę i przy okazji rozmawiać przez telefon,
bałagan jest pozorny, każdy umie się w nim zachować.
Kiedy na Dominikanie zapadła noc nic już nie było pozorne.
Skuter z naprzeciwka okazywał się samochodem z jednym światłem, a biały
poprzeczny pasek uśmiechem nieoświetlonego motocyklisty jadącego nie swoim
pasem prosto pomiędzy dwóch motocyklistów, czyli nasze światła.. O braku
tylnych świateł już pisałem.
Niewyobrażalny bałagan w największym mieście świata, jako,
że przydrożna zabudowa nie chciała się skończyć przez 100 kilometrów .
Z duszą na ramieniu i w ślimaczym tempie dotarliśmy jakoś do
naszego apartamentu kupionego przez Internet w hotelu w miejscowości o nazwie
Nagua czytane jako Nagła. Cholera chyba, bo miejscowość była tak atrakcyjna jak
nazwa. Rano napadła nas nagła potrzeba opuszczenia jej i pojechaliśmy dalej.
Najbardziej francuska i turystyczna oraz z klasą
miejscowość, w której postanowiliśmy się zatrzymać na dwie noce zaprezentowała
się od razu pozytywnie. Dojazd do niej był nową drogą nieistniejącą na mapie
(czyli w przeciwieństwie do Polski na Dominikanie drogi buduje się szybciej niż
drukuje mapy) za to najdroższą w historii naszej podróży, za 16 kilometrów
zapłaciliśmy 12 USD i to za jednopasmówkę. Miejscowość to zwykły obraz
kontrastu bud i bogactwa. My zamieszkaliśmy w drugiej części, którą widzi
turysta przyjeżdżający na Dominikanę na tygodniowe all inclusive.
Nic więcej nie chce się pisać na ten temat, hotel w centrum
z apartamentem w dupleksie, basen i karaluchy. La cucaracha, la cucaracha –
każdy piosenkę zna.
Miłe dwa dni niczego. Dobra, w Polsce właśnie przymroziło, a
u nas było 33. Nikt nikomu nie każe mieszkać w Polsce. A karaluchy? Zawsze
można zgrilować.
6 listopad 2012 – Mikołajki
na Bubu już.
Uff, jesteśmy na Bubu, która jest cała. Mogło być gorzej, tu
już też jest facet z kałachem po ostatnich kradzieżach.
Dziś, po pierwszej nocy na Bubu Moana obudziła się z
krzykiem: był Mikołaj!, renifer zjadł marchewkę, a Mikołaj wypił wodę i zostawił
prezent. Ależ była podniecona.
Siedząc już w naszym łóżku otwierała paczki z lalką,
wymarzonym chodzącym kurczaczkiem i dwiema książeczkami z bajkami po Polsku.
Widziała już poród i wie co i jak, ale takie przyjemności jak „prawdziwy
Mikołaj” trzeba dziecku zostawić.
Wczorajszy dojazd do Bubu był koszmarem. Korek w Santo
Domingo zabrał nam tyle czasu, że dojechaliśmy wioskami do Luperon nocą i to w
deszczu. Jak pisałem, jazda po zmroku to więcej niż głupota, za to w deszczu to
już samobójstwo. Ciągnęliśmy się 20
km na godzinę, aby w końcu dojechać do końca asfaltu i
wjechać na drogę biegnącą do „mariny”, którą nawet nasza, z napędem na cztery
koła ośmiocylindrowa kobyła nie chciała pokonać. Cudem dojechaliśmy pod
umorusaną Bubu mając wrażenie, że marina jest porzucona i przypomina przebytą
drogę. Okazało się na dodatek (jak nas poinformował stróż - gość z kałachem),
że wody nie ma bo są jakieś kłopoty, a bar nie działa już od dawna. Wymarłe,
straszne miejsce.
Do obrazu nędzy i rozpaczy już się przyzwyczailiśmy -
pozostawiając łódkę na siedem miesięcy nic innego zastać nie można. Wchodząc do
środka byliśmy jednak mile rozczarowani, wilgociochłonne wiaderka zdały znów egzamin
i wnętrze było prawie pachnące i gotowe do życia. Uff. Na szczęście wodę w
dużej ilości kupiliśmy więc Moana wykapała się w mineralnej. Panisko!
Akumulatory też były pełne, naładowane panelami, które choć
przykryte ciemnym prześcieradłem, utrzymały Bubu w pełnej gotowości, co nam
pozwoliło od razu na normalne życie. Marina, prócz braku wody, nie ma też
podłączenia elektrycznego. Viva Dominikana!
Dziś cały dzień pracowaliśmy, Moana bawiła się od nowa
poznając swoje stare zabawki.
Ostatnie dwa dni spędziliśmy z przymusu w stolicy
Dominikany, Santo Domingo. Miasto ogrom, 4,5 milina mieszkańców, jest równie
atrakcyjne jak Kair, no może mniej brudne, za to nie ma w nim Muzeum
Starożytnego Egiptu.
Są wprawdzie rodzynki na starym mieście zwanym Dzielnica
Kolonialna, ale jak rodzynki wrzucić w gówno to i trudno się je wybiera z
powodu podobnego koloru, a i przyjemność z tego wybierania względna.
Jadąc przez góry do Santo Domingo wpadliśmy w taki poślizg,
z którego jakimś cudem wyszliśmy z życiem, głównie dzięki temu, że nikt nie
jechał z przeciwka i mojej zimnej krwi. Podziw białej jak papier Beaty nie
zmienił jednak mojego przerażonego i z kroplami na czole wyrazu twarzy w
uśmiech. Cóż, łyse opony, wszystkie kontrolki palące się od początku, nie
działający ABS, to dominikańskie serwisowane u kowala auto. W Toyocie jest za
drogo, nawet dla wypożyczalni.
Zainstalowaliśmy się w hotelu zabytkowym, zrobionym ze
starego małego klasztoru w ulicznej zabudowie szeregowej. Generalnie nieźle to
wyglądało, parking był zgodnie z obietnicą internetową prywatny, znaczy na
ulicy, wyposażenie z żeliwnych mebli było atrakcyjne wizualnie, krzesła ważące
30 kilo trudne były do dostawienia do stołu, ale nie szkodziło to, szklany i
niemiły stół miał tak nisko poprzeczkę, że się nogi pod nią nie mieściły. Inne
cuda też były, ale generalnie byliśmy zadowoleni i z miejsca i z przybytku.
Do stolicy przyjechaliśmy głównie w celach odbioru części do
Bubu i zakupu farby antyporostowej. Zwiedziliśmy ją jednak trochę snując się po
starówce, oraz świetnie zjedliśmy w nieturystycznej restauracji miejscowego
establishmentu poleconej przez
importerów naszych części.
Największą atrakcją był jednak Carrefour, który otworzył w
stolicy swój pierwszy sklep. Wino (12 kartonów po 6 butelek), kacze udka i inne
specjały pojechały z nami na Bubu, bo w prowincjonalnym Luperon nie ma nic co
przypominało by nawet nasz wiejski sklep w Polsce.
Z ulgą opuszczaliśmy moloch, na drogach którego nowy Jaguar
jest w ścisłym kontakcie z ruiną bez świateł i trzymającą się dzięki rdzy karoserią
czy koniem bez biegunów.
Jedyną może zaletą miasta było to, że bez wysiadania z
samochodu można było kupić wszystko. Takie Santo Domingo Drive Thru. Na każdym
zakorkowanym skrzyżowaniu dziesiątki sprzedawców sprzedawało co się da, owoce,
warzywa, orzeszki, ładowarki do telefonów, kosze, czapki i co tam jeszcze do
głowy przyjdzie. Myją też szyby. Miasto full service.
12.12.12
Dzień ultra specjalny datowo, ostatni taki w naszym życiu.
Sterczymy w niby marinie Tropical w Luperon, gdzie pracując
na Bubu walczymy z upałem, muszkami meszkami, komarami i przedmiotami zwanymi
martwymi. Straszne jest starzenie się jako takie, bo i nas dotyczy, ale
przedmioty w warunkach solno-wilgotnych starzeją się bardziej niż szybko.
Okazało się, że mamy deszczówkę w jednym z kilów, znaczy
łódka przecieka od góry. W przypadku łódki lepsza jest taka przypadłość niż
przeciekanie od dołu. Złapałem więc wajchę od jednej z dwóch pomp zęzowych i po
pierwszym ruchu pompa rozpadła się na kawałki.
Ile lat ma Bubu? Czuje się, że jedenaście.
Pompę oczywiście jakoś naprawiłem i woda wyszła z dna, ale
była to znów nieprzewidziana strata czasu.
Czas mija i już wszystko działa nam na nerwy. Zjada nas
robactwo, nie ma prądu, wody, a tutejszy język hiszpański stał się dla nas
wykładnią ludzkiego czarniawego lenistwa i, nie chcąc tu mówić o rasizmie, z
dnia na dzień buduje się w nas niechęć do czarnego luda.
Przychodzi taki i pyta o pracę. No jest może, trzeba
wyszlifować dno łódki i pomalować później, dwa dni pracy. Ile pan chce, pytam?
100 USD odpowiada. Sorry, za te pieniądze to pracuję ja, mówię naciągaczowi,
który nieuczciwie próbuje podać stawkę wielokrotnie wyższą od przyjętej. Na
moje kategoryczne nie, odpowiada, że za 30 dzień też będzie ok. Umawiamy się na
następny ranek o 8 rano. Facet pojawia się dwa dni później kiedy łódka jest już
w połowie pomalowana. Spadaj dziadu.
Szlifuje inny gość za 20 USD za dzień, a malujemy razem.
Mechanik to inna bajka. Trzeba wymienić po dwie uszczelki i
anody w dwóch zet drivach silników, wszystkie elementy mam, zajmie to trzy, cztery
godziny. Ile, pytam? No, 50 dolarów każdy silnik. Durnoto mówię, tyle to bierze
mechanik w USA, który się na tym zna, no i ja. Zajęło mi to w sumie 4 godziny z
wymianą filtrów, olejów i przynajmniej wiem, że jest to dobrze zrobione.
Kulejąca marina padła i nic w niej nie działa. Sprytny
właściciel Gunter, dobry Niemiec pół Ślązak (my tam jeszcze wrócimy!), pół
Austriak (jak Hitler), wydzierżawił marinę Ukraińcowi Segriejowi. Ten ostatni,
skąd inąd sympatyczny gość, dopiero zaczyna i powoli odkrywa bagno za bagnem.
Tyle, że to my cierpimy i mało nas te zmiany obchodzą, zapłaciliśmy i wymagamy!
Ale nie przeskoczysz niemożliwego. Jak źle pójdzie to i święta i Nowy Rok, a
może i lata tu spędzimy. Nie bardzo mają nas jak do tej słonej wody włożyć.
Katastrofa.
Za Ukraińcem z Florydy snuje się drugi, Igor (czytaj Ajgor).
W przeciwieństwie do swojego szefa, czy też przyjaciela, ten nie mówi w żadnym
języku prócz rosyjskiego.
Pracując podsłuchuję jego próbę nawiązania kontaktu z
zamiataczem. Ja, mówi, Sowiet Union, ty Dominikana, panimajesz! Tak im Ruscy
wybili z głowy swoją narodowość, że nie są nawet dumni z tego, że są
Ukraińcami, a nie republiką sowiecką.
Opowieści na temat mariny i naszego tam pobytu można snuć
wiele, nie mamy jednak czasu na pisanie - praca i doprowadzenie łódki do stanu
gotowości to najważniejsze.
Motywacji jednak brak, zamiast zajmować się nami Siergiej
łamie słowo i próbuje wyciągnąć najpierw z wody łajbę rybacką. Za dużą jak na
instrumenty jakie posiada i ryzykując definitywnym połamaniem sprzętu, co nas
uziemi na stałe w tym bagnie.
Rozumiem wprawdzie jego pobudki, po pierwsze chce udowodnić,
że może takie łajby wyciągać. Dowiedzą się o tym wszyscy w okolicy co zapewni
mu przyszłość finansową. Dwa, nieładnie by wyglądało, że zajmuje się
turystycznym katamaranem kiedy od pięciu dni czeka kuter i powoli tonie, na co
patrzy wpływowy armator.
Tak więc patrzymy i my na ich wyczyny z loży naszego pokładu
i z trudem ukrywamy nasze rozbawienie, trochę przez łzy jednak. Przy jednej z
prób kiedy to dwa traktory i ciężarówka próbowały wyciągnąć kuter z wody zajechali
ciężarówkę pełną palet, jedyne bogactwo Ukraińca, oraz wygięli w literę U
hydrauliczny siłownik wózka pod kutrem. Wyglądało to jak bajka o dziadku i
rzepce, więc na przyczepkę itd.
Następnym razem, pozostawili wpół wyciągnięty kuter i poszli
coś zjeść. Woda pod kutrem w czasie odpływu powoli opadła przez co obciążyła inaczej
hydrauliczny wózek pod nim, który zjechał w głąb wody wraz z kutrem no i …
przypiętym do niego traktorem, któremu z wody wystawała tylko góra daszku.
Kuter odpłynął, a chłopaki wyciągnęli wszystko za pomocą łańcucha i drugiego
traktora.
W WODZIE WIDAĆ DASZEK UTOPIONEGO TRAKTORA
Znów wszystko stanęło pod znakiem zapytania, dobę naprawiano
zalany słoną wodą silnik traktora i silnik urządzenia wyciągowego, czyli wózka,
którego hydraulika już wcześniej zatraciła swoje możliwości przestrzenne, z
wyjątkiem góra – dół.
O dziwo dzień później traktor odpalił, a na zlecenie
armatora kutra pojawiły się dwa inne traktory i wielka budowlana ciężarówka.
Tak więc w trzy traktory i ciężarówkę podjęto ostateczną
próbę zepsucia wózka, całość połączono grubszymi łańcuchami, poprzednie były
już za krótkie, tyle razy się urwały. No i ruszono, najpierw powoli, potem z
łoskotem… no i o dziwo wyrywając trącymi oponami beton kuter wyjechał z rampy i
znalazł się na betonowej płaszczyźnie. Uff, powiedziałem, kiedy po
ustabilizowaniu go wyjechał spod niego nie połamany wózek. Jutro wasza kolej,
więc wieczorem przygotowaliśmy już wózek stawiając go przed Bubu.
Nasze kontakty z Siergiejem nie były już miłe. Siergiej jest
w wieku, kiedy to wie się wszystko i nie bardzo chciał słuchać moich rad na
temat sposobu włożenia do wody Bubu. Na koniec stanęło na moim, z powodu zepsucia
rozszerzalności wózka zwodowanie naszego katamaranu w sposób jaki go wyjęto nie
wchodził w rachubę.
Zastosowaliśmy mój pomysł, czyli podniesienie każdego z
kadłubów Bubu podkładając pod kile coraz więcej drewnianych podkładek, aby w
końcu wjechać pomiędzy nie wózkiem, na którym położyliśmy stalowe poprzeczki -
10 ton to już ciężar.
Znów była kłótnia, ja nie zgadzałem się na podparcie Bubu w
byle jakich miejscach, poliester jest za słaby na przeniesienie całego ciężaru,
więc można kadłub podeprzeć jedynie w miejscach wzmocnionych ścianami
wewnętrznymi.
Przód był ok., ale od tyłu do kila podejść się nie dało –
brakowało jeszcze wysokości na poprzeczkę. Z lenistwa podparto więc Bubu przy
samym sterze i ściance silnikowej.
Powoli łódka podniosła się i ruszyła trzeszcząc po
relatywnej płaszczyźnie w stronę rampy, aby ustawić się do niej i do wody tyłem.
Kiedy była już gotowa okazało się, że brakuje godziny do szczytu przypływu,
więc zamiast ją postawić na kilach pozostawiono ją wisieć w powietrzu i
towarzystwo gdzieś się rozpierzchło.
Domalowywałem miejsca niedostępne wcześniej kiedy nagły
wielki trzask doszedł z tyłu prawego kadłuba. Pomyślałem, że to koniec i kadłub
się łamie. W poprzek przed sterem pojawiło się wąskie i długie pęknięcie. W
panice, z pomocą pałętającego się jak zwykle Ajgora, popodkładałem drewniane
podkładki pod kile i zablokowałem je, aby dalsze ruchy w dół nie były możliwe.
Beatka była na granicy załamania nerwowego, ja nie lepiej.
Pojawiła się reszta towarzystwa, postawiliśmy Bubu
całkowicie na kilach i ocenialiśmy szkody. Wiadomo było, że jeśli Bubu włożymy
do wody nie będzie już jej można wyjąć. Ta metoda działania była tylko w jedną
stronę i jeśli coś przecieka to ją utopimy.
Pęknięcie wydawało się tylko powierzchowne gelcoatu lub
szpachlówki przy sterze. Kategorycznie nie zgodziłem się na dalsze ruchy w ten
sposób i podparliśmy kadłuby, jak należy – z tyłu i przodu kilów. Po
podniesieniu w górę pękły ich końcówki, tak po półtora centymetra od końca –
też wyglądało, że to niegroźne. No nie była to metoda na wyciąganie, lub
wodowanie katamaranów. Cóż było jednak robić, trzeba było postawić 200.000 USD
na czerwone i albo ich nie stracić, albo przegrać, jako że nasza ubezpieczalnia
w momencie zniszczenia Bubu zapewne by się wypięła, widząc na co narażamy
ubezpieczoną u nich własność.
Ruszyliśmy powoli w kierunku wody, minęliśmy granicę rampy,
jedyna działająca hydraulika podnosiła powoli tył Bubu aby nie zjechała do
wody. Zbyt powoli podnosiła, a Siergiej zbyt szybko zjeżdżał, tak że sprawa
zakończyła się niekontrolowanym wodowaniem i uderzeniem jakiejś części Bubu o
konstrukcję wózka.
Bubu była jednak na wodzie, a Beata z latarką w ręku
zaglądała z lękiem do kilów. W obu była
woda, ale słodka. Mimo, że osuszone były wcześniej, to jednak pozycja Bubu i
ruszanie nią sprowadziło wodę z zakamarków na zęzowe dno. W silnikach było sucho.
Wszyscy pojechali, była przecież niedziela, a my zostaliśmy
przy betonowym nabrzeżu rampy.
Ja próbowałem odpalić silniki, Beata czyściła do sucha kile,
aby się dowiedzieć czy jesteśmy jeszcze łódką czy już wrakiem.
Jeden z silników kręcił i kręcił, ale zapalić nie chciał.
Odpowietrzyłem filtr paliwa, założoną kiedyś gruszką wpompowałem do niego
paliwo, i znów kręciłem bez skutku.
Dając odpocząć akumulatorowi zająłem się drugim silnikiem,
który dla odmiany milczał jak grób. Kiedy wróciłem do pierwszego męcząc
niemiłosiernie rozrusznik, nagle pojawiły się czarne dymy, rzężenie, po czym
silnik ruszył w swoim równym rytmie, a po chwili pojawiła się woda chłodnicza
zassana z dna z-drive’a i wyrzucana ze spalinami. Wszystko działało jak należy.
Korzystając z dodatkowej mocy pracującego silnika próbowałem
uruchomić lewy Yanmar. Bezskutecznie.
Wlazłem do komory silnika, zdjąłem gruby kabel zasilający
bolec rozrusznika wyczyściłem papierem ściernym wszystkie stykowe części i
posmarowałem smarem do klem. Z duszą na ramieniu poszedłem do góry aby po
przekręceniu kluczyka i naciśnięciu guzika startera silnik odpalił od
pierwszego dotyku i wszedł na swoje prawidłowe obroty. Cuda na świecie
istnieją.
Z dwoma silnikami odeszliśmy sami z rampy i zacumowaliśmy
tyłem do nabrzeża rozpychając się trochę.
Łódka niby jest niezależna. Wodę mieliśmy, energii
elektrycznej też wystarczająco po ostatnim ładowaniu z agregatu, ale komary i
meszki niezbyt nam się podobały. Dodatkowo marina tak jest usytuowana, że
wiatru nie ma za grosz, co w upale nie pomaga żyć. Ostrzegano nas dodatkowo
przed szczurami.
Z pokrywek na plastikowe wiaderka zmajstrowaliśmy nakładki
na cumy mające chronić przed tymi szkodnikami. Szczur jednak to sprytne
zwierze, zawsze może podpłynąć albo przeskoczyć z łajby obok, która nakładek
nie posiadała.
Nocne igraszki po pokładzie grupki szczurów tak rozeźliły
Beatę, że postanowiliśmy przenieść się do drugiej mariny mimo iż w „Tropical”
mieliśmy zapłacone do końca grudnia.
Druga i jedyna inna marina to „Puerto Blanco”, kawał
zrujnowanego pomostu, ale z wodą w dzień (w nocy zakręcają, bo kradną wodę)
oraz z zasilaniem parę godzin dziennie. Dodatkowo marina usytuowana jest na
wprost zatoki i dominanty wiatru, więc w dzień wieje, co odpędza komary i
chłodzi przy pracach.
Po zacumowaniu na szybko rozebrałem skrzynkę elektryczną i
łącząc dwie fazy „zrobiłem” 220 volt. W czasie naszej podróży dostosowaliśmy
naszą Bubu do funkcjonowania w 110 voltach, czajnik, mikrofala i płyta
ceramiczna na takim napięciu właśnie działają, lecz łódkowy podgrzewacz wody
grzeje na 220 volt. Woda ciepła potrzebna nam jest do prania w pralce też na
220V. Notoryczne przerwy w dostawie prądu tak nam znane z lat komunistycznych
tu są codziennością. W każdym sklepiku i domu stoi park akumulatorów z
ładowarką do nich, a na ścianie wisi przetwornica prądu. U nas na łódce jest
podobnie, mamy oczywiście akumulatory i dwie przetwornice, jedną na 110, drugą
na 220 volt. Wszystko więc działa bez zewnętrznego zasilania, nawet pralka.
Mamy też Internet, teraz już nawet na łódce. Nasza
wzmacniana antena wifi przestała działać, ale po dokładnym wyczyszczeniu wtyczki
USB odżyła i znów daje sygnał umożliwiający czasami nawet rozmowę video via
Skype.
Dostęp do prognozy pogody uświadomił nam, że nasze plany
spędzenia świąt na wyspie marzeń spełzną na niczym. Nad wyraz silny zimowy
front amerykański dojdzie w święta aż do nas, co wyklucza płynięcie, a tym
bardziej stanie na kotwicy przy tej nad wyraz pięknej lecz mało chroniącej kotwicowisko
wyspie Great Sandy Cay.
Zostajemy więc na wigilię tutaj, a ruszymy dalej w pierwszy
lub drugi dzień świąt od razu na nocną przeprawę.
Dzięki wszystkim za pamięć i za życzenia imieninowe, jest
już 21 grudzień, kiedy to kończę
pisać te słowa. Pozostało jeszcze zrobić kilka kolaży i będzie można podzielić
się z czytelnikami naszymi względnymi przygodami.
Nasze spojrzenie na świat przez pryzmat mariny jest
skrzywione w stosunku do postrzegania świata w czasie naszych wypraw do
miasteczka.
W Luperon ludzie są mili, poznajemy się już, a Moana dostaje
cukierki od sklepikarzy. Zaopatrzenie jest poprawne, po odwiedzeniu sześciu
sklepików dostanie się prawie wszystko, łącznie z białym serem cudnym jak bunc,
a kurczaki pieczone są z naturalnego chowu więc nie hipermarketowe, znaczy
smaczne. Są trzy rodzaje miejscowego piwa, a tak naprawdę sześć, bo każdy
rodzaj jest też w wersji light. Są też sklepiki rybne, niezbyt tanie, wiadomo
miejscowość leży nad morzem (to taka światowa przypadłość) oraz poranny rzeźnik
na świeżym powietrzu. Chodząc po mieście patrzymy na ludzi siedzących na
fotelikach przy swoich małych szeregowych domkach, takich jakie niedawno temu
widzieliśmy w Melbourne w … muzeum, gdzie pokazywano standard życia wczesnych
osadników. Są jednak i większe. Jest niebogato, ale biedy i głodu nie widać.
Klimat pomaga obniżając koszty życia - grzać nie trzeba.
W Puerto Plata, stolicy regionu odległej o 45 kilometrów , znaczy
ponad godzinę jazdy, jest też hipermarket pełną gębą miejscowej sieci Sirena.
Jest w nim wszystko, nawet dział zabawek, co przy zbliżających się świętach
jest niezwykle ważne. Tam też kupujemy hiszpańskie wina zabezpieczając nasze
wieczorne posiłki. Z trudem, ale da się żyć na tej Dominikanie.
Zbliżają się święta i
Nowy Rok, życzymy wszystkim wiernym czytelnikom tego co zwykle - ciekawego
życia. Nie życzymy spełnienia marzeń, one się spełniają kiedy się tego chce i
do ich spełnienia dąży samemu.
Wspomnienie Jarka,
który nas opuścił przedwcześnie pokazuje, że życie jest krótkie i nigdy nie
wiadomo kiedy się skończy, więc nie należy odkładać niczego na później, trzeba
żyć pełną gębą jakby to życie miało się skończyć jutro.
Nomen omen piszę te
słowa 21 grudnia, w dzień końca świata.
26 grudzień 2012
Znów na morzu. Trudno jest się
tak od razu przyzwyczaić po ośmiu miesiącach lądowego życia do mocnego bujania
i do spadających z szafek przedmiotów, bo jakąż mogliśmy trafić falę jak nie
boczną. Na ustabilizowaną południową nie ma nawet co czekać.
Opuszczenie Luperon odbyło się w
gniewie. Nakrzyczałam na państwowego urzędnika, a złość, którą byłam opanowana
otworzyła mi nagle klapki mózgowe na tutejszy hiszpański i świetnie mi szło
wymyślanie mu tego, co miałam do zarzucenia. Otóż chodziło o opłatę
"portową".
Lokalny urząd ustanowił tzw.
podatek od przebywania jachtu na wodach dominikańskich w wysokości 20 USD za
miesiąc. Byliśmy przekonani, że wyliczą nam dokładną należność proporcjonalną
do czasu, kiedy Bubu była faktycznie na wodzie, a my na jej pokładzie. A tu
okazało się, że trzeba zapłacić za cały pobyt, niezależnie czy jednostka była
na wodzie, w suchym doku, z właścicielami lub bez na pokładzie. Do pozostałych
opłat (ok. 60 USD) doszła więc kolejna, niebagatelna jednak kwota 160 USD i to
za nic, bo my w tym czasie byliśmy hen daleko, a statek stał na prywatnym
terenie mariny poza wodą.
Mariny, w której na dodatek nie
wykorzystaliśmy opłaconego pobytu do końca grudnia i tak naprawdę należał nam
się zwrot mniej więcej tej kwoty.
Przy załatwianiu formalności dano
nam do zrozumienia, że być właśnie marina powinna tę opłatę za nas wnosić, więc
naturalnie uznaliśmy, że w takim razie my nie płacimy, a marina zapłaci z
nadwyżki za nasz niewykorzystany pobyt. Oczywiście czas świąt, to czas
nieobecności ukraińskiego właściciela, a za niego lokalny zarządca bez władzy
decyzji podjąć nie chciał.
Urzędnik, który przyjechał o
umówionej godzinie opuszczenia przez nas Luperon, czyli o 17.00, kategorycznie
nie godził się, żebyśmy odpłynęli bez wniesienia opłaty. Trzymał nasze cumy z
pomocnikiem i pewnie, gdybyśmy się uparli, że i tak odpłyniemy, powpadaliby
oboje do wody, a gonić nie mają czym. Wykrzyczałam mu w twarz, że to nie w
porządku i czuję się, jakby nas okradali, że mamy dość Dominikany i nasza noga
więcej tu nie postanie, że będziemy wszystkim odradzać ten kierunek.
Pokornie tłumaczył, że to nie
jego wina, tylko Państwa, a on nam nie może pozwolić odpłynąć bo jest
urzędnikiem tego państwa i tyle. Rzuciliśmy mu z pogardą wymaganą kwotę (no i z
żalem), a on rzucił nasze cumy i popłynęliśmy w dal. Szczęśliwi i wolni od
dominikańskiego syfilisu.
Nie jesteśmy w stanie zrozumieć,
co ludzie tu robią, po co w ogóle tu przypływają. Otaczający syf przerasta
nawet inne karaibskie wyspy, a woda w zatoce jest konsystencji i koloru lury.
Mimo to niektórzy sterczą tu miesiącami, inni latami. Nie do pomyślenia.
Ja osobiście dawno nie czułam
takiej potrzeby opuszczenia jakiegoś miejsca. Teraz czuję się wyzwolona. Fakt, z pewnością działa
na mnie ten nagły kontrast z krajami, w których spędziliśmy ostatnie 7 miesięcy,
dużo bardziej nawet niż po pobycie w USA, i cały ten nieporządek i zgiełk jest
tym bardziej uwypuklony.
Z tego, co pamiętam, same Bahamy
w miejscach zaludnionych, też nie były szczytem estetyki i ładu, ale tam
przynajmniej wiem, że istnieją jeszcze w miarę dziewicze zakątki, których piękno
wynagradza te niedociągnięcia. Już nie mogę się tego doczekać, tym bardziej, że
w tym roku będziemy się mogli tym rajem podzielić z gośćmi.
Piątek,
28 grudzień
Niewiele osób w ogóle, a nikt mi znany nie
może nawet pomarzyć o takiej sytuacji w jakiej jesteśmy. Stoimy samotnie przed
plażą bezludnej wyspy, na której jedyne ślady to nasze i żółwia, który zatoczył
na niej krąg i wrócił do wody. Pod nami krystaliczna woda, a piasek na dnie i
plaży jest koloru prawdziwego złota. Za nami pusta przestrzeń turkusowego
morza. Od plaży wieje pasat kręcąc non stop naszą elektryczną turbiną co
pozwala na swobodne dysponowanie energią. Dzięki pasatowi nie ma też komarów, ani
muszek meszek, które ostatnio dały nam się tak we znaki. Idylla to mało
powiedziane.
Wczorajsze przedpołudnie spędziliśmy na
plaży, Moana szalała ze swoimi prezentami spod choinki, dmuchaną foką z
uchwytami oraz na desce takiej jak w filmie „Barbie i podwodna tajemnica”,
jeżdżąc na której podśpiewywała: jestem królową faaaal.
Ta idylla w samotności, kiedy to można wyjść
na golasa na pokład, mieć wszędzie pootwierane okienka, szybko zepchnęła w
zapomnienie trudy, a przede wszystkim nieprzyjemność pierwszego płynięcia.
Człowiek w żadnej formie nie lubi być
bujanym. Wypłynięcie na dwumetrowe boczne fale nie jest przyjemne, szybko robi
się człowiekowi niedobrze, przychodzą palpitacje serca i zaczyna być ogólnie
nieszczęśliwy. Ostatnią rzeczą, którą wtedy kocha to żeglarstwo i morze. Na
dodatek nie można brać tabletek, ich głównym efektem ubocznym jest nieodparta
chęć spania, a to nie wchodzi w rachubę.
Na szczęście Beata nie miewająca choroby morskiej
opiekowała się mną i Moaną, która też skarżyła się na ból gardła i brzuszka. Z
Moaną uporała się szybko, po kolacji i kąpieli Moana zapadła w sen w naszym
łóżku.
Po zjedzeniu na szybko kanapek i ja padłem
koło małej, jednak skrzypienie ścianki, być może uszkodzonej w czasie wodowania,
nie pozwalało zasnąć. Po głowie chodziły wizje pękającej łódki i budował się z
wolna strach, podpierany uderzeniami wody o dno platformy, czy o burtę.
Na dodatek szliśmy za szybko (sic!) i trzeba
było refować aby zwolnić. Paradoks, dopływając szybciej krócej trwa mordęga,
ale płynąc szybko mordęga jest większa. Tak czy siak, mimo refów, szliśmy za szybko
i było jasne, że do Big Sand Cay dojdziemy nocą. Kotwiczenie nocą nie jest
dobrym pomysłem, jednak znajomość miejsca poprzez ślad na mapie z poprzedniego
na niej pobytu oraz księżycowa pełnia dawały poczucie bezpieczeństwa.
Moana obudziła się w nocy i legła w salonie
ze mną pełniącym wachtę. W poszukiwaniu wygodnej dla zmarnowanego ciała pozycji
robiła rożne figury, aby w końcu przenieść się do swojego pokoju gdzie szybko
zasnęła. Dopiero rano obudziła się, i nas przy okazji, z okrzykiem: Plaża!
Doszliśmy do wyspy koło 4 rano, silniki
odpaliły po niewielkich trudach i kiedy wyglądało, że wszystko pójdzie gładko
okazało się, że silnik lewy, oczywiście ten zarządzający winą kotwiczną nie ma
chłodzenia. Szybko go wyłączyłem, będzie potrzebny w ostatniej chwili. Na
jednym stanęliśmy pod wiatr, szybko zrzuciliśmy zrefowanego grota i omijając
słabo oświetlony jacht motorowy włączyliśmy drugi silnik i szybko rzuciliśmy
kotwicę. W tym piachu musiała złapać od razu i to mocno, co potwierdziła próba
jej trzymania na wstecznym już tylko jednego silnika.
Po szybkim prysznicu zmywającym sól padliśmy
od razu do łóżka, aby okrzykiem Moany zbudzić się i wyjść na słońce, ciepły
wiatr i dotknąć po raz pierwszy wody o temperaturze 27,8 stopni. Po jachcie
motorowym nie było śladu. Statek widmo to był może?
O Luperon pisała Beata, przedłużony głębokim
zimnym frontem nasz tam pobyt spowodował, że łódka wygląda jak nowa i wszystko
działa. Jednak z roku na rok coraz więcej czasu nam zajmuje nadanie jej
świeżości czy ukrycie starości. To tak jak z kobietami, które z wiekiem muszą
coraz więcej czasu spędzać przed lustrem, aby się doprowadzić do jako takiego
wyglądu.
Jedynie nie wiemy czy odsalarka działa, w
bagiennej wodzie zatoki Luperon nie można było odbyć próby jej funkcjonalności.
To zrobimy kiedy już nacieszymy się pływaniem, plażą i spacerami po niej.
Naciągnąłem już pasek pompy wodnej silnika -silniki musimy mieć sprawne, to
nasze bezpieczeństwo.
Cały ten nasz pobyt na Dominikanie, a w
szczególności w Luperon był nam do szczęścia zupełnie niepotrzebny, nic nowego
nie wniósł, nic specjalnego nie zobaczyliśmy, o mało nie zniszczyliśmy też
Bubu. Dowód to, że nie zawsze należy się bazować na opinii innych żeglarzy,
którzy tak zachwalali to miejsce. To morscy kloszardzi, żyjący na zepsutych
ruinach, często w niewyobrażalnym na ich łódkach syfie. Nie przeszkadza im więc
brud i brzydota na lądzie, nam jednak tak.
Nie znaczy to, żeby nie jechać na Dominikanę
do hotelu all inclusive. Przyjeżdża się wtedy dla klimatu, plaży i inności
roślinności, nie dla kraju. Do getta białego człowieka. Były czasy kiedy
używano tego słowa jako symbolu zamykania niechcianej inności. Dziś zamykamy
się w nich sami przed niechcianą innością.
Kontynuuję
31 grudzień 2012
Przeszły też święta. Jak zwykle szybko i jak
zwykle uroczyście. Miły to moment wrócić na chwilę do tradycji, do wspomnień z
dzieciństwa, które wtedy były jako wydarzenia najmocniejsze więc dziś są wyraziste.
Trzeba podtrzymywać świąteczne tradycje,
zwłaszcza kiedy ma się dzieci, dla nich to ma być wydarzenie, nawet jeśli o
wierze w coś tam, jak Moana, nie mają zielonego pojęcia. To są po prostu
święta, choinka i prezenty. Dla nas czasy lepszego świątecznego jedzenia
skończyły z upadkiem komuny, czyli dawno temu, wręcz nastały czasy jedzenia
gorszego. Świąteczna kuchnia, to kuchnia biedoty, zupa z kopcowanych buraków,
pierogi to głównie mąka i ziemniaki, a świńskie nóżki w galarecie, to odpady z
pańskiego stołu, jedynie rybną świnię czyli karpia zastąpił łosoś.
Siedzieliśmy z Moaną na kopule naszego
salonu w oczekiwaniu na pierwszą gwiazdkę, która pojawiła się zaraz pod
księżycem zbliżającym się do pełni. Po chwili przyszła też Beata. Jowisz
sprzyjał Moanie, kiedy zeszliśmy do salonu okazało się, że pod naszą nieobecność
gwiazdka przyniosła wiele prezentów i rozłożyła przy choince. Radość dziecka i
pytanie: może choć jeden jest dla mnie, taka byłam ostatnio niegrzeczna?
Zaraz potem zaczęła się wigilia. Na początek
żarłoczna Moana zjadła uszka zanim zdążyliśmy nalać jej do talerza barszczu,
który potem popijała z niechęcią. Za to pierogi
zajadała, aż jej się uszy trzęsły, polubiła je też ze śmietaną.
Otwieranie prezentów było jednak
najważniejszym wydarzeniem, skonstatowanym przez Moanę hasłem: "Gwiazdka
jednak nie zwariowała i przyniosła mi dużo prezentów". Dostała i lalkę do
karmienia, co to przepuszcza przez siebie niby mleczko czyli wodę siedząc na
nocniku lub w pieluszkę, domek z mebelkami i lalki do czesania oraz deskę i fokę
do pływania, o których już wspominałem. Beatka zadowoliła się nowymi klapkami i
kawiorem, ja koszulką, kąpielówkami i szamponem do moich długich już i
wypadających włosów. Włosy obcięto, kawior zjedzono na dwa razy jako przystawka
z jajkami w koszulkach. Był wyborny.
W polski drugi dzień świąt po prawie
bijatyce z urzędasami na pomoście i stracie 160 dolarów, odbiliśmy aby na
zawsze zapomnieć o Luperon.
Dziś ostatni dzień roku, dla nas cudnego i
bogatego w przeżycia, roku podróży po Wyspach Bahama i miłości rodzącej się do
tego archipelagu, roku fantastycznej siedmiomiesięcznej podróży po Australii,
Nowej Zelandii i Nowej Kaledonii.
Zgodnie z daną obietnicą przedstawiamy
tabelkę kosztów realnych i planowanych. Koszty planowane przekroczyliśmy o 10%,
byliśmy jednak o dwa tygodnie dłużej niż zakładaliśmy początkowo. Bardzo nasz
cieszy wynik wycieczek, zrobiliśmy pieszo 849 kilometrów , co
jest wynikiem zacnym. Wydaliśmy 200 tys. złotych, sporo, ale kwotę taką wydają
znane nam osoby na samochody. My wolimy podróżować. Pokazujemy nasze wydatki z
nadzieją, że mogą się one przydać komuś w jego planach. Adamowi F. na przykład,
któremu dziękujemy za kontakt i życzymy spełnienia jego podróży.
Przed nami nowy 2013 rok - co przyniesie nie
wiadomo. Plany mamy odrobinę sprecyzowane, to wizyty na Bahama Agnieszki, potem
Tadeusza i Moniki, następnie może Małgosi i Bogdana z małą Weroniką. Bubu
planujemy zostawić pod koniec maja gdzieś na Florydzie, aby wyruszyć na
zakończenie zwiedzania USA jej wschodnim wybrzeżem. Potem powrót do kraju, po
prawie dwóch latach nieobecności, rodzina, na nowo odradzające się przyjaźnie i
złota, być może, polska jesień u nas w domu. Powrót na Bubu w listopadzie,
ostatni cyklon 2012 przeszedł przez Bahamy właśnie w listopadzie, nie ma się
więc do czego śpieszyć.
W ten sylwestrowy dzień stoimy, a raczej
bujamy się niemiłosiernie na kotwicy przy naszej Big Sand Cay. Dopadł nas o 12
godzin wcześniej niż przewidywano nasz pierwszy zimowy amerykański front. Wieje
30 węzłów (miało wiać 20) i choć wysepka zasłania nas od kierunku wiatru boczna
długa i wysoka fala wchodząca zza niej jak zza węgła nie daje żyć. Na dodatek
jesteśmy za blisko brzegu, na granicy jej załamywania się. Mieliśmy dziś rano
oddalić się od plaży, ale kiedy obudziliśmy się było już za późno. Walka z
takim wiatrem, kotwicą i falami nie uśmiecha się nam, więc tylko patrzymy
trochę podenerwowani na wyczyny morza oraz na pierwsze objawy choroby morskiej
u Moany, zajętej graniem na komputerze.
Jeśli jednak w ciągu jednej nocy z idylli
może zrobić się piekiełko to i odwrotnie też. Mamy nadzieję. Jedyny pozytyw, to
że deszcz zmył Bubu z soli, no i że przez złą pogodę mam dużo czasu, żeby pisać
te słowa. Buźka.
Środa, 2 styczeń 2013
W sylwestrowy wieczór popłynęliśmy na drinka do sąsiadów,
pary Belgów z trójką chłopców na katamaranie, który pojawił się nocą. Pływanie
aneksem po takiej rozbujanej wodzie jest samo w sobie sportowe no i … mokre. Nie
mieliśmy zbytnio ochoty, ale Moana męczyła, potrzebuje kontaktów z innymi
dziećmi.
Belgowie, Loic i Christelle, w wieku około 40 lat, wzięli
dwuletni urlop, sprzedali dom aby kupić katamaran i przepłynąć Pacyfik. Taka
realizacja marzenia z dzieciństwa. W Australii lub Nowej Zelandii sprzedadzą
łódkę i wrócą do normalnego życia kupując nowy dom. Zaczęli w maju od kupna
łódki na Martynice.
Nasz sylwestrowy wieczór to kolacja we dwoje (nie trudne)
składająca się z niewielkich morskich ślimaków zrobionych na masełku z cukinią
z grilla i pysznym Bordeaux. Potem słuchaliśmy muzyki, tańczyliśmy i tak
dotrwaliśmy do północy i Szampana. Trochę na siłę, ale po bąbelkowym płynie
jakiś szał nas napadł i wieczór trwał dalej aż do prawie trzeciej.
O 7.00 obudziła nas i Moana i szósty zmysł. Kiedy wyszedłem
na pokład decyzja mogła być tylko jedna – natychmiast uciekamy od plaży, fala
była olbrzymia i to, że jeszcze nas nie wyrzuciło na brzeg zawdzięczamy tylko
wiatrowi, który nas od niej odsuwał. Co więcej aby wyciągnąć kotwicę trzeba
było jeszcze do niej podpłynąć w pobliże miejsca gdzie trzymetrowe fale łamią
się w grzywacze. Załapanie się w taki grzywacz to koniec podróży i utrata
jachtu.
Silniki powoli posuwały nas podnoszących się i spadających
karkołomnie na każdej przechodzącej fali, a Beata kierowała Bubu nad kotwicę
wyciągając powoli łańcuch. Straszne to było, ja z jedną ręką na kole sterowym,
drugą na manetkach gazu silników i duszą na ramieniu wodzę jachtem tyłem do
fali wedle wskazań Beatki, która podle pokazuje mi cały czas kierunek łamiących
się już o parę metrów od nas grzywaczy. Nareszcie jej upragniony umówiony ruch
czyli dłoń poziomo ścinająca niewidzialną linę, wskazujący, że kotwica już wisi
i jesteśmy wolni, pozwoliła mi na pełny wsteczny i ruch obracający aby ustawić
się przodem do fal. Powoli odchodzimy. Uff, znów się udało.
Płynąc już widzimy, że Belgowie też walczą i po chwili,
kiedy my stoimy już bezpiecznie na kotwicy przepływają koło nas, żegnają się,
mimo takich fal płyną dalej non stop przez trzy dni. Umówili się z przyjaciółmi
w Nassau, więc muszą. Młodzi i niedoświadczeni podróżnicy - my już wiemy, że
tak się nie robi, nasze głupotki tego typu są już poza nami.
Fala była coraz większa, było to widać po amerykańskim dwumasztowcu,
który też pojawił się w nocy, a bujającym się w prawo i lewo o 45 stopni. Jak
się okazało, z wykończonym Mike’em na pokładzie, który płynął samotnie z Bahama
na Wyspy Dziewicze, ale podobnie jak my został oszukany przez prognozę i musiał
zakręcić na południe do Turks i Caicos sztormując na wietrze ponad 40 węzłów.
Kiedy zobaczył nasze nocne światła pozycyjne, pomyślał, że to wybawienie i
zakotwiczył nieopodal.
No i tak spędziliśmy noworoczny dzień bujając się i patrząc
co jakiś czas na brzeg zalewany falami wystrzeliwującymi bryzgami na parę
metrów w powietrze. Głównie patrzyliśmy na nasz położony i przyciśnięty kotwicą
aneksu namiot plażowy z Moany deską królowej fal pod nim, zalewany co jakiś
czas wodą.
Pod wieczór, w celu odzyskania tych przedmiotów,
popłynęliśmy nawet pod plażę aneksem, ale szybko odeszła nam ochota na pomyślenie
nawet o lądowaniu.
Za to wykonaliśmy wszystkie prace domowe, te potrzebne i
niepotrzebne, dzięki temu Bubu zaznała absolutnie nienormalną sytuację –
wszystko działa, odsalarka też.
Tydzień zabrało mi naprawienie (jakimś cudem) naszego
wskaźnika kierunku wiatru. Po pierwszym włączeniu okazało się, że oddał duszę
diabłu mimo, że dostaje sygnał ze szczytu masztu. Rozebrałem go i spod czarnej
ochronki wysypała się w kawałkach plastikowa przeźroczysta już nie szczelna
ochrona. Ochronkę odbudowywałem dodając i wycinając codziennie trochę silikonu,
jednak elektronika wydając dźwięki nie chciała wystartować – zapewne jakiś
maleńki, niewidoczny gołym okiem styk przeżarła solna rdza, której wydrapałem
niemało. Mogłem też drapiąc uszkodzić płytkę.
Wiara Beaty we mnie to chyba sprawia. Pomimo, że
wielokrotnie ją zapewniałem, że tym razem nie ma szans, ona tylko patrzyła na
mój codzienny upór z wiarą. I tylko wzruszyła ramionami, kiedy wskaźnik zaczął
działać i działa do dzisiaj mimo deszczów – normalka powiedziała tylko.
Zmajstrowałem też nową lampkę kotwiczną. Nasza 10 watowa
żarówka na szczycie masztu zabiera nam przez noc 10 amperogodzin. To dużo.
Zrobiłem więc nową, z kubka i ledowej taśmy, którą podwieszamy pod bomem. Przez
noc nowa zużywa 0,6 amperogodziny – trochę lutowania, pomysłu i proszę. Za
darmo i zysk nawet.
Dziś rano, po świetnej nocy jak w dziecięcej kolebce, dzięki
nowemu zapałowi i trochę mniejszej fali popłynęliśmy znów na plażę. Fala była
niebezpieczna, ale dobra ocena przerw pomiędzy seriami umożliwiła dobicie do
niej nawet aneksem, który mimo, że wyciągnęliśmy go wysoko i tak próbował nam
uciec kilka razy.
Cel naszego ryzyka nie został zrealizowany - po naszych
rzeczach nie było śladu. Na nic zdało się kopanie rzędami przeczesując piasek,
struktura plaży się zmieniła, a nasza górka z namiotem przestała istnieć. Żal
był wielki. Namiot ciągnęliśmy przez pół Australii i Nową Zelandię, a posłużył
nam trzy dni. Podobnie nowa kotwica aneksu kupiona w Puerto Rico, która była
świetna. A trzydniowa deska Moany? Cóż, ta ostatnia jest najłatwiejsza do
odkupienia gdzieś tam. Wszystko to dowód na to, że do trzech razy sztuka.
Źli na siebie i wszystko, postanowiliśmy zaraz po lunchu
odpłynąć, co uczyniliśmy, żegnając Mike’a i naszą ukochaną Big Sand Cay pozostawiając
na niej coś naszego. Pod piaskiem może.
Przeprawa była świetna. Fala z tyłu nie przeszkadzała, a od
razu wrzucone wędki zaowocowały czerwonym tuńczykiem (drugi Beacie się spiął,
kiedy podawała mi podbierak), dzięki któremu mamy dziś na kolację carpaccio, a
jutro tuńczyka z grilla i lunchowego marynowanego w cytrynie.
OŚWIETLENIE KOTWICZNE Z KUBKA I LEDÓW, WSKAŹNIK WIATRU ZNÓW
DZIAŁA - ROZEBRANY I ODTWORZONA SILIKONEM OBUDOWA, CARPACCIO ZE ŚP.TUŃCZYKA
Przepłynięcie Turks Island Passage zajęło nam 3,5 godziny ze
średnią 7 węzłów. Kotwicę rzuciliśmy w znanym nam już miejscu, przy parku
narodowym na południe od South Caicos i zaraz poszliśmy do wody, która tu na
wielkim jeziorze ma 30,5 stopnia. Znaleźliśmy nasze ulubione conche, czyli
wielkie muszlowe ślimaki (skrzydłowce olbrzymie), przez co nie musimy
uszczuplać naszych zamrażarkowych zapasów.
MOANA POWIEDZIAŁA
(rozmawiając z żywymi conchami w wiadrze):
M: do wody to wy już
nie pójdziecie, teraz jesteście w więzieniu.
M (po chwili z
diabelskim wyrazem twarzy): a potem będziecie miały nowy domek - u nas w
brzuszkach!
Żyć nie umierać. Aha, nie ma fali więc stoimy jak na
parkingu hipermarketu. Pustym!
Oh Big Sand Cay! Potrafisz być miła i potulna jak
baranek, albo złowroga jak dziki zwierz. Jak prawdziwej krwi kochanka. A na
dodatek okazałaś się być fetyszystką wymuszając na nas pozostawienie tobie paru
osobistych szmat. Cóż, choć momentami miałam cię dość, to i tak po odpłynięciu
pozostało raczej miłe odczucie, a twoje kurtyzańskie usługi będę z chęcią
polecała innym.
Tak na poważnie, nie zdajemy sobie sprawy z
potęgi i siły morskiej fali. Nawet wczoraj, kiedy morze było już dość
uspokojone, fala, która obmywała brzeg była tak silna, że nie mogłam się
utrzymać na nogach. Zmywała wszystko, podrywała ciężki aneks jakby to było
piórko, przelewała się przez górkę, gdzie przez pierwsze trzy spokojne dni stał
nasz namiocik. Łatwo sobie wyobrazić, że w przeddzień, kiedy wiatr silnie
rozbujał morze, była może nawet dwa razy silniejsza. Jak mogliśmy się
spodziewać, że nasz australijski dobytek przetrwa? Naiwni. Cóż, pogodziliśmy
się już ze stratą i zyskaliśmy morał – walcz z lenistwem.
Przez te wszystkie pogodowe wydarzenia,
znaleźliśmy się w Nowym Roku niepostrzeżenie. Nawet nie zdążyliśmy uczynić
noworocznych postanowień, ale nam i tak na pewno wszystko się powiedzie. Takiej
wiary życzę również wszystkim mi bliskim i przyjaciołom.
Z braku zasięgu telefonicznego nie mogliśmy nawet
wysłać jakichkolwiek życzeń, od wypłynięcia z Luperon, czyli przez prawie
tydzień, byliśmy całkowicie odcięci od świata. Teraz jesteśmy w pobliżu
głównych wysp, więc zasięg mamy, a i na Internet liczymy dziś lub jutro.
Dziś cały dzień przepływamy, mając pod kilami
jedynie 2 metry
głębokości, z jednego końca Caicos, na
drugi, aż do wyspy Providenciales, z której już bezpośrednio pognamy na
pierwszą wyspę Bahamów, Mayaguanę.
Tam będąc będziemy już w stanie określić naszemu
pierwszemu w tym sezonie gościowi, czyli Agnieszce, w miarę konkretne daty
przylotu do nas. Po ostatnich gościach, Ewie i Mirku, odczuwałam żal, zbyt
dobrze wyczuwalne było niezadowolenie z ich strony pobytem na Bubu. Tym razem
liczę na zgoła odwrotną sytuację i z góry cieszę się, że będę się mogła
podzielić wrażeniami z przyjaciółką. Chciałabym potrafić sprawić, że zapomni o
smutku i problemach życia odkrywając świat, jakiego jeszcze nie zna.
Na Bubu z dnia na dzień coraz lepiej i ładniej.
Daru małymi kroczkami naprawia wszystko to, co odmówiło posłuszeństwa, pękło,
odpadło, urwało się, wykruszyło i nawet w sytuacji, gdzie wydawałoby się, że
już nic się nie da zaradzić, to i tak mister złota rączka zdziała cuda. A może
to czarodziej jakiś? Oprócz naprawiania usprawnia też różne elementy, co wpływa
nie tylko na lepszą funkcjonalność, ale też na oszczędność energii. Ja
natomiast pucuję, poleruję, układam, upiększam, czyli typowa rola baby w domu.
Moana czasami wyraża ochotę uczestnictwa w
niektórych domowych pracach i cóż, godzę się, choć mam przez to dwa razy więcej
roboty. Najchętniej jednak uczestniczy w przygotowywaniu różnych posiłków. A to
coś popieprzy, posoli, pomiesza, skosztuje, a jej żarłoczne oczy z uwielbieniem
przyglądają się efektom tych przygotowań, bo kubki smakowe najczęściej jednak
jeszcze tego nie doceniają.
Komentarze
Prześlij komentarz