LISTOPAD 2012 NOWA ZELANDIA




NASZA DROGA: 20 X – 25 XI 2012 = 6.170 km
Czwartek, 1 listopad 2012
Właśnie zdjęliśmy buty narciarskie i po oddaniu nart ruszyliśmy camperem w kierunku południowym -  w sobotę płyniemy promem na wyspę południową.
Dzisiejszy dzień to był wybryk, ale ileż można patrzeć na ośnieżone szczyty kręcąc się przy nich od paru dni  i nie pojeździć w końcu po tym śniegu.
Po nocy na campingu tuż pod domeną narciarską Turoa rano wjechaliśmy na wielki parking przy głównej stacji kolejki. Nad nami było znów niebieskie niebo i grzało już prawie letnie słońce. Szybko poszliśmy do wypożyczalni, która nie była zwykłym prywatnym przybytkiem, ale własnością stacji, więc powiązana z kasami wyciągowymi, w których płaciło się za wszystko. Wszystko znaczy oczywiście karnety, ale i narty, kijki, buty, snowboardy, można było też tam wypożyczyć ocieplacze, śniegowce, sanki. Ponieważ sezon jest krótki wiele osób nie kupuje sprzętu, wypożyczalnia była więc monstrualnych rozmiarów, a obsługa w postaci młodych dziewczyn urocza, profesjonalna i bardzo miła.
TUORA SKI AREA
Ponieważ bilety na wyciągi powiązane są z najmem sprzętu mogliśmy zafundować sobie pakiety kosztujące 68 NZD od dorosłej osoby, zawierające narty, buty, kijki i całodniowy karnet. Cena pakietu była promocyjna (połowa standardowej) – sezon kończył się już za trzy dni, śniegu jest już niewiele i działają tylko dwa najdłuższe wyciągi. Moana dostała narty, buty i karnet za darmo - dzieci do 5-ego roku życia nie płacą za nic. Zadziwiające.
Kiedy znaleźliśmy się na szczycie białej strefy, zwiozłem w nosidełku Moanę do kafejki i tam przy stoliku zainstalowaliśmy naszą bazę. Ja jeździłem, Beata bawiła się z Moaną, potem ja się nią opiekowałem, a Beata jeździła co jakiś czas pokrzykując do nas z ekspresowego wyciągu. Wulkaniczny układ góry powodował, że mimo tylko jednego funkcjonującego u góry wyciągu, tras z niego było bez liku.
NA DOLE LATO, U GÓRY ZIMA
Obiad zjedliśmy w kafejce serwującej najbardziej świńskie jedzenie jakie można sobie wyobrazić. Żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą pikniku jak inni, inaczej niż w Europie, można było instalować się przy bufetowych stołach aby jeść własne wiktuały i pic własne piwo. Po ohydnym jedzenio-podobnym lunchu powtórzyliśmy system porannych zmian do chwili kiedy zjechałem z Moaną na plecach do głównego wyciągu i zjechaliśmy nim do czarnej dolnej strefy, a Beata jeździła dalej.     
Na dole, na ogólnodostępnej dośnieżanej oślej łączce z taśmowym wyciągiem Moana po raz pierwszy w życiu założyła narty. Kiedy po godzinie zabawy zostawiałem Moanę Beacie, mała nie chciała słyszeć o dalszym jeżdżeniu, a próba pokazania Beacie jak jeździ skończyła się płaczem. Uciekłem w góry pojeździć samotnie.
MOANY PIERWSZE ŚLIZGI
Jeżdżenia na nartach nie zapomina się, podobnie jak jazdy na rowerze, a ostatni zjazd był cudny i to nie tylko dlatego, że wróciłem do formy, widoki z góry były zachwycające z widocznym z daleka ośnieżonym stożkiem Taranaki (Mount Egmont), odległym o 150 kilometrów szczytem, pod którym byliśmy dwa dni wcześniej.
TARANAKI 150 km OD NAS - NIEBYWAŁE
Jakież było moje zdziwienia kiedy wróciłem - Moana znów płakała, tym razem nie chciała zdjąć nart.
Zbliżenie się do usytuowanego nad samym morzem szczytu Taranaki w Parku Narodowym Mount Egmont było wydarzeniem wtorku. Niedzielną noc spędziliśmy jeszcze nad jeziorem Taupo, aby w poniedziałkowy poranek znaleźć się na starej krętej górskiej drodze zwanej Forgotten World Highway czyli Droga Zapomnianego Świata. Przez 150 kilometrów jechaliśmy przez góry aż cztery godziny, z lunchem i krótką wycieczką wprawdzie, ale końca zakrętów widać nie było.
DROGA ZAPOMNIANEGO ŚWIATA
Całą drogę mieliśmy prawie bezchmurne niebo, ale kiedy dojechaliśmy do Stratford pojawiła się mgiełka, która przybrała na sile kiedy wjechaliśmy do jakby narysowanego cyrklem na mapie Parku.
Góry Taranaki nie było widać, a z powodu gęstej jak mleko mgły z planowanej wycieczki do wodospadów wyszły nici, podobnie jak z odwiedzin parkowego centrum zamkniętego w poniedziałki. Wróciliśmy tą samą drogą do Stratford, skąd pojechaliśmy w stronę podnóża góry od północnej strony i dojechaliśmy do głównego biura Parku. Miła pani rangers, mimo że było już po godzinach otwarcia, wszystko o Parku nam wyłuszczyła, pokazała też zdjęcia ze swojej ostatniej wycieczki Tongariro Alpine Crossing.   
Noc spędziliśmy w New Plymouth na darmowym nadmorskim campingu, a we wtorek rano przy bezchmurnym niebie ruszyliśmy w piętnastokilometrową górską trasę – Mangorei Track.
O ŚMIESZNYM KSZTAŁCIE MOUNT EGMOND NP I NASZA TRASA (po prawej) 
Schody, schody, schody, było ich 5 tysięcy. Na szczęście nowe, świetnie zrobione i dzięki nim nie taplaliśmy się w bagnistym podłożu tropikalnego lasu. Po dwóch godzinach schodów dotarliśmy do górskiej chatki, którą minęliśmy jednak w te pędy. Śpieszyliśmy się, ponieważ kiedy wyszliśmy z lasu na niebie pojawiły się pierwsze chmury i mogły zakryć cel naszej wycieczki.
Celem naszej drogi było jeziorko położone na 1.200 metrach, zza którego widać było z bliska w pełnej krasie śnieżny szczyt Taranaki wysoki na 2.518 metrów.
MOUNT EGMONT CZYLI TARANAKI RAZY DWA
Chmury tylko nas postraszyły i kiedy zasiedliśmy na pikniku za jeziorkiem mieliśmy widok na dwa szczyty, prawdziwy i jego obraz w wodzie jako bonus na tle niebieskiego nieba.
LUNCH Z WIDOKIEM I NEW PLYMOUTH GDZIE SPALIŚMY NAD MORZEM
O cudnych widokach nie piszę, widać je na zdjęciach, okolica wokół szczytu była zachwycająca. Odwracając się plecami do białego czubka w oddali (200 km) widać było ośnieżone szczyty Parku Tongariro i domeny narciarskiej Turoa – naszego następnego celu.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w górskiej samoobsługowej  chatce.  Prócz oswojonego z ludźmi szczura nie było tam nikogo, za to było przygotowane drewno i węgiel do kominka, duży salon i dwie ośmioosobowe sypialnie. Aż się miało ochotę tam zostać. Takie chatki (huts) to rozpowszechnione tutaj wszędzie w górach schroniska, do których wykupuje się bilety w oddziałach parkowych, a cena zależy od standardu i wyposażenia, oraz oczywiście od sezonu. Wyczytaliśmy, że w sezonie ceny dochodzą do 65 NZD jeśli nocuje się bez wcześniejszej rezerwacji – prawie jak hotel. Teraz średni koszt noclegu to ok. 10 NZD od dorosłej osoby.
GÓRSKA CHATKA I JEJ JEDYNY MIESZKANIEC (te rury to szambo i kibelek)
Schodząc, Moana skakała po niekończących się schodach, to nie jest przecież tak nudne jak zwykły marsz. Po zejściu ruszyliśmy na południe objeżdżając góry i w ten sposób omijając trudną, krętą drogę Zapomnianego Świata.
OSTATNI RZUT OKA PRZEZ RAMIĘ – FUJI YAMA?
W środę przymierzaliśmy się do najbardziej interesującej w Nowej Zelandii, a może i na świecie, jednodniowej wycieczki. Ludzie przyjeżdżają gromadnie z całego świata aby zrobić Tongariro Alpine Crossing, przejście przez okolice wulkanu Tongariro (1.967 m) z wejściem lub nie na jego szczyt i to mimo tego, że trasa jest częściowo uszkodzona ostatnim wybuchem.
Choć na czwartkową dwudziestokilometrową trasę mieliśmy gwarantowaną pogodę, a nawet zarezerwowaliśmy już prawie miejsce w busiku, który odbiera piechurów po drugiej stronie szlaku i dowozi z powrotem do samochodów, zrezygnowaliśmy jednak mimo tego, że szansa na taką dobrą pogodę jest w tym wyspowym klimacie dość marna. Zalegający jeszcze śnieg i lód zmniejszają zasadniczo atrakcyjność miejsca i przykrywają jego niesamowite barwy. Postanowiliśmy odłożyć wycieczkę na drogę powrotną za trzy tygodnie. Jest spora szansa, że śniegu na wysokości trasy już wtedy  nie będzie, tylko pogoda może nam przeszkodzić, ale przy naszym szczęściu… .
W miejsce czwartkowej wycieczki wybraliśmy narty, a środowe popołudnie przeznaczyliśmy na krótką wycieczkę nad wodospad i jezioro położone pomiędzy dwoma ośnieżonymi pasmami.
PO LEWEJ TONGARIRO NP ZE STOŻKIEM NGAURUHOE, PO PRAWEJ RUAPEHU (tam Turoa Ski Area)
Chcieliśmy z początku dojść tylko do wodospadu i może kawałek dalej, ale nasz pęd do zobaczenia więcej i więcej wziął górę.
KIWI TYLKO JAKO PIECZĄTKA
Wycieczka była cudnie urozmaicona pejzażowo i ... 16 kilometrowa.
DALEKO, CORAZ DALEJ
piątek, 2 listopad 2012
Dziś był dzień przejazdowo-zakupowy. W południe zatrzymaliśmy się na lunch w miejscowości Levin. Nie wydawało się możliwe, aby w jakimś Levinie był i darmowy Internet i najlepszy plac zabaw jaki widzieliśmy w naszej podroży. A jednak było jedno i drugie, ku radości Moany i naszej, a wygłupy w beczkach śmiechu były szczególnie zabawne.
ZABAWY PORANNE W ŁÓŻKU MOANY I POPOŁUDNIOWE
Jest już wieczór, stoimy na noc przy drodze biegnącej wzdłuż plaży kończącej się pasem startowym lotniska Wellington, stolicy kraju. Mało kto wie, że stolicą nie jest Auckland, które jest najczęściej jedynie znaną nazwą z Nowej Zelandii.
Niedziela, 4 listopada 2012
Po nocy przy plaży i lotnisku zwiedziliśmy Wellington samochodem w deszczu. Ładnie położone na wzgórzach, zewsząd otoczone wodą, centrum typowe z paroma wieżowcami, portowe wybrzeże z restauracjami i portem promowym dwóch firm przewozowych zarabiających krocie za łączenie tego dwu wyspowego kraju.
Na prom za jedyne 316 dolarów nowozelandzkich wjechaliśmy o 13.00 i porzucając campera w brzuchu wieloryba zajęliśmy miejsce ze stołem na górnym pokładzie. Rozsiedliśmy się i rozłożyliśmy zabawki i komputery.
Moana szybko jednak zrezygnowała z zabawy własnymi gadżetami i jako jedyny dziecięcy pasażer opanowała pokładową salę zabaw, gdzie spędziła cały trzy i pół godzinny rejs. Nie przejęła się tym, że bujało strasznie i że pogoda była iście sztormowa. W przeciwieństwie do większości pasażerów przysypiających po tabletkach antyżygowych szalała na całego.
PROMOCJA
Fiordy Picton przywitały nas minorowym nastrojem mgieł i wilgoci, prom powoli posuwał się po nieskazitelnej tafli zatoki odciętej od rozbujanej cieśniny Cooka wieloma zawijasami. Sprawnie dobiliśmy do brzegu i już po chwili znaleźliśmy się na lądzie zastanawiając się dokąd ruszyć. Stanęliśmy pod hotelem plecakowców (backpackers – to taka popularna nazwa ludzi zwiedzających miejsca z plecakiem na plecach i korzystających z tanich, specjalnie dla nich stworzonych hoteli i hosteli) skąd połączenie internetowe było płatne, ale strona pogodowa była udostępniona za darmo
Zapowiadano trzy dni pięknej pogody na północy wyspy. Ruszyliśmy więc w stronę Tasman National Park, drogą tak krętą jak historia Polski. Szybko zapadła noc, a my wraz z nią w sen gdzieś przy drodze na terenach jakiegoś przydrożnego rezerwatu. Dzięki stronom internetowym znajdujemy miejsca, gdzie możemy spędzać zgodnie z prawem noce nie ingerując w prywatną własność oraz omijać miejsca z zakazem nocowania.
Pierwszy kontakt z Tasman NP to niczego nie wnoszący spacer w jego południowej części, choć odwiedziliśmy wcześniej parkowe biuro w Nelson gdzie zostaliśmy oświeceni w kwestii tego, co i gdzie warto zobaczyć. Chcieliśmy się jednak przejść po dwóch dniach spędzonych w samochodzie lub na statku. Na noc zatrzymaliśmy się pod Takaka, miasteczku w którym zadbaliśmy o opróżnienie naszych zbiorników z odchodami, czyli wody czarnej, zbiornika prysznicowo-zlewowego, czyli wody szarej, oraz napełniliśmy zbiornik wody pitnej (100 litrów). Działania te robimy codziennie lub co dwa dni, jako że nie korzystamy z campingów tylko śpimy na dziko używając własnych zasobów, czyli ogrzewania gazowego nocą i prysznicowej ciepłej wody grzanej również gazem. Punkty spuszczania ścieków są w każdym mieście, z wodą pitną bywa różnie, ale takowa dostępna jest prawie na każdej stacji paliw.              
Poniedziałek, 5 listopad 2012
Następnego dnia rano ruszyliśmy jednak nie do Tasman NP, ale do Puponga Farm, parku krajobrazowego stworzonego głównie na terenach prywatnych pastwisk, będącym najbardziej na północ wysuniętą częścią południowej wyspy. Ponieważ było jeszcze wcześnie, postanowiliśmy zrobić kilkukilometrową pętelkę i wrócić na lunch do campera.
Nic nie zapowiadało cudów, wiatr urywał głowy, droga początkowo wiodąca wśród zielonych okrągłych wzgórz pełnych owiec była wprawdzie śliczna, ale bez uniesień. Dopiero kiedy zeszliśmy na plażę zaczęło się na dobre. Było to miejsce do przejścia tylko w czasie odpływu. Skały z pęknięciami tworzyły długie tunele z piaskową podłogą, formy i kształty były niestworzone, nie mówiąc o pierwszych spotkaniach z fokami wylegującymi się w cienistych szparach. Duży samiec nas przepędził pokrzykując groźnie, ale do niemowlaka zbliżyliśmy się na wyciągnięcie ręki, dobrze, że matki nie było w pobliżu ani Brigitte Bardot. Cieszyliśmy się wszystkim jak dzieci.
NA PLAŻY TUNELE I FOKI
Późniejsza droga przez wydmy w piaskowym pyle była mniej zabawna, ale zawsze było to jakieś wydarzenie.

FORMY I WYDMY
Po lunchu poszliśmy na główną wycieczkę szczytami klifów po zielonych okrągłościach kończących się raptownie przepaściami z kotłującą się w dole wodą.
CUDA
Raz zeszliśmy do poziomu oceanu gdzie znów foki, a raczej otari, pokazały nam, jak bardzo złudna jest ich niezgrabność i ociężałość na lądzie, w wodzie zwinnie wyskakiwały ponad fale płynąc z zawrotną prędkością. Ubaw był po pachy.
PRZEZ OGRODZENIA SPRYTNE PRZEJŚCIA
Na koniec doszliśmy do najwyższego szczytu z małą nowoczesną latarnią morską, skąd roztaczał się widok na wąski wydmowy długi półwysep, rodzaj naszego Helu, na którym burza piaskowa zakrywała horyzont. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po chwilowym opadnięciu piaskowej łuny oczom naszym ukazał się śniegowy czubek Mont Egmont, odległy tym razem o ponad 200 kilometrów.
HEL CI TO?
Widoki i kolory były nadprzyrodzone, ale mimo moich chęci tym razem zdjęcia nie potrafiły oddać uroku i niepospolitej przestrzenności tego miejsca. Szkoda.
Środa, 7 listopad
Z Tasman National Park jest tak: jeśli nie udaje się go zwiedzić, to człowiek klnie, że się nie udało, jednak jak już zrobi w nim swoje kilometry to klnie, że stracił czas. Nam się na nieszczęście udało zrobić po nic 20 kilometrów – dziś rano nóg nie czuliśmy.
MOANA W TOWRZYSTWIE OGLĄDA FILMY KIEDY MY SZYKUJEMY PIKNIK, KTÓRY POŻERAMY PRZY CHATCE NA SZLAKU
Park jest cudownym miejscem na wakacje, piękne intymne plaże, chatki zadbane i komfortowe, pola campingowe dla piechurów rewelacyjnie położone, szlaki zadbane i ciekawe, jednak dla nas, poszukiwaczy miejsc szczególnych, wszystko było nudnie i nijakie. Rozbrykaliśmy się  i tyle.
TASMAN NP – ŁADNIE I TYLE
Dziś ruszyliśmy dalej do Nelson Lake NP, aby po południu zrobić kawalątek wycieczki. Taki króciutki. No, ale kiedy wyszliśmy na wysokość powyżej części leśnej nie chciało się wracać. Widoki zapierały dech w piersiach, 600 metrów poniżej nas rozpościerało się wielkie jezioro Rotoiti z nad którego przyszliśmy, powyżej ośnieżone szczyty, a nad nimi grożące nam palcem czarniawe chmury. Mimo parcia w górę musieliśmy wracać, po pierwsze było zbyt późno na zamkniecie szlakowej pętli, po drugie (aż wstyd) my stare wycieczkowe wygi byliśmy za lekko ubrani. Moanie było zimno w ręce (rękawiczki zostały na półce), mnie wszędzie. Zatrzymaliśmy się więc pod szczytem, Beata pognała sama do chatki i na szczyt, a ja z Moaną budowałem tamę z kamieni na rwącym strumieniu. Beata wróciła po 30 minutach zziajana, ale spełniona. Czterokilometrowe strome zejście zajęło nam ponad godzinę, Moana szła całą drogę sama zadowolona i rozgrzana. Tak więc, znów niechcący, pod wieczór zrobiliśmy 10 kilometrów, wczoraj 20, a dzień wcześniej  15. Tak sobie spacerujemy po górach.
NELSON LAKE NP I NASZA „KRÓTKA” TRASA
Czwartek, 8 listopad
Dzisiejszy dzień był przejazdowy, ale nie stracony. Wiele drobnych zatrzymań i krótkich spacerów urozmaicało nam drogę, nie mówiąc o zmiennych widokach na cuda tutejszej natury.
ROTOROA LAKE I MOST WISZĄCY PROWADZĄCY DO KOPACZY ZŁOTA (WIDZIELIŚMY DROBINKI GORĄCZKI)
PO DRODZE TAK ZWANE CIASTECZKA (PANCAKES) W PAPAROA NP
Po południowej, górzystej wyspie jeździ się dobrze, ruch jest żaden, wczoraj wieczorem po wycieczce zrobiliśmy 30 kilometrów do miejsca noclegu nie mijając ani jednego samochodu. Dzięki temu niewielkiemu ruchowi przejeżdża się bez problemu przez mosty, które prawie wszystkie są wąskie na jeden samochód. W przeciwieństwie do Australii tu nie sposób zderzyć się ze zwierzęciem, po prostu w Nowej Zelandii ich nie ma, no chyba, że będzie to krowa lub owca uciekinierka zza ogrodzenia. Rodzimych zwierząt Nowa Zelandia nie posiada, więc nie spotyka się ich też na wycieczkach, smutne to, spotykanie kangurów czy possumów było zawsze bardzo atrakcyjne. Z drugiej strony wyspy te są wolne od wszelakiej jadowitej zakały, brak tu węży, skorpionów, pająków, nie trzeba więc zwracać uwagi gdzie stawia się nogi.
ENDEMICZNA PAPUGA KEA, NIELOT WEKA (A LA KIWI) I NIELOT MOANA
Dziś śpimy na parkingu klubu Workingmen’s w miejscowości Runanga. Zatrzymaliśmy się tu po to, żeby opróżnić nasze zbiorniki w stacji znajdującej się na jego parkingu i okazało się, że za 5 NZD możemy zostać na noc, pobrać wodę, a i napić się dobrego piwa w klubie po cenach klubowych. Właśnie robię to drugie.
Sobota, 10 listopad
Wczorajszy dzień czujemy od rana w nogach. Po opuszczeniu parkingu Klubu Pracujących Panów pognaliśmy do Mc Donalda w celach internetowych, ale znów Skype był zablokowany, sprawdziliśmy więc tylko pogodę i podjęliśmy decyzję o przejechaniu na druga stronę wyspy, za góry, przez Arthur Pass. Tam miało być względnie słonecznie. Po zakupach, na których Moana zyskała nowy polar po niejasnej utracie starego, pojechaliśmy w stronę śnieżnych szczytów i przełęczy Arthura. Tam znajdował się piękny szlak, do którego przymierzaliśmy się co prawda dopiero w drodze powrotnej, ale okazja czyni piechura, zwłaszcza przy bezchmurnym niebie.
Tuż po lunchu, po 15 ruszyliśmy w drogę. Wycieczka miała być do górskiej chatki kategorii podstawowej, czyli bez wody, położonej o 450 metrów wyżej i 6 kilometrów od parkingu. Szliśmy z początku lasem, zbyt długo jak na nasz gust, powoli jednak pojawiły się wspaniałe otwarcia na różne strony. Do chatki szliśmy dwie i pół godziny. Były przejścia przez mokradła i górskie polany z widokiem na rozstaj szerokich i płaskich wielkich dolin, za którymi rozpościerało się wysokie na 2.500 metrów ośnieżone pasmo.
Chatka okazała się być blaszakiem z kominkiem, stołem i pryczami. Materace na nich były jednak komfortowe, usadowiliśmy się więc na jednym z nich przed chatką, aby w promieniach słońca zjeść owoce. No i tak jedliśmy patrząc na goły szczyt powyżej nas. Postanowiliśmy, że znów Beatka pójdzie sama, a my z Moaną poczekamy widząc ją cały czas.
TRASA BEALEY SPUR JEST BARDZO UROZMAICONA
Kiedy ruszyła, krzyknąłem: czekaj! Idziemy wszyscy. Nie wytrzymałem świadomości tej bliskości i widoku szczytu. No i poszliśmy, znów przez niewielki las, za którym było już tylko łyse ostre podejście.  No i nie daliśmy rady. Beata zwolniła niosąc Moanę już z trudem, ja pognałem na szczyt. Kiedy dochodziłem do niego wyłonił się za nim następny wierzchołek. Mokry i wykończony umyłem buzię śniegiem leżącym tu i ówdzie i poszedłem z nadzieją, że to już koniec. Nadzieja matką jest tych co tak myślą, za tym „ostatnim” wyłonił się znów nowy, do którego szło się wzdłuż grani zielonej i okrągłej z jednej strony, a przepaścistej z drugiej. Ledwo doczłapałem do kopczyka na szczycie. Widoki były dookólne i warte każdego wysiłku, choć niebo nie było już błękitne jak na początku wycieczki. Słońce na dodatek miało się ku upadkowi za białe szczyty. Zbiegłem szybko i przejąłem Moanę, aby Beata też poczuła zwycięską radość patrzenia z góry. Zamiast czekać na jej powrót spełniłem prośbę Moany o zabawę na śniegu, po czym pognaliśmy w dół.
PANORAMY ZE SZCZYTU IMPONUJĄCE, WIDAĆ START I KONIEC W DOLINIE (U GÓRY *) I OKRĄGŁĄ POLANKĘ Z CHATKĄ
Beata dogoniła nas przed lasem koło chatki. Minęła godzina od wyjścia spod chatki i było już przez siódmą.
Droga powrotna była długa i męcząca, doszliśmy do campera o 20h30 wykończeni, ale było jeszcze jasno kiedy parkowaliśmy się na darmowym campingu nad jeziorem odległym o 12 km o nazwie MOANA RUA. Ha!
PRZY ARTHUS PASS  - TRZY W JEDNYM (LAWINY I WODOSPAD GÓRĄ ORAZ PÓŁ MOST) NO I MOANA WSZĘDZIE
Dziś bolą nogi, ale nie wybieramy się na żadną wycieczkę pieszą, jedziemy na południe. Będąc już w drodze, po wglądzie w prognozę pogody, zmieniliśmy plan. Jutro ma mocno lać, zjechaliśmy więc z gór na drogę przy morzu gdzie może będzie lepsza pogoda, a i zobaczyć po drodze jest co. Przed nami wiktoriańskie Oamaru, może wreszcie miasteczko warte zatrzymania nie tylko zaopatrzeniowego. 
Naszym celem generalnym tej części podróży jest Milford Sound, miejsce obowiązkowe i najtrudniej dostępne w Nowej Zelandii. Pogoda w Milford jest zawsze katastroficzna, do tego stopnia, że 120 kilometrowa droga tam, którą jedzie się ponad 2 godziny, bywa zamknięta przez kilka dni i można zostać uwięzionym. Ładna perspektywa: śniegu, lodu i ulewnych deszczy, które to będą rządziły w tym miejscu dzisiaj i jutro. W poniedziałek i wtorek ma być względnie, potem prognoza długoterminowa wyklucza nasz tam pobyt. Gnamy więc.
OAMARU – WIKTORIAŃSKO NIEŹLE
Niedziela, 11 listopad 2012
Wczoraj gnaliśmy tak, że dognaliśmy do półwyspu Otago, do miejscowości Portobello (jak ulica targowa w Londynie). Miało tam być miejsce do spania, ale nie było i po raz pierwszy w naszej podróży złapała nas noc bez miejsca do jej spędzenia. Wjechaliśmy w końcu na maleńki i pusty parking łódkowego klubu, wychodzący sztucznie w zatokę podobnie jak cała nadmorska droga - zamiast dziobać w skałach usypano drogę z kamieni. Sen „na wodzie” był smaczny jak medaliony jagnięce zjedzone na kolację, potwierdziła to Moana jedząc je dziś na obiad.
Dzisiejsza pobudka miała być deszczowa jak część nocy, a nasze nadzieje na poranną wycieczkę płonne, a tu masz, słońce świeciło, choć niebo było już granatowe w oddali. Ruszyliśmy więc górską drogą aby znaleźć się na jej końcu już w rezerwacie. Szliśmy szybko, nerwowo obserwując ciemny horyzont. Będąc w okolicy szlaku zachwalanego przez autora naszej książeczki dziennych wycieczek, do którego nabraliśmy zaufania (Day Walks In New Zealand, 100 Great Tracks – Shaun Barnell, wydawnictwo Bird’s Guide) chcieliśmy wykorzystać ten poranek przed 300-stu kilometrową jazdą czekającą nas po południu.
No i rzeczywiście nie zwiedliśmy się, widoki były jak należy, na ocean w dole, klify, pagórki pełne owiec i w oddali plażę z czarnymi kropeczkami.
U GÓRY PO LEWEJ: GDZIE NIEBO, GDZIE WODA?
My jednak przestraszeni widokiem gradowego nieba zrobiliśmy tylko trzykilometrową pętlę widokową i pojechaliśmy przezornie camperem na drugi koniec szlaku czyli na parking przy plaży z kropeczkami. Szybko zbiegliśmy z bardzo wysokich wydm widząc wyobraźnią nasze spocone twarze w drodze powrotnej pod górę po sypkim piasku, aby znaleźć się przy kropkach, które nimi już nie były, tylko wielkimi, włochatymi cielskami lwów morskich wylegujących się w piaskowych grajdołach. Cudo!
CZARNE 300 KILOWE KROPECZKI?
Poszliśmy plażą do końca omijając cielska w bezpiecznej odległości, zbytnie zbliżenie kończyło się podniesieniem głowy i pokazaniem kłów w porykującej paszczy. Doszliśmy też do siedliska żółtookich pingwinów, ale widzieliśmy tylko ślady ich wieczornych przemarszów. W głąb wydm wchodzić nie wolno, zwłaszcza teraz w czasie wysiadywania jaj. Ptaki to przecież. Było świetnie.
W drodze powrotnej dopadł nas jednak deszcz więc dotarliśmy do campera oblepieni piachem od stóp do głów. Szybko wszyscy znaleźliśmy się pod gorącym prysznicem. Zaraz po lunchu ruszyliśmy, z ciemno szarego nieba lało przez całą 300-stu kilometrową drogę do Te Anau, 120 km od Milford. Niebo nie zapowiadało, że z kilkudziesięciu dni w roku kiedy to w Milford Sound  nie pada, następne dwa będą słoneczne. Jedynie prognoza pogody dawała nadzieję, więc dlatego tak gnaliśmy. Na noc zatrzymaliśmy się na przydrożnym placu gdzie drogowcy trzymali materiał w postaci hałd tłucznia, zaraz po nas zrobili to następni camperowcy.
Poniedziałek, 12 listopad 2012
Cud się stał, nie pierwszy w tej podróży. Obudziliśmy się pod bezchmurnym niebem, wśród ośnieżonych szczytów, których oczywiście wczoraj nie widzieliśmy, ba, nawet nie wiedzieliśmy, że jesteśmy w górach.
Ruszyliśmy szybko w kierunku Milford. Celem naszej drogi była wycieczka na szczyt  Key, aby nasycić oczy widokami przy bezchmurnym niebie, na następny poranek pozostawiliśmy rejs statkiem po fiordzie, który ma być gwoździem programu (oby nie do trumny), w czasie którego bezchmurna pogoda nie jest obowiązkowa.
Zajęliśmy miejsce na campingu nad jeziorem, zjedliśmy lunch i rezerwując miejsce poprzez pozostawienie wycieraczki z przypiętą kartką z numerem naszego auta, pojechaliśmy na parking przy szlaku.
NA CAMPINGU STOIMY „TWARZĄ” DO JEZIORA I GÓR. TO WIDAĆ PRZEZ PRZEDNIĄ SZYBĘ.
Znów nie sposób opisać widoków gór, tym razem groźnych, wielkich i przytłaczających. Piękno ogromu bez granic.

Zrobiliśmy pieszo tylko 12 kilometrów, na szczycie był płaskowyż z jeziorkami i widoki dookólne, zeszliśmy też nad jezioro za górą, do chatki nad sporym jeziorem. Chatka była z najwyższej półki, ze stołami drewnianymi na wysoki połysk.
CHATKA PRIMA SORT
Nie tylko chatka była estetyczna - w środku gór, pod szczytem stał sobie samotnie pachnący kibelek. Znów muszę napisać: zadziwiające!
ZADZIWIAJĄCY WIDOK – PO ŚRODKU GÓR KIBELEK
Teraz jesteśmy już na campingu, ja piszę podnosząc co jakiś czas oczy aby popatrzyć na jezioro, za którym bielą się szczyty, Beata i Moana oglądają stare zimowe świąteczne zdjęcia z Leźna, ale było wtedy dużo śniegu, no i choinka 5 metrów wysoka.                
Wtorek, 13 listopad 2012
Dziś cud numer 2. Znów obudziło nas bezchmurne niebo.
SZYBKO GÓRAMI ABY DOTRZEĆ DO FIORDU PRZED SZARAŃCZĄ
Pognaliśmy szybko drogą marzeń do Milford aby wskoczyć w miarę wcześnie na statek obwożący turystów po fiordzie. W okolicy lunchu przyjeżdżają autobusy z turystyczną szarańczą z Queenstown i ceny dziwnie rosną o 25%. Za jedyne 85 dolarów od głowy (Moana dostała darmowy bilet w zamian za mój czarujący uśmiech do pani w kasie) wsiedliśmy na mały stateczek, inny niż duże katamarany, aby odbyć dwugodzinny rejs pod tytułem spotkanie z naturą. Rejs charakteryzował się tym, że stateczek mógł podpłynąć do skał na kilka metrów pod wodospady i w celu pokazania detali czy poszukania pingwinów żółtodziobich na przybrzeżnych skałkach oraz odbywał się w towarzystwie  komentatora-gawędziarza opowiadającego o wszystkim.
MOANA ZAJĘTA STATKOWĄ KOLOROWANKĄ
Moanę interesował głównie spacer po stateczku, więc odwiedziliśmy od razu mostek kapitański. Całość wodnej eskapady fiordem była wielce atrakcyjna, pejzażom pomagało niebieskie niebo i słońce, dzięki któremu topiły się wysokogórskie śniegi zaopatrując w wodę tysiące wodospadów wysokich na setki metrów.
JESTEM ŻÓŁTODZIUB I BOJĘ SIĘ SKOCZYĆ
Po drodze mija się Mitre Peak, szczyt o wysokości 1.683 m, jedna z największych na świecie gór wychodzących prosto z wody. Pionowe, wysokie do nieba ściany były imponujące, podobnie jak lodowce usytuowane naprzeciw. Dwa razy udało nam się zobaczyć maleńkie pingwiny, a raz foki wylegujące się na jedynej płaskiej skale we fiordzie. Reszta to widoki, widoki, widoki.
CZYSTA RADOŚĆ
Fjordland National Park i usytuowany na jego terenie Milford Sound należą do największych atrakcji Nowej Zelandii. Idąc wczoraj na wycieczce próbowaliśmy ustalić czy umiemy stworzyć polską listę dwudziestu miejsc bardzo specjalnych, na miarę klasy światowej, jako rada dla turysty obcokrajowca. Nie zamknęliśmy dziesiątki, wliczając w to naturalne i miejskie atrakcje.
Nowa Zelandia miejsca atrakcyjne ma tylko w naturze, a zobaczenie Fjordland jest wydarzeniem na miarę życia, tak bardzo ten park jest fascynujący. Postanowiliśmy więc pójść na całość, znaczy polecieć na całość, i zobaczyć wszystko z góry z … helikoptera. Tak też zrobiliśmy, znów udało się wynegocjować Moanę jako darmowego pasażera i po lunchu unieśliśmy się w górę.
W GÓRĘ SERCA
Widoki szybko kazały zapomnieć o (niekoniecznie z powodu wibracji silnika) drżących nogach i wilgotnych z nerwów rękach. Z zapartym tchem patrzyliśmy na fiord, port ze stateczkami, wodospad, który widzieliśmy wcześniej z dołu. Byliśmy wyżej i wyżej, a jazda przypominała pościg statków kosmicznych w Gwiezdnych Wojnach, unieśliśmy się do poziomu śniegów i wyżej, patrzyliśmy na jęzory lodowców aby w końcu wylądować na dziewiczym śniegu pod jednym ze szczytów.
SZCZYTUJEMY
Oczywiście nie mogliśmy się napatrzeć, Moana biegała jak szalona, rzucała w nas śniegiem, w końcu poszła sobie w dziewiczo białą dal.
MOANA
Dziwne to uczucie, znaleźć się pośrodku zimy będąc chwilę wcześnie w letniej atmosferze.
LODY
Drugie lądowanie było w okolicach tunelu na drodze z Te Anau do Milford, żeby wysadzić towarzyszącą nam do tej pory japońską parę turystów. Tunelem tym jechaliśmy wczoraj, tunelem dziwnym, wąskim na jeden samochód i ze sporym spadkiem na całej jego długości. Powrót na lądowisko, to znów zabawa w Gwiezdne Wojny, miły pilot już wcześniej zakomunikował nam, że będzie rock and roll.
Zachwyceni wsiedliśmy do campera. Pomyślałem o Moanie, mój ukochany nieżyjący pies Ubu, przeżył więcej niż większość ludzi, leciał samolotem, jet-em prywatnym i balonem, płynął promem, statkiem i jachtami sportowymi balansując ciałem, jechał wszelkimi środkami komunikacji naziemnej z metrem i TGV na czele, sporo jak na psa, nieprawdaż? A Moana? Ileż ona już przeżyła, a ma dopiero cztery lata? Ja w jej wieku żyłem w świecie innych możliwości. Innym Świecie.
Kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną ukazały nam się widoki jeszcze piękniejsze niż w drodze do Milford, dolina kończyła się podkową pionowych ścian upstrzonych setkami wodospadów i tylko tunel pnący się tym razem mocno w górę pozwolił na dalszą jazdę.
POLODOWE ŚCIEKI
Tak, niewątpliwie przeżyliśmy coś niesamowitego zwłaszcza, że kiedy ruszyliśmy pierwsze chmury przykryły horyzont – wieczorem ma padać. Jak zwykle tam. Szczęściarze!
Poniedziałek, 19 listopad
Jazda, jazda, jazda. Południowy-wschód wyspy południowej jest jedynie atrakcyjny ze względu na Bluff, główne miejsce hodowli ostryg. Nie jest to jednak sezon. We Francji ostrygi je się w miesiącach zawierających literę „R” w nazwie czyli od września do kwietnia. Tutaj pewnie jest odwrotnie.
Nie byliśmy jednak o tym poinformowani, a że jednocześnie pogoda bardzo się popsuła postanowiliśmy  zabić czas tłukąc kilometry za żądzą muszelek. Zupełnie niepotrzebnie, musieliśmy znów wrócić w góry z nadzieją na kolejny cud.
Celem tym razem był Mount Cook, najwyższa góra Australio-Oceanii, mająca 3.754 metry. Nie żeby od razu na ten szczyt wchodzić, ale żeby zobaczyć resztki lodowców pod nim.
Jadąc dotarliśmy znów w pobliże Fiordland NP, do Queenstown. Miasteczko urocze, pięknie położone, jednak, jak dla nas, zbyt ukierunkowane na szybkobieżnych turystów skośnookich. Planowaliśmy piękną wycieczkę z naszej książki, jednak niepewna pogoda spowodowała, że poszliśmy tylko na wzgórze Queenstown Hill, skąd widać było całą piękną okolicę, a nad nią czarniawe chmury. Z wycieczki szybko zawróciłem zabierając Moanę, przypomniałem sobie, że w samochodzie została na widoku saszetka z pieniędzmi i paszportami, a ponieważ wszędzie wiszą ostrzeżenia o samochodowych złodziejach nie chciałem stworzyć okazji go czyniącej.
Jadąc dalej zatrzymaliśmy się w miejscowości Arrowtown, słynnej w czasach dziewiętnastowiecznej gorączki złota. Zachowało się tam kilka domków chińczyków sprowadzanych do pracy z Cantonu. W tamtych czasach Chińczyk u siebie zarabiał rocznie 17 dolarów nowozelandzkich, a przy kopaniu złota 77 z czego dwie trzecie oszczędzał.
MIKRODOMKI CHIŃCZTYKÓW W ARROWTOWN I BEATKA NAD QEENSTOWN 
Już w deszczu ruszyliśmy dalej i dotarliśmy na camping do miasteczka Wanaka, leżącego przy ogromnym jeziorze o tej samej nazwie. Wcale nie musieliśmy korzystać z tego przybytku, jesteśmy samowystarczalni, ale przyciągnęła nas reklama. Po raz pierwszy w nowozelandzkiej podróży jasno było napisane, że jest Internet, darmowy i bez limitów. Na miejscu okazało się, że nie dość, że to prawda, co więcej bardziej niż przystępna cena (15 od osoby bez zasilnia, lub 21 z prądem, Moana nie płaciła) zawierała również korzystanie z sauny i dwóch jacuzzi. Reszta, jak toalety i prysznice, była na najwyższym poziomie, nie mówiąc o salonie z kuchnią dla namiociarzy i gazowych grillach. Były też dwa place zabaw dla dzieci. Krótko mówiąc był to najlepszy camping całej naszej podróży, no może ten w Cairns w Australii był lepszy, ale dwa razy droższy.
Dzięki Internetowi załatwiliśmy wszystkie sprawy związane z powrotem na Bubu, pogadaliśmy z rodziną z wideo, wrzuciłem bloga. Pogoda miała sprzyjać zajęciom domowym.
Prognoza jednak się nie potwierdziła, rano było słonecznie, ale obowiązki internetowe nie pozwoliły na wyjście z naszego kołowego domku, przedłużyliśmy nawet pobyt o jedną noc.
Jednak zaraz po lunchu poszliśmy  na wycieczkę na Rocky Mountain, górkę atrakcyjną przy wchodzeniu na nią i widokowo z niej. Non stop to rozbieraliśmy się, to ubierali w polary, kiedy słońce wychodziło był upał, a kiedy chowało się było nam zimno, na szczycie na dodatek wiało niemiłosiernie.
OKOLICE WANAKA - BAJKOWO
Jeziora i wysokie góry wśród nich, często białawe na szczytach, to charakterystyka centralnej części południowej wyspy zakończonej na południu fiordami, jej zachodni nadmorski wąski pas to mikroklimat tropikalny, a zielona okrągło-pagórkowata wielka część wschodnia to barany i barany. Ładnie tu, klimat jest umiarkowany morski, można jeździć na nartach, a latem wygrzewać się na plażach. Kraj wielce atrakcyjny i przyjazny do życia. Na dodatek z dala od światowego gówna.
Z Wanaka wyjechaliśmy w rzęsistej ulewie, z trudem przebiliśmy się przez przełęcze, gdzie deszcz zamieniał się w śnieg i wczesnym popołudniem dotarliśmy w pobliże Mount Cook. Nic nie zapowiadało naszego szczęścia. Usytuowaliśmy się noclegowo  na wysokiej skarpie nad jeziorem, skąd był zachwycający widok na góry z wystającymi trzytysięcznikami oraz przewalającymi się przez nie czarnymi chmurami.
PRZEBIJAMY SIĘ PRZEZ ŚNIEGI, NA JEZIOREM PUKAKI
Popołudnie było miłe, nad nami nawet słońce dało znać o sobie, Moana bawiła się nad mętną i białawą polodowcową wodą, Beata spacerowała, ja  robiłem krzyżówkę. Rodzinna idylla.
Idylla zakończyła się kiedy nagle przestało działać ogrzewanie – skończył nam się gaz i zrobiło się lodowato, na dodatek całą noc lało.
Kiedy rano otworzyliśmy oczy trzeba było je przetrzeć ze zdumienia. Wokół nas było biało. Wszystkie okoliczne góry wyglądały jak oprószone cukrem pudrem, a nad nimi spoza chmur wychylało się słońce.
Zanim wymieniliśmy butlę, cofając się do miasteczka Twizel 10 kilometrów i przejechaliśmy następne 65 km do Aaraki-Mount Cook Village, gdzie w Visitor Center dowiedzieliśmy się wszystkiego o parku, dolne partie gór znów zrobiły się zielone i późno-wiosenne.
MONT COOK GÓRUJE (3.754 m)
Centrum informacji było godne najwyższej góry i taki poziom reprezentowało. Wystawy były świetne, a miejsce zabaw dla dzieci zauroczyło Moanę.
VISITOR CENTER, POSSUM DO ODSTRZAŁU I KOLORY WIOSNY
Zaraz przed lunchem pojechaliśmy do innej doliny aby zobaczyć lodowiec Tasmana. Lodowiec to taka płaska i szeroka kupa kamieni zakończona pionową krawędzią bielącego się lodu, przed którą jest jezioro. Średnio to atrakcyjny widok, dominują szarości, ale bardzo dobrze widać kształt przed nim, kiedy to zajmował jeszcze całą dolinę przed wycofaniem się na dzisiejszą pozycję. To jest najbardziej atrakcyjne. Miła też była wycieczka przy jeziorkach, jako jedynym udało nam się zrobić pętlę, tego szlaku nie było na mapach. Spotkany rangers niósł w skrzynce possuma, sprowadzony w latach 1880 z Australii uznany jest dziś jako szkodnik wyjadający jajka ptakom, zabijający kiwi  w związku z tym, tępiony. Ten bidulek niesiony był do odstrzału. 
DOLINA Z LODOWCEM TASMANA
Po południu ruszyliśmy w stronę lodowca Hookera. Droga była o łatwym stopniu trudności, co dla nas jest rzadkością, a Beatę odrzuca, ale że opisana była jako jedna z najładniejszych w NZ to i Beata ruszyła w nią z chęcią, choć rezerwą.
W miarę drogi widoki były rzeczywiście coraz piękniejsze, czemu przyczyniało się coraz bardziej niebieskie niebo. Trzeszczały, jak serie z karabinu, lodowe połacie, nawet jedna lawina poszła, ale za granią i widzieliśmy tylko śnieżny pył. Dla Moany urozmaiceniem były dwa wiszące mosty nad rwącymi strumieniami.
W GÓRĘ
Byliśmy coraz bliżej Mount Cook-Aoraki (wszędzie używa się też nazw Maoryskich), który górował swoją wysokością.
PIERWSZE OTWARCIE NA MOUNT COOK (W GŁĘBI PO PRAWEJ)
Doszliśmy w końcu do jeziora w którym pływały góry lodowe, odłamy z końca języka lodowca widocznego w oddali. Na tym widoku kończył się szlak, ale mimo tabliczek przypominających o zagrożeniu lawinowym, śniegowym lub kamiennym, my poszliśmy dalej.
WSZECHOBECNY MOUNT COOK, A POD NIM LODOWIEC HOOKERA
Idąc wokół jeziora po głazach doszliśmy prawie do śnieżnej lawiny, którą obraliśmy sobie za cel. Z Moaną było to jednak bardzo trudne i w końcu dziewczyny usadowiły się na kamieniach aby zjeść owoce, a ja poszedłem zobaczyć lawinę. Wróciłem z ciężką lawinową śniegowo-lodową kulą. W końcu obiecałem Moanie śnieg. Potem poszła Beata.
LAWINY KAMIENNE I LODOWE – NIEZŁY BAŁWAN ZE MNIE
Zrobiło się późno, jakie to szczęście, że ciemno robi się dopiero po dziewiątej wieczorem, nie musimy się już tak śpieszyć jak w Australii, gdzie noc zapadała o 18. Ruszyliśmy w drogę powrotną już przy bezchmurnym niebie i zachodzącym powoli słońcu, co uwypukliło formy i dało górom i śniegom dodatkowego sznytu. Na sam koniec widzieliśmy trzy schodzące lawiny jako bonus od najwyższej góry. Byliśmy spełnieni, podobnie jak cały nasz program zaplanowany na południową wyspę.
OBJEŻDŻAMY JEZIORO I GÓRY – PO RAZ OSTATNI MT COOK Z INNEJ PERSPEKTYWY
Po nocy na zacisznym parkingu przydrożnym jedziemy w stronę Christchurch, aby po zakupach i lunchu pognać jak najdalej w stronę Picton, skąd jutro wracamy promem do Wellington.   
W CRISTCHURCH ZWIEDZAMY OGRÓD BOTANICZNY
Jest wieczór, stoimy na parkingu koło Kaikoura z widokiem na ocean, za którym tylko Antarktyda. Właśnie sprawdziliśmy voucher na prom i setnie się ubawiliśmy. Nie płyniemy jutro, tylko pojutrze, 21 listopada. Uśmiech losu, chcieliśmy zrobić jeszcze coś, ale zabrakło nam czasu, a tu nagle darowany dzień przyszedł.    
FRANCUZI SIĘ W GROBACH PRZEWRACAJĄ – SKŁAD NOWOZELANDZKIEJ BAGIETKI DZIWNY – RYBA?
Piątek, 23 listopad 2012
Od czasu opuszczenia Mount Cook wszystko podporządkowane było tylko jednemu, Tongariro Crossing, czyli najbardziej znanej i określanej jako najlepsza wycieczka Nowej Zelandii. Będąc w okolicy nie zrobiliśmy jej, zbyt wiele śniegu i zamarznięte jeziora uniemożliwiały zobaczenie niesamowitych kolorów wulkanicznego pejzażu. Sprawdzaliśmy codziennie pogodę, wysokość śniegu i lękaliśmy się, że cztery końcowe dni mogą nie wystarczyć na znalezienie okienka pogodowego.
Zjeżdżając na północ w stronę promu zatrzymaliśmy się wielokrotnie, jechaliśmy wzdłuż oceanicznego wybrzeża bogatego miejscami w foki. W jednym z miejsc były ich setki, był tam też strumień z wodospadem odległym o 300 metrów od plaży, gdzie focze dzieci brykały pod nieobecność polujących rodziców. Robiło to niesamowite wrażenie, a jednocześnie wzruszające było tak patrzeć na bawiące się maluszki. Ciekawe jak one się doczłapały tak daleko i wysoko.
W PODRÓŻY I FOCZE WYBRZEŻE
W związku z pomyłką dat zaplanowaliśmy ostatnią wycieczkę na południowej wyspie – zdobycie najwyższego szczytu w Malborough sound. Pułap chmur był jednak zbyt niski, zatrzymaliśmy się więc w Blenheim i zadzwoniliśmy do promowego przewoźnika z zapytaniem o przyśpieszenie przeprawy. Rozmówca nie chciał słuchać o tym, że mamy bilet z niezmienialną datą i godziną podróży, nie chciał nawet numeru rezerwacji, uciął krótko: Przyjeżdżajcie szybko! Za dwie godziny odpływamy.
No i pojechaliśmy radując się, że będziemy jednak dzień wcześniej, ponieważ prognoza pogody wskazywała, że czwartek będzie najbardziej odpowiednim dniem na przejście Tongariro. Miało być bezchmurnie! Przybiliśmy sobie piątkę patrząc na siebie z porozumieniem. Znów szczęście!
Po drodze pech! Wielki kamień wyskoczył spod kół samochodu jadącego z naprzeciwka i uderzył w naszą przednią szybę. Huk był tak wielki, że myśleliśmy, że mamy po szybie. Okazało się jednak, że szyba jest klejona i wytrzymała, ale wielki odprysk widnieje po środku w dole. Pech za … 800 dolarów czyli 2.000 PLN. Tak się składa, że wypożyczamy auta bez ubezpieczenia biorąc ryzyko na siebie. No niech jednak nikt nie myśli, ze jesteśmy idiotami. Aby ubezpieczenie nas zabezpieczało w 100% trzeba bulić 35 dolarów dziennie, czyli za naszą podróż to 1950 dolarów dodatkowo. To już może lepiej zapłacić 800.
Podobnie nam się zdarzyło w Australii, na szczęście szyba wtedy miała już dwa inne odpryski, więc trzeci z założenia nam darowano.
W środę jechaliśmy w stronę Tongariro, na czwartkowy ranek mieliśmy zarezerwowane miejsce w busie, który miał nas zabrać z końca trasy gdzie zostawia się samochód i zawieźć na jej początek. Po lunchu siedzieliśmy w McDonaldzie, Moana bawiła się na placu zabaw, a ja wrzucałem bloga zadowolony z prognozy pogody na dzień wędrówki. Beata pognała do apteki po kosmetyki.
Nagle pojawiła się spocona: byłam w sklepie z telewizorami, powiedziała dysząc (co ja oczywiście skomentowałem sarkastycznie, że to niby teraz kosmetyki w takich sklepach sprzedają). Nie, odpowiedziała, Tongariro! Wulkan wybuchł i ewakuują turystów!
A niech to, zakląłem szpetnie, nasz szlak pewnie szlag trafił.
I trafił oczywiście, natychmiast zadzwoniliśmy do naszego przewoźnika, który jako najbardziej zainteresowany wszystko wiedział - szlak będzie zamknięty do odwołania. Było nam bardzo, ale to bardzo przykro. Jedynym pocieszeniem było to, że wulkan nie wybuchł w momencie, kiedy byśmy przy nim byli.
W czwartkowy poranek zamiast wyruszyć na najbardziej interesującą trasę Nowej Zelandii obudziliśmy się w już nam znanej i lubianej miejscowości Taupo na darmowym miejskim campingu nad rzeką. Jadąc tam wieczorem przejechaliśmy obok dymiącego i śmierdzącego zgniłymi jajami wulkanu Te Mari w Tongariro NP. Rzeczywiście szlak przechodzi tuż obok niego.
WULKANIZACJA W TOKU
Pochodziliśmy po mieście zerkając co jakiś czas na śnieżne szczyty z dymiącym wulkanem widoczne za jeziorem.
W zaistniałej sytuacji postanowiliśmy wykorzystać wulkaniczny region i zainstalowaliśmy się na campingu z ciepłymi basenami mineralnymi. Zadziwiające, że cena 20 dolarów od osoby za miejsce z zasilaniem zawierała  też dostęp do źródeł bez ograniczeń, a wejście bez spania na campingu kosztowało aż 16 NZD. Całe czwartkowe popołudnie oraz piątkowy ranek spędziliśmy mocząc członki i chodząc wzdłuż wrzącej rzeki, aby pod wieczór stanąć darmowo na parkingu w parku miejskim obok centrum Auckland.
U ŹRÓDEŁ PARA
Wieczorem nie mogliśmy się oprzeć chęci spróbowania nowozelandzkich małży. Kończymy nasz pobyt i była to ostatnia okazja zakupienia innych niż te, które jadaliśmy do tej pory. Tutaj są wielkie, zielone i bardzo tanie. Kupiliśmy 2,5 kilograma w śmiesznej cenie 6,66 dolarów. Zrobiliśmy je według nowozelandzkiej receptury – były pyszne.
Sobota, 24 listopad 2012
Znów w wyborze naszych poczynań pomogła nam nasza książeczka opisująca 100 najciekawszych dziennych szlaków. W zatoce przy Auckland jest wyspa Rangatiti, która powstała po wybuchu wulkanu tylko 600 lat temu. Postanowiliśmy popłynąć na nią promem i wejść na wulkaniczny stożek. Po przygotowaniu pikniku poszliśmy na piechotę przez porty jachtowe do wybrzeża, skąd wypływają promy w wielu kierunkach. Auckland położone jest na wzgórzach przy wieloramiennej zatoce, chronionej na dodatek wyspami. Podobnie jak w Sydney promy to część obowiązkowej komunikacji.
LASY W AUCKLAND – WIEŻOWCÓW DOWNTOWN I MASZTÓW  
Przepłynęliśmy katamaranem przez zatokę podziwiając miasto i okolicę od strony wody, zadowoleni z pomysłu, który nabrał przez to wielowymiarowości.
Na lunch usadowiliśmy się od razu na drewnianej platformie nad wodą i jak zwykle z rozkoszą pochłanialiśmy przywiezione specjały odganiając mewy, które też miały na nie ochotę. Ruszyliśmy w półtoragodzinną trasę aby wejść na 239-cio metrowe wzniesienie, zbaczając po drodze z trasy do polawowych grot,  w których Moana szukała Bolka i Lolka.
Szkoda, że szczyt i pętla wokół krateru są dziś zarośnięte, a nie gołe jak na akwareli z 1800 roku, co zwiększyłoby  atrakcyjność widokową. Mimo tego widoki były dookólne i wspaniałe, na okoliczne wyspy, na centrum Auckland i inne wulkaniczne czubki, których wokół mnogość.
TYLKO 600-set LETNI TWÓR NATURY
Do przystani wróciliśmy częściowo inną i dłuższą drogą Zdziwiło nas to, że zupełnie na odwrót niż zazwyczaj, krzaczasta i rachityczna roślinność w dole zmienia się wraz z wysokością w regularną tropikalną dżunglę z paprociami drzewiastymi na czele. Ciekawe były też połacie lawy pozbawione jeszcze całkowicie życia, co uświadamiało, że lądu tego nie było jeszcze tak niedawno temu.
Powrót do Auckland minął szybko dzięki promowi rakiecie, a może ciekawej rozmowie z przygodnie poznanym Polakiem, który od dwóch lat tutaj mieszka i jest bardzo zadowolony ze swojego wyboru zmiany miejsca z Anglii i Londynu na Nową Zelandię i Auckland. Nie dziwę się, zapewne gdybym był młody też chętnie bym tu zamieszkał. Ewidentnie Nowa Zelandia i nam przypadła do gustu.     
WODA I OGIEŃ – SYMBOLE NIEDAWNEJ HISTORII GEOLOGICZNEJ OKOLICY AUCKLAND
Poniedziałek, 26 listopad 2012
Pakujemy się. Cóż wszystko dobre co się dobrze kończy, dziś oddaliśmy nasz dom-samochód z wiadomością, że nad wyraz miły właściciel nie obciąży nas za szybę. Zerknął i stwierdził, że to się naprawia za 60 dolarów i było po sprawie. Polecamy tę rodzinną wypożyczalnię, gdzie kontakt jest ludzki, a sprzęt idealny do życia i jakości wyśmienitej:  www.motorhomehire.co.nz
W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że już mająca monopol firma Britz-Maui połknęła resztę konkurencji, więc jeśli ktoś naiwnie szuka campera do wynajęcia trafi z pewnością już tylko na nią pod wieloma nazwami (Britz, Maui, Backpacker, Alpha, United, Kea).
Siedzimy już na stałym lądzie w dużym pokoju rodzinnym w hotelu, który też w międzyczasie zmienił nazwę z Formule 1 na Ibis Budget. Accor też likwiduje konkurencję.
Przed nami gruntowny przegląd rzeczy, już pozbyliśmy się części, wyrzuciliśmy schodzone prawie na wylot buty, stary polar, którego przeciwwietrzna membrana przestała istnieć.
Dzięki nowemu pomysłowi zakała podróży, czyli Los Angeles, gdzie mieliśmy spędzić cały dzień na lotnisku, stało się naszym wybawieniem. Postanowiliśmy wynająć tam samochód, po przylocie pojedziemy do motelu, pośpimy trochę, wykąpiemy się, pojedziemy na lunch do chińskiego bufetu, a potem na świąteczne zakupy. Wieczorem oddamy auto i wrócimy na lotnisko na kolejny, tym razem nocny lot do Nowego Yorku, a potem na Dominikanę, gdzie też już mamy hotel z basenem zaklepany. W ten oto sposób dwa dni koszmarnej podróży będzie bardziej zabawowe.
Będzie też niespodzianka.
Otóż jutro, 27 listopada, są moje urodziny i będą to najdłuższe urodziny mojego życia – będą trwały ponad dwie doby. 0 6h15 rano wylatujemy z Auckland do Sydney, gdzie czas się zmienia o dwie godziny wcześniej. Potem startujemy do Los Angeles i po całej nocy lotu lądujemy … 27 listopada o 6 rano, i znów cały dzień przed nami. W ten sposób można się dwa razy upić i … dwa razy wytrzeźwieć!
ZAŁOGA BUBU POZDRAWIA  

Komentarze