LISTOPAD 2012 NOWA ZELANDIA
Właśnie zdjęliśmy buty
narciarskie i po oddaniu nart ruszyliśmy camperem w kierunku południowym - w sobotę płyniemy promem na wyspę południową.
Dzisiejszy dzień to był wybryk,
ale ileż można patrzeć na ośnieżone szczyty kręcąc się przy nich od paru
dni i nie pojeździć w końcu po tym
śniegu.
Po nocy na campingu tuż pod
domeną narciarską Turoa rano wjechaliśmy na wielki parking przy głównej stacji
kolejki. Nad nami było znów niebieskie niebo i grzało już prawie letnie słońce.
Szybko poszliśmy do wypożyczalni, która nie była zwykłym prywatnym przybytkiem,
ale własnością stacji, więc powiązana z kasami wyciągowymi, w których płaciło
się za wszystko. Wszystko znaczy oczywiście karnety, ale i narty, kijki, buty, snowboardy,
można było też tam wypożyczyć ocieplacze, śniegowce, sanki. Ponieważ sezon jest
krótki wiele osób nie kupuje sprzętu, wypożyczalnia była więc monstrualnych
rozmiarów, a obsługa w postaci młodych dziewczyn urocza, profesjonalna i bardzo
miła.
Ponieważ bilety na wyciągi
powiązane są z najmem sprzętu mogliśmy zafundować sobie pakiety kosztujące 68
NZD od dorosłej osoby, zawierające narty, buty, kijki i całodniowy karnet. Cena
pakietu była promocyjna (połowa standardowej) – sezon kończył się już za trzy
dni, śniegu jest już niewiele i działają tylko dwa najdłuższe wyciągi. Moana
dostała narty, buty i karnet za darmo - dzieci do 5-ego roku życia nie płacą za
nic. Zadziwiające.
Kiedy znaleźliśmy się na szczycie
białej strefy, zwiozłem w nosidełku Moanę do kafejki i tam przy stoliku
zainstalowaliśmy naszą bazę. Ja jeździłem, Beata bawiła się z Moaną, potem ja
się nią opiekowałem, a Beata jeździła co jakiś czas pokrzykując do nas z
ekspresowego wyciągu. Wulkaniczny układ góry powodował, że mimo tylko jednego
funkcjonującego u góry wyciągu, tras z niego było bez liku.
Obiad zjedliśmy w kafejce
serwującej najbardziej świńskie jedzenie jakie można sobie wyobrazić. Żałowaliśmy,
że nie wzięliśmy ze sobą pikniku jak inni, inaczej niż w Europie, można było
instalować się przy bufetowych stołach aby jeść własne wiktuały i pic własne
piwo. Po ohydnym jedzenio-podobnym lunchu powtórzyliśmy system porannych zmian
do chwili kiedy zjechałem z Moaną na plecach do głównego wyciągu i zjechaliśmy
nim do czarnej dolnej strefy, a Beata jeździła dalej.
Na dole, na ogólnodostępnej
dośnieżanej oślej łączce z taśmowym wyciągiem Moana po raz pierwszy w życiu
założyła narty. Kiedy po godzinie zabawy zostawiałem Moanę Beacie, mała nie
chciała słyszeć o dalszym jeżdżeniu, a próba pokazania Beacie jak jeździ
skończyła się płaczem. Uciekłem w góry pojeździć samotnie.
Jeżdżenia na nartach nie zapomina
się, podobnie jak jazdy na rowerze, a ostatni zjazd był cudny i to nie tylko dlatego,
że wróciłem do formy, widoki z góry były zachwycające z widocznym z daleka ośnieżonym
stożkiem Taranaki (Mount Egmont), odległym o 150 kilometrów
szczytem, pod którym byliśmy dwa dni wcześniej.
Jakież było moje zdziwienia kiedy
wróciłem - Moana znów płakała, tym razem nie chciała zdjąć nart.
Zbliżenie się do usytuowanego nad
samym morzem szczytu Taranaki w Parku Narodowym Mount Egmont było wydarzeniem
wtorku. Niedzielną noc spędziliśmy jeszcze nad jeziorem Taupo, aby w
poniedziałkowy poranek znaleźć się na starej krętej górskiej drodze zwanej Forgotten
World Highway czyli Droga Zapomnianego Świata. Przez 150 kilometrów
jechaliśmy przez góry aż cztery godziny, z lunchem i krótką wycieczką
wprawdzie, ale końca zakrętów widać nie było.
Całą drogę mieliśmy prawie
bezchmurne niebo, ale kiedy dojechaliśmy do Stratford pojawiła się mgiełka,
która przybrała na sile kiedy wjechaliśmy do jakby narysowanego cyrklem na mapie
Parku.
Góry Taranaki nie było widać, a z
powodu gęstej jak mleko mgły z planowanej wycieczki do wodospadów wyszły nici,
podobnie jak z odwiedzin parkowego centrum zamkniętego w poniedziałki.
Wróciliśmy tą samą drogą do Stratford, skąd pojechaliśmy w stronę podnóża góry
od północnej strony i dojechaliśmy do głównego biura Parku. Miła pani rangers, mimo
że było już po godzinach otwarcia, wszystko o Parku nam wyłuszczyła, pokazała
też zdjęcia ze swojej ostatniej wycieczki Tongariro Alpine Crossing.
Noc spędziliśmy w New Plymouth na
darmowym nadmorskim campingu, a we wtorek rano przy bezchmurnym niebie ruszyliśmy
w piętnastokilometrową górską trasę – Mangorei Track.
Schody, schody, schody, było ich
5 tysięcy. Na szczęście nowe, świetnie zrobione i dzięki nim nie taplaliśmy się
w bagnistym podłożu tropikalnego lasu. Po dwóch godzinach schodów dotarliśmy do
górskiej chatki, którą minęliśmy jednak w te pędy. Śpieszyliśmy się, ponieważ
kiedy wyszliśmy z lasu na niebie pojawiły się pierwsze chmury i mogły zakryć
cel naszej wycieczki.
Celem naszej drogi było jeziorko
położone na 1.200
metrach , zza którego widać było z bliska w pełnej krasie
śnieżny szczyt Taranaki wysoki na 2.518 metrów .
Chmury tylko nas postraszyły i
kiedy zasiedliśmy na pikniku za jeziorkiem mieliśmy widok na dwa szczyty,
prawdziwy i jego obraz w wodzie jako bonus na tle niebieskiego nieba.
O cudnych widokach nie piszę,
widać je na zdjęciach, okolica wokół szczytu była zachwycająca. Odwracając się
plecami do białego czubka w oddali (200 km ) widać było ośnieżone szczyty Parku
Tongariro i domeny narciarskiej Turoa – naszego następnego celu.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy
się w górskiej samoobsługowej
chatce. Prócz oswojonego z ludźmi
szczura nie było tam nikogo, za to było przygotowane drewno i węgiel do
kominka, duży salon i dwie ośmioosobowe sypialnie. Aż się miało ochotę tam
zostać. Takie chatki (huts) to rozpowszechnione tutaj wszędzie w górach
schroniska, do których wykupuje się bilety w oddziałach parkowych, a cena
zależy od standardu i wyposażenia, oraz oczywiście od sezonu. Wyczytaliśmy, że
w sezonie ceny dochodzą do 65 NZD jeśli nocuje się bez wcześniejszej rezerwacji
– prawie jak hotel. Teraz średni koszt noclegu to ok. 10 NZD od dorosłej osoby.
Schodząc, Moana skakała po niekończących
się schodach, to nie jest przecież tak nudne jak zwykły marsz. Po zejściu
ruszyliśmy na południe objeżdżając góry i w ten sposób omijając trudną, krętą drogę
Zapomnianego Świata.
W środę przymierzaliśmy się do
najbardziej interesującej w Nowej Zelandii, a może i na świecie, jednodniowej wycieczki.
Ludzie przyjeżdżają gromadnie z całego świata aby zrobić Tongariro Alpine
Crossing, przejście przez okolice wulkanu Tongariro (1.967 m ) z wejściem lub nie
na jego szczyt i to mimo tego, że trasa jest częściowo uszkodzona ostatnim
wybuchem.
Choć na czwartkową
dwudziestokilometrową trasę mieliśmy gwarantowaną pogodę, a nawet zarezerwowaliśmy
już prawie miejsce w busiku, który odbiera piechurów po drugiej stronie szlaku
i dowozi z powrotem do samochodów, zrezygnowaliśmy jednak mimo tego, że szansa
na taką dobrą pogodę jest w tym wyspowym klimacie dość marna. Zalegający
jeszcze śnieg i lód zmniejszają zasadniczo atrakcyjność miejsca i przykrywają
jego niesamowite barwy. Postanowiliśmy odłożyć wycieczkę na drogę powrotną za
trzy tygodnie. Jest spora szansa, że śniegu na wysokości trasy już wtedy nie będzie, tylko pogoda może nam przeszkodzić,
ale przy naszym szczęściu… .
W miejsce czwartkowej wycieczki
wybraliśmy narty, a środowe popołudnie przeznaczyliśmy na krótką wycieczkę nad
wodospad i jezioro położone pomiędzy dwoma ośnieżonymi pasmami.
Chcieliśmy z początku dojść tylko
do wodospadu i może kawałek dalej, ale nasz pęd do zobaczenia więcej i więcej
wziął górę.
Wycieczka była cudnie urozmaicona
pejzażowo i ... 16 kilometrowa.
piątek, 2 listopad 2012
Dziś był dzień
przejazdowo-zakupowy. W południe zatrzymaliśmy się na lunch w miejscowości
Levin. Nie wydawało się możliwe, aby w jakimś Levinie był i darmowy Internet i
najlepszy plac zabaw jaki widzieliśmy w naszej podroży. A jednak było jedno i
drugie, ku radości Moany i naszej, a wygłupy w beczkach śmiechu były
szczególnie zabawne.
Jest już wieczór, stoimy na noc przy
drodze biegnącej wzdłuż plaży kończącej się pasem startowym lotniska
Wellington, stolicy kraju. Mało kto wie, że stolicą nie jest Auckland, które
jest najczęściej jedynie znaną nazwą z Nowej Zelandii.
Niedziela, 4 listopada 2012
Po nocy przy plaży i lotnisku
zwiedziliśmy Wellington samochodem w deszczu. Ładnie położone na wzgórzach,
zewsząd otoczone wodą, centrum typowe z paroma wieżowcami, portowe wybrzeże z
restauracjami i portem promowym dwóch firm przewozowych zarabiających krocie za
łączenie tego dwu wyspowego kraju.
Na prom za jedyne 316 dolarów
nowozelandzkich wjechaliśmy o 13.00 i porzucając campera w brzuchu wieloryba zajęliśmy
miejsce ze stołem na górnym pokładzie. Rozsiedliśmy się i rozłożyliśmy zabawki
i komputery.
Moana szybko jednak zrezygnowała z
zabawy własnymi gadżetami i jako jedyny dziecięcy pasażer opanowała pokładową salę
zabaw, gdzie spędziła cały trzy i pół godzinny rejs. Nie przejęła się tym, że
bujało strasznie i że pogoda była iście sztormowa. W przeciwieństwie do
większości pasażerów przysypiających po tabletkach antyżygowych szalała na
całego.
Fiordy Picton przywitały nas
minorowym nastrojem mgieł i wilgoci, prom powoli posuwał się po nieskazitelnej
tafli zatoki odciętej od rozbujanej cieśniny Cooka wieloma zawijasami. Sprawnie
dobiliśmy do brzegu i już po chwili znaleźliśmy się na lądzie zastanawiając się
dokąd ruszyć. Stanęliśmy pod hotelem plecakowców (backpackers – to taka popularna
nazwa ludzi zwiedzających miejsca z plecakiem na plecach i korzystających z
tanich, specjalnie dla nich stworzonych hoteli i hosteli) skąd połączenie
internetowe było płatne, ale strona pogodowa była udostępniona za darmo
Zapowiadano trzy dni pięknej pogody
na północy wyspy. Ruszyliśmy więc w stronę Tasman National Park, drogą tak
krętą jak historia Polski. Szybko zapadła noc, a my wraz z nią w sen gdzieś
przy drodze na terenach jakiegoś przydrożnego rezerwatu. Dzięki stronom
internetowym znajdujemy miejsca, gdzie możemy spędzać zgodnie z prawem noce nie
ingerując w prywatną własność oraz omijać miejsca z zakazem nocowania.
Pierwszy kontakt z Tasman NP to
niczego nie wnoszący spacer w jego południowej części, choć odwiedziliśmy wcześniej
parkowe biuro w Nelson gdzie zostaliśmy oświeceni w kwestii tego, co i gdzie
warto zobaczyć. Chcieliśmy się jednak przejść po dwóch dniach spędzonych w
samochodzie lub na statku. Na noc zatrzymaliśmy się pod Takaka, miasteczku w
którym zadbaliśmy o opróżnienie naszych zbiorników z odchodami, czyli wody
czarnej, zbiornika prysznicowo-zlewowego, czyli wody szarej, oraz napełniliśmy
zbiornik wody pitnej (100
litrów ). Działania te robimy codziennie lub co dwa dni,
jako że nie korzystamy z campingów tylko śpimy na dziko używając własnych
zasobów, czyli ogrzewania gazowego nocą i prysznicowej ciepłej wody grzanej
również gazem. Punkty spuszczania ścieków są w każdym mieście, z wodą pitną
bywa różnie, ale takowa dostępna jest prawie na każdej stacji paliw.
Poniedziałek, 5 listopad 2012
Następnego dnia rano ruszyliśmy
jednak nie do Tasman NP, ale do Puponga Farm, parku krajobrazowego stworzonego
głównie na terenach prywatnych pastwisk, będącym najbardziej na północ
wysuniętą częścią południowej wyspy. Ponieważ było jeszcze wcześnie,
postanowiliśmy zrobić kilkukilometrową pętelkę i wrócić na lunch do campera.
Nic nie zapowiadało cudów, wiatr
urywał głowy, droga początkowo wiodąca wśród zielonych okrągłych wzgórz pełnych
owiec była wprawdzie śliczna, ale bez uniesień. Dopiero kiedy zeszliśmy na
plażę zaczęło się na dobre. Było to miejsce do przejścia tylko w czasie
odpływu. Skały z pęknięciami tworzyły długie tunele z piaskową podłogą, formy i
kształty były niestworzone, nie mówiąc o pierwszych spotkaniach z fokami wylegującymi
się w cienistych szparach. Duży samiec nas przepędził pokrzykując groźnie, ale
do niemowlaka zbliżyliśmy się na wyciągnięcie ręki, dobrze, że matki nie było w
pobliżu ani Brigitte Bardot. Cieszyliśmy się wszystkim jak dzieci.
Późniejsza droga przez wydmy w
piaskowym pyle była mniej zabawna, ale zawsze było to jakieś wydarzenie.
Po lunchu poszliśmy na główną
wycieczkę szczytami klifów po zielonych okrągłościach kończących się raptownie
przepaściami z kotłującą się w dole wodą.
Raz zeszliśmy do poziomu oceanu
gdzie znów foki, a raczej otari, pokazały nam, jak bardzo złudna jest ich
niezgrabność i ociężałość na lądzie, w wodzie zwinnie wyskakiwały ponad fale
płynąc z zawrotną prędkością. Ubaw był po pachy.
Na koniec doszliśmy do
najwyższego szczytu z małą nowoczesną latarnią morską, skąd roztaczał się widok
na wąski wydmowy długi półwysep, rodzaj naszego Helu, na którym burza piaskowa
zakrywała horyzont. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po chwilowym opadnięciu
piaskowej łuny oczom naszym ukazał się śniegowy czubek Mont Egmont, odległy tym
razem o ponad 200
kilometrów .
Widoki i kolory były nadprzyrodzone,
ale mimo moich chęci tym razem zdjęcia nie potrafiły oddać uroku i
niepospolitej przestrzenności tego miejsca. Szkoda.
Środa, 7 listopad
Z Tasman National Park jest tak:
jeśli nie udaje się go zwiedzić, to człowiek klnie, że się nie udało, jednak
jak już zrobi w nim swoje kilometry to klnie, że stracił czas. Nam się na
nieszczęście udało zrobić po nic 20 kilometrów – dziś rano nóg nie czuliśmy.
Park jest cudownym miejscem na
wakacje, piękne intymne plaże, chatki zadbane i komfortowe, pola campingowe dla
piechurów rewelacyjnie położone, szlaki zadbane i ciekawe, jednak dla nas, poszukiwaczy
miejsc szczególnych, wszystko było nudnie i nijakie. Rozbrykaliśmy się i tyle.
Dziś ruszyliśmy dalej do Nelson
Lake NP, aby po południu zrobić kawalątek wycieczki. Taki króciutki. No, ale
kiedy wyszliśmy na wysokość powyżej części leśnej nie chciało się wracać. Widoki
zapierały dech w piersiach, 600
metrów poniżej nas rozpościerało się wielkie jezioro Rotoiti
z nad którego przyszliśmy, powyżej ośnieżone szczyty, a nad nimi grożące nam
palcem czarniawe chmury. Mimo parcia w górę musieliśmy wracać, po pierwsze było
zbyt późno na zamkniecie szlakowej pętli, po drugie (aż wstyd) my stare
wycieczkowe wygi byliśmy za lekko ubrani. Moanie było zimno w ręce (rękawiczki
zostały na półce), mnie wszędzie. Zatrzymaliśmy się więc pod szczytem, Beata
pognała sama do chatki i na szczyt, a ja z Moaną budowałem tamę z kamieni na
rwącym strumieniu. Beata wróciła po 30 minutach zziajana, ale spełniona. Czterokilometrowe
strome zejście zajęło nam ponad godzinę, Moana szła całą drogę sama zadowolona
i rozgrzana. Tak więc, znów niechcący, pod wieczór zrobiliśmy 10 kilometrów ,
wczoraj 20, a
dzień wcześniej 15. Tak sobie spacerujemy
po górach.
Czwartek, 8 listopad
Dzisiejszy dzień był przejazdowy,
ale nie stracony. Wiele drobnych zatrzymań i krótkich spacerów urozmaicało nam
drogę, nie mówiąc o zmiennych widokach na cuda tutejszej natury.
Po południowej, górzystej wyspie
jeździ się dobrze, ruch jest żaden, wczoraj wieczorem po wycieczce zrobiliśmy 30 kilometrów do
miejsca noclegu nie mijając ani jednego samochodu. Dzięki temu niewielkiemu
ruchowi przejeżdża się bez problemu przez mosty, które prawie wszystkie są
wąskie na jeden samochód. W przeciwieństwie do Australii tu nie sposób zderzyć
się ze zwierzęciem, po prostu w Nowej Zelandii ich nie ma, no chyba, że będzie
to krowa lub owca uciekinierka zza ogrodzenia. Rodzimych zwierząt Nowa Zelandia
nie posiada, więc nie spotyka się ich też na wycieczkach, smutne to, spotykanie
kangurów czy possumów było zawsze bardzo atrakcyjne. Z drugiej strony wyspy te
są wolne od wszelakiej jadowitej zakały, brak tu węży, skorpionów, pająków, nie
trzeba więc zwracać uwagi gdzie stawia się nogi.
Dziś śpimy na parkingu klubu
Workingmen’s w miejscowości Runanga. Zatrzymaliśmy się tu po to, żeby opróżnić
nasze zbiorniki w stacji znajdującej się na jego parkingu i okazało się, że za
5 NZD możemy zostać na noc, pobrać wodę, a i napić się dobrego piwa w klubie po
cenach klubowych. Właśnie robię to drugie.
Sobota, 10 listopad
Wczorajszy dzień czujemy od rana
w nogach. Po opuszczeniu parkingu Klubu Pracujących Panów pognaliśmy do Mc
Donalda w celach internetowych, ale znów Skype był zablokowany, sprawdziliśmy więc
tylko pogodę i podjęliśmy decyzję o przejechaniu na druga stronę wyspy, za góry,
przez Arthur Pass. Tam miało być względnie słonecznie. Po zakupach, na których
Moana zyskała nowy polar po niejasnej utracie starego, pojechaliśmy w stronę
śnieżnych szczytów i przełęczy Arthura. Tam znajdował się piękny szlak, do
którego przymierzaliśmy się co prawda dopiero w drodze powrotnej, ale okazja
czyni piechura, zwłaszcza przy bezchmurnym niebie.
Tuż po lunchu, po 15 ruszyliśmy w
drogę. Wycieczka miała być do górskiej chatki kategorii podstawowej, czyli bez
wody, położonej o 450
metrów wyżej i 6 kilometrów od
parkingu. Szliśmy z początku lasem, zbyt długo jak na nasz gust, powoli jednak
pojawiły się wspaniałe otwarcia na różne strony. Do chatki szliśmy dwie i pół
godziny. Były przejścia przez mokradła i górskie polany z widokiem na rozstaj
szerokich i płaskich wielkich dolin, za którymi rozpościerało się wysokie na 2.500 metrów ośnieżone
pasmo.
Chatka okazała się być blaszakiem
z kominkiem, stołem i pryczami. Materace na nich były jednak komfortowe,
usadowiliśmy się więc na jednym z nich przed chatką, aby w promieniach słońca
zjeść owoce. No i tak jedliśmy patrząc na goły szczyt powyżej nas.
Postanowiliśmy, że znów Beatka pójdzie sama, a my z Moaną poczekamy widząc ją
cały czas.
Kiedy ruszyła, krzyknąłem:
czekaj! Idziemy wszyscy. Nie wytrzymałem świadomości tej bliskości i widoku
szczytu. No i poszliśmy, znów przez niewielki las, za którym było już tylko
łyse ostre podejście. No i nie daliśmy
rady. Beata zwolniła niosąc Moanę już z trudem, ja pognałem na szczyt. Kiedy
dochodziłem do niego wyłonił się za nim następny wierzchołek. Mokry i
wykończony umyłem buzię śniegiem leżącym tu i ówdzie i poszedłem z nadzieją, że
to już koniec. Nadzieja matką jest tych co tak myślą, za tym „ostatnim” wyłonił
się znów nowy, do którego szło się wzdłuż grani zielonej i okrągłej z jednej
strony, a przepaścistej z drugiej. Ledwo doczłapałem do kopczyka na szczycie.
Widoki były dookólne i warte każdego wysiłku, choć niebo nie było już błękitne
jak na początku wycieczki. Słońce na dodatek miało się ku upadkowi za białe
szczyty. Zbiegłem szybko i przejąłem Moanę, aby Beata też poczuła zwycięską
radość patrzenia z góry. Zamiast czekać na jej powrót spełniłem prośbę Moany o
zabawę na śniegu, po czym pognaliśmy w dół.
PANORAMY ZE SZCZYTU IMPONUJĄCE,
WIDAĆ START I KONIEC W DOLINIE (U GÓRY *) I OKRĄGŁĄ POLANKĘ Z CHATKĄ
Beata dogoniła nas przed lasem koło
chatki. Minęła godzina od wyjścia spod chatki i było już przez siódmą.
Droga powrotna była długa i
męcząca, doszliśmy do campera o 20h30 wykończeni, ale było jeszcze jasno kiedy
parkowaliśmy się na darmowym campingu nad jeziorem odległym o 12 km o nazwie MOANA RUA. Ha!
Dziś bolą nogi, ale nie wybieramy
się na żadną wycieczkę pieszą, jedziemy na południe. Będąc już w drodze, po
wglądzie w prognozę pogody, zmieniliśmy plan. Jutro ma mocno lać, zjechaliśmy
więc z gór na drogę przy morzu gdzie może będzie lepsza pogoda, a i zobaczyć po
drodze jest co. Przed nami wiktoriańskie Oamaru, może wreszcie miasteczko warte
zatrzymania nie tylko zaopatrzeniowego.
Naszym celem generalnym tej
części podróży jest Milford Sound, miejsce obowiązkowe i najtrudniej dostępne w
Nowej Zelandii. Pogoda w Milford jest zawsze katastroficzna, do tego stopnia,
że 120 kilometrowa droga tam, którą jedzie się ponad 2 godziny, bywa zamknięta
przez kilka dni i można zostać uwięzionym. Ładna perspektywa: śniegu, lodu i
ulewnych deszczy, które to będą rządziły w tym miejscu dzisiaj i jutro. W
poniedziałek i wtorek ma być względnie, potem prognoza długoterminowa wyklucza
nasz tam pobyt. Gnamy więc.
Niedziela, 11 listopad 2012
Wczoraj gnaliśmy tak, że dognaliśmy do półwyspu Otago, do
miejscowości Portobello (jak ulica targowa w Londynie). Miało tam być miejsce
do spania, ale nie było i po raz pierwszy w naszej podróży złapała nas noc bez
miejsca do jej spędzenia. Wjechaliśmy w końcu na maleńki i pusty parking
łódkowego klubu, wychodzący sztucznie w zatokę podobnie jak cała nadmorska
droga - zamiast dziobać w skałach usypano drogę z kamieni. Sen „na wodzie” był
smaczny jak medaliony jagnięce zjedzone na kolację, potwierdziła to Moana
jedząc je dziś na obiad.
Dzisiejsza pobudka miała być
deszczowa jak część nocy, a nasze nadzieje na poranną wycieczkę płonne, a tu
masz, słońce świeciło, choć niebo było już granatowe w oddali. Ruszyliśmy więc
górską drogą aby znaleźć się na jej końcu już w rezerwacie. Szliśmy szybko,
nerwowo obserwując ciemny horyzont. Będąc w okolicy szlaku zachwalanego przez
autora naszej książeczki dziennych wycieczek, do którego nabraliśmy zaufania
(Day Walks In New Zealand, 100 Great Tracks – Shaun Barnell, wydawnictwo Bird’s
Guide) chcieliśmy wykorzystać ten poranek przed 300-stu kilometrową jazdą
czekającą nas po południu.
No i rzeczywiście nie zwiedliśmy
się, widoki były jak należy, na ocean w dole, klify, pagórki pełne owiec i w
oddali plażę z czarnymi kropeczkami.
My jednak przestraszeni widokiem
gradowego nieba zrobiliśmy tylko trzykilometrową pętlę widokową i pojechaliśmy
przezornie camperem na drugi koniec szlaku czyli na parking przy plaży z
kropeczkami. Szybko zbiegliśmy z bardzo wysokich wydm widząc wyobraźnią nasze
spocone twarze w drodze powrotnej pod górę po sypkim piasku, aby znaleźć się
przy kropkach, które nimi już nie były, tylko wielkimi, włochatymi cielskami
lwów morskich wylegujących się w piaskowych grajdołach. Cudo!
Poszliśmy plażą do końca omijając
cielska w bezpiecznej odległości, zbytnie zbliżenie kończyło się podniesieniem
głowy i pokazaniem kłów w porykującej paszczy. Doszliśmy też do siedliska
żółtookich pingwinów, ale widzieliśmy tylko ślady ich wieczornych przemarszów.
W głąb wydm wchodzić nie wolno, zwłaszcza teraz w czasie wysiadywania jaj.
Ptaki to przecież. Było świetnie.
W drodze powrotnej dopadł nas jednak
deszcz więc dotarliśmy do campera oblepieni piachem od stóp do głów. Szybko
wszyscy znaleźliśmy się pod gorącym prysznicem. Zaraz po lunchu ruszyliśmy, z
ciemno szarego nieba lało przez całą 300-stu kilometrową drogę do Te Anau, 120 km od Milford. Niebo nie
zapowiadało, że z kilkudziesięciu dni w roku kiedy to w Milford Sound nie pada, następne dwa będą słoneczne.
Jedynie prognoza pogody dawała nadzieję, więc dlatego tak gnaliśmy. Na noc
zatrzymaliśmy się na przydrożnym placu gdzie drogowcy trzymali materiał w
postaci hałd tłucznia, zaraz po nas zrobili to następni camperowcy.
Poniedziałek, 12 listopad 2012
Cud się stał, nie pierwszy w tej
podróży. Obudziliśmy się pod bezchmurnym niebem, wśród ośnieżonych szczytów,
których oczywiście wczoraj nie widzieliśmy, ba, nawet nie wiedzieliśmy, że
jesteśmy w górach.
Ruszyliśmy szybko w kierunku
Milford. Celem naszej drogi była wycieczka na szczyt Key, aby nasycić oczy widokami przy
bezchmurnym niebie, na następny poranek pozostawiliśmy rejs statkiem po
fiordzie, który ma być gwoździem programu (oby nie do trumny), w czasie którego
bezchmurna pogoda nie jest obowiązkowa.
Zajęliśmy miejsce na campingu nad
jeziorem, zjedliśmy lunch i rezerwując miejsce poprzez pozostawienie wycieraczki
z przypiętą kartką z numerem naszego auta, pojechaliśmy na parking przy szlaku.
Znów nie sposób opisać widoków
gór, tym razem groźnych, wielkich i przytłaczających. Piękno ogromu bez granic.
Zrobiliśmy pieszo tylko 12 kilometrów , na
szczycie był płaskowyż z jeziorkami i widoki dookólne, zeszliśmy też nad
jezioro za górą, do chatki nad sporym jeziorem. Chatka była z najwyższej półki,
ze stołami drewnianymi na wysoki połysk.
Nie tylko chatka była estetyczna
- w środku gór, pod szczytem stał sobie samotnie pachnący kibelek. Znów muszę
napisać: zadziwiające!
Teraz jesteśmy już na campingu,
ja piszę podnosząc co jakiś czas oczy aby popatrzyć na jezioro, za którym bielą
się szczyty, Beata i Moana oglądają stare zimowe świąteczne zdjęcia z Leźna,
ale było wtedy dużo śniegu, no i choinka 5 metrów wysoka.
Wtorek, 13 listopad 2012
Dziś cud numer 2. Znów obudziło
nas bezchmurne niebo.
Pognaliśmy szybko drogą marzeń do
Milford aby wskoczyć w miarę wcześnie na statek obwożący turystów po fiordzie.
W okolicy lunchu przyjeżdżają autobusy z turystyczną szarańczą z Queenstown i
ceny dziwnie rosną o 25%. Za jedyne 85 dolarów od głowy (Moana dostała darmowy
bilet w zamian za mój czarujący uśmiech do pani w kasie) wsiedliśmy na mały
stateczek, inny niż duże katamarany, aby odbyć dwugodzinny rejs pod tytułem
spotkanie z naturą. Rejs charakteryzował się tym, że stateczek mógł podpłynąć
do skał na kilka metrów pod wodospady i w celu pokazania detali czy poszukania
pingwinów żółtodziobich na przybrzeżnych skałkach oraz odbywał się w
towarzystwie komentatora-gawędziarza
opowiadającego o wszystkim.
Moanę interesował głównie spacer
po stateczku, więc odwiedziliśmy od razu mostek kapitański. Całość wodnej
eskapady fiordem była wielce atrakcyjna, pejzażom pomagało niebieskie niebo i
słońce, dzięki któremu topiły się wysokogórskie śniegi zaopatrując w wodę
tysiące wodospadów wysokich na setki metrów.
Po drodze mija się Mitre Peak,
szczyt o wysokości 1.683 m ,
jedna z największych na świecie gór wychodzących prosto z wody. Pionowe,
wysokie do nieba ściany były imponujące, podobnie jak lodowce usytuowane
naprzeciw. Dwa razy udało nam się zobaczyć maleńkie pingwiny, a raz foki
wylegujące się na jedynej płaskiej skale we fiordzie. Reszta to widoki, widoki,
widoki.
Fjordland National Park i
usytuowany na jego terenie Milford Sound należą do największych atrakcji Nowej
Zelandii. Idąc wczoraj na wycieczce próbowaliśmy ustalić czy umiemy stworzyć polską
listę dwudziestu miejsc bardzo specjalnych, na miarę klasy światowej, jako rada
dla turysty obcokrajowca. Nie zamknęliśmy dziesiątki, wliczając w to naturalne
i miejskie atrakcje.
Nowa Zelandia miejsca atrakcyjne
ma tylko w naturze, a zobaczenie Fjordland jest wydarzeniem na miarę życia, tak
bardzo ten park jest fascynujący. Postanowiliśmy więc pójść na całość, znaczy
polecieć na całość, i zobaczyć wszystko z góry z … helikoptera. Tak też
zrobiliśmy, znów udało się wynegocjować Moanę jako darmowego pasażera i po
lunchu unieśliśmy się w górę.
Widoki szybko kazały zapomnieć o
(niekoniecznie z powodu wibracji silnika) drżących nogach i wilgotnych z nerwów
rękach. Z zapartym tchem patrzyliśmy na fiord, port ze stateczkami, wodospad,
który widzieliśmy wcześniej z dołu. Byliśmy wyżej i wyżej, a jazda przypominała
pościg statków kosmicznych w Gwiezdnych Wojnach, unieśliśmy się do poziomu
śniegów i wyżej, patrzyliśmy na jęzory lodowców aby w końcu wylądować na
dziewiczym śniegu pod jednym ze szczytów.
Oczywiście nie mogliśmy się
napatrzeć, Moana biegała jak szalona, rzucała w nas śniegiem, w końcu poszła
sobie w dziewiczo białą dal.
Dziwne to uczucie, znaleźć się
pośrodku zimy będąc chwilę wcześnie w letniej atmosferze.
Drugie lądowanie było w okolicach
tunelu na drodze z Te Anau do Milford, żeby wysadzić towarzyszącą nam do tej
pory japońską parę turystów. Tunelem tym jechaliśmy wczoraj, tunelem dziwnym,
wąskim na jeden samochód i ze sporym spadkiem na całej jego długości. Powrót na
lądowisko, to znów zabawa w Gwiezdne Wojny, miły pilot już wcześniej
zakomunikował nam, że będzie rock and roll.
Zachwyceni wsiedliśmy do campera.
Pomyślałem o Moanie, mój ukochany nieżyjący pies Ubu, przeżył więcej niż
większość ludzi, leciał samolotem, jet-em prywatnym i balonem, płynął promem,
statkiem i jachtami sportowymi balansując ciałem, jechał wszelkimi środkami
komunikacji naziemnej z metrem i TGV na czele, sporo jak na psa, nieprawdaż? A
Moana? Ileż ona już przeżyła, a ma dopiero cztery lata? Ja w jej wieku żyłem w
świecie innych możliwości. Innym Świecie.
Kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną
ukazały nam się widoki jeszcze piękniejsze niż w drodze do Milford, dolina
kończyła się podkową pionowych ścian upstrzonych setkami wodospadów i tylko
tunel pnący się tym razem mocno w górę pozwolił na dalszą jazdę.
Tak, niewątpliwie przeżyliśmy coś
niesamowitego zwłaszcza, że kiedy ruszyliśmy pierwsze chmury przykryły horyzont
– wieczorem ma padać. Jak zwykle tam. Szczęściarze!
Poniedziałek, 19 listopad
Jazda, jazda, jazda.
Południowy-wschód wyspy południowej jest jedynie atrakcyjny ze względu na Bluff,
główne miejsce hodowli ostryg. Nie jest to jednak sezon. We Francji ostrygi je
się w miesiącach zawierających literę „R” w nazwie czyli od września do
kwietnia. Tutaj pewnie jest odwrotnie.
Nie byliśmy jednak o tym
poinformowani, a że jednocześnie pogoda bardzo się popsuła postanowiliśmy zabić czas tłukąc kilometry za żądzą muszelek.
Zupełnie niepotrzebnie, musieliśmy znów wrócić w góry z nadzieją na kolejny
cud.
Celem tym razem był Mount Cook,
najwyższa góra Australio-Oceanii, mająca 3.754 metry . Nie żeby
od razu na ten szczyt wchodzić, ale żeby zobaczyć resztki lodowców pod nim.
Jadąc dotarliśmy znów w pobliże
Fiordland NP, do Queenstown. Miasteczko urocze, pięknie położone, jednak, jak
dla nas, zbyt ukierunkowane na szybkobieżnych turystów skośnookich.
Planowaliśmy piękną wycieczkę z naszej książki, jednak niepewna pogoda
spowodowała, że poszliśmy tylko na wzgórze Queenstown Hill, skąd widać było
całą piękną okolicę, a nad nią czarniawe chmury. Z wycieczki szybko zawróciłem
zabierając Moanę, przypomniałem sobie, że w samochodzie została na widoku
saszetka z pieniędzmi i paszportami, a ponieważ wszędzie wiszą ostrzeżenia o
samochodowych złodziejach nie chciałem stworzyć okazji go czyniącej.
Jadąc dalej zatrzymaliśmy się w
miejscowości Arrowtown, słynnej w czasach dziewiętnastowiecznej gorączki złota.
Zachowało się tam kilka domków chińczyków sprowadzanych do pracy z Cantonu. W
tamtych czasach Chińczyk u siebie zarabiał rocznie 17 dolarów nowozelandzkich,
a przy kopaniu złota 77 z czego dwie trzecie oszczędzał.
Już w deszczu ruszyliśmy dalej i
dotarliśmy na camping do miasteczka Wanaka, leżącego przy ogromnym jeziorze o
tej samej nazwie. Wcale nie musieliśmy korzystać z tego przybytku, jesteśmy
samowystarczalni, ale przyciągnęła nas reklama. Po raz pierwszy w
nowozelandzkiej podróży jasno było napisane, że jest Internet, darmowy i bez
limitów. Na miejscu okazało się, że nie dość, że to prawda, co więcej bardziej
niż przystępna cena (15 od osoby bez zasilnia, lub 21 z prądem, Moana nie
płaciła) zawierała również korzystanie z sauny i dwóch jacuzzi. Reszta, jak toalety
i prysznice, była na najwyższym poziomie, nie mówiąc o salonie z kuchnią dla
namiociarzy i gazowych grillach. Były też dwa place zabaw dla dzieci. Krótko
mówiąc był to najlepszy camping całej naszej podróży, no może ten w Cairns w
Australii był lepszy, ale dwa razy droższy.
Dzięki Internetowi załatwiliśmy
wszystkie sprawy związane z powrotem na Bubu, pogadaliśmy z rodziną z wideo,
wrzuciłem bloga. Pogoda miała sprzyjać zajęciom domowym.
Prognoza jednak się nie
potwierdziła, rano było słonecznie, ale obowiązki internetowe nie pozwoliły na
wyjście z naszego kołowego domku, przedłużyliśmy nawet pobyt o jedną noc.
Jednak zaraz po lunchu poszliśmy na wycieczkę na Rocky Mountain, górkę
atrakcyjną przy wchodzeniu na nią i widokowo z niej. Non stop to rozbieraliśmy
się, to ubierali w polary, kiedy słońce wychodziło był upał, a kiedy chowało
się było nam zimno, na szczycie na dodatek wiało niemiłosiernie.
Jeziora i wysokie góry wśród
nich, często białawe na szczytach, to charakterystyka centralnej części
południowej wyspy zakończonej na południu fiordami, jej zachodni nadmorski
wąski pas to mikroklimat tropikalny, a zielona okrągło-pagórkowata wielka część
wschodnia to barany i barany. Ładnie tu, klimat jest umiarkowany morski, można
jeździć na nartach, a latem wygrzewać się na plażach. Kraj wielce atrakcyjny i
przyjazny do życia. Na dodatek z dala od światowego gówna.
Z Wanaka wyjechaliśmy w rzęsistej
ulewie, z trudem przebiliśmy się przez przełęcze, gdzie deszcz zamieniał się w
śnieg i wczesnym popołudniem dotarliśmy w pobliże Mount Cook. Nic nie
zapowiadało naszego szczęścia. Usytuowaliśmy się noclegowo na wysokiej skarpie nad jeziorem, skąd był
zachwycający widok na góry z wystającymi trzytysięcznikami oraz przewalającymi
się przez nie czarnymi chmurami.
Popołudnie było miłe, nad nami nawet
słońce dało znać o sobie, Moana bawiła się nad mętną i białawą polodowcową
wodą, Beata spacerowała, ja robiłem
krzyżówkę. Rodzinna idylla.
Idylla zakończyła się kiedy nagle
przestało działać ogrzewanie – skończył nam się gaz i zrobiło się lodowato, na
dodatek całą noc lało.
Kiedy rano otworzyliśmy oczy
trzeba było je przetrzeć ze zdumienia. Wokół nas było biało. Wszystkie okoliczne
góry wyglądały jak oprószone cukrem pudrem, a nad nimi spoza chmur wychylało
się słońce.
Zanim wymieniliśmy butlę, cofając
się do miasteczka Twizel 10
kilometrów i przejechaliśmy następne 65 km do Aaraki-Mount Cook
Village, gdzie w Visitor Center dowiedzieliśmy się wszystkiego o parku, dolne
partie gór znów zrobiły się zielone i późno-wiosenne.
Centrum informacji było godne
najwyższej góry i taki poziom reprezentowało. Wystawy były świetne, a miejsce
zabaw dla dzieci zauroczyło Moanę.
Zaraz przed lunchem pojechaliśmy
do innej doliny aby zobaczyć lodowiec Tasmana. Lodowiec to taka płaska i
szeroka kupa kamieni zakończona pionową krawędzią bielącego się lodu, przed
którą jest jezioro. Średnio to atrakcyjny widok, dominują szarości, ale bardzo
dobrze widać kształt przed nim, kiedy to zajmował jeszcze całą dolinę przed
wycofaniem się na dzisiejszą pozycję. To jest najbardziej atrakcyjne. Miła też
była wycieczka przy jeziorkach, jako jedynym udało nam się zrobić pętlę, tego
szlaku nie było na mapach. Spotkany rangers niósł w skrzynce possuma,
sprowadzony w latach 1880 z Australii uznany jest dziś jako szkodnik wyjadający
jajka ptakom, zabijający kiwi w związku
z tym, tępiony. Ten bidulek niesiony był do odstrzału.
Po południu ruszyliśmy w stronę
lodowca Hookera. Droga była o łatwym stopniu trudności, co dla nas jest
rzadkością, a Beatę odrzuca, ale że opisana była jako jedna z najładniejszych w
NZ to i Beata ruszyła w nią z chęcią, choć rezerwą.
W miarę drogi widoki były
rzeczywiście coraz piękniejsze, czemu przyczyniało się coraz bardziej
niebieskie niebo. Trzeszczały, jak serie z karabinu, lodowe połacie, nawet
jedna lawina poszła, ale za granią i widzieliśmy tylko śnieżny pył. Dla Moany
urozmaiceniem były dwa wiszące mosty nad rwącymi strumieniami.
Byliśmy coraz bliżej Mount
Cook-Aoraki (wszędzie używa się też nazw Maoryskich), który górował swoją
wysokością.
Doszliśmy w końcu do jeziora w
którym pływały góry lodowe, odłamy z końca języka lodowca widocznego w oddali.
Na tym widoku kończył się szlak, ale mimo tabliczek przypominających o
zagrożeniu lawinowym, śniegowym lub kamiennym, my poszliśmy dalej.
Idąc wokół jeziora po głazach
doszliśmy prawie do śnieżnej lawiny, którą obraliśmy sobie za cel. Z Moaną było
to jednak bardzo trudne i w końcu dziewczyny usadowiły się na kamieniach aby
zjeść owoce, a ja poszedłem zobaczyć lawinę. Wróciłem z ciężką lawinową
śniegowo-lodową kulą. W końcu obiecałem Moanie śnieg. Potem poszła Beata.
Zrobiło się późno, jakie to szczęście,
że ciemno robi się dopiero po dziewiątej wieczorem, nie musimy się już tak śpieszyć
jak w Australii, gdzie noc zapadała o 18. Ruszyliśmy w drogę powrotną już przy
bezchmurnym niebie i zachodzącym powoli słońcu, co uwypukliło formy i dało
górom i śniegom dodatkowego sznytu. Na sam koniec widzieliśmy trzy schodzące
lawiny jako bonus od najwyższej góry. Byliśmy spełnieni, podobnie jak cały nasz
program zaplanowany na południową wyspę.
Po nocy na zacisznym parkingu
przydrożnym jedziemy w stronę Christchurch, aby po zakupach i lunchu pognać jak
najdalej w stronę Picton, skąd jutro wracamy promem do Wellington.
Jest wieczór, stoimy na parkingu
koło Kaikoura z widokiem na ocean, za którym tylko Antarktyda. Właśnie
sprawdziliśmy voucher na prom i setnie się ubawiliśmy. Nie płyniemy jutro,
tylko pojutrze, 21 listopada. Uśmiech losu, chcieliśmy zrobić jeszcze coś, ale
zabrakło nam czasu, a tu nagle darowany dzień przyszedł.
Piątek, 23 listopad 2012
Od czasu opuszczenia Mount Cook
wszystko podporządkowane było tylko jednemu, Tongariro Crossing, czyli
najbardziej znanej i określanej jako najlepsza wycieczka Nowej Zelandii. Będąc
w okolicy nie zrobiliśmy jej, zbyt wiele śniegu i zamarznięte jeziora
uniemożliwiały zobaczenie niesamowitych kolorów wulkanicznego pejzażu.
Sprawdzaliśmy codziennie pogodę, wysokość śniegu i lękaliśmy się, że cztery
końcowe dni mogą nie wystarczyć na znalezienie okienka pogodowego.
Zjeżdżając na północ w stronę
promu zatrzymaliśmy się wielokrotnie, jechaliśmy wzdłuż oceanicznego wybrzeża
bogatego miejscami w foki. W jednym z miejsc były ich setki, był tam też
strumień z wodospadem odległym o 300 metrów od plaży, gdzie focze dzieci brykały
pod nieobecność polujących rodziców. Robiło to niesamowite wrażenie, a
jednocześnie wzruszające było tak patrzeć na bawiące się maluszki. Ciekawe jak
one się doczłapały tak daleko i wysoko.
W związku z pomyłką dat zaplanowaliśmy
ostatnią wycieczkę na południowej wyspie – zdobycie najwyższego szczytu w
Malborough sound. Pułap chmur był jednak zbyt niski, zatrzymaliśmy się więc w
Blenheim i zadzwoniliśmy do promowego przewoźnika z zapytaniem o przyśpieszenie
przeprawy. Rozmówca nie chciał słuchać o tym, że mamy bilet z niezmienialną
datą i godziną podróży, nie chciał nawet numeru rezerwacji, uciął krótko: Przyjeżdżajcie
szybko! Za dwie godziny odpływamy.
No i pojechaliśmy radując się, że
będziemy jednak dzień wcześniej, ponieważ prognoza pogody wskazywała, że czwartek
będzie najbardziej odpowiednim dniem na przejście Tongariro. Miało być
bezchmurnie! Przybiliśmy sobie piątkę patrząc na siebie z porozumieniem. Znów
szczęście!
Po drodze pech! Wielki kamień
wyskoczył spod kół samochodu jadącego z naprzeciwka i uderzył w naszą przednią
szybę. Huk był tak wielki, że myśleliśmy, że mamy po szybie. Okazało się jednak,
że szyba jest klejona i wytrzymała, ale wielki odprysk widnieje po środku w
dole. Pech za … 800 dolarów czyli 2.000 PLN. Tak się składa, że wypożyczamy
auta bez ubezpieczenia biorąc ryzyko na siebie. No niech jednak nikt nie myśli,
ze jesteśmy idiotami. Aby ubezpieczenie nas zabezpieczało w 100% trzeba bulić
35 dolarów dziennie, czyli za naszą podróż to 1950 dolarów dodatkowo. To już
może lepiej zapłacić 800.
Podobnie nam się zdarzyło w
Australii, na szczęście szyba wtedy miała już dwa inne odpryski, więc trzeci z
założenia nam darowano.
W środę jechaliśmy w stronę
Tongariro, na czwartkowy ranek mieliśmy zarezerwowane miejsce w busie, który
miał nas zabrać z końca trasy gdzie zostawia się samochód i zawieźć na jej początek.
Po lunchu siedzieliśmy w McDonaldzie, Moana bawiła się na placu zabaw, a ja
wrzucałem bloga zadowolony z prognozy pogody na dzień wędrówki. Beata pognała
do apteki po kosmetyki.
Nagle pojawiła się spocona: byłam
w sklepie z telewizorami, powiedziała dysząc (co ja oczywiście skomentowałem
sarkastycznie, że to niby teraz kosmetyki w takich sklepach sprzedają). Nie, odpowiedziała,
Tongariro! Wulkan wybuchł i ewakuują turystów!
A niech to, zakląłem szpetnie,
nasz szlak pewnie szlag trafił.
I trafił oczywiście, natychmiast
zadzwoniliśmy do naszego przewoźnika, który jako najbardziej zainteresowany
wszystko wiedział - szlak będzie zamknięty do odwołania. Było nam bardzo, ale
to bardzo przykro. Jedynym pocieszeniem było to, że wulkan nie wybuchł w
momencie, kiedy byśmy przy nim byli.
W czwartkowy poranek zamiast
wyruszyć na najbardziej interesującą trasę Nowej Zelandii obudziliśmy się w już
nam znanej i lubianej miejscowości Taupo na darmowym miejskim campingu nad
rzeką. Jadąc tam wieczorem przejechaliśmy obok dymiącego i śmierdzącego
zgniłymi jajami wulkanu Te Mari w Tongariro NP. Rzeczywiście szlak przechodzi
tuż obok niego.
Pochodziliśmy po mieście zerkając
co jakiś czas na śnieżne szczyty z dymiącym wulkanem widoczne za jeziorem.
W zaistniałej sytuacji
postanowiliśmy wykorzystać wulkaniczny region i zainstalowaliśmy się na
campingu z ciepłymi basenami mineralnymi. Zadziwiające, że cena 20 dolarów od
osoby za miejsce z zasilaniem zawierała też
dostęp do źródeł bez ograniczeń, a wejście bez spania na campingu kosztowało aż
16 NZD. Całe czwartkowe popołudnie oraz piątkowy ranek spędziliśmy mocząc
członki i chodząc wzdłuż wrzącej rzeki, aby pod wieczór stanąć darmowo na parkingu
w parku miejskim obok centrum Auckland.
Wieczorem nie mogliśmy się oprzeć
chęci spróbowania nowozelandzkich małży. Kończymy nasz pobyt i była to ostatnia
okazja zakupienia innych niż te, które jadaliśmy do tej pory. Tutaj są wielkie,
zielone i bardzo tanie. Kupiliśmy 2,5 kilograma w śmiesznej cenie 6,66 dolarów.
Zrobiliśmy je według nowozelandzkiej receptury – były pyszne.
Sobota,
24 listopad 2012
Znów w wyborze naszych poczynań
pomogła nam nasza książeczka opisująca 100 najciekawszych dziennych szlaków. W
zatoce przy Auckland jest wyspa Rangatiti, która powstała po wybuchu wulkanu
tylko 600 lat temu. Postanowiliśmy popłynąć na nią promem i wejść na
wulkaniczny stożek. Po przygotowaniu pikniku poszliśmy na piechotę przez porty
jachtowe do wybrzeża, skąd wypływają promy w wielu kierunkach. Auckland
położone jest na wzgórzach przy wieloramiennej zatoce, chronionej na dodatek
wyspami. Podobnie jak w Sydney promy to część obowiązkowej komunikacji.
Przepłynęliśmy katamaranem przez
zatokę podziwiając miasto i okolicę od strony wody, zadowoleni z pomysłu, który
nabrał przez to wielowymiarowości.
Na lunch usadowiliśmy się od razu
na drewnianej platformie nad wodą i jak zwykle z rozkoszą pochłanialiśmy przywiezione
specjały odganiając mewy, które też miały na nie ochotę. Ruszyliśmy w półtoragodzinną
trasę aby wejść na 239-cio metrowe wzniesienie, zbaczając po drodze z trasy do
polawowych grot, w których Moana szukała
Bolka i Lolka.
Szkoda, że szczyt i pętla wokół
krateru są dziś zarośnięte, a nie gołe jak na akwareli z 1800 roku, co
zwiększyłoby atrakcyjność widokową. Mimo
tego widoki były dookólne i wspaniałe, na okoliczne wyspy, na centrum Auckland
i inne wulkaniczne czubki, których wokół mnogość.
Do przystani wróciliśmy częściowo
inną i dłuższą drogą Zdziwiło nas to, że zupełnie na odwrót niż zazwyczaj, krzaczasta
i rachityczna roślinność w dole zmienia się wraz z wysokością w regularną
tropikalną dżunglę z paprociami drzewiastymi na czele. Ciekawe były też połacie
lawy pozbawione jeszcze całkowicie życia, co uświadamiało, że lądu tego nie
było jeszcze tak niedawno temu.
Powrót do Auckland minął szybko
dzięki promowi rakiecie, a może ciekawej rozmowie z przygodnie poznanym
Polakiem, który od dwóch lat tutaj mieszka i jest bardzo zadowolony ze swojego
wyboru zmiany miejsca z Anglii i Londynu na Nową Zelandię i Auckland. Nie dziwę
się, zapewne gdybym był młody też chętnie bym tu zamieszkał. Ewidentnie Nowa
Zelandia i nam przypadła do gustu.
Poniedziałek, 26 listopad 2012
Pakujemy się. Cóż wszystko dobre
co się dobrze kończy, dziś oddaliśmy nasz dom-samochód z wiadomością, że nad
wyraz miły właściciel nie obciąży nas za szybę. Zerknął i stwierdził, że to się
naprawia za 60 dolarów i było po sprawie. Polecamy tę rodzinną wypożyczalnię,
gdzie kontakt jest ludzki, a sprzęt idealny do życia i jakości wyśmienitej: www.motorhomehire.co.nz
W międzyczasie dowiedzieliśmy
się, że już mająca monopol firma Britz-Maui połknęła resztę konkurencji, więc
jeśli ktoś naiwnie szuka campera do wynajęcia trafi z pewnością już tylko na
nią pod wieloma nazwami (Britz, Maui, Backpacker, Alpha, United, Kea).
Siedzimy już na stałym lądzie w dużym
pokoju rodzinnym w hotelu, który też w międzyczasie zmienił nazwę z Formule 1
na Ibis Budget. Accor też likwiduje konkurencję.
Przed nami gruntowny przegląd
rzeczy, już pozbyliśmy się części, wyrzuciliśmy schodzone prawie na wylot buty,
stary polar, którego przeciwwietrzna membrana przestała istnieć.
Dzięki nowemu pomysłowi zakała
podróży, czyli Los Angeles, gdzie mieliśmy spędzić cały dzień na lotnisku, stało
się naszym wybawieniem. Postanowiliśmy wynająć tam samochód, po przylocie
pojedziemy do motelu, pośpimy trochę, wykąpiemy się, pojedziemy na lunch do
chińskiego bufetu, a potem na świąteczne zakupy. Wieczorem oddamy auto i wrócimy
na lotnisko na kolejny, tym razem nocny lot do Nowego Yorku, a potem na
Dominikanę, gdzie też już mamy hotel z basenem zaklepany. W ten oto sposób dwa
dni koszmarnej podróży będzie bardziej zabawowe.
Będzie też niespodzianka.
Otóż jutro, 27 listopada, są moje
urodziny i będą to najdłuższe urodziny mojego życia – będą trwały ponad dwie
doby. 0 6h15 rano wylatujemy z Auckland do Sydney, gdzie czas się zmienia o dwie
godziny wcześniej. Potem startujemy do Los Angeles i po całej nocy lotu
lądujemy … 27 listopada o 6 rano, i znów cały dzień przed nami. W ten sposób
można się dwa razy upić i … dwa razy wytrzeźwieć!
Komentarze
Prześlij komentarz