WRZESIEŃ 2012 AUSTRALIA



03 MAJ – 29 WRZESIEŃ 2012

4 wrzesień 2012
Opuściliśmy już Disney, tak Moana nazwała Sydney. Nawet ładnie, więc już taka nazwa została między nami.
Blog odmówił powiększenia sierpniowego wpisu, musiałem zamieścić nowy wpis jako dokończenie miesiąca, w którym zbyt wiele się działo. W galimatiasie nie dodałem kolaży z Bouddi NP i z plaży przy naszym atrakcyjnym campingu.
BOUDDI NATIONAL PARK – NATURALNY SKALNY BRUK I INNE
Rozczochrana, przez co urozmaicona linia brzegowa okolic Sydney była zapewne pretekstem do stworzenia wielu nadmorskich Parków Narodowych lub Stanowych. Popieram ten kierunek myślenia widząc wszędzie ciągłą zabudowę linii brzegowej - tylko tym sposobem można zachować gdzieniegdzie jej naturalne piękno i obronić przed zakusami deweloperów, zwłaszcza w okolicach wielkich miast. Podobnie jest w nich samych, ich bogactwem są parki umożliwiające mieszkańcom kontakt z naturą i dające oddech od codziennego miejskiego zgiełku. Miasta chełpią się nimi, niektóre, jak Central Park w Nowym Jorku czy Hyde Park w Londynie stały się nawet symbolami. Nie jest do pomyślenia aby te powierzchnie zmieniły kiedyś swój status bez wrzasku mieszkańców, przykuwania się do drzew Zielonych itd. A jednak, w Warszawie w centrum Muranowa trawiasty wielki plac zwany historycznie Gęsiówką, służący w lecie okolicznym mieszkańcom do zabaw czy wylegiwania się z książką, bez słowa protestu w połowie zniknął. Powstało na nim Muzeum Żydów Polskich, Getta czy jakoś tam. Szkoda, siła wyższa i dla wspólnego dobra niby, a i w centrum byłego getta postawiono to muzeum przecież. Każde słowo protestu nazwano by antysemityzmem, więc zaległa niezwykle rzadka w Polsce polityczna cisza.
Wycieczka w Bouddi była miłą przechadzką, ot taki passe temps w oczekiwaniu na weekend. Skorzystaliśmy też z pięknej plaży z czystą wodą, jednak lodowatą jak w Bałtyku latem.
NA CAMPINGU W PATONGA
Z super campingu w Patonga ruszyliśmy do Sydney zjeżdżając na początek na camping w obawie o miejsca. O dziwo było ich pod dostatkiem. Zadziwiające, camping położony był w lesie w Parku Narodowym Lane Cove River, takiej zielonej wyspie wewnątrz cztero i pół milionowej aglomeracji, 10 kilometrów od centrum, na dodatek blisko stacji metra. Dostaliśmy piękne miejsce bez sąsiadów i tak pozostało do końca naszego tam pobytu. Zaraz po lunchu pojechaliśmy do centrum zobaczyć co zacz.
PIERWSZY KONTAKT Z SYDNEY – NASZ CAMPNG, WOOLLOOMOOLLOO I ŚLUB W PARKU
Auto pozostawiliśmy nie w centrum, gdzie płaci się za postój przez wszystkie dni tygodnia i to z ograniczeniem czasu do 2 godzin, ale za darmo zaraz obok za parkiem, przez który ruszyliśmy w stronę Opery będącej sercem turystycznym miasta, podobnie jak Wieża w Paryżu. W parku zatrzymaliśmy się patrząc na ślub, a potem przysiedliśmy przy trio smyczkowym, którego muzyki Moana słuchała z fascynacją patrząc po raz pierwszy na ślizgający się po strunach smyczek.
Dalej, z powodu tylko jednego wolnego miejsca tylko ja zwiedziłem dom gubernatora, w czasie kiedy dziewczyny poszły do informacji turystycznej.
JAK PRZYSTAŁO DOM GUBERNATORA ZAPROJEKTOWAŁ ARCHITEKT BUCKINGHAM PALACE W LONDYNIE. OPERA Z TYŁU JAK HEŁMY KONKWISTADORÓW
Tak…, nazwiska architekta Buckingham Palace nie pamiętam, podobnie jak nie znam nazwiska architekta Opery. Paryską wieżę każdy kojarzy z Eifflem bo na szczęście nazywa się nazwiskiem tego genialnego inżyniera. Tak już jest, że nawet Opera z Sydney, jeden z najbardziej znanych na świecie budynków, dziś zabytek światowego dziedzictwa nie dała na tyle sławy jej twórcy, aby ludzie pamiętali jego nazwisko.
Sławę nadają media, każdy pamięta więc nazwisko nawet najgorszego polityka, a jeśli był przy tym okrutny i mordował, to bardziej zapada w pamięć jego imię. I tak nowa Biblioteka Francji nazywa się Francois Mitterand, od nazwiska względnej postury prezydenta, który jedynie złożył podpis dający zgodę na wydanie też moich podatkowych pieniędzy. Obrzydliwe.
OPERĘ KAŻDY ZNA, TWÓRCY NIE
WNETRZA NA MIARĘ ZEWNĘTRZA
Oczywiście pierwsze kroki skierowaliśmy do informacji Opery z zapytaniem o repertuar. Coś by się znalazło, ale pani w kasie szybko rozwiała nasze nadzieje – na najbliższy czas brak miejsc. Odeszliśmy nawet bez kwitka obchodząc jeszcze Operę, której obraz miał nam towarzyszyć jeszcze wielokrotnie.
Do samochodu wróciliśmy idąc (i jadąc na hulajnodze) wśród wieżowców ulicami podobnymi do wszystkich innych downtown (centrum) miast nowego świata, czyli USA i Australii.
Mimo, że Sydney sprawiło na nas od początku dobre wrażenie, to jazda po nim nie jest przyjemna. Pominę to, że wewnątrz miasta są płatne mosty i tunele oraz kawałki autostrad i trudno się w tym wyznać nie znając zasad abonamentów, a na wjazdach nie ma możliwości zapłaty. Najgorsze, jest to, że człowiek jeżdżąc czuje się zaszczuty. Takiej ilości radarów nie widziałem nigdzie na świecie, to tak jakby zebrać wszystkie stojące europejski radary i postawić w tej aglomeracji. Są prawie na każdym skrzyżowaniu.
Drugim, może już bardziej zabawnym elementem są ronda. Kiedy Beatka przeczytała w przewodniku, że Australijczycy zupełnie sobie z nimi nie radzą, nie chciałem uwierzyć. No i potwierdzam, zachowują się jak niepełnosprawni umysłowo. Otóż przed rondem wszystkie ulice mają postawiony znak pierwszeństwa przejazdu dla znajdującego się na rondzie i kiedy auta dojeżdżają do niego, na rondo wjeżdża ten, który pierwszy przed nim stanął. Tak powinno być. A tu nie, jedni wjeżdżają na rondo nie patrząc na innych myśląc, że są na drodze głównej, a inni stoją bez końca jak debile myśląc zapewne, że inna droga jest główna.  Istny cyrk.        
W niedzielę pierwszymi krokami była realizacja planu Beaty czyli wejście na most, znaczy na szczyt łuku historycznego mostu Harbour Bridge. Skończyło się wejściem na jego pylon za 15 dolarów od głowy w miejsce wejścia jego konstrukcją za ponad 200 i aż dziw bierze, że mimo tak wysokiej kwoty i tak tłumy walą na szczyt.
NA HARBOUR BRIDGE – WIDAĆ DOJŚCIE DO FLAG ZA 270 DOLARÓW W WEEKEND ORAZ D NA NIEBIE
Niższy o 40 metrów widok i tak był zachwycający i pokazywał fantastyczne położenie miasta w całej swojej krasie. 
CAŁY UROK SYDNEY
Było miejsce w centrum, które bardzo nam się spodobało. Zaraz po zejściu z mostu udaliśmy się na targ rybny. Parking tam zorganizowany kosztuje 3 dolary za pierwszą godzinę, a potem 5 za każde następne pół godziny. Mądrze, ma być obrót, a nie zajmowanie miejsc. Korzystając z tego, że mieliśmy ze sobą auto, czyli lodówkę, kupiliśmy na kolację 3 tuziny ostryg. Wróciliśmy tam metrem dnia następnego na lunch z owoców morza. Znów Moana chciała tylko ośmiorniczki i muszle św. Jakuba tu zwane scallops.  
NASZE ULUBIONE „AKWARIUM”
Wielkie miasta prześcigają się w najwyższych budowlach, co przy okazji daje turystom szanse zobaczenia piątej fasady miasta czyli dachów, często jest to też jedyna szansa zobaczenia jego położenia geograficznego, czy zasady budowy tkanki miejskiej czyli urbanistyki. Podobnie jest i w Sydney, którego 300 metrowa wieża (względnej urody) daje taką szansę. Jeśli generalnie zwiedzamy miejsca mniej konwencjonalnie, to z miastami jest inaczej, więc i my wylądowaliśmy (ze zniżką 20 AUD od głowy) na szczycie tego turystycznego przybytku. Było ok., Moana cieszyła się z jazdy windą.
SYDNEY – WSZECHOBECNA WODA                        
W tygodniu jazda samochodem do miasta nie jest dobrym pomysłem, zakupiliśmy więc w poniedziałek całodniowe bilety na wszelkie środki komunikacji, do których w Sydney dochodzą jeszcze promy (21 AUD od głowy, dziecko do lat czterech nie płaci) i pojechaliśmy metrem do centrum, do którego dotarliśmy po 25 minutach jazdy, co potwierdzało świetne położenie naszego campingu. Po lunchu na Targu Rybnym gdzie owoce morza popijaliśmy butelką białego wina zakupioną w czujnie obok położonym monopolowym, jako że w restauracji nie sprzedawano alkoholu, uznaliśmy, że centrum mamy już „obskoczone”. Postanowiliśmy popłynąć gdzieś promem, a wcześniej skorzystać z jednoszynowej kolejki aby dotrzeć do przystani promowej koło Opery. Kolejka okazała się nie być  w sieci naszych biletów, więc tramwaj ją zastąpił, a potem metro.
NOWOCZESNE SYDNEY
Wybór padł na Manly, atrakcyjną miejscowość z najlepszą plażą dostępną wodnym metrem z centrum. Po pół godzinie płynięcia symetrycznym dwudziobowym statkiem znaleźliśmy się w nadmorskim kurorcie pełną gębą. Przeszliśmy sklepową ulicą pieszą łączącą zatokę z plażą nad oceanem, po czym ruszyliśmy w stronę Sydney Harbour NP, następnej zielono-skalnej enklawy w regionie.
MANLY - DZIELNICA SYDNEY
Podróż promem pozwoliła spojrzeć na Sydney, Operę, most i miasto od strony wody. To było głównym jej celem. Po powrocie do głównej przystani promowej z jednego promu przesiedliśmy się na inny, tym razem do zamkniętego już wesołego miasteczka na Milsons Point, co pozwoliło ominąć przesiadki w metrze i już jednym skokiem kolejki znaleźć się o zmroku na campingu.
To nam wystarczyło. Trzy dni to aż nadto w mieście kiedy nie zwiedza się nudnych dla dziecka obiektów w postaci na przykład muzeów. Oczywiście każde olbrzymie miasto ma swoje drugie, ukryte dno. Wiem coś na ten temat, pracując lata w Paryżu jako architekt zajmujący się częściowo zmianami w jego starociach poznałem miejsca, do których dostępu nie mają nie tylko turyści, ale nawet jego mieszkańcy, nie mając o ich istnieniu pojęcia. Na to drugie miejskie dno nie mamy w naszej podróży czasu, wolimy go znaleźć dla natury, wśród której czujemy się lepiej. Zgiełk, smród i tłum, nawet w tak uroczym miejscu jak Sydney, męczy mnie i jak się cieszę, że nie muszę już tak żyć na kupie jak inni.
ŻEGNAJ SYDNEY
Za zgodą campingowych władz pozostaliśmy technicznie na campingu aż do popołudnia robiąc pranie i jedząc lunch, po czym ruszyliśmy w stronę Blue Montains czyli Gór Błękitnych.
Środa, 5 wrzesień
Blue Mountains, Park Narodowy z listy dziedzictwa światowego, to takie góry na odwrót. Zwykle kiedy człowiek wychodzi w góry idzie do góry, a potem wraca w dół. Tu jest odwrotnie. Tak naprawdę jest to 1000 metrowe pofałdowane wyniesienie-płaskowyż, na którym usadowiły się miasteczka i całe ludzkie życie, a atrakcją są pęknięcia w nim w postaci wysokich kanionów oraz ich klifowe południowe zbocze z widokami w dal.
Po darmowej nocy w Rest Area na początek weszliśmy na szczyt – Mont Banks. Niewiele z niego było widać, był zarośnięty drzewami, ale droga na niego wiodła wzdłuż krawędzi, jak się później okazało (byliśmy potem dokładnie en face) największej rozpadliny, Grose Valley i była wstępem do cudów jakie mieliśmy zobaczyć.
BLUE MONTAINS NATIONAL PARK - WSTĘP
W Visitor Center pani poradziła nam abyśmy koniecznie i nie tylko dlatego, że wiało jak w Kieleckiem, zrobili trasę pętlę i zeszli do Grand Canyon. Na dnie jednego o tej samej nazwie, tyle że w Utah już byliśmy, więc poszliśmy i do tego.
Wycieczka była atrakcyjna i urozmaicona, szło się najpierw mocno w dół, a potem wzdłuż strumienia, raz w górę, raz w dół, pod wielkimi ścianami skalnymi, tunelem, pod nawisami skalnymi, przez strumień wielokrotnie, jednym słowem same atrakcje. Momentami kanion był tak wąski, że robiło się prawie ciemno i szliśmy wśród omszałych, wilgotnych ścian, które nigdy nie widziały słońca.
GRAND CANYON
W miejscu gdzie kanion łączył się z Grose Valley zaczęliśmy wychodzić 400 metrów pod górę. Powoli otwierał się przed nami ogromny widok na oświetlone zachodzącym słońcem, a położone po przeciwnej stronie wielkiej doliny kamienne pionowe skalne płaszczyzny.
GROSE VALLEY, PIERWSZY OD LEWEJ MONT BANKS
Uff, kiedy wreszcie wyszliśmy z czeluści ciemnego parowu na oświetlony słońcem płaskowyż, słońce głaskało prawie horyzont, a jego cień szybko przesuwał się dnem doliny, aby po chwili zmienić gorączkę pomarańczowego piaskowca w chłód błękitnej poświaty pokrywającej z wolna oddalone połacie leśne Błękitnych Gór.
BRIDAL VEIL FALLS CZYLI WODOSPAD WELON PANNY MŁODEJ
Czwartek, 6 wrzesień, imieniny Beaty
Dzień nie był z początku najmilszy. Beata zobaczyła w katalogu zdjęcie ze szlaku National Pass i powiedziała: tam chcę być. Fakt, zdjęcie było nieskończenie atrakcyjne, ludzie na półce skalnej nad równie nieskończoną przepaścią. Już oglądając zdjęcie nie czułem się pewnie, ale cóż kocha się to i życie oddać trzeba (najchętniej Warszawy). Oglądaliśmy trasę National Pass na tablicy szlaków już lekko źli na świat. Nie dość, że przy Visitor Center w Katoomba i w całej okolicy miejsca parkingowe były płatne i to z opłatą minimalną 1 godziny czyli 3,80 AUD (co za bzdura, powinno być odwrotnie, maksymalną) to na dodatek w tymże centrum informacji zażądano od Beaty pieniędzy za fotokopię mapki szlaków, a ona naiwna nie miała przy sobie portfela. Sytuacja taka zaistniała po raz pierwszy, na dodatek mamy wykupiony roczny pass do parków i mapki zawsze były ogólnodostępne, nawet dzień wcześniej w pobliskim Blackheath. Oj jak nie lubimy takich turystycznych miejsc z francuskiego zwanych przez nas lep na głupka (atrappe-couillon).
Wkurzeni pojechaliśmy więc na koniec szlaku National Pass gdzie zostawiliśmy samochód i poszliśmy w drogę. Nasze rozdrażnienie wzmagał fakt, że wiało niemiłosiernie, trasa określona była jako bardzo trudna, a fakt pionowych ścian na jej początku i końcu nie poprawiał mi samopoczucia.
Kiedy doszliśmy do zejścia i zajrzałem w pionowy nieskończony skalny kocioł wymiękłem. O nie! Ja stąd spadam i to do góry. Wszystko tu jest przecież odwrotne. No i zawróciliśmy.
Oczywiście nie należy spodziewać się, że odpuściliśmy całkiem, o nie! Zamiast mocno schodzić i iść pod ścianami, a potem wychodzić, ruszyliśmy szlakiem równoległym powyżej National Pass czyli pod krawędzią klifu znaczy nad przepaściami. Zamienił stryjek … .
Widoki, widoki i widoki, te same, a z każdego miejsca inne. Takie właśnie są góry, tfu, doły w tym przypadku.
SZLAK UNDER CLIFFS
Doszliśmy na koniec do Wentworth Falls czyli wodospadu, głównej atrakcji miejsca. Wodospad jak wodospad - wszystkie podobne, wcześniej widzieliśmy już Bridal Weil czyli Welon Panny Młodej koło Blackheath, rozwiewany wiatrem przypominał rzeczywiście woalkę. Nie jednak wodospad przyciągnął uwagę Beaty, po drugiej stronie pojawiło się oświetlone zachodzącym już słońcem wyjście z National Pass z miejscem ze zdjęcia. Ku radości Beaty, a zwłaszcza mojej, tak łatwo można było tym razem spełnić jej marzenie.
Przeszliśmy nad wodospadem płynącym częściowo w przeciwną stronę, silne porywy wiatru zrywały z niego wodę, której kazały lecieć pod górę – wprost na nas. Znów odwrotnie.
Nasze sztormiaki z Bubu przeszły po 5 latach drugi mokry chrzest - od czasu sztormu przy Minorce gniły w szafie.   
IMIENINOWE LĘKI MOJE
Folderowe zdjęcie mówiło prawdę, wąski przesmyk nad przepaścią bez końca, ale nawet ja doszedłem do tego miejsca, a nawet jeszcze dalej. Beata zniknęła za skalnym rogiem, wróciła po chwili mówiąc, że dalej zaczynają się wykute w skale stopnie tak wysokie i o takiej stromiźnie, że mimo barierki strach się zbliżać. Minęła nas odważna para, zrobili nam zdjęcie i zniknęli za rogiem. Po minucie wrócili klnąc pod nosem – uff, ale przepaść, też odpuścili
PREZENT IMIENINOWY BEATY
Z uśmiechem na ustach zasiedliśmy w naszym camperze i już prawie nocą zajechaliśmy do darmowego campingu nieopodal Blackheath, położonego w leśnej dolinie, gdzie przy szumie wiatru gdzieś u góry zapadła noc spokojna, chłodna ale nie mroźna, bo taką zapowiadano już jako następną.           
Piątek, 7 wrzesień
Wyruszyliśmy z campingu o chłodnym poranku jeszcze przy słońcu, które powoli zakrywały ciemne chmury, wiało dalej, ale temperatura nie chciała się podnieść jak to zwykle bywało. Lodownia w sam raz na ostatnie lookouty czyli ominięte wcześniej punkty widokowe, do których dochodzi się w kilka metrów, stworzone dla objazdowych i otytych wycieczkowiczów i dziś też dla nas, zakudłanych w sztormiaki.
WIDAĆ SYDNEY, CHOĆ JEST RÓWNO 100 km OD NAS
Tego dnia jednak byliśmy jedynymi odważnymi i w samotności dojechaliśmy drogą szutrową do Pulpit Rock, zagospodarowanej skały stojącej w częściowym oderwaniu od klifu. Potem do skałki Anvil Rock wystającej ponad otaczający nas las przez co widok z niej był dookólny, czy groty wydartej skale przez wielowiekowe wiatry.
PULPIT ROCK DOBRZE NOSI SWOJĄ NAZWĘ
Wyjeżdżając z Błękitnych Gór zatrzymaliśmy się w Katoombie w Dan Murphy’s, najlepszej i najtańszej sieci supermarketów alkoholowych (oh! Jaki wybór win i piw) oraz zerknąć na wodospad Katoomba, przed którym Moana z Beatą przejechały napowietrzną kolejką (kolejny lep, ale frajda dla Moany). Tam też znajdują się Trzy Siostry (Three Sisters), skały znane ze wszystkich australijskich folderów, widzieliśmy je dzień wcześniej z drogi. Beata wprawdzie chciała się do nich przebiec ścieżką dla niepełnosprawnych, ale sypiący drobny grad schłodził jej zapał i ruszyliśmy nad morze uciekając przed przeszywającą ciało lodowatą wichurą.
KATOOMBA FALLS I TRZY SIOSTRY
Niedziela, 9 września    
Wczoraj wieczorem dotarliśmy w miejsce marzeń. Z jednej strony mamy las i śpiew ptaków czujących już wiosnę, nad nami błękitne niebo, a z drugiej szum fal oceanu rozbijających się na piaskowej plaży zamkniętej pomiędzy skalnymi cyplami. Wokół nas chodzą kangury, które zasiedliły camping nadmorskiego Parku Narodowego Murramarang.
ATRAKCJE SĄ
Oczywiście nie jest to miejsce warte naszego pobytu, służy jedynie wyleczeniu kataru i gardła Moany wśród piękna natury.
LECZYMY GARDŁO MORZEM I SŁOŃCEM, NAMIOT PLAŻOWY DAJE CIEŃ
Po drodze zatrzymaliśmy się w Caravan Parku w Bulli (mimo obaw nie zabuliliśmy za dużo) i Moana po kąpieli przy zimnym wietrze złapała przeziębienie. Stanęliśmy też na spacer zobaczyć bazaltowe skałki w Bombo koło Kiama, taki spacer popierdułka, aby nie siedzieć cały dzień w samochodzie, a zdjęcia pięknie oszukują.
PO DRODZE KAMIENIOŁOM W BOMBO
Ten postój ma nam pozwolić przeczekać chłody w Canberra, ewidentnie będącym biegunem polarnym Australii, stolicę chcemy zwiedzić w przelocie we wtorek (jedyny tam dzień słoneczny i ciepły) i pewnie jeden dzień wystarczy, jest to przecież sztuczny twór administracyjny.
Na tym kończy się nasz plan. Górę Kościuszki i Park chwilowo odkładamy, możemy tam ewentualnie pojechać na narty. Wzdłuż wybrzeża jechać nam się dalej nie chce, wszystko tu podobne do tego co znamy.
Są miejsca nas pociągające, tyle że odległe o … 1.500 kilometrów. Mamy kilka dni na myślenie i przymiarkę.               
Mamy wreszcie trochę czasu aby pokazać obiecane koszty naszej trzymiesięcznej eskapady po Australii i wyskoku do Nowej Kaledonii czyli dokładnie połowy podróży.      

AUSTRALIA 3 MAJ – 28 LIPIEC 2012: 88 dni (ceny w USD = AUD)
Miesiąc
Zakupy spożywcze
Alkohol
Hotele
Campingi
Camper
Benzyna
Knajpy
Wejścia
Pranie
Internet bez Skype
Inne
Razem
MAJ
1730
491
250
404
1740
1298
326
670
43
67
355
7374
CZERWIEC
1368
718
0
753
1800
1351
45
113
22
10
192
6372
LIPIEC
918
425
0
449
1620
875
0
47
25
0
257
4616
RAZEM
4016
1634
250
1606
5160
3524
371
830
90
77
804
18361
Przejechaliśmy ponad 15.000 km
Przeszliśmy na wycieczkach 289 km

NOWA KALEDONIA 28 LIPIEC – 16 SIERPIEŃ 2012: 20 dni (ceny w USD)

Zakupy spożywcze
Alkohol
Hotele
Camping
Auto
Benzyna
Knajpy
Wejścia
Pranie
Internet bez Skype
Inne
Razem
RAZEM
896
297
1478
55
876
152
583
36
0
10
297
4681
Bilet lotniczy kosztował 2.496 USD
Przejechaliśmy ponad 2.000 km
Przeszliśmy na wycieczkach 68 km

Piątek, 14 wrzesień 2012
Do powyższych tabelek dodam, że na pierwszy okres planowaliśmy budżet 16.500 USD, a na Nową Kaledonię 7.120 USD z biletem. Mimo, że koszty były inne w poszczególnych rodzajach wydatków w pierwszym okresie podróży przekroczyliśmy go o 10%, a drugi był trafiony bezbłędnie. Widać też jaki wpływ na wydatki alkoholowe w czerwcu miał pobyt w Terytorium Północnym i ceny tam, oraz jak drogo kosztuje przemieszczanie się -  camper i benzyna to prawie połowa wydatków.
Wyjeżdżamy z Canberry, Beata prowadzi, ja piszę, Moana ogląda Krecika - przed chwilą wyszliśmy z Muzeum Nauki i Techniki Questacon. Na prawo i lewo drogi leżą zabite wombaty, takie stwory wyglądające jak krzyżówka świnki z koala.
Z planowanego tylko przejazdu przez stolicę Australii zrobił się trzydniowy pobyt, przytrzymała nas tu głównie zła pogoda i niejasny plan na przyszłość.
Sztuczny twór administracyjny jakim jest Canberra, który powstał w wyniku kłótni o prym pomiędzy Sydney i Melbourne raczej nas rozczarował. Ja spodziewałem się ekstrawagancji a la Brasilia - wiadomo, kiedy powstaje miasto budowane od zera można pokombinować. Tu zrobiono to jedynie z urbanistyką robiąc parę osi i okrągłości, zwłaszcza części wokół parlamentu, architektura to zupełna klapa, nie ma nic co zachwyca, a jest raczej to, co nam się źle kojarzy z komunistycznymi wybrykami okresu lat 70-tych. W mieście też nie bardzo jest co zwiedzać, godzina w samochodzie i zna się je jak własną kieszeń.
Owszem, położenie ma nienajgorsze, w środku sztuczne zbiorniki wodne, wokół wzgórza, które wszystkie zaliczyliśmy, o 180 kilometrów jest góra Kościuszko i narty w zimie, do oceanu ździebko bliżej. Jednak tak już dziwnie jest, że stolice, nawet te nowe, umieszcza się w dość mało atrakcyjnych miejscach. Chyba po to aby ludzie tyrali w nich, a nie bawili się. Przykłady? Ot wspomniana Brasilia, a dalej Madryt, Warszawa, Paryż, Berlin czy nowa stolica Kazachstanu. Te centralne położenia wojennie miały oczywiście sens, dziś żyć w nich się nie chce. Z Krakowa, byłej stolicy, jest rzut beretem do Zakopanego czy w Beskidy, a w Warszawie jest to rzut beretem na wieszak – wszędzie jest daleko.
Dlaczego zostaliśmy więc tak długo? Przyjechaliśmy po południu, zajęliśmy miejsce na campingu Pól Targowych (28 AUD/noc) i pojechaliśmy zobaczyć nowe miasto. Przejechaliśmy dość szybko całość (o chodzeniu nie ma mowy, ilość zieleni i płaska zabudowa rozciągnęły miasto w nieskończoność) z odwiedzeniem krainy ambasad, których budynki prześcigają się w stylizacji architektury na modłę swojego kraju. Polacy też podporządkowali się tej linii i stoi taki gniot jak na pustakach, za to ogromny, odwrotnie proporcjonalny do wielkości i skromności tego kraju, wydawcy papieża Polaka, nazwanego na postumencie przed katedrą w Sydney John Paul the Great.
AFRYKA POŁUDNIOWA, CHINY, PAPUA NOWA GWINEA I PRL
Ku radości Moany (winda!) wjechaliśmy też na wieżę radiowo-telewizyjną spojrzeć na okolicę z góry. Z góry wszystko wygląda lepiej, więc na nie wchodzimy (lub wjeżdżamy).
CANBERRA – MAŁO ZNANA SZTUCZNA STOLICA AUSTRALII
Następny dzień to wjazd samochodem na wzgórze Ainslie, zamiast spacer na jego szczyt. Jak zwykle w Australii, pani w informacji nie wiedziała o tym, że piękny szlak pieszy wiedzie tam od Wojennego Pomnika, o czym dowiedzieliśmy się za późno, będąc już u góry. Obiad zjedliśmy w skośnookiej dzielnicy miasta, po czym, tym razem pieszo zdobyliśmy szczyt Czerwonego Wzgórza, na którym postawiono architektoniczny bubel – restaurację, tylko nazwy „Parkowa” lub „Kolorowa” mu brakowało.
„PARKOWA” NA RED HILL I GNIOTY W BUDOWIE - FUJ
Życie tej stolicy kręci się wokół największego kompleksu – parlamentu. Nie wiedzieć czemu stary, wybudowany w 1930 roku dwuizbowy parlament przestał się podobać i postanowiono wydać miliard wspólnych pieniędzy na budowę monumentalnego wewnątrz, a pokrytego częściowo trawą, jak to moda epoki życzyła (Bercy w Paryżu), nowego. W starym, za to ładnym, najładniejszym budynku miasta, zrobiono muzeum demokracji i stołówkę.
STARY PARLAMENT I SYMBOLE, SYMBOLE (PO PRAWEJ PIWO EB, CZY KTOŚ PAMIĘTA?)
Trochę to zadziwiające bo największym muzeum demokracji jakie widziałem jest właśnie nowy parlament.
Otóż, zwyczaj wchodzimy do takiego obiektu, zwykle ściśle strzeżonego, za okazaniem, a tu jak każdy z ulicy. Wita nas wielki hall, skąd kierowani jesteśmy na piętro marmurowymi białymi schodami, dochodzimy do szatni gdzie pozostawiamy nasze rzeczy, przechodzimy przez dzwoniącą bramkę i wchodzimy na galerię izby reprezentantów gdzie toczy się sesja. Siedzimy chwilę przyglądając się pracy demokracji, którą potwierdza fakt, że miejsc dla publiczności jest więcej niż dla pracujących wybrańców. Powyżej są jeszcze galerie za szybami dla szkół, wiadomo, młodzież często zachowuje się nagannie, przeszkadza, a i kanapką rzuci. Po chwili siedzimy już w sali naprzeciw, w izbie też obradującego senatu. Każdy może zobaczyć premiera i  ministrów z bliska i na żywo, toż to normalni ludzie. Odbieramy nasze rzeczy z przechowalni, wszyscy są usłużni i mili, oglądamy jeszcze kilka zakamarków i portretów, po czym wyjeżdżamy na dach zerknąć na okolicę i na łopoczącą wielką flagę Australii. Moana wykłada się na trawie i opala.
PARLAMET – TA BIAŁA KROPKA U GÓRY PO PRAWEJ TO MOANA SIEDZI NA DACHU NA TRAWIE
Wychodzimy i wtedy nagle mówię do Beaty: wiesz, jestem w szoku! Byłem w pełnej sali parlamentu, potem na sali pracującego senatu i do samego końca nikt nie zażyczył sobie poznać mojej tożsamości, pokazać jakiegoś dokumentu! Kiedy pomyślę o europejskich stosunkach władzy ze społeczeństwem…
TAKA DEMOKRACJA, ŻE WPUSZCZONO NAS NA MOWĘ TRAWĘ KRÓLOWEJ BRYTYJSKIEF
Spacerując obeszliśmy jeszcze stary parlament oraz budę aborygeńską z protestującymi napisami, po czym wróciliśmy na camping. Na noc zapowiadano mróz, a na dzień następny deszcz. Spędziliśmy też trochę czasu w Mc Donaldzie wkładając poprzedni wpis.
ABORYGEŃSKIE ŚLADY W ICH KRAJU, ALE NIE ICH STOLICY
Z powodu pogody nie było sensu jechać dalej, wybraliśmy się więc dnia następnego do Muzeum Narodowego Australii, które dotyczy historii i geografii kraju. Malarstwo i sztu są w Galerii Narodowej.
Muzeum tak nas wciągnęło tak, że spędziliśmy w nim cały deszczowy dzień. Było o rozwoju przemysłu i rolnictwa, mnóstwo atrakcji, takich jak kino rotacyjne o historii, czy komputerowy świat dla dzieci, w którym po zrobieniu nam zdjęć budowało się kosmiczne domy, a potem wchodziło do sali kinowej i można było zobaczyć w trójwymiarowym pokazie miasto z tymi domami, naszymi twarzami na afiszach itd. Zachwycające. Moana wyszła z kangurem zabawką, który stał się jej ulubioną (chwilowo) maskotką.
W DESZCZ DO AUTRALIAN NATIONAL MUSEUM – MIŁE DLA UCHA, A GŁÓWNIE DLA OKA. DZIŚ JUŻ ABORYGENKI TAKIE SZCZUPŁE NIE SĄ, GŁÓWNIE SIEDZĄ I PIJĄ ZA RZĄDOWE ZAPOMOGI. 
Dziś od rana było wprawdzie pogodnie, ale obiecaliśmy Moanie, że pójdziemy do muzeum nauki i techniki, więc rano zwinęliśmy obciekający wodą dywan i opuściliśmy targowe pole aby po chwili wejść do muzeum.
Zabawa była przednia, ta składnica wiedzy i efektów specjalnych tłumaczących zasady działania technicznego i fizjologicznego świata nas otaczającego wzbogacona została spektaklami, które młodym i starym tłumaczą różności w sposób empiryczny i dowcipny zarazem. Nasz spektakl (były trzy, ale tylko na jeden starczyło nam czasu) dotyczył wybuchania gazów. Była kupa śmiechu i wiedzy. Na zakończenie pan zademonstrował dwa balony, jeden wypełniony wodorem, który naśmiewając się z Hindenbourg’a dźgnął zapalonym sztucznym ogniem - przy eksplozji pojawiła się ognista kula. Drugi wypełniony był dwa do jednego wodorem i tlenem, prowadzący kazał zatkać uszy i po źgnięciu go tymże ogniem rozległ się niewyobrażalnej mocy huk i wytworzyło się zapewne parę kropel wody. Na koniec pozwoliliśmy Moanie zabawić się w dziale dla najmłodszych, gdzie spędziła resztę czasu, kiedy my na zmianę oglądaliśmy dział o wodzie. Czy ktoś wie ile potrzeba wody na wyprodukowanie litra mleka? 1000 litrów.
W MUZEUM TECHNIKI KTOŚ MA ZIMNY NOS, A INNY OKULARY
Nasze plany na ostatnie tygodnie w Australii coraz nam trudniej sprecyzować. Wiele było dyskusji i przyszłych tras, nawet mieliśmy jechać na narty. Warunki ku temu w parku Kościuszko są wybitne, ponad dwa metry śniegu, ale doszliśmy do wniosku, że taka ekstrawagancja nie wnosi niczego, czas nam się kurczy, zostały jeszcze tylko trzy tygodnie na kontynencie i trzeba to mądrze wykorzystać.

Jest wieczór, ja piszę, Beata ogląda mapy, Moana obok układa karty i mówi do kangura:
M: Wiesz kangur, nikt ze mną nie chce grać… i takie jest moje życie!

Postanowiliśmy jechać na wybrzeże, na południowo-wschodni cypel Australii, a potem wzdłuż południowego wybrzeża, minąć Melbourne i po przejechaniu najpiękniejszej podobno drogi kraju odbić przed Adelaidą na północ do Parku Narodowego Grampians.  
    
18 wrzesień 2012   
Do Melbourne mamy 200 kilometrów, ale jeszcze tam nie jedziemy, na razie kierujemy się do Parku Wilsons Promontory na południu.
Ostatnie dni spędziliśmy w parczkach wybrzeża  Bournda NP i  Ben Boyd NP. W pierwszym zrobiliśmy sześciokilometrową pętlę Bournda Lagoon, niespodziewanie dziki szlak, który zmusił nas do rozebrania się w celu przejścia przez przecinającą go rzekę, przeciskania się przez zwalone drzewa i wspinania się po skałkach, aby w końcu dojść do widoku na całą lagunę.
BOURNDA NP – PRZEPRAWA I KANGURY NA WYDMACH
Już idąc plażą zauważyliśmy, że cali jesteśmy w kleszczach. Rozbieraliśmy się, trzepaliśmy ubrania, wyciągaliśmy kleszcze, jeden już wgryzł się w plecy Beaty, a drugi dokładnie w to samo miejsce w Moanę.
BOURNDA NP – SZARY LAS
Ben Boyd ma dziobate miejsce zwane jak każde dziobate - pinnacles, tu dwukolorowe jak flaga Monaco.
BEN BOYD I STĄD DO EDENU
Okolica ta znana jest z dwóch atrakcji, produkcji ostryg, a przede wszystkim z obecności w oceanie wielkich waleni, które wpływają do zatok i widać je z lądu. Bytność czyli migracja tych ostatnich przypada na koniec zimy i wiosnę czyli właśnie teraz, jednak żaden nie zawitał w czasie naszych obserwacji. Zawitała natomiast druga atrakcja wprost do naszych żołądków.
Pogoda niezbyt sprzyjała plażowaniu czy spacerom, ruszyliśmy więc dalej mijając południowo-wschodni cypel Australii aby skierować się na zachód w stronę Melbourne tłukąc kilometry.
Wczoraj rano okazało się, że reakcja organizmu Moany na kleszcza jest inna niż zwykle. Miejsce po kleszczu było twarde, wokół niego zrobiła się czerwona plama. Zajechaliśmy po drodze do kliniki, potem do szpitala, ale w obydwóch tych przybytkach zdrowia (i chorób) przywitał nas tłum oczekujących w kolejce emerytów. Pojechaliśmy dalej mówiąc sobie, że jak minie niedziela to w poniedziałek będzie więcej lekarzy i mniejsze kolejki.
W końcu wyjeżdżając z jakiegoś tam mijanego miasteczka nawinął się szpital z mrugającym napisem „emergencies”. Wjechaliśmy na parking i o dziwo tym razem nie było nikogo w kolejce. Opowiedziałem pani w recepcji o co mi chodzi, po czym zapytałem ile kosztuje konsultacja z lekarzem, bo może trzeba dziecku jakiś antybiotyk zapisać. Choć szpital był publiczny, kwota była zawrotna, aby zobaczyć lekarza trzeba z góry zapłacić 230 dolarów, a potem po 10 za każdy wypisany lek na recepcie, bez kosztu samego leku oczywiście.
Kiedy powiedziałem, że nie mamy ubezpieczenia i podróżujemy, miła recepcjonistka stwierdziła, że może lepiej zobaczyć najpierw pielęgniarkę, a potem ewentualnie lekarza. Bez wprowadzania nas w system wpuszczono nas do środka, gdzie pielęgniarka po obejrzeniu Moany przyniosła tablicę z kleszczami i zapytała: który to był? No… ten, a może ten, tej wielkości. To dobrze, brzmiała odpowiedź, bo te i te, są niebezpieczne.
Człowiek żyje i nawet nie wie, że są gatunki kleszczy, te nasze to kleszcze leśne, są też bydlęce i jeszcze inne.
Lepiej niech to jednak zobaczy lekarz, stwierdziła pielęgniarka. Po chwili przyszła lekarka, pooglądała Moanie plecy i rzekła…, druga opinia się przyda. Przyszedł drugi lekarz i stwierdził, że nic nie będzie, no chyba, że się to w coś zapalnego rozwinie, i że możemy jechać dalej spokojnie. W prezencie dostaliśmy urządzenie do wyjmowania kleszczy i dobre słowo na dalszą część podróży. Wychodząc podziękowaliśmy jeszcze recepcjonistce. Miłe to wszystko, ale lepiej w Australii nie chorować, bo jak już cie wyleczą to i tak umrzesz… z głodu.

Środa, 19 wrzesień 2012
Wczoraj w południe dojechaliśmy do Parku Wilsons Promontory, zwanego pieszczotliwie Prom’em. Jest on jednym z obowiązkowych miejsc do zobaczenia w Victorii, znów nowego, już szóstego odwiedzonego przez nas stanu licząc też ACT, czyli Terytorium Stołeczne. Prom to półwysep będący najbardziej wysuniętą na południe częścią australijskiego kontynentu, dalej jest Tasmania, a za nią Antarktyda.
Park był urodziwy, z pięknymi plażami, górami i skalistymi wysepkami wystającymi z wody  blisko i daleko od brzegu. Po podtopieniach i obsunięciach gruntu jego atrakcyjna południowa część była niedostępna, weszliśmy więc na szczyt zwany Biskupem (Bishop), z którego rozlegał się widok na zachodnie wybrzeże parku i dający wyobrażenie o jego pięknie.
PROM NP – JA, KOCHAJĄCY INACZEJ, NA CZUBKU BISKUPA
Na najbliższe dni zapowiedziano zmienną pogodę z dużą szansą na deszcz co potwierdziło się na szczycie, widzieliśmy nadchodzące ciemne deszczowe chmury, co spowodowało, że wróciliśmy do samochodu tą samą drogą, a nie pętlą, którą planowaliśmy zejść. Cieszyliśmy się z decyzji, szybko pierwsze krople deszczu zaczęły stukać w przednią szybę kiedy wyjeżdżaliśmy z parku. Jechaliśmy powolutku, wombaty nieustająco przebiegały przez drogę oraz kangury, tym razem tak ciemnobrązowe, że prawie czarne.
Na noc zatrzymaliśmy się na świetnym campingu na plaży na cyplu Duck Point, z którego świetności nie mogliśmy jednak skorzystać z powodu pogody i tylko Beatka pobiegła rano plażą daleko, daleko przepędzając z niej stada czarnych łabędzi.
20 wrzesień 2012
Jedziemy w stronę Melbourne, po drodze zjechaliśmy na Philippe Island, takie obowiązkowe miejsce dla turystów. Jak zwykle, znaleźliśmy piękne miejsca z dala od tłumów.
TU TURYSTÓW NIE MA, ZA TO JEST PYŁ WODNY I BEATKA DALEKO NA SKALE
Przyjezdni autobusowicze koncentrują się na wieczornym przemarszu pingwinów, które w liczbie kilkuset codziennie wychodzą z wody i człapią wśród pełnych ławek (za 22 AUD od głowy) do swoich gniazd na wydmach. Nie jest to zgodne z naszym stosunkiem do tego rodzaju rozrywek, pingwiny nie są czyjeś, więc nie partycypujemy w tego rodzaju wydarzeniach. Nasze samotne wycieczki jeszcze raz udowodniły, że ludzie nie umieją się cieszyć naturą  lecz są leniwi  wolą mieć podane.
K
OCHAM CIĘ MAMUSIU! ALE CZY PAMIĘTASZ, ŻE ZA DWA DNI SĄ MOJE URODZINY?
Kiedy Moana mówi kocham cię, a robi to często,  trzeba spodziewać się ukrytego dna w jej wyznaniu. Zawsze jakiś swój interes chce ukręcić wyrażając swoje uczucia. Oczywiście robi to już w sposób wyrafinowany, a nie: kocham cię! Czy mogę czekoladkę? Trwa to dłużej i w sposób obchodzący sedno, ale wymowa jest zawsze jednaka.
21 wrzesień 2012 – Czwarte urodziny Moany
O czasie, który leci nie będę pisał, to jakby wczoraj gnałem z Beatą autem w bezdeszczową tropikalną burzę rodzić. Już minęły od tego czasu cztery lata, cztery lata podróży na Bubu, która jako niezaprzeczalnie czwarty członek naszej małej rodziny gdzieś tam chwilowo porzucona wiernie czeka.
STO LAT MOANKO
Dziś jesteśmy na najbardziej znanej z australijskich dróg – Great Ocean Road, na campingu, na którym solenizantka jest pogromczynią papug. To stało się niespodziewanie dla niej i dla nas największym prezentem jaki można sobie było wymarzyć, papugi jedzą z reki siadając na głowie, ramionach i wyciągniętych rękach
SKOMASOWANY ATAK - NIE DAJEMY SIĘ
ALE URODZINY!
Sto lat Moanko, masz nieprzeciętne dzieciństwo, ponad wszystko co przeżywa większość dzieci, mamy nadzieję, że to się w tobie  odkłada i kiedyś to wykorzystasz.
22 wrzesień 2012
Rano Moana wstała już jako czterolatka i poszła karmić papugi. Najpierw zademonstrowała to sąsiadom, którzy przyjechali późno i nie wiedzieli nic o takich atrakcjach, a potem przywiodła wszystkie okoliczne latające stwory w okolice naszego campera i powoli wykończyła paczkę ziaren, potem resztę starego chleba, aby w końcu stwierdzić naiwnie, że papugi bardzo ją lubią. Później okazało się, że lubią też wycieczkę skośnookich, która również weszła w posiadanie ziaren zakupionych w sklepiku obok campingu.        
Ruszyliśmy w stronę Dwunastu Apostołów, skalnych słupów wychodzących z wody w pewnej odległości od brzegu, miejsca znanego ze wszystkich podróżnych katalogów.
Zanim dotarliśmy do tego zjawiska natury odbiliśmy do latarni morskiej na przylądku Otway, odległej o 15 kilometrów od drogi głównej, naiwnie myśląc, że będzie można na nią wejść. Ze zrozumianych względów tablica z cennikiem była dopiero przy wjeździe na teren latarni, gdyby była przy skręcie na nią nikt normalny nie robiłby 30 kilometrów aby zapłacić 23 dolary (63 dla naszej trójki) za wejście do obiektu, który i tak każdy widział z bliska. Zawróciliśmy dziękując za takie niepotrzebne nam wydatki, ale nie byliśmy wściekli,  bo dzięki zboczeniu z drogi spotkaliśmy tak wielką kolonię koala o jakiej nam się nie śniło.
Były ich dziesiątki, po kilka na każdym drzewie i z małymi też. Wcześniej minęliśmy bezlistny las eukaliptusowy z gatunku Manna Gum, co mogło wskazywać na ich niedawną tam obecność. Zabawne było zobaczyć, że te mało ruchliwe pluszaki, potrafią nagle szybko wchodzić w pionie lub skoczyć z gałęzi na drugą odległą o dwa metry. Okazało się też, że koala wydają dźwięki, pokrzykują i chrumkają jak dziki.
EUKALIPTUSOWE DRZEWA JUŻ PRAWIE BEZ LIŚCI
Część parku Port Campbell NP to miejsce znane z „Dwunastu Apostołów”. Apostołów może kiedyś było dwunastu, ale dziś jest ich mniej, wiadomo, Judasz zdradził i dał dyla, a Tomasz nie uwierzył, że postoi i się przewrócił. Ze względu na spektakularny widok zrobiono na klifie wiele platform widokowych i asfaltowych ścieżek do nich wiodących, tłumnie odwiedzanych przez autobusowiczów przyjeżdżających w większości z kraju kwitnącej wiśni i choroby popromiennej.
Dotarliśmy do pierwszego widoku przy zachodzącym słońcu i bezchmurnym niebie, zeszliśmy schodami z wysokiego klifu na plażę, gdzie udaliśmy się na długi krajobrazowy spacer  uciekając przed wielkimi falami zakrywającymi momentami prawie ją całą. Widoki były rzeczywiście imponująco piękne.
BEZCHMURNY ZACHÓD SŁOŃCA NIE ZAPOWIADA JUTRZEJSZEGO SZTORMU
PORT CAMPBELL NP I DWUNASTU APOSTOŁÓW
POD SŁOŃCE, A JEDNAK ZDJĘCIE WYSZŁO
Kiedy przebudziliśmy się dnia następnego aby kontynuować drogę lookoutów czyli miejsc widokowych, pogoda była już sztormowa. Ciężkie, pchane wichurą chmury przetaczały się przez niebo z wielką prędkością, dzięki czemu tnący ostro deszcz po chwili zanikał i pojawiało się na moment słońce. Chwile te pozwalały na zrobienie zdjęć i dotarcie do interesujących punktów, wyludnionych w taka pogodę
NIEPRZYSTĘPNE KLIFY
Najbardziej interesujący był spacer do Loch Ard, miejsca zatonięcia statku o tej nazwie. 1 czerwca 1878 roku, po trzech miesiącach podróży z Brytanii, tuż po imprezie z okazji dopłynięcia, jako że tego dnia statek miał przybić do Port Phillip Heads, o 4 rano z mgły przed statkiem wyłoniły się skały. Okazało się, że kapitan Gibbs pomylił się z pozycją o 50 mil, a z powodu mgły nie widział wspomnianej wcześniej latarni. Mimo natychmiastowego rzucenia kotwicy statek uderzył w skały i szybko zaczął tonąć. Z 54 osób będących na pokładzie uratowały się tylko dwie. Młody marynarz, któremu udało się dopłynąć do brzegu i dziewczyna, po którą wrócił dzielnie z powrotem w zimną toń i wyciągnął z objęć Posejdona.
Zadziwiającym jest fakt, że w okolicy jest tylko jedna zatoczka z wąskim jak gardło wejściem, za to posiadająca plażę i możliwość wyjścia na klif. Pozostałe to zatoki, w których fale kotłują się wśród  pionowych obślizgłych ścian.  Jakimś cudem ocalała para trafiła do tej pierwszej, kiedy pozostali … . Sztormowa pogoda i fale rozbijające się w dole dodawały jeszcze grozy poznawanej historii.
LOCH ARD – CUDOWNA ZATOCZKA I MIEJSCE UDERZENIA I ZATONIĘCIA*
Zaglądając tak od miejsca do miejsca, przejeżdżając czasami kawałek samochodem, zrobiliśmy do południa 5 kilometrów pieszo, a po lunchu przy Port Campbell jeszcze 5.
Zachwycające, widać to na zdjęciach robionych prawie zawsze przy słońcu, którego było mało, takie mieliśmy szczęście.
PIĘKNO I GROZA           
24 wrzesień 2012
Noc spędziliśmy na polach targowych w Warrnambool, takiej miejscowości, której pisownię nazwy trzeba sprawdzić nawet po latach mieszkania w niej, pamiętacie dzielnicę Sydney Wooloomooloo, czy miejscowość kolo Warrumbungle Coonabarabran? Toż to skurcz języka.
Po zakupach i nieudanych próbach zmiany na wcześniej daty naszego rejsu na Tasmanię (nie było miejsc dla wysokiego samochodu) ruszyliśmy dalej na zachód w poszukiwaniu zabicia czasu w jakiś interesujący sposób. Zaplanowaliśmy noc na campingu na plaży, ale z podłączeniem do prądu, nocne temperatury kręcące się wokół 5 stopni nie sprzyjają dobremu spaniu bez ogrzewania.
Zainstalowaliśmy się wcześniej niż zwykle, wiatr ustał więc Moana bawiła się na placu zabaw, po czym zasnęła umęczona zimnem i gorącym prysznicem, a my zjedliśmy kotleciki jagnięce z grilla palce lizać. Nie jest łatwo grillować przy tak niskiej temperaturze, a kiedy jest wiatr staje się to prawie niemożliwe. Wieczór skończył się filmem Max  Payne, nieudanym po dobrym początku. Bazowanym na ciekawym pomyśle scenariusza autorom zabrakło już w połowie filmu rytmu i zaczął nas nudzić. Nie można tego powiedzieć o poprzednim wieczorze, kiedy to film ze starzejącym się Di Caprio, Shutter Island, zasłużył na miano wielce interesującego i sprawnie zrobionego, pozostawiającego widza w domysłach i niejasności do samego końca, a i po nim. Polecamy, choć nie znamy polskiego tytułu.   

Sydney ma Blue Montains do chodzenia i Kościuszko na narty, Melbourne ma na narty Góry Śnieżne (Snowy Mountains) i Grampians do chodzenia. To właśnie góry Grampians są punktem zwrotnym naszej australijskiej drogi, z nich wracamy do Melbourne i płyniemy do Tasmanii.
Jadąc do nich przystanęliśmy w Parku Mount Eccles, kraterze z jeziorem w środku o nazwie Niespodzianka. Jedyną niespodzianką tego parczku były pijawki, które w czasie długiej i niezbyt ciekawej wycieczki zaczęły z trawy przedostawać się na i pod nasze spodnie i robić wszystko aby nasza błękitna krew znalazła się w ich wielce wygimnastykowanych i rozciągliwych tułowiach. Udało się tylko jednej i to na Moanie, wiadomo, jest najbliżej ziemi i dlatego najbardziej narażona na wszelkie z niej ataki. Ona sama była raczej bardzo zainteresowana wydarzeniami, nie zna jeszcze uczucia obrzydzenia czy strachu.
RUROWE GROTY I PIJAWKI W MONT ECCLES
Wieczorem dotarliśmy na camping miasteczka Dunkeld, zwącego się południowymi drzwiami do Grampians. Fakt pierwsze góry zaczynały się tam.
Na campingu Moana zapoznała dziewczynki ze stanu Południowa Australia, którym pokazywała wszystkie swoje zabawki, kiedy my gaworzyliśmy z ich rodzicami.
26 wrzesień 2012
Obudziliśmy się późno w naszym ciepłym grajdole na kole i kiedy popijaliśmy naszą poranna kawę przy błękitnym niebie chciało się powiedzieć: żyć nie umierać. Nie zdążyliśmy nacieszyć się jednak sytuacją i perspektywą wyjścia w góry, nim wykąpaliśmy się zaczęło mocno wiać, po czym niebo zasnuło się kompletnie. Wichura wzmagała się, ale chmury nie wróżyły opadów, jedynie smutek szarugi i urwanie głowy. Odwiedziliśmy punk informacji turystycznej i postanowiliśmy wejść przed południem na pagórek z widokiem na okolicę, zjeść później lunch aby po południu zaatakować okoliczny najwyższy szczyt – Mount Abrupt. Mimo wiatru, który poważnie przybrał na sile spacerek i widok z góry były miłe, na dodatek Moana spotkała na wycieczce „swoje” dziewczynki.
DUNKELD – PIERWSZY KONTAKT Z GRAMPIANS
Przy lunchu było już tylko źle, mimo, że kłócimy się bardzo rzadko podobnie jak rzadko używamy słów mało sympatycznych, tym razem poszliśmy na całość. Beata uparła się, że musi wejść na szczyt, ja że widok z niego będzie i owszem trochę lepszy niż z małego przed chwilą, ale góra nie jest warta wysiłku, zwłaszcza w taką zawieruchę i trzeba spadać na północ w poszukiwaniu czegoś nieprzeciętnego.  Zdecydowałem jednostronnie – jedziemy, według mnie było jeszcze wystarczająco wcześnie aby dzień mądrze wykorzystać. Cała afera była tak naprawdę o to, że tak czekaliśmy na Grampians, a i czasu mamy za dużo, a tu idzie front i pojutrze będzie lało z temperaturą 10 stopni w dzień i bliską zeru w nocy. Pech.
W „miłej” atmosferze dojechaliśmy do odległego o 60 kilometrów Halls Gap, gdzie znaleźliśmy świetny camping z grzanym basenem (33 stopnie) oraz papugami, oczywiście ku wielkiej radości Moany. Mając zaklepany nocleg pognaliśmy na szlak Pinnacles, najpopularniejszy w Parku, 6 km, 300 metrów różnicy poziomów.
Szlak był wprawdzie najpopularniejszy, na co wskazywał notoryczny tłumek, którego nie lubimy, ale był też najbardziej reprezentatywny w całym Parku jeśli chodzi strukturę geologiczną do zobaczenia. Rzeczywiście, najpierw szliśmy wąwozem czujnie nazwanym Grand Canyon, jakby wybudowanym z ceglanych ścian, których cegły miały zaokrąglone narożniki.
GRANDCANYON – NO I PO MOANIE
Oczywiście po naszej kłótni nie było śladu, niebo robiło się z wolna niebieskie, wiatr ustał, a to co nas otaczało zasługiwało znów na trzy gwiazdki w naszym parkowym rankingu (na końcu podróży zrobimy listę parków z naszymi ocenami), usłyszałem nawet jakieś nieśmiałe „przepraszam” za poranek i wyraźne „dziękuję” za słuszną decyzję.
W dalszej części szliśmy mocno pod górę, aby przejść przez skalne płaskie pole i wejść w bardzo długą wąziutką szczelinę nazwaną turystycznie Ulicą Ciszy.
CORAZ WĘŻSZA ULICA CISZY I WYJŚCIE Z NIEJ JAK Z KOPALNI
Z niej wychodziło się jak z kopalni i szybko dochodziło do celu, którym jest widokowa skała wystająca nad całą doliną usytuowaną kilkaset metrów poniżej. Spektakularne!
PINNACLE GÓRUJĄ NAD DOLINĄ
Ponapawaliśmy się widokami i ruszyliśmy w drogę powrotną częściowo innym szlakiem, aby widzieć co innego lub to samo z innego kąta. Zachwyceni wróciliśmy do samochodu – piękne, niespotykane, no i końcówka przy zachodzącym słońcu i bezchmurnym już niebie. I o to chodzi bródka …
Wieczór to taplanie się w basenie, potem grillowanie łososia w kuchnio-salonie campingu, gdzie przy palącym się kominku siedząc na kanapach dwie siedemdziesięcioletnie panie grały w scrabble na swoich komputerkach via bluetooth. Zastanawiający i wzruszający był to widok.
27 sierpień 2012
Prognoza się sprawdzała, obudziliśmy się przy błękicie i letniej pogodzie. Szybko zrobiło się gorąco, 27 stopni bez wiatru. Zebraliśmy się w miarę szybko, jedynie Moany nie można było odciągnąć od karmienia papug. Wyjeżdżając sprawdziliśmy jeszcze raz prognozę pogody, aż nie do wiary było, że nazajutrz ma być 10 stopni, zawierucha z ulewami i mróz nocą.
Wjazd na punkt widokowy jest jak zwykle powodem do wątpliwości, oczywiście kiedy jest na drodze nie mam problemu, można stanąć i zerknąć jak to robią hamburgerowi turyści. Gorzej jeśli trzeba zrobić dodatkowo 10 kilometrów. Tym razem postanowiliśmy wjechać na Boroka Lookout. Kawał drogi w górę zapowiadał, że będzie może interesująco. Było zachwycająco, zapierająco dech, zwłaszcza dla nas, bo my zobaczyliśmy naszą wczorajszą drogę z góry i wszystkie jej charakterystyczne punkty.
„NASZE” PINNACLES WIDZIANE Z BOROCA LOOKOUT I CAMPINGU (ZBLIŻENIE)
Z drugiego widoku skorzystała Moana. Balcony Lookout to nieciekawa kilometrowa droga przez lasek do punktu widokowego, a ponieważ jest przystosowana dla niepełnosprawnych Moana zrobiła ją na hulajnodze. Widok z niego był zacny, jednak z wieży strażackiej usytuowanej obok parkingu bardziej interesujący, dookólny, widać było prawie cały Park z odległym o 60 kilometrów niedoszłym szczytem Beaty.
Lunch zjedliśmy przy wodospadzie McKenzie Falls. Ok, wodospad jak wodospad, zawsze to jednak twór natury i zobaczyć warto.
NA BALCONY I WODOSPAD MAC KENZIE    
Na koniec zostawiliśmy sobie szlak w najbardziej na północ wysuniętej części Parku. Wahaliśmy się pomiędzy Mount Zero (pierwsza góra od tej strony, więc może stąd nazwa), a Mount Stapylton. Po analizie opisów drugi szlak okazał się bardziej różnorodny, no i szczyt wyższy.
MOUNT ZERO I Z GWIAZDKĄ MOUNT STAPYLTON, NASZ CEL
Droga zaczęła się interesująco, szliśmy w górę po łysych gładkich skałach aby po wzniesieniu się prawie na wysokość szczytu Mount Zero dojść do przełęczy. Wtedy otworzył się przed nami widok na zieloną kotlinę, nad którą górowała formacja Mount Stapylton, zwana w tej części murem Tai-Pan.
KOTLINA POD TAI-PAN WALL, PROPORCJE I PÓŹNIEJSZA NASZA ZDOBYCZ*
Trochę było deprymujące zejście do kotliny, aby chwili po drugiej jej stronie znów drapać się na tą samą wysokość, a później wyżej i wyżej. Obeszliśmy w końcu pasmo i od tyłu źlebem wspięliśmy się pod szczyt, po czym mocno skośną półką podeszliśmy do miejsca skąd znów widzieliśmy z góry kotlinę i szczyt Zero. Dalsze wejście na niedaleki już, skalny szczyt było wspinaczką, więc ani nie dla mnie, ani nie dla Moany, więc na tym zakończyliśmy naszą drogę.
OSTATNIA SKOŚNA PÓŁKA I OWOCOWY PODWIECZOREK POD SZCZYTEM
Widoki zachwycały, jedliśmy owoce patrząc na Grampians i kolorowe płaskowyże wokół. Z łezką w oku może, przed nami wprawdzie Tassie, czyli Tasmania, ale Grampians to ostatni park australijskiego kontynentu. Na horyzoncie pojawiły się pierwsze chmurki, a zachodzące słońce zawoalowało się wysokimi altusami, które nie wróżyły nic dobrego na jutro - było jasne, że prognoza się sprawdzi. Szkoda.
Zeszliśmy i w ramach zakończenia naszych australijskich parkowych wyczynów spotkaliśmy wielką jadowitą żmiję i bezogonową jaszczurkę. Na tym.
OSTATNIE ZEJŚCIE I „MIŁE” STWORY    
               
29 wrzesień 2012 (sto lat Gugi)
Na przetrwanie ataku zimy znaleźliśmy camping cud. W miasteczku Dylesford, sto kilometrów od Melbourne, w lesie nad jeziorem, wokół źródła mineralne z darmowym dostępem do nich (wraca niemiłe wspomnienie ze Szczawnicy). Co więcej, jest Internet i to darmowy, choć z limitem, więc szybko kończę te słowa i wrzucam wszystko na blog, a i podzwonimy trochę. Na zewnątrz jest 6 stopni, słońce, deszcz, grad i tak w kółko.
Dobry to moment aby załatwić wszystkie sprawy, wynająć samochód w Nowej Zelandii, zamówić przez Internet w Anglii części do Bubu, inne zamówić w stolicy Dominikany, by odebrać je kiedy tam już się pojawimy. Czas płynie nieubłaganie i choć przed nami jeszcze dwa miesiące po tej stronie globu już teraz trzeba się tym zająć.  

Komentarze