WRZESIEŃ 2012 AUSTRALIA
03 MAJ – 29 WRZESIEŃ 2012
4 wrzesień 2012
Opuściliśmy już Disney, tak Moana
nazwała Sydney. Nawet ładnie, więc już taka nazwa została między nami.
Blog odmówił powiększenia sierpniowego
wpisu, musiałem zamieścić nowy wpis jako dokończenie miesiąca, w którym zbyt
wiele się działo. W galimatiasie nie dodałem kolaży z Bouddi NP i z plaży przy
naszym atrakcyjnym campingu.
Rozczochrana, przez co
urozmaicona linia brzegowa okolic Sydney była zapewne pretekstem do stworzenia
wielu nadmorskich Parków Narodowych lub Stanowych. Popieram ten kierunek
myślenia widząc wszędzie ciągłą zabudowę linii brzegowej - tylko tym sposobem
można zachować gdzieniegdzie jej naturalne piękno i obronić przed zakusami
deweloperów, zwłaszcza w okolicach wielkich miast. Podobnie jest w nich samych,
ich bogactwem są parki umożliwiające mieszkańcom kontakt z naturą i dające
oddech od codziennego miejskiego zgiełku. Miasta chełpią się nimi, niektóre,
jak Central Park w Nowym Jorku czy Hyde Park w Londynie stały się nawet
symbolami. Nie jest do pomyślenia aby te powierzchnie zmieniły kiedyś swój
status bez wrzasku mieszkańców, przykuwania się do drzew Zielonych itd. A
jednak, w Warszawie w centrum Muranowa trawiasty wielki plac zwany historycznie
Gęsiówką, służący w lecie okolicznym mieszkańcom do zabaw czy wylegiwania się z
książką, bez słowa protestu w połowie zniknął. Powstało na nim Muzeum Żydów
Polskich, Getta czy jakoś tam. Szkoda, siła wyższa i dla wspólnego dobra niby,
a i w centrum byłego getta postawiono to muzeum przecież. Każde słowo protestu
nazwano by antysemityzmem, więc zaległa niezwykle rzadka w Polsce polityczna
cisza.
Wycieczka w Bouddi była miłą
przechadzką, ot taki passe temps w oczekiwaniu na weekend. Skorzystaliśmy też z
pięknej plaży z czystą wodą, jednak lodowatą jak w Bałtyku latem.
Z super campingu w Patonga
ruszyliśmy do Sydney zjeżdżając na początek na camping w obawie o miejsca. O
dziwo było ich pod dostatkiem. Zadziwiające, camping położony był w lesie w
Parku Narodowym Lane Cove River, takiej zielonej wyspie wewnątrz cztero i pół
milionowej aglomeracji, 10
kilometrów od centrum, na dodatek blisko stacji metra.
Dostaliśmy piękne miejsce bez sąsiadów i tak pozostało do końca naszego tam
pobytu. Zaraz po lunchu pojechaliśmy do centrum zobaczyć co zacz.
Auto pozostawiliśmy nie w
centrum, gdzie płaci się za postój przez wszystkie dni tygodnia i to z
ograniczeniem czasu do 2 godzin, ale za darmo zaraz obok za parkiem, przez
który ruszyliśmy w stronę Opery będącej sercem turystycznym miasta, podobnie
jak Wieża w Paryżu. W parku zatrzymaliśmy się patrząc na ślub, a potem
przysiedliśmy przy trio smyczkowym, którego muzyki Moana słuchała z fascynacją
patrząc po raz pierwszy na ślizgający się po strunach smyczek.
Dalej, z powodu tylko jednego
wolnego miejsca tylko ja zwiedziłem dom gubernatora, w czasie kiedy dziewczyny
poszły do informacji turystycznej.
JAK PRZYSTAŁO DOM GUBERNATORA
ZAPROJEKTOWAŁ ARCHITEKT BUCKINGHAM PALACE W LONDYNIE. OPERA Z TYŁU JAK HEŁMY
KONKWISTADORÓW
Tak…, nazwiska architekta Buckingham
Palace nie pamiętam, podobnie jak nie znam nazwiska architekta Opery. Paryską
wieżę każdy kojarzy z Eifflem bo na szczęście nazywa się nazwiskiem tego
genialnego inżyniera. Tak już jest, że nawet Opera z Sydney, jeden z
najbardziej znanych na świecie budynków, dziś zabytek światowego dziedzictwa
nie dała na tyle sławy jej twórcy, aby ludzie pamiętali jego nazwisko.
Sławę nadają media, każdy pamięta
więc nazwisko nawet najgorszego polityka, a jeśli był przy tym okrutny i
mordował, to bardziej zapada w pamięć jego imię. I tak nowa Biblioteka Francji
nazywa się Francois Mitterand, od nazwiska względnej postury prezydenta, który
jedynie złożył podpis dający zgodę na wydanie też moich podatkowych pieniędzy.
Obrzydliwe.
Oczywiście pierwsze kroki
skierowaliśmy do informacji Opery z zapytaniem o repertuar. Coś by się
znalazło, ale pani w kasie szybko rozwiała nasze nadzieje – na najbliższy czas
brak miejsc. Odeszliśmy nawet bez kwitka obchodząc jeszcze Operę, której obraz
miał nam towarzyszyć jeszcze wielokrotnie.
Do samochodu wróciliśmy idąc (i
jadąc na hulajnodze) wśród wieżowców ulicami podobnymi do wszystkich innych
downtown (centrum) miast nowego świata, czyli USA i Australii.
Mimo, że Sydney sprawiło na nas od
początku dobre wrażenie, to jazda po nim nie jest przyjemna. Pominę to, że
wewnątrz miasta są płatne mosty i tunele oraz kawałki autostrad i trudno się w
tym wyznać nie znając zasad abonamentów, a na wjazdach nie ma możliwości
zapłaty. Najgorsze, jest to, że człowiek jeżdżąc czuje się zaszczuty. Takiej
ilości radarów nie widziałem nigdzie na świecie, to tak jakby zebrać wszystkie
stojące europejski radary i postawić w tej aglomeracji. Są prawie na każdym
skrzyżowaniu.
Drugim, może już bardziej
zabawnym elementem są ronda. Kiedy Beatka przeczytała w przewodniku, że
Australijczycy zupełnie sobie z nimi nie radzą, nie chciałem uwierzyć. No i
potwierdzam, zachowują się jak niepełnosprawni umysłowo. Otóż przed rondem
wszystkie ulice mają postawiony znak pierwszeństwa przejazdu dla znajdującego
się na rondzie i kiedy auta dojeżdżają do niego, na rondo wjeżdża ten, który
pierwszy przed nim stanął. Tak powinno być. A tu nie, jedni wjeżdżają na rondo
nie patrząc na innych myśląc, że są na drodze głównej, a inni stoją bez końca
jak debile myśląc zapewne, że inna droga jest główna. Istny cyrk.
W niedzielę pierwszymi krokami była
realizacja planu Beaty czyli wejście na most, znaczy na szczyt łuku historycznego
mostu Harbour Bridge. Skończyło się wejściem na jego pylon za 15 dolarów od
głowy w miejsce wejścia jego konstrukcją za ponad 200 i aż dziw bierze, że mimo
tak wysokiej kwoty i tak tłumy walą na szczyt.
Niższy o 40 metrów widok i tak był
zachwycający i pokazywał fantastyczne położenie miasta w całej swojej
krasie.
Było miejsce w centrum, które
bardzo nam się spodobało. Zaraz po zejściu z mostu udaliśmy się na targ rybny.
Parking tam zorganizowany kosztuje 3 dolary za pierwszą godzinę, a potem 5 za
każde następne pół godziny. Mądrze, ma być obrót, a nie zajmowanie miejsc. Korzystając
z tego, że mieliśmy ze sobą auto, czyli lodówkę, kupiliśmy na kolację 3 tuziny
ostryg. Wróciliśmy tam metrem dnia następnego na lunch z owoców morza. Znów
Moana chciała tylko ośmiorniczki i muszle św. Jakuba tu zwane scallops.
Wielkie miasta prześcigają się w
najwyższych budowlach, co przy okazji daje turystom szanse zobaczenia piątej
fasady miasta czyli dachów, często jest to też jedyna szansa zobaczenia jego położenia
geograficznego, czy zasady budowy tkanki miejskiej czyli urbanistyki. Podobnie
jest i w Sydney, którego 300 metrowa wieża (względnej urody) daje taką szansę.
Jeśli generalnie zwiedzamy miejsca mniej konwencjonalnie, to z miastami jest
inaczej, więc i my wylądowaliśmy (ze zniżką 20 AUD od głowy) na szczycie tego
turystycznego przybytku. Było ok., Moana cieszyła się z jazdy windą.
W tygodniu jazda samochodem do
miasta nie jest dobrym pomysłem, zakupiliśmy więc w poniedziałek całodniowe
bilety na wszelkie środki komunikacji, do których w Sydney dochodzą jeszcze
promy (21 AUD od głowy, dziecko do lat czterech nie płaci) i pojechaliśmy
metrem do centrum, do którego dotarliśmy po 25 minutach jazdy, co potwierdzało
świetne położenie naszego campingu. Po lunchu na Targu Rybnym gdzie owoce morza
popijaliśmy butelką białego wina zakupioną w czujnie obok położonym monopolowym,
jako że w restauracji nie sprzedawano alkoholu, uznaliśmy, że centrum mamy już
„obskoczone”. Postanowiliśmy popłynąć gdzieś promem, a wcześniej skorzystać z
jednoszynowej kolejki aby dotrzeć do przystani promowej koło Opery. Kolejka
okazała się nie być w sieci naszych biletów,
więc tramwaj ją zastąpił, a potem metro.
Wybór padł na Manly, atrakcyjną
miejscowość z najlepszą plażą dostępną wodnym metrem z centrum. Po pół godzinie
płynięcia symetrycznym dwudziobowym statkiem znaleźliśmy się w nadmorskim
kurorcie pełną gębą. Przeszliśmy sklepową ulicą pieszą łączącą zatokę z plażą
nad oceanem, po czym ruszyliśmy w stronę Sydney Harbour NP, następnej
zielono-skalnej enklawy w regionie.
Podróż promem pozwoliła spojrzeć
na Sydney, Operę, most i miasto od strony wody. To było głównym jej celem. Po
powrocie do głównej przystani promowej z jednego promu przesiedliśmy się na
inny, tym razem do zamkniętego już wesołego miasteczka na Milsons Point, co
pozwoliło ominąć przesiadki w metrze i już jednym skokiem kolejki znaleźć się o
zmroku na campingu.
To nam wystarczyło. Trzy dni to
aż nadto w mieście kiedy nie zwiedza się nudnych dla dziecka obiektów w postaci
na przykład muzeów. Oczywiście każde olbrzymie miasto ma swoje drugie, ukryte
dno. Wiem coś na ten temat, pracując lata w Paryżu jako architekt zajmujący się
częściowo zmianami w jego starociach poznałem miejsca, do których dostępu nie
mają nie tylko turyści, ale nawet jego mieszkańcy, nie mając o ich istnieniu
pojęcia. Na to drugie miejskie dno nie mamy w naszej podróży czasu, wolimy go
znaleźć dla natury, wśród której czujemy się lepiej. Zgiełk, smród i tłum,
nawet w tak uroczym miejscu jak Sydney, męczy mnie i jak się cieszę, że nie
muszę już tak żyć na kupie jak inni.
Za zgodą campingowych władz pozostaliśmy
technicznie na campingu aż do popołudnia robiąc pranie i jedząc lunch, po czym
ruszyliśmy w stronę Blue Montains czyli Gór Błękitnych.
Środa, 5 wrzesień
Blue Mountains, Park Narodowy z
listy dziedzictwa światowego, to takie góry na odwrót. Zwykle kiedy człowiek
wychodzi w góry idzie do góry, a potem wraca w dół. Tu jest odwrotnie. Tak
naprawdę jest to 1000 metrowe pofałdowane wyniesienie-płaskowyż, na którym
usadowiły się miasteczka i całe ludzkie życie, a atrakcją są pęknięcia w nim w
postaci wysokich kanionów oraz ich klifowe południowe zbocze z widokami w dal.
Po darmowej nocy w Rest Area na
początek weszliśmy na szczyt – Mont Banks. Niewiele z niego było widać, był
zarośnięty drzewami, ale droga na niego wiodła wzdłuż krawędzi, jak się później
okazało (byliśmy potem dokładnie en face) największej rozpadliny, Grose Valley
i była wstępem do cudów jakie mieliśmy zobaczyć.
W Visitor Center pani poradziła
nam abyśmy koniecznie i nie tylko dlatego, że wiało jak w Kieleckiem, zrobili
trasę pętlę i zeszli do Grand Canyon. Na dnie jednego o tej samej nazwie, tyle
że w Utah już byliśmy, więc poszliśmy i do tego.
Wycieczka była atrakcyjna i
urozmaicona, szło się najpierw mocno w dół, a potem wzdłuż strumienia, raz w
górę, raz w dół, pod wielkimi ścianami skalnymi, tunelem, pod nawisami
skalnymi, przez strumień wielokrotnie, jednym słowem same atrakcje. Momentami
kanion był tak wąski, że robiło się prawie ciemno i szliśmy wśród omszałych,
wilgotnych ścian, które nigdy nie widziały słońca.
W miejscu gdzie kanion łączył się
z Grose Valley zaczęliśmy wychodzić 400 metrów pod górę. Powoli otwierał się przed
nami ogromny widok na oświetlone zachodzącym słońcem, a położone po przeciwnej
stronie wielkiej doliny kamienne pionowe skalne płaszczyzny.
Uff, kiedy wreszcie wyszliśmy z
czeluści ciemnego parowu na oświetlony słońcem płaskowyż, słońce głaskało
prawie horyzont, a jego cień szybko przesuwał się dnem doliny, aby po chwili
zmienić gorączkę pomarańczowego piaskowca w chłód błękitnej poświaty
pokrywającej z wolna oddalone połacie leśne Błękitnych Gór.
Czwartek, 6 wrzesień, imieniny Beaty
Dzień nie był z początku
najmilszy. Beata zobaczyła w katalogu zdjęcie ze szlaku National Pass i
powiedziała: tam chcę być. Fakt, zdjęcie było nieskończenie atrakcyjne, ludzie na
półce skalnej nad równie nieskończoną przepaścią. Już oglądając zdjęcie nie
czułem się pewnie, ale cóż kocha się to i życie oddać trzeba (najchętniej
Warszawy). Oglądaliśmy trasę National Pass na tablicy szlaków już lekko źli na
świat. Nie dość, że przy Visitor Center w Katoomba i w całej okolicy miejsca
parkingowe były płatne i to z opłatą minimalną 1 godziny czyli 3,80 AUD (co za
bzdura, powinno być odwrotnie, maksymalną) to na dodatek w tymże centrum
informacji zażądano od Beaty pieniędzy za fotokopię mapki szlaków, a ona naiwna
nie miała przy sobie portfela. Sytuacja taka zaistniała po raz pierwszy, na
dodatek mamy wykupiony roczny pass do parków i mapki zawsze były
ogólnodostępne, nawet dzień wcześniej w pobliskim Blackheath. Oj jak nie lubimy
takich turystycznych miejsc z francuskiego zwanych przez nas lep na głupka
(atrappe-couillon).
Wkurzeni pojechaliśmy więc na
koniec szlaku National Pass gdzie zostawiliśmy samochód i poszliśmy w drogę.
Nasze rozdrażnienie wzmagał fakt, że wiało niemiłosiernie, trasa określona była
jako bardzo trudna, a fakt pionowych ścian na jej początku i końcu nie
poprawiał mi samopoczucia.
Kiedy doszliśmy do zejścia i
zajrzałem w pionowy nieskończony skalny kocioł wymiękłem. O nie! Ja stąd spadam
i to do góry. Wszystko tu jest przecież odwrotne. No i zawróciliśmy.
Oczywiście nie należy spodziewać
się, że odpuściliśmy całkiem, o nie! Zamiast mocno schodzić i iść pod ścianami,
a potem wychodzić, ruszyliśmy szlakiem równoległym powyżej National Pass czyli
pod krawędzią klifu znaczy nad przepaściami. Zamienił stryjek … .
Widoki, widoki i widoki, te same,
a z każdego miejsca inne. Takie właśnie są góry, tfu, doły w tym przypadku.
Doszliśmy na koniec do Wentworth
Falls czyli wodospadu, głównej atrakcji miejsca. Wodospad jak wodospad -
wszystkie podobne, wcześniej widzieliśmy już Bridal Weil czyli Welon Panny Młodej
koło Blackheath, rozwiewany wiatrem przypominał rzeczywiście woalkę. Nie jednak
wodospad przyciągnął uwagę Beaty, po drugiej stronie pojawiło się oświetlone
zachodzącym już słońcem wyjście z National Pass z miejscem ze zdjęcia. Ku
radości Beaty, a zwłaszcza mojej, tak łatwo można było tym razem spełnić jej
marzenie.
Przeszliśmy nad wodospadem
płynącym częściowo w przeciwną stronę, silne porywy wiatru zrywały z niego
wodę, której kazały lecieć pod górę – wprost na nas. Znów odwrotnie.
Nasze sztormiaki z Bubu przeszły po
5 latach drugi mokry chrzest - od czasu sztormu przy Minorce gniły w szafie.
Folderowe zdjęcie mówiło prawdę,
wąski przesmyk nad przepaścią bez końca, ale nawet ja doszedłem do tego
miejsca, a nawet jeszcze dalej. Beata zniknęła za skalnym rogiem, wróciła po
chwili mówiąc, że dalej zaczynają się wykute w skale stopnie tak wysokie i o
takiej stromiźnie, że mimo barierki strach się zbliżać. Minęła nas odważna
para, zrobili nam zdjęcie i zniknęli za rogiem. Po minucie wrócili klnąc pod
nosem – uff, ale przepaść, też odpuścili
Z uśmiechem na ustach zasiedliśmy
w naszym camperze i już prawie nocą zajechaliśmy do darmowego campingu
nieopodal Blackheath, położonego w leśnej dolinie, gdzie przy szumie wiatru
gdzieś u góry zapadła noc spokojna, chłodna ale nie mroźna, bo taką zapowiadano
już jako następną.
Piątek, 7 wrzesień
Wyruszyliśmy z campingu o
chłodnym poranku jeszcze przy słońcu, które powoli zakrywały ciemne chmury,
wiało dalej, ale temperatura nie chciała się podnieść jak to zwykle bywało.
Lodownia w sam raz na ostatnie lookouty czyli ominięte wcześniej punkty
widokowe, do których dochodzi się w kilka metrów, stworzone dla objazdowych i
otytych wycieczkowiczów i dziś też dla nas, zakudłanych w sztormiaki.
Tego dnia jednak byliśmy jedynymi
odważnymi i w samotności dojechaliśmy drogą szutrową do Pulpit Rock,
zagospodarowanej skały stojącej w częściowym oderwaniu od klifu. Potem do
skałki Anvil Rock wystającej ponad otaczający nas las przez co widok z niej był
dookólny, czy groty wydartej skale przez wielowiekowe wiatry.
Wyjeżdżając z Błękitnych Gór zatrzymaliśmy
się w Katoombie w Dan Murphy’s, najlepszej i najtańszej sieci supermarketów
alkoholowych (oh! Jaki wybór win i piw) oraz zerknąć na wodospad Katoomba,
przed którym Moana z Beatą przejechały napowietrzną kolejką (kolejny lep, ale
frajda dla Moany). Tam też znajdują się Trzy Siostry (Three Sisters), skały
znane ze wszystkich australijskich folderów, widzieliśmy je dzień wcześniej z
drogi. Beata wprawdzie chciała się do nich przebiec ścieżką dla
niepełnosprawnych, ale sypiący drobny grad schłodził jej zapał i ruszyliśmy nad
morze uciekając przed przeszywającą ciało lodowatą wichurą.
Niedziela, 9 września
Wczoraj wieczorem dotarliśmy w
miejsce marzeń. Z jednej strony mamy las i śpiew ptaków czujących już wiosnę,
nad nami błękitne niebo, a z drugiej szum fal oceanu rozbijających się na
piaskowej plaży zamkniętej pomiędzy skalnymi cyplami. Wokół nas chodzą kangury,
które zasiedliły camping nadmorskiego Parku Narodowego Murramarang.
Oczywiście nie jest to miejsce
warte naszego pobytu, służy jedynie wyleczeniu kataru i gardła Moany wśród
piękna natury.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Caravan
Parku w Bulli (mimo obaw nie zabuliliśmy za dużo) i Moana po kąpieli przy
zimnym wietrze złapała przeziębienie. Stanęliśmy też na spacer zobaczyć
bazaltowe skałki w Bombo koło Kiama, taki spacer popierdułka, aby nie siedzieć
cały dzień w samochodzie, a zdjęcia pięknie oszukują.
Ten postój ma nam pozwolić
przeczekać chłody w Canberra, ewidentnie będącym biegunem polarnym Australii,
stolicę chcemy zwiedzić w przelocie we wtorek (jedyny tam dzień słoneczny i
ciepły) i pewnie jeden dzień wystarczy, jest to przecież sztuczny twór
administracyjny.
Na tym kończy się nasz plan. Górę
Kościuszki i Park chwilowo odkładamy, możemy tam ewentualnie pojechać na narty.
Wzdłuż wybrzeża jechać nam się dalej nie chce, wszystko tu podobne do tego co
znamy.
Są miejsca nas pociągające, tyle
że odległe o … 1.500
kilometrów . Mamy kilka dni na myślenie i przymiarkę.
Mamy wreszcie trochę czasu aby
pokazać obiecane koszty naszej trzymiesięcznej eskapady po Australii i wyskoku
do Nowej Kaledonii czyli dokładnie połowy podróży.
AUSTRALIA 3 MAJ – 28 LIPIEC 2012: 88 dni (ceny w USD = AUD)
Miesiąc
|
Zakupy spożywcze
|
Alkohol
|
Hotele
|
Campingi
|
Camper
|
Benzyna
|
Knajpy
|
Wejścia
|
Pranie
|
Internet bez Skype
|
Inne
|
Razem
|
MAJ
|
1730
|
491
|
250
|
404
|
1740
|
1298
|
326
|
670
|
43
|
67
|
355
|
7374
|
CZERWIEC
|
1368
|
718
|
0
|
753
|
1800
|
1351
|
45
|
113
|
22
|
10
|
192
|
6372
|
LIPIEC
|
918
|
425
|
0
|
449
|
1620
|
875
|
0
|
47
|
25
|
0
|
257
|
4616
|
RAZEM
|
4016
|
1634
|
250
|
1606
|
5160
|
3524
|
371
|
830
|
90
|
77
|
804
|
18361
|
Przejechaliśmy ponad 15.000
km
Przeszliśmy na wycieczkach 289 km
NOWA KALEDONIA 28 LIPIEC – 16 SIERPIEŃ 2012: 20 dni (ceny w USD)
Zakupy spożywcze
|
Alkohol
|
Hotele
|
Camping
|
Auto
|
Benzyna
|
Knajpy
|
Wejścia
|
Pranie
|
Internet bez Skype
|
Inne
|
Razem
|
|
RAZEM
|
896
|
297
|
1478
|
55
|
876
|
152
|
583
|
36
|
0
|
10
|
297
|
4681
|
Bilet lotniczy kosztował 2.496 USD
Przejechaliśmy ponad 2.000
km
Przeszliśmy na wycieczkach 68 km
Piątek, 14 wrzesień 2012
Do powyższych tabelek dodam, że
na pierwszy okres planowaliśmy budżet 16.500 USD, a na Nową Kaledonię 7.120 USD
z biletem. Mimo, że koszty były inne w poszczególnych rodzajach wydatków w
pierwszym okresie podróży przekroczyliśmy go o 10%, a drugi był trafiony
bezbłędnie. Widać też jaki wpływ na wydatki alkoholowe w czerwcu miał pobyt w Terytorium
Północnym i ceny tam, oraz jak drogo kosztuje przemieszczanie się - camper i benzyna to prawie połowa wydatków.
Wyjeżdżamy z Canberry, Beata
prowadzi, ja piszę, Moana ogląda Krecika - przed chwilą wyszliśmy z Muzeum
Nauki i Techniki Questacon. Na prawo i lewo drogi leżą zabite wombaty, takie
stwory wyglądające jak krzyżówka świnki z koala.
Z planowanego tylko przejazdu przez
stolicę Australii zrobił się trzydniowy pobyt, przytrzymała nas tu głównie zła
pogoda i niejasny plan na przyszłość.
Sztuczny twór administracyjny
jakim jest Canberra, który powstał w wyniku kłótni o prym pomiędzy Sydney i
Melbourne raczej nas rozczarował. Ja spodziewałem się ekstrawagancji a la
Brasilia - wiadomo, kiedy powstaje miasto budowane od zera można pokombinować.
Tu zrobiono to jedynie z urbanistyką robiąc parę osi i okrągłości, zwłaszcza części
wokół parlamentu, architektura to zupełna klapa, nie ma nic co zachwyca, a jest
raczej to, co nam się źle kojarzy z komunistycznymi wybrykami okresu lat
70-tych. W mieście też nie bardzo jest co zwiedzać, godzina w samochodzie i zna
się je jak własną kieszeń.
Owszem, położenie ma
nienajgorsze, w środku sztuczne zbiorniki wodne, wokół wzgórza, które wszystkie
zaliczyliśmy, o 180
kilometrów jest góra Kościuszko i narty w zimie, do
oceanu ździebko bliżej. Jednak tak już dziwnie jest, że stolice, nawet te nowe,
umieszcza się w dość mało atrakcyjnych miejscach. Chyba po to aby ludzie tyrali
w nich, a nie bawili się. Przykłady? Ot wspomniana Brasilia, a dalej Madryt,
Warszawa, Paryż, Berlin czy nowa stolica Kazachstanu. Te centralne położenia
wojennie miały oczywiście sens, dziś żyć w nich się nie chce. Z Krakowa, byłej stolicy,
jest rzut beretem do Zakopanego czy w Beskidy, a w Warszawie jest to rzut
beretem na wieszak – wszędzie jest daleko.
Dlaczego zostaliśmy więc tak
długo? Przyjechaliśmy po południu, zajęliśmy miejsce na campingu Pól Targowych
(28 AUD/noc) i pojechaliśmy zobaczyć nowe miasto. Przejechaliśmy dość szybko
całość (o chodzeniu nie ma mowy, ilość zieleni i płaska zabudowa rozciągnęły
miasto w nieskończoność) z odwiedzeniem krainy ambasad, których budynki
prześcigają się w stylizacji architektury na modłę swojego kraju. Polacy też
podporządkowali się tej linii i stoi taki gniot jak na pustakach, za to ogromny,
odwrotnie proporcjonalny do wielkości i skromności tego kraju, wydawcy papieża
Polaka, nazwanego na postumencie przed katedrą w Sydney John Paul the Great.
Ku radości Moany (winda!)
wjechaliśmy też na wieżę radiowo-telewizyjną spojrzeć na okolicę z góry. Z góry
wszystko wygląda lepiej, więc na nie wchodzimy (lub wjeżdżamy).
Następny dzień to wjazd
samochodem na wzgórze Ainslie, zamiast spacer na jego szczyt. Jak zwykle w
Australii, pani w informacji nie wiedziała o tym, że piękny szlak pieszy wiedzie
tam od Wojennego Pomnika, o czym dowiedzieliśmy się za późno, będąc już u góry.
Obiad zjedliśmy w skośnookiej dzielnicy miasta, po czym, tym razem pieszo
zdobyliśmy szczyt Czerwonego Wzgórza, na którym postawiono architektoniczny
bubel – restaurację, tylko nazwy „Parkowa” lub „Kolorowa” mu brakowało.
Życie tej stolicy kręci się wokół
największego kompleksu – parlamentu. Nie wiedzieć czemu stary, wybudowany w
1930 roku dwuizbowy parlament przestał się podobać i postanowiono wydać miliard
wspólnych pieniędzy na budowę monumentalnego wewnątrz, a pokrytego częściowo
trawą, jak to moda epoki życzyła (Bercy w Paryżu), nowego. W starym, za to
ładnym, najładniejszym budynku miasta, zrobiono muzeum demokracji i stołówkę.
Trochę to zadziwiające bo
największym muzeum demokracji jakie widziałem jest właśnie nowy parlament.
Otóż, zwyczaj wchodzimy do
takiego obiektu, zwykle ściśle strzeżonego, za okazaniem, a tu jak każdy z
ulicy. Wita nas wielki hall, skąd kierowani jesteśmy na piętro marmurowymi
białymi schodami, dochodzimy do szatni gdzie pozostawiamy nasze rzeczy,
przechodzimy przez dzwoniącą bramkę i wchodzimy na galerię izby reprezentantów
gdzie toczy się sesja. Siedzimy chwilę przyglądając się pracy demokracji, którą
potwierdza fakt, że miejsc dla publiczności jest więcej niż dla pracujących
wybrańców. Powyżej są jeszcze galerie za szybami dla szkół, wiadomo, młodzież często
zachowuje się nagannie, przeszkadza, a i kanapką rzuci. Po chwili siedzimy już
w sali naprzeciw, w izbie też obradującego senatu. Każdy może zobaczyć premiera
i ministrów z bliska i na żywo, toż to
normalni ludzie. Odbieramy nasze rzeczy z przechowalni, wszyscy są usłużni i
mili, oglądamy jeszcze kilka zakamarków i portretów, po czym wyjeżdżamy na dach
zerknąć na okolicę i na łopoczącą wielką flagę Australii. Moana wykłada się na
trawie i opala.
Wychodzimy i wtedy nagle mówię do
Beaty: wiesz, jestem w szoku! Byłem w pełnej sali parlamentu, potem na sali
pracującego senatu i do samego końca nikt nie zażyczył sobie poznać mojej
tożsamości, pokazać jakiegoś dokumentu! Kiedy pomyślę o europejskich stosunkach
władzy ze społeczeństwem…
Spacerując obeszliśmy jeszcze
stary parlament oraz budę aborygeńską z protestującymi napisami, po czym
wróciliśmy na camping. Na noc zapowiadano mróz, a na dzień następny deszcz.
Spędziliśmy też trochę czasu w Mc Donaldzie wkładając poprzedni wpis.
Z powodu pogody nie było sensu
jechać dalej, wybraliśmy się więc dnia następnego do Muzeum Narodowego
Australii, które dotyczy historii i geografii kraju. Malarstwo i sztu są w
Galerii Narodowej.
Muzeum tak nas wciągnęło tak, że
spędziliśmy w nim cały deszczowy dzień. Było o rozwoju przemysłu i rolnictwa,
mnóstwo atrakcji, takich jak kino rotacyjne o historii, czy komputerowy świat
dla dzieci, w którym po zrobieniu nam zdjęć budowało się kosmiczne domy, a
potem wchodziło do sali kinowej i można było zobaczyć w trójwymiarowym pokazie
miasto z tymi domami, naszymi twarzami na afiszach itd. Zachwycające. Moana
wyszła z kangurem zabawką, który stał się jej ulubioną (chwilowo) maskotką.
W DESZCZ DO AUTRALIAN NATIONAL
MUSEUM – MIŁE DLA UCHA, A GŁÓWNIE DLA OKA. DZIŚ JUŻ ABORYGENKI TAKIE SZCZUPŁE NIE SĄ, GŁÓWNIE SIEDZĄ I PIJĄ ZA RZĄDOWE ZAPOMOGI.
Dziś od rana było wprawdzie
pogodnie, ale obiecaliśmy Moanie, że pójdziemy do muzeum nauki i techniki, więc
rano zwinęliśmy obciekający wodą dywan i opuściliśmy targowe pole aby po chwili
wejść do muzeum.
Zabawa była przednia, ta
składnica wiedzy i efektów specjalnych tłumaczących zasady działania
technicznego i fizjologicznego świata nas otaczającego wzbogacona została
spektaklami, które młodym i starym tłumaczą różności w sposób empiryczny i
dowcipny zarazem. Nasz spektakl (były trzy, ale tylko na jeden starczyło nam
czasu) dotyczył wybuchania gazów. Była kupa śmiechu i wiedzy. Na zakończenie
pan zademonstrował dwa balony, jeden wypełniony wodorem, który naśmiewając się
z Hindenbourg’a dźgnął zapalonym sztucznym ogniem - przy eksplozji pojawiła się
ognista kula. Drugi wypełniony był dwa do jednego wodorem i tlenem, prowadzący
kazał zatkać uszy i po źgnięciu go tymże ogniem rozległ się niewyobrażalnej
mocy huk i wytworzyło się zapewne parę kropel wody. Na koniec pozwoliliśmy
Moanie zabawić się w dziale dla najmłodszych, gdzie spędziła resztę czasu,
kiedy my na zmianę oglądaliśmy dział o wodzie. Czy ktoś wie ile potrzeba wody
na wyprodukowanie litra mleka? 1000 litrów .
Nasze plany na ostatnie tygodnie
w Australii coraz nam trudniej sprecyzować. Wiele było dyskusji i przyszłych
tras, nawet mieliśmy jechać na narty. Warunki ku temu w parku Kościuszko są
wybitne, ponad dwa metry śniegu, ale doszliśmy do wniosku, że taka
ekstrawagancja nie wnosi niczego, czas nam się kurczy, zostały jeszcze tylko trzy
tygodnie na kontynencie i trzeba to mądrze wykorzystać.
Jest wieczór, ja piszę, Beata
ogląda mapy, Moana obok układa karty i mówi do kangura:
M: Wiesz kangur, nikt ze mną nie chce grać… i takie jest moje życie!
Postanowiliśmy jechać na wybrzeże,
na południowo-wschodni cypel Australii, a potem wzdłuż południowego wybrzeża,
minąć Melbourne i po przejechaniu najpiękniejszej podobno drogi kraju odbić
przed Adelaidą na północ do Parku Narodowego Grampians.
18 wrzesień 2012
Do Melbourne mamy 200 kilometrów , ale
jeszcze tam nie jedziemy, na razie kierujemy się do Parku Wilsons Promontory na
południu.
Ostatnie dni spędziliśmy w
parczkach wybrzeża Bournda NP i Ben Boyd NP. W pierwszym zrobiliśmy sześciokilometrową
pętlę Bournda Lagoon, niespodziewanie dziki szlak, który zmusił nas do
rozebrania się w celu przejścia przez przecinającą go rzekę, przeciskania się
przez zwalone drzewa i wspinania się po skałkach, aby w końcu dojść do widoku
na całą lagunę.
Już idąc plażą zauważyliśmy, że
cali jesteśmy w kleszczach. Rozbieraliśmy się, trzepaliśmy ubrania, wyciągaliśmy
kleszcze, jeden już wgryzł się w plecy Beaty, a drugi dokładnie w to samo
miejsce w Moanę.
Ben Boyd ma dziobate miejsce
zwane jak każde dziobate - pinnacles, tu dwukolorowe jak flaga Monaco.
Okolica ta znana jest z dwóch atrakcji,
produkcji ostryg, a przede wszystkim z obecności w oceanie wielkich waleni,
które wpływają do zatok i widać je z lądu. Bytność czyli migracja tych
ostatnich przypada na koniec zimy i wiosnę czyli właśnie teraz, jednak żaden nie
zawitał w czasie naszych obserwacji. Zawitała natomiast druga atrakcja wprost
do naszych żołądków.
Pogoda niezbyt sprzyjała
plażowaniu czy spacerom, ruszyliśmy więc dalej mijając południowo-wschodni
cypel Australii aby skierować się na zachód w stronę Melbourne tłukąc
kilometry.
Wczoraj rano okazało się, że
reakcja organizmu Moany na kleszcza jest inna niż zwykle. Miejsce po kleszczu
było twarde, wokół niego zrobiła się czerwona plama. Zajechaliśmy po drodze do
kliniki, potem do szpitala, ale w obydwóch tych przybytkach zdrowia (i chorób)
przywitał nas tłum oczekujących w kolejce emerytów. Pojechaliśmy dalej mówiąc
sobie, że jak minie niedziela to w poniedziałek będzie więcej lekarzy i
mniejsze kolejki.
W końcu wyjeżdżając z jakiegoś
tam mijanego miasteczka nawinął się szpital z mrugającym napisem „emergencies”.
Wjechaliśmy na parking i o dziwo tym razem nie było nikogo w kolejce.
Opowiedziałem pani w recepcji o co mi chodzi, po czym zapytałem ile kosztuje konsultacja
z lekarzem, bo może trzeba dziecku jakiś antybiotyk zapisać. Choć szpital był publiczny,
kwota była zawrotna, aby zobaczyć lekarza trzeba z góry zapłacić 230 dolarów, a
potem po 10 za każdy wypisany lek na recepcie, bez kosztu samego leku
oczywiście.
Kiedy powiedziałem, że nie mamy
ubezpieczenia i podróżujemy, miła recepcjonistka stwierdziła, że może lepiej
zobaczyć najpierw pielęgniarkę, a potem ewentualnie lekarza. Bez wprowadzania
nas w system wpuszczono nas do środka, gdzie pielęgniarka po obejrzeniu Moany przyniosła
tablicę z kleszczami i zapytała: który to był? No… ten, a może ten, tej
wielkości. To dobrze, brzmiała odpowiedź, bo te i te, są niebezpieczne.
Człowiek żyje i nawet nie wie, że
są gatunki kleszczy, te nasze to kleszcze leśne, są też bydlęce i jeszcze inne.
Lepiej niech to jednak zobaczy
lekarz, stwierdziła pielęgniarka. Po chwili przyszła lekarka, pooglądała Moanie
plecy i rzekła…, druga opinia się przyda. Przyszedł drugi lekarz i stwierdził,
że nic nie będzie, no chyba, że się to w coś zapalnego rozwinie, i że możemy
jechać dalej spokojnie. W prezencie dostaliśmy urządzenie do wyjmowania
kleszczy i dobre słowo na dalszą część podróży. Wychodząc podziękowaliśmy
jeszcze recepcjonistce. Miłe to wszystko, ale lepiej w Australii nie chorować,
bo jak już cie wyleczą to i tak umrzesz… z głodu.
Środa, 19 wrzesień 2012
Wczoraj w południe dojechaliśmy
do Parku Wilsons Promontory, zwanego pieszczotliwie Prom’em. Jest on jednym z
obowiązkowych miejsc do zobaczenia w Victorii, znów nowego, już szóstego
odwiedzonego przez nas stanu licząc też ACT, czyli Terytorium Stołeczne. Prom
to półwysep będący najbardziej wysuniętą na południe częścią australijskiego
kontynentu, dalej jest Tasmania, a za nią Antarktyda.
Park był urodziwy, z pięknymi
plażami, górami i skalistymi wysepkami wystającymi z wody blisko i daleko od brzegu. Po podtopieniach i
obsunięciach gruntu jego atrakcyjna południowa część była niedostępna,
weszliśmy więc na szczyt zwany Biskupem (Bishop), z którego rozlegał się widok
na zachodnie wybrzeże parku i dający wyobrażenie o jego pięknie.
Na najbliższe dni zapowiedziano
zmienną pogodę z dużą szansą na deszcz co potwierdziło się na szczycie,
widzieliśmy nadchodzące ciemne deszczowe chmury, co spowodowało, że wróciliśmy
do samochodu tą samą drogą, a nie pętlą, którą planowaliśmy zejść. Cieszyliśmy
się z decyzji, szybko pierwsze krople deszczu zaczęły stukać w przednią szybę
kiedy wyjeżdżaliśmy z parku. Jechaliśmy powolutku, wombaty nieustająco
przebiegały przez drogę oraz kangury, tym razem tak ciemnobrązowe, że prawie
czarne.
Na noc zatrzymaliśmy się na
świetnym campingu na plaży na cyplu Duck Point, z którego świetności nie
mogliśmy jednak skorzystać z powodu pogody i tylko Beatka pobiegła rano plażą
daleko, daleko przepędzając z niej stada czarnych łabędzi.
20 wrzesień 2012
Jedziemy w stronę Melbourne, po
drodze zjechaliśmy na Philippe Island, takie obowiązkowe miejsce dla turystów.
Jak zwykle, znaleźliśmy piękne miejsca z dala od tłumów.
Przyjezdni autobusowicze
koncentrują się na wieczornym przemarszu pingwinów, które w liczbie kilkuset
codziennie wychodzą z wody i człapią wśród pełnych ławek (za 22 AUD od głowy)
do swoich gniazd na wydmach. Nie jest to zgodne z naszym stosunkiem do tego
rodzaju rozrywek, pingwiny nie są czyjeś, więc nie partycypujemy w tego rodzaju
wydarzeniach. Nasze samotne wycieczki jeszcze raz udowodniły, że ludzie nie
umieją się cieszyć naturą lecz są
leniwi wolą mieć podane.
Kiedy Moana mówi kocham cię, a
robi to często, trzeba spodziewać się
ukrytego dna w jej wyznaniu. Zawsze jakiś swój interes chce ukręcić wyrażając
swoje uczucia. Oczywiście robi to już w sposób wyrafinowany, a nie: kocham cię!
Czy mogę czekoladkę? Trwa to dłużej i w sposób obchodzący sedno, ale wymowa
jest zawsze jednaka.
21 wrzesień 2012 – Czwarte urodziny Moany
O czasie, który leci nie będę
pisał, to jakby wczoraj gnałem z Beatą autem w bezdeszczową tropikalną burzę
rodzić. Już minęły od tego czasu cztery lata, cztery lata podróży na Bubu,
która jako niezaprzeczalnie czwarty członek naszej małej rodziny gdzieś tam
chwilowo porzucona wiernie czeka.
Dziś jesteśmy na najbardziej
znanej z australijskich dróg – Great Ocean Road, na campingu, na którym
solenizantka jest pogromczynią papug. To stało się niespodziewanie dla niej i
dla nas największym prezentem jaki można sobie było wymarzyć, papugi jedzą z
reki siadając na głowie, ramionach i wyciągniętych rękach
Sto lat Moanko, masz
nieprzeciętne dzieciństwo, ponad wszystko co przeżywa większość dzieci, mamy
nadzieję, że to się w tobie odkłada i kiedyś
to wykorzystasz.
22 wrzesień 2012
Rano Moana wstała już jako
czterolatka i poszła karmić papugi. Najpierw zademonstrowała to sąsiadom,
którzy przyjechali późno i nie wiedzieli nic o takich atrakcjach, a potem
przywiodła wszystkie okoliczne latające stwory w okolice naszego campera i
powoli wykończyła paczkę ziaren, potem resztę starego chleba, aby w końcu
stwierdzić naiwnie, że papugi bardzo ją lubią. Później okazało się, że lubią
też wycieczkę skośnookich, która również weszła w posiadanie ziaren zakupionych
w sklepiku obok campingu.
Ruszyliśmy w stronę Dwunastu
Apostołów, skalnych słupów wychodzących z wody w pewnej odległości od brzegu,
miejsca znanego ze wszystkich podróżnych katalogów.
Zanim dotarliśmy do tego zjawiska
natury odbiliśmy do latarni morskiej na przylądku Otway, odległej o 15 kilometrów od
drogi głównej, naiwnie myśląc, że będzie można na nią wejść. Ze zrozumianych
względów tablica z cennikiem była dopiero przy wjeździe na teren latarni, gdyby
była przy skręcie na nią nikt normalny nie robiłby 30 kilometrów aby
zapłacić 23 dolary (63 dla naszej trójki) za wejście do obiektu, który i tak
każdy widział z bliska. Zawróciliśmy dziękując za takie niepotrzebne nam
wydatki, ale nie byliśmy wściekli, bo
dzięki zboczeniu z drogi spotkaliśmy tak wielką kolonię koala o jakiej nam się
nie śniło.
Były ich dziesiątki, po kilka na
każdym drzewie i z małymi też. Wcześniej minęliśmy bezlistny las eukaliptusowy z
gatunku Manna Gum, co mogło wskazywać na ich niedawną tam obecność. Zabawne
było zobaczyć, że te mało ruchliwe pluszaki, potrafią nagle szybko wchodzić w
pionie lub skoczyć z gałęzi na drugą odległą o dwa metry. Okazało się też, że
koala wydają dźwięki, pokrzykują i chrumkają jak dziki.
Część parku Port Campbell NP to
miejsce znane z „Dwunastu Apostołów”. Apostołów może kiedyś było dwunastu, ale
dziś jest ich mniej, wiadomo, Judasz zdradził i dał dyla, a Tomasz nie
uwierzył, że postoi i się przewrócił. Ze względu na spektakularny widok
zrobiono na klifie wiele platform widokowych i asfaltowych ścieżek do nich
wiodących, tłumnie odwiedzanych przez autobusowiczów przyjeżdżających w
większości z kraju kwitnącej wiśni i choroby popromiennej.
Dotarliśmy do pierwszego widoku
przy zachodzącym słońcu i bezchmurnym niebie, zeszliśmy schodami z wysokiego klifu
na plażę, gdzie udaliśmy się na długi krajobrazowy spacer uciekając przed wielkimi falami zakrywającymi
momentami prawie ją całą. Widoki były rzeczywiście imponująco piękne.
Kiedy przebudziliśmy się dnia
następnego aby kontynuować drogę lookoutów czyli miejsc widokowych, pogoda była
już sztormowa. Ciężkie, pchane wichurą chmury przetaczały się przez niebo z
wielką prędkością, dzięki czemu tnący ostro deszcz po chwili zanikał i
pojawiało się na moment słońce. Chwile te pozwalały na zrobienie zdjęć i
dotarcie do interesujących punktów, wyludnionych w taka pogodę
Najbardziej interesujący był
spacer do Loch Ard, miejsca zatonięcia statku o tej nazwie. 1 czerwca 1878
roku, po trzech miesiącach podróży z Brytanii, tuż po imprezie z okazji
dopłynięcia, jako że tego dnia statek miał przybić do Port Phillip Heads, o 4
rano z mgły przed statkiem wyłoniły się skały. Okazało się, że kapitan Gibbs
pomylił się z pozycją o 50
mil , a z powodu mgły nie widział wspomnianej wcześniej
latarni. Mimo natychmiastowego rzucenia kotwicy statek uderzył w skały i szybko
zaczął tonąć. Z 54 osób będących na pokładzie uratowały się tylko dwie. Młody
marynarz, któremu udało się dopłynąć do brzegu i dziewczyna, po którą wrócił
dzielnie z powrotem w zimną toń i wyciągnął z objęć Posejdona.
Zadziwiającym jest fakt, że w
okolicy jest tylko jedna zatoczka z wąskim jak gardło wejściem, za to
posiadająca plażę i możliwość wyjścia na klif. Pozostałe to zatoki, w których
fale kotłują się wśród pionowych
obślizgłych ścian. Jakimś cudem ocalała
para trafiła do tej pierwszej, kiedy pozostali … . Sztormowa pogoda i fale
rozbijające się w dole dodawały jeszcze grozy poznawanej historii.
Zaglądając tak od miejsca do
miejsca, przejeżdżając czasami kawałek samochodem, zrobiliśmy do południa 5 kilometrów pieszo, a
po lunchu przy Port Campbell jeszcze 5.
Zachwycające, widać to na
zdjęciach robionych prawie zawsze przy słońcu, którego było mało, takie
mieliśmy szczęście.
24 wrzesień 2012
Noc spędziliśmy na polach
targowych w Warrnambool, takiej miejscowości, której pisownię nazwy trzeba
sprawdzić nawet po latach mieszkania w niej, pamiętacie dzielnicę Sydney
Wooloomooloo, czy miejscowość kolo Warrumbungle Coonabarabran? Toż to skurcz języka.
Po zakupach i nieudanych próbach
zmiany na wcześniej daty naszego rejsu na Tasmanię (nie było miejsc dla
wysokiego samochodu) ruszyliśmy dalej na zachód w poszukiwaniu zabicia czasu w
jakiś interesujący sposób. Zaplanowaliśmy noc na campingu na plaży, ale z
podłączeniem do prądu, nocne temperatury kręcące się wokół 5 stopni nie
sprzyjają dobremu spaniu bez ogrzewania.
Zainstalowaliśmy się wcześniej
niż zwykle, wiatr ustał więc Moana bawiła się na placu zabaw, po czym zasnęła
umęczona zimnem i gorącym prysznicem, a my zjedliśmy kotleciki jagnięce z
grilla palce lizać. Nie jest łatwo grillować przy tak niskiej temperaturze, a
kiedy jest wiatr staje się to prawie niemożliwe. Wieczór skończył się filmem
Max Payne, nieudanym po dobrym początku.
Bazowanym na ciekawym pomyśle scenariusza autorom zabrakło już w połowie filmu rytmu
i zaczął nas nudzić. Nie można tego powiedzieć o poprzednim wieczorze, kiedy to
film ze starzejącym się Di Caprio, Shutter Island, zasłużył na miano wielce
interesującego i sprawnie zrobionego, pozostawiającego widza w domysłach i
niejasności do samego końca, a i po nim. Polecamy, choć nie znamy polskiego
tytułu.
Sydney ma Blue Montains do
chodzenia i Kościuszko na narty, Melbourne ma na narty Góry Śnieżne (Snowy
Mountains) i Grampians do chodzenia. To właśnie góry Grampians są punktem
zwrotnym naszej australijskiej drogi, z nich wracamy do Melbourne i płyniemy do
Tasmanii.
Jadąc do nich przystanęliśmy w
Parku Mount Eccles, kraterze z jeziorem w środku o nazwie Niespodzianka. Jedyną
niespodzianką tego parczku były pijawki, które w czasie długiej i niezbyt
ciekawej wycieczki zaczęły z trawy przedostawać się na i pod nasze spodnie i
robić wszystko aby nasza błękitna krew znalazła się w ich wielce
wygimnastykowanych i rozciągliwych tułowiach. Udało się tylko jednej i to na
Moanie, wiadomo, jest najbliżej ziemi i dlatego najbardziej narażona na
wszelkie z niej ataki. Ona sama była raczej bardzo zainteresowana wydarzeniami,
nie zna jeszcze uczucia obrzydzenia czy strachu.
Wieczorem dotarliśmy na camping
miasteczka Dunkeld, zwącego się południowymi drzwiami do Grampians. Fakt
pierwsze góry zaczynały się tam.
Na campingu Moana zapoznała
dziewczynki ze stanu Południowa Australia, którym pokazywała wszystkie swoje
zabawki, kiedy my gaworzyliśmy z ich rodzicami.
26 wrzesień 2012
Obudziliśmy się późno w naszym
ciepłym grajdole na kole i kiedy popijaliśmy naszą poranna kawę przy błękitnym
niebie chciało się powiedzieć: żyć nie umierać. Nie zdążyliśmy nacieszyć się
jednak sytuacją i perspektywą wyjścia w góry, nim wykąpaliśmy się zaczęło mocno
wiać, po czym niebo zasnuło się kompletnie. Wichura wzmagała się, ale chmury
nie wróżyły opadów, jedynie smutek szarugi i urwanie głowy. Odwiedziliśmy punk
informacji turystycznej i postanowiliśmy wejść przed południem na pagórek z
widokiem na okolicę, zjeść później lunch aby po południu zaatakować okoliczny najwyższy
szczyt – Mount Abrupt. Mimo wiatru, który poważnie przybrał na sile spacerek i
widok z góry były miłe, na dodatek Moana spotkała na wycieczce „swoje”
dziewczynki.
Przy lunchu było już tylko źle,
mimo, że kłócimy się bardzo rzadko podobnie jak rzadko używamy słów mało
sympatycznych, tym razem poszliśmy na całość. Beata uparła się, że musi
wejść na szczyt, ja że widok z niego będzie i owszem trochę lepszy niż z małego
przed chwilą, ale góra nie jest warta wysiłku, zwłaszcza w taką zawieruchę i
trzeba spadać na północ w poszukiwaniu czegoś nieprzeciętnego. Zdecydowałem jednostronnie – jedziemy, według
mnie było jeszcze wystarczająco wcześnie aby dzień mądrze wykorzystać. Cała
afera była tak naprawdę o to, że tak czekaliśmy na Grampians, a i czasu mamy za
dużo, a tu idzie front i pojutrze będzie lało z temperaturą 10 stopni w dzień i
bliską zeru w nocy. Pech.
W „miłej” atmosferze dojechaliśmy
do odległego o 60
kilometrów Halls Gap, gdzie znaleźliśmy świetny camping
z grzanym basenem (33 stopnie) oraz papugami, oczywiście ku wielkiej radości
Moany. Mając zaklepany nocleg pognaliśmy na szlak Pinnacles, najpopularniejszy
w Parku, 6 km ,
300 metrów
różnicy poziomów.
Szlak był wprawdzie
najpopularniejszy, na co wskazywał notoryczny tłumek, którego nie lubimy, ale
był też najbardziej reprezentatywny w całym Parku jeśli chodzi strukturę
geologiczną do zobaczenia. Rzeczywiście, najpierw szliśmy wąwozem czujnie
nazwanym Grand Canyon, jakby wybudowanym z ceglanych ścian, których cegły miały
zaokrąglone narożniki.
Oczywiście po naszej kłótni nie
było śladu, niebo robiło się z wolna niebieskie, wiatr ustał, a to co nas
otaczało zasługiwało znów na trzy gwiazdki w naszym parkowym rankingu (na końcu
podróży zrobimy listę parków z naszymi ocenami), usłyszałem nawet jakieś
nieśmiałe „przepraszam” za poranek i wyraźne „dziękuję” za słuszną decyzję.
W dalszej części szliśmy mocno
pod górę, aby przejść przez skalne płaskie pole i wejść w bardzo długą wąziutką
szczelinę nazwaną turystycznie Ulicą Ciszy.
Z niej wychodziło się jak z
kopalni i szybko dochodziło do celu, którym jest widokowa skała wystająca nad
całą doliną usytuowaną kilkaset metrów poniżej. Spektakularne!
Ponapawaliśmy się widokami i
ruszyliśmy w drogę powrotną częściowo innym szlakiem, aby widzieć co innego lub
to samo z innego kąta. Zachwyceni wróciliśmy do samochodu – piękne,
niespotykane, no i końcówka przy zachodzącym słońcu i bezchmurnym już niebie. I
o to chodzi bródka …
Wieczór to taplanie się w
basenie, potem grillowanie łososia w kuchnio-salonie campingu, gdzie przy
palącym się kominku siedząc na kanapach dwie siedemdziesięcioletnie panie grały
w scrabble na swoich komputerkach via bluetooth. Zastanawiający i wzruszający
był to widok.
27 sierpień 2012
Prognoza się sprawdzała,
obudziliśmy się przy błękicie i letniej pogodzie. Szybko zrobiło się gorąco, 27
stopni bez wiatru. Zebraliśmy się w miarę szybko, jedynie Moany nie można było
odciągnąć od karmienia papug. Wyjeżdżając sprawdziliśmy jeszcze raz prognozę
pogody, aż nie do wiary było, że nazajutrz ma być 10 stopni, zawierucha z
ulewami i mróz nocą.
Wjazd na punkt widokowy jest jak
zwykle powodem do wątpliwości, oczywiście kiedy jest na drodze nie mam
problemu, można stanąć i zerknąć jak to robią hamburgerowi turyści. Gorzej
jeśli trzeba zrobić dodatkowo 10 kilometrów . Tym razem postanowiliśmy wjechać
na Boroka Lookout. Kawał drogi w górę zapowiadał, że będzie może interesująco.
Było zachwycająco, zapierająco dech, zwłaszcza dla nas, bo my zobaczyliśmy naszą
wczorajszą drogę z góry i wszystkie jej charakterystyczne punkty.
Z drugiego widoku skorzystała
Moana. Balcony Lookout to nieciekawa kilometrowa droga przez lasek do punktu
widokowego, a ponieważ jest przystosowana dla niepełnosprawnych Moana zrobiła
ją na hulajnodze. Widok z niego był zacny, jednak z wieży strażackiej
usytuowanej obok parkingu bardziej interesujący, dookólny, widać było prawie
cały Park z odległym o 60
kilometrów niedoszłym szczytem Beaty.
Lunch zjedliśmy przy wodospadzie
McKenzie Falls. Ok, wodospad jak wodospad, zawsze to jednak twór natury i
zobaczyć warto.
Na koniec zostawiliśmy sobie
szlak w najbardziej na północ wysuniętej części Parku. Wahaliśmy się pomiędzy
Mount Zero (pierwsza góra od tej strony, więc może stąd nazwa), a Mount
Stapylton. Po analizie opisów drugi szlak okazał się bardziej różnorodny, no i
szczyt wyższy.
Droga zaczęła się interesująco,
szliśmy w górę po łysych gładkich skałach aby po wzniesieniu się prawie na
wysokość szczytu Mount Zero dojść do przełęczy. Wtedy otworzył się przed nami
widok na zieloną kotlinę, nad którą górowała formacja Mount Stapylton, zwana w
tej części murem Tai-Pan.
Trochę było deprymujące zejście
do kotliny, aby chwili po drugiej jej stronie znów drapać się na tą samą
wysokość, a później wyżej i wyżej. Obeszliśmy w końcu pasmo i od tyłu źlebem
wspięliśmy się pod szczyt, po czym mocno skośną półką podeszliśmy do miejsca
skąd znów widzieliśmy z góry kotlinę i szczyt Zero. Dalsze wejście na niedaleki
już, skalny szczyt było wspinaczką, więc ani nie dla mnie, ani nie dla Moany,
więc na tym zakończyliśmy naszą drogę.
Widoki zachwycały, jedliśmy owoce
patrząc na Grampians i kolorowe płaskowyże wokół. Z łezką w oku może, przed
nami wprawdzie Tassie, czyli Tasmania, ale Grampians to ostatni park
australijskiego kontynentu. Na horyzoncie pojawiły się pierwsze chmurki, a
zachodzące słońce zawoalowało się wysokimi altusami, które nie wróżyły nic
dobrego na jutro - było jasne, że prognoza się sprawdzi. Szkoda.
Zeszliśmy i w ramach zakończenia
naszych australijskich parkowych wyczynów spotkaliśmy wielką jadowitą żmiję i
bezogonową jaszczurkę. Na tym.
29 wrzesień 2012 (sto lat Gugi)
Na przetrwanie ataku zimy
znaleźliśmy camping cud. W miasteczku Dylesford, sto kilometrów od Melbourne, w
lesie nad jeziorem, wokół źródła mineralne z darmowym dostępem do nich (wraca
niemiłe wspomnienie ze Szczawnicy). Co więcej, jest Internet i to darmowy, choć
z limitem, więc szybko kończę te słowa i wrzucam wszystko na blog, a i
podzwonimy trochę. Na zewnątrz jest 6 stopni, słońce, deszcz, grad i tak w
kółko.
Dobry to moment aby załatwić
wszystkie sprawy, wynająć samochód w Nowej Zelandii, zamówić przez Internet w
Anglii części do Bubu, inne zamówić w stolicy Dominikany, by odebrać je kiedy
tam już się pojawimy. Czas płynie nieubłaganie i choć przed nami jeszcze dwa
miesiące po tej stronie globu już teraz trzeba się tym zająć.
Komentarze
Prześlij komentarz