SIERPIEŃ 2012 AUSTRALIA, NOWA KALEDONIA
12 sierpień 2012
Nasza
podróż po Nowej Kaledonii nie pozwalała nam pisanie na bieżąco. Nadrabiam teraz,
kiedy to siedzimy sobie w ogrodzie wynajętego apartamentu i oczekujemy na lepszą
pogodę.
Przyjazd
tam to był nagły powrót do Europy - obsrane i zaszczane toalety, zawsze bez
papieru, śmieci przy dziurawych drogach, wszechobecne papierosowe niedopałki.
Taki nasz swoisty europejski brudek w klimacie estetyki na mniej więcej.
Oczywiście powrót do Francji ma i dobre strony, chrupiące cudne bagietki i
pachnąca szynka, sery i pasztety. Jest też francuska telewizja, opóźniona o
jeden dzień. Ta ostatnia nasączona jest głównie olimpiadą, którą obserwuję
ciesząc się z sukcesów Francji, moje związki sentymentalne i paszport biorą
górę nad biedą polskich występów.
Bieda
ta wcale mnie nie dziwi, sport to decyzje polityczne otwierające na niego
budżety. Widać to po tabeli medali, tak jak to kiedyś było widoczne w czasach
nie istniejącej już NRD. W miejsce komunistycznych Niemiec Wschodnich dziś prym
wiodą kraje azjatyckie, politycznie niekiedy niezbyt zbliżone do demokracji
oraz te, co zawsze bogate prowadzą politykę sportu wśród młodzieży.
W
Polsce takich decyzji politycznych się nie podejmuje, ma się wrażenie, że od
pewnego czasu kraj ten nie jest już rządzony w żadnej dziedzinie i żyje tylko
swoją ekonomiczną inercją. Jedyne decyzje dotyczą dopuszczenia do koryta zaprzyjaźnionych
politycznych świń lub niedopuszczenia do niego innych z innego chlewa. Taka
walka, która jest już tylko nieprodukcyjnym działaniem samym w sobie.
Do
medalowej biedy przyczyniają się zapewne wszechobecni tak zwani działacze
sportowi, których interesuje wyłącznie strona finansowa swojego w sporcie bytu,
a nie wyniki, czego odwiecznym
przykładem jest gnój w Związku Piłki Kopanej. Na szczęście czasami trafia się
sportowy samorodek lub mutant w postaci kulomiota, który to zmusił Anglików do
zagrania mazurka zamiast marsza żałobnego dla własnej królowej.
Mimo
olimpiady oddalenie robi swoje i sprawy Europy oraz świata niewiele nas
obchodzą, podobnie jak mieszkającej tu ludności zainteresowanej jedynie
wiecznym problemem zawisłości lub niezawisłości tej wyspy.
Ruszyliśmy
na północ wyspy w poszukiwaniu dziwadeł natury i ciekawych miejsc. Nowa
Kaledonia jest długa jak Polska, ale chuda na 70 kilometrów z
centralnym pasmem wysokich i różnorodnych gór utrudniających przejazd z jednej
strony na drugą. Baza noclegowa istnieje, jest jednak niewystarczająca w
sezonie, czyli w czasie francuskich wakacji. Punkty Informacji turystycznej
były więc często pomocą w poszukiwaniu noclegu, jako że nasz telefon komórkowy
tu nie działa z powodu braku umów. W końcu to nie departament Francji, a
jedynie jej terytorium zamorskie, więc i waluta to nie Euro, a Franki
Pacyficzne, takie śmieszne wielkie jak kiedyś francuskie. 1300 FP to około 100
Euro.
Pierwszy
skok był długi, uznaliśmy, że trzeba korzystać z padającego deszczu i jechać na
północ jak najdalej pozostawiając mijane ciekawe miejsca na drogę powrotną.
Po
noclegu w bungalowie przy domu jakiejś rodziny w miasteczku La Foa (10.500 PF)
zatrzymaliśmy się w pierwszym obowiązkowym miejscu nad oceanem znanym ze skały
zwanej ludkiem z Bourail i przelotowego długiego naturalnego tunelu, czyli la
Roche Percee. Miejsce to jest też atrakcyjne dla surferów, ponieważ dochodzi do
niego oceaniczna fala. Wyspa otoczona jest zewsząd rafą koralową więc wielkie fale
przy brzegu to rzadkość.
Wycieczka
piesza był miła, wzdłuż wybrzeża, przez górki od jednej małej zatoczki z plażą
do następnej. Pierwszy raz widzieliśmy też charakterystyczne dla wyspy sosny kolonialne,
od których pochodzi też nazwa Ile des Pins (wyspa sosen).
Jadąc
dalej mieliśmy coraz większy kłopot ze znalezieniem noclegu. Do francuskich
wakacji szkolnych dochodzi też budowa na północy wielkiej fabryki przerobu
niklu, której pracownicy zajmują na stałe część parku mieszkaniowego.
Zarezerwowaliśmy
wolny bungalow położony z dala od drogi głównej w siedemdziesięciohektarowej rolniczej posiadłości z dostępem do oceanu.
Dojeżdżając do zjazdu z asfaltu wyczytaliśmy, że aby tam dojechać należy
posiadać samochód z napędem na cztery koła. Karkołomna ośmiokilometrowa droga
przez pagórki była równie trudna do przejechania jak piękna i zapowiadała cuda.
Tak też było na miejscu. Spędziliśmy tam dwie noce spacerując po terenie w
towarzystwie piesków, napawając się widokami i spokojem.
Nie
przewidzieliśmy dwóch tam kolacji, właściciele dali nam więc w prezencie sarninę,
mięso najbardziej popularne na wyspie posiadającej nadpopulację tej zwierzyny. Pyszotka.
Jadąc
dalej dotarliśmy do miejscowości Voh. Miejsce nie bez znaczenia ze względu
na budowę nieopodal wspomnianej fabryki,
jednak bez urody i takim by pozostało gdyby nie jedno zdjęcie, które obiegło
cały świat. Mangrowia naturalnie uformowały kształt serca, które widziane z
lotu ptaka jest idealnie symetryczne. My wdrapaliśmy się na górę aby zobaczyć
to cacko z góry i daleka. Ot taki wygłup, ale wycieczka była miła, choć trasa fatalnie
oznaczona.
Dojeżdżając
prawie na północny cypel wyspy, zatrzymaliśmy się na dwie noce w hotelu
Monitel w Koumac. Dalej na północ wolnych miejsc nie było. Okoliczne góry
okazały się urodziwe i inne niż te spotkane wcześniej, takie jakby ze
schodzonymi graniami.
Przejeżdżaliśmy
też obok hodowlanych stad saren i dzikich świń, widok był taki jak na antylopy
w Afryce. Spędziliśmy też bardzo miły wieczór z polsko-francuską parą, Jagodą i
Gautier, poznaną w Carrefour w Noumei pierwszego dnia. Gautier pracuje przy
budowie fabryki, jest najemnym pracownikiem wyjazdowym, mieszkali dzięki temu w
wielu miejscach na świecie.
Opuszczając
Koumac przejechaliśmy przez góry aby znaleźć się na wschodnim wybrzeżu, wzdłuż
którego ruszyliśmy na południe. To region trybalny, mijaliśmy wyłącznie wioski
Kanaków. W jednej z nich zatrzymaliśmy się na popas korzystając z wioskowego
stołu.
Potem
były wodospady i wodospady.
Teren
pomiędzy wodą, a górami był wąskim paskiem zamieszkałym przez różnorakie
plemiona, zatrzymaliśmy się w jednej wiosce (15 km przed Touho), aby
przespać noc w gościnnej chatce z prysznicem (8.500 FP).
Żałowaliśmy,
że nie było miejsc w bungalowach w miejscowości Hienghene, jedynym dotychczas
miejscu, które podbiło nasze serca i napoiło naszą potrzebę zobaczenia miejsc
wybitnych, a nie ot takich sobie.
Miejsce
jest znane z wielkiej skały usytuowanej w zatoce, która kształtem przypomina aż
nadto kurę wysiadującą jajka.
Nie
jednak kura przyciągnęła nasze zainteresowanie lecz ściana skał odciętych wodą
od lądu, za którymi znajdują się plantacje, a dalej ocean. To miejsce
niezwykłej urody ocenić można było wchodząc na pobliskie wzgórze, z którego
roztaczał się widok na ten zakątek zupełnie inny niż cała otaczająca go
okolica.
Po
zejściu ze szczytu szliśmy drogą po drugiej stronie skalnego muru obserwując
domostwa i zajadając znalezione grejpfruty.
Po
dojściu do mostu zamykającego widoczną na pierwszym planie lagunę zeszliśmy na
plażę.
Nie
było to wymarzone miejsce do kąpieli, ale do powrotnego spaceru tak.
Szliśmy
zastanawiając się dlaczego plaża nazywa się Cinq Cent Francs, opłaty przecież
nie pobrano. Dopiero na jej końcu spostrzegliśmy wysoką skałę, która widnieje na
banknocie o tym nominale.
Na
noc dojechaliśmy do miasteczka Poidimie. Wjechaliśmy w głąb lądu aby już po
zmroku zająć jeden z dwóch bungalowów z PCV za 7.350. Był świetnie wyposażony z
telewizją satelitarną i miłym tarasem, szkoda, że wolny był tylko na jedną noc.
Na
drugą wylądowaliśmy więc po drugiej stronie miasteczka w zupełnie odmiennych
warunkach. Zamieszkaliśmy na noc w skrzynce zwanej bungalowem na campingu Mo Sa
Sa, nazwanym przeze mnie Eurocampingiem. Że niby takim jakościowo europejskim?
Nie! Wszystko było tam zrobione z europalet. Estetyczna ohyda, choć w pustym
naszym baraczku podłoga i pościel były czyste.
Wspólne
łazienki wyglądały tak jak sanitariaty za komuny z babcią klozetową w tle, więc
dla nas, przyzwyczajonych już do australijskiego najwyższego standardu, trudne
były do przełknięcia.
Trudne
były też do przełknięcia wszystkie bzdury wypisane w przewodnikach o
miejscowości POINDIMIE, że laguna to dziedzictwo UNESCO, że miejscowość kwitnie
po wybudowaniu nowej drogi przez góry itd. Miejsce niewarte nawet przystanku,
podobnie jak wycieczka na pobliski szczyt. Nawet informacji turystycznej nie
było, a toalety w Merostwie takie jak wszędzie. Fuj.
Już
wiedzieliśmy, że źle przygotowaliśmy podróż, dwa tygodnie wystarczyły by
zupełnie, a nie 20 dni. Jazda dalej na południe wschodnią stroną nie była
możliwa, były tam wyłącznie campingi bez euro bungalowów nawet, sposób na
spanie, do którego nie byliśmy przygotowani. Przejechaliśmy więc nową drogą
zwaną transversale na zachodnie wybrzeże (i to wcale bez fascynacji nią, choć
wszyscy zapowiadali, że przejazd jest estetycznym wydarzeniem). Nie byli chyba
na północy, albo na trasie Mont Dore - Yate na południu.
Człowiek
w podróży dowiaduje się ciągle nowych rzeczy. Wielokrotnie widzieliśmy palmy
owinięte w dole blachą. Wiadomo, przeciw szkodnikom, jednak nigdy nikogo nie
spytałem jakich szkodników. Dopiero tu dowiedzieliśmy się, że kraby ziemne
włażą na palmy, tam podcinają orzechy, które spadają, a potem krab schodzi wgryza
się w nie i zjada co trzeba. To ci dopiero! Jak jest blacha to ma zjeżdżalnię.
Na
noc zatrzymaliśmy się w miejscowości Kone (e z akcentem) jedząc lunch w barze
hotelu Konianbo naprzeciw lotniska. Świetne jedzenie w niezrozumiale niskiej
cenie, wręcz najtańsze na całej wyspie (1100 FP za danie). Nie dość, że wielkie
porcje, to jeszcze wyśmienite, przygotowane przez tą samą kuchnię, co hotelowa restauracja trzy razy droższa. Po lunchu
Beatka poszła biegać, ja dogorywałem przed telewizorem z kranem zamiast nosa, a
Moanka gotowała komputerowe potrawy.
W
piątek 9-ego rano pojechaliśmy do parku regionalnego Grandes Fougeres (Wielkich
Paproci). Wstęp co prawda płatny 400 FP od
łebka, ale park okazał się najwyższej klasy i przygotowania miejscem. Parking,
informacje, toalety, szlaki i ich oznakowanie – wyśmienite. Wycieczka miła, ot
takie leśne pagórki oddalone od cywilizacji ze znanymi nam z Karaibów paprociami
wielkimi jak drzewa. Mieliśmy szczęście spotkać w drodze tutejszą atrakcję,
endemicznego ptaka nielota Cagou (kagu). Taki wielkości kury, srebrny z
pomarańczowym dziobem i nogami. Zdjęcia w ciemnościach dżungli nie wyszły, ale
coś tam widać.
Innym
dziwadłem ptasim jest Notou, taki wielki gołąb wydający bardzo dziwny dźwięk,
bas z zwielokrotnieniem syreny okrętowej. Zabawne i zupełnie inne są hałasy
tutejszych lasów od tych, które znamy.
Już
pod wieczór zjechaliśmy nad ocean do zarezerwowanej kwatery, pokoju z łazienką
w parterowej nadmorskiej willi z niezależnym wejściem. Trudno było ją znaleźć
po ciemku, udało się jednak i
rozgościliśmy się luksusie za 100 USD (10.000 FP). Tak właśnie
przeliczamy, to łatwiejsze niż z euro, czyli 100 franków = 1 dolar amerykański.
Rano
zjedliśmy wliczone w cenę śniadanie, pochodziliśmy po terenie, porozmawialiśmy
z miłą gospodynią i pojechaliśmy dalej. Korzyści z tej wizyty nie mieliśmy,
zimny basen przy pochmurnym niebie nie zapraszał, podobnie jak mętna w tym
miejscu zatoka.
Szybki,
aczkolwiek smaczny lunch skonsumowaliśmy w przydrożnym barze w Chez Rosy w
Boulouparis, gdzie korzystając z uprzejmości właścicielki skorzystaliśmy z
telefonu, żeby zadzwonić do wypatrzonych wcześniej w przewodniku kwater w La
Paita. Umówiliśmy się na wizytę w celu wyboru dostępnych opcji.
W
godzinę później siedzieliśmy na kanapie nowego miejsca zastanawiając się co
począć. Bungalowy były atrakcyjne, bez kuchni jednak. Mieszkanie w parterze piętrowego
domu gospodarzy, zupełnie nowe z salono-kuchnią, sypialnią i łazienką było
luksusowe, ale istniała tylko opcja wynajmu na tydzień (31.5000 FP). Po
analizie tego, co chcemy jeszcze zrobić i proponowanej ceny doszliśmy do
wniosku, że mimo iż zostało nam tylko 5 dni jest to najlepsze (i najtańsze) rozwiązanie
i dla nas i dla Moany. Przed nami znów kilka miesięcy w drodze i takie
osadzenie się na kilka dni w super wygodnych łóżkach i komforcie dobrze nam
zrobi. Przed nami ogród, pieski i sadzawka z rybkami, w której mała moczy
godzinami ręce łapiąc rybki za ogony. Do naszej decyzji przyczyniła się też deszczowa
prognoza pogody i odległość zaledwie 30 kilometrów od
lotniska. Wszystko dobrze.
Osiedliśmy
więc z walizkami na stałe i po raz pierwszy pustymi – rzeczy wylądowały w
szafie.
Wczoraj
(niedziela), korzystając ze słonecznego dnia (po nim dwa dni ulew) pojechaliśmy
po raz ostatni do Mont Dore na południe zwiedzić ominięty na początku podróży park
regionalny Rzeki Błękitnej (Riviere Bleue). Dobrze przygotowany i atrakcyjny
wielowymiarowo, no bo oferuje spływ rzeką, górskie wycieczki oraz rowerowe
przejażdżki. Połączyliśmy dwie atrakcje wynajmując rowery w tym jeden z
przyczepką dla Moany (4.800 za pół dnia) i pojechaliśmy jak najdalej aby
zobaczyć co trzeba, a nawet wejść na mały szczyt.
Jedną
z atrakcji było olbrzymie tysiącletnie drzewo Kaori o wysokości 80 metrów , jedyne takie
pozostawione w czasie wycinek. Było rzeczywiście wielkie, na miarę
amerykańskich sekwoi, prawie trzy metry średnicy. Zabawnie wyglądało z góry
wystając z niższego lasu.
Piknik
zjedliśmy jak ludzie, przy stole, w niszy lasu tropikalnego.
W
drodze towarzyszyły nam basowe dźwięki Notou oraz znów udało nam się podejrzeć
Kagou. Jednak najbardziej podobały nam się kwiatki pożeracze insektów,
posiadające takie niby dzbanki z dziurką, a wiadomo - dziurka przyciąga.
Wczorajszy
dzień był bardzo udany, a za to dzisiejsza deszczowa pogoda sprzyjała pisaniu.
Powstał cały tekst tego miesiąca i prawie wszystkie montaże zdjęć. Jutro
dokończę dzieła i dam na bloga. Może ktoś zareaguje małym wpisem?
Zabawne,
że ludzie czytają nas więcej w czasie pracy niż w czasie wakacji. Nudzą się w
tej pracy czy co?
18 sierpień 2012 W Brisbane Australia
Choć
w oczekiwaniu na lepsze czasy campingujemy pod Brisbane na polach targów
rolnych, które w soboty służą jako pchli targ, jest to powrót do wyższej,
czystej cywilizacji. A czasy będą dla
nas lepsze kiedy to dojdzie paczka, która zaniknęła w przestworzach świata, a
już dawno winna była się pojawić. Według pocztowego śladu wyszła z Warszawy 7
sierpnia i od tej pory rozpłynęła się. Strata byłaby do przeżycia, tyle że
płynie, leci lub idzie w paczce aktywowana karta kredytowa. Wprawdzie ruchów na
koncie chwilowo brak, ale czekamy dość nerwowo.
Z
Nowej Kaledonii wylecieliśmy 16 liniami Air Calin, czyli starym truchłem
Airbusem 320, żyjąc w samolocie wspomnieniem komfortu z Qantas, ale napić się
dali do woli więc wybaczamy, zwłaszcza że wylądowaliśmy cali.
Koniec
naszego pobytu na wyspie to deszczowa pogoda, korzystaliśmy więc z naszego
mieszkanka, a jedyna wyprawa do Noumei skończyła się w miejskim akwarium.
Ostatnie
słoneczne chwile na francuskiej wyspie to wycieczka na Chapeau du Gendarme,
szczyt górujący nad Noumeą. Pierwsze podejście, krótsze ale ostrzejsze, okazało
się niewykonalne, zawróciliśmy po 500 metrach , śliska i bardzo stroma gliniasta ścieżka
była niemożliwa do przejścia. O słuszności naszej decyzji dowiedzieliśmy się
schodząc, kiedy to zajadając rodzaj znanych nam z Puerto Rico malin, schodząca ze
szczytu ubłocona wspinaczkowa młodzież poinformowała nas, że po cyklonie część
szlaku nie istnieje i trzeba chodzić po drzewach.
Objechaliśmy
więc górę i ruszyliśmy na szczyt od drugiej strony spod znanej oberży, która
leży już dość wysoko, na tarasie której zjedliśmy nasz kanapkowy lunch w zamian
za konsumpcję piwa. Nie spodziewaliśmy się, że nie zjemy go na trasie.
Szybko
przekonaliśmy się, że i z tej strony lepiej nie jest i najlepiej w te góry po
deszczu nie chodzić. Nie wspominamy o urwanej kładce czy szlaku opisanym i
przygotowanym lata temu, dziś będącym bez konserwacji więc w ruinie. Gdyby tylko
zechciano go utrzymywać, pogoda by jednak nie przeszkadzała.
Szliśmy
więc dokonując ekwilibrystycznych akrobacji w błocie po kolana, przez co posuwaliśmy
się powoli. Kiedy doszliśmy w końcu, po paru momentach zniechęcenia, do widoku
zapierającego dech w piersiach wszystko było jasne. Otwierająca się przed nami droga
na szczyt, prosta i bez problemów już nie była do pokonania. Zabrakło nam
godziny, a w tych warunkach iść jednak dalej i ryzykować powrót na takiej
ślizgawce i na takich spadkach po zmroku (nawet nie noc) graniczyło z
szaleństwem. Na tej szerokości geograficznej zmrok zapada zaraz po zachodzie
słońca, a potem natychmiast robi się noc.
Mimo
że już drugi raz zawracaliśmy tuż przed szczytem (wcześniej na Mont Dore) nie
żałowaliśmy wysiłku i umorusania się - widok na przepięknie położone na
wzgórzach miasto, nad wodą usianą wysepkami i brzegiem przeoranym zatokami
wrzynających się niekiedy głęboko w ląd, był zachwycający. W oddali bieliła się
rafa chroniąca to wszystko od oceanicznych fal.
Gdy
wsiadaliśmy do samochodu ostatnie promienie słońca ślizgały się na odległym już
szczycie, ale kiedy udało się wreszcie stanąć na krętej drodze aby zrobić
pożegnalne zdjęcie był już w cieniu. Chwilę później zrobiła się noc, która
zapewne złapała spotkaną w drodze powrotnej, a idącą w górę parę, a że niezbyt
wiekiem równą więc może ojca z córką. Na ich pytanie o odległość do szczytu tylko
postukałem się w czoło radząc zawrócić natychmiast. Oni jednak poszli dalej.
Ostatni
wieczór spędziliśmy z gospodarzami, Sonią i Christophem oraz rodzicami Sonii,
którzy zaprosili nas na konsumpcję ryb ze świątecznego wypadu na ocean. Było
bardzo miło i interesująco, takie kontakty pozwalają zobaczyć portret wyspy i
jej problemów od jej wnętrza. A problemów wyspa ma niemało, konflikt białych
tubylców zwanych Kaldosze z Kanakami i przyszłość wyspy we francuskiej
rodzinie, kłusownictwo (głównie bydła), pijaństwo itd. Wszyscy są pod bronią,
do której dostęp nie jest trudny i czekają na wydarzenia związane z referendum.
Rezultat nie jest jasny, w czasie ostatniego spisu powszechnego Kanakowie nie
chcieli aby wpisywać przynależność rasową, w związku z czym nie wiadomo w ogóle
ilu ich jest.
Te
problemy pozostawiliśmy na miejscu miejscowym wyjeżdżając ze wspomnieniem
pięknych okolic, miłych ludzi i francuskich smaków. Oby tak zostało.
Po
wieczornym przylocie do Brisbane i rozmowie na lotnisku z Polakami z Krakowa
(odnaleźliśmy szybko wspólnych znajomych) taksówką udaliśmy się do hotelu
Formule 1. Ten przybytek słusznie kojarzy się z prędkością bolidów, ponieważ
charakteryzuje się tym, że po przyjeździe ma się ochotę z wielka prędkością z
niego wyjechać.
Rano,
pozostawiając bagaże w hotelu, pojechaliśmy autobusem po naszego campera i
nasze rzeczy, które już w nim czekały. Taki sam jak poprzednio, jednak z
zewnątrz jakby nowy, za to w środku brudnawy i z pościelą kategorii najniższej
co doprowadziło Beatkę do łez. Porównania nie są dobre, poprzednio mieliśmy
nadmiar wyposażenia (kawiarkę i grill do chleba) teraz brakowało garnków,
czajnika elektrycznego, dobrych noży. Jednak łzy wyschły równie szybko jak się
pojawiły, brakujące rzeczy nam dano co wyrównało różnice w wyposażeniu, a
uśmiech spowodowała zasadnicza różnica w cenie (1.200 USD na naszą korzyść).
Oczywiście
karty kredytowe ześwirowały, tak to jest, że w tutejszych godzinach od 11 do 13
w Polsce jest 3-5 w nocy, trwają wtedy jakieś bankowo-informatyczne
uaktualnienia i nasze karty odmawiają funkcjonowania, podobnie było na Nowej
Kaledonii. Na dodatek karta, która miała nas wyzwolić od tego typu problemów
jest w zaginionej paczce. Po pokerowych rozdaniach kart (mamy 5 sztuk) udało
się zapłacić 2.500 AUD kaucji za auto oraz 3800 AUD za nie opłaty (czyli razem 22.000 PLN). Kto
kiedykolwiek płacił takie kwoty kartami wie jakie to trudne ze względu na
limity kart stworzone jako zabezpieczenie przed opróżnieniem kont przez
złodziei.
Będąc
poprzednio w centrum wypatrzyliśmy japońską knajpkę gdzie można jeść do woli za
jedyne 20 AUD od łebka (dziecko nie płaci, a je). Za 50 dolarów zjedliśmy lunch
z sushi na początek, później gotowanych w stojącym przed każdym kociołku z
rosołem ośmiorniczek, krewetek, mięs, warzyw i innych specjałów, do tego doszło
piwo. Moana pałaszowała wyłącznie ośmiorniczki,
zachwycona tym „mięskiem” oraz nemy.
SERDUSZKO
ZOSTAWIAMY NA NOWEJ KALEDONII, ALE ŻOŁĄDKI SĄ JUŻ W AUSTRALII - Z
TYŁU STOŁY Z SUSHI DO WOLI
Sushi
prawie nie jemy, śmieszy nas moda na to gówniane żarcie dla biedoty, w Polsce
za kolosalne pieniądze. No bo co to jest tak naprawdę, głównie owinięty ryż, do
którego wepchnięto jakiś warzywa i niekiedy odpady surowych ryb, ale tyle co to
kot, który napłakał by się uśmiał. Sashimi już lepiej, ale jeśli ktoś chce jeść
surową rybę nie musi ona koniecznie leżeć na ryżu.
Opuszczając
centrum odebraliśmy jeszcze z hotelu nasze bagaże i pognaliśmy do najbliższego
miejsca gdzie jesteśmy do teraz (20
km ) robiąc bazowe zakupy, jako że musieliśmy
zorganizować start samochodowego życia od początku.
Beatka
powoli doprowadza auto do stanu wzorowej czystości, urozmaicamy sobie czas łażąc
po pchlim targu i okolicy.
Korzystając
z pobliskich podgrzewanych basenów postanowiliśmy pozostać tu do poniedziałku,
jeśli do tego czasu nic z paczką się nie wydarzy ruszamy w poniedziałek rano na
południe (info dla Wlodziusia, że mili Polacy spotkani na lotnisku w Brisbane są
rodziną Prof. Waltosia i przebywają często w Zasani) w stronę Sydney, dalej do Melbourne
skąd 4 października mamy prom do Tasmanii. Z Tasmanii wracamy promem do Melbourne
20 października i lecimy do Nowej Zelandii gdzie będzie już dobrze zaawansowana
wiosna. Chyba już jednak o tym pisałem, 27 listopada, w moje urodziny, wracamy
na Bubu.
Spędzamy
weekend w miejscowości jakich wiele w Australii, zabudowa jest parterowa czy to
mieszkaniowa czy handlowo-biurowa. Strefy są od siebie oddzielone parkami lub
naturalnie -ciekami wodnymi. Wszędzie tu są chodniki, rzadko jednak używane
przez pieszych ze względu na odległości przy takiej zabudowie, więc są raczej
dróżkami rowerowymi. Aż nie możemy się nadziwić ile energii idzie na opiekę nad
częściami nie będącymi prywatną własnością, wszędzie są kwietniki i
przystrzyżona trawa, śmieci brak.
Bogactwo
kraju poznaje się właśnie po infrastrukturze stworzonej przez i dla jego
mieszkańców, aby żyło im się milej i przyjemniej. Są to ogólnodostępne
obiekty sportowe (obok nas podgrzewane baseny, jeden do nauki pływania 25m i 32
stopnie, drugi olimpijski i 30 stopni), parki i miejsca rekreacyjne, korty
tenisowe i boiska (tu z reguły mieszane rugby i soccera, czyli piłki kopanej),
są też kluby do gry w kule czy do sąsiedzkich spotkań. Przykładem są też
wydarzenia, wczoraj był „u nas” pchli targ, dziś są targi używanych książek,
płyt i wydawnictw.
W
Polsce pod tym względem jesteśmy dopiero na starcie organizacji życia
społecznego, komunie to się na pewno udało, zabiła kontakty międzyludzkie i
sąsiedzką życzliwość. Nie mówię tu o wielkich miastach gdzie pojawia się giełda
sprzętu zimowego na przykład, mówię o małych miastach czy wioskach gdzie panuje
martwica i wieczorem nie ma się gdzie podziać. Zawsze zazdrościłem Francuzom
wiejskich brasseries będących knajpą, pocztą i kioskiem, tam to wieczorem
spotykają się sąsiedzi, grają w karty, szachy czy politykują przy szklaneczce.
W okolicy naszej polskiej wsi, a nawet w okolicznych miasteczkach nie ma nawet
takiego miejsca, a z resztą i po co? Ludzie są sobie niechętni i generalnie się
nie lubią mówiąc o sobie nie najlepiej, spoglądając z zawiścią czy zazdrością.
Ktoś powie, że nie ma u nas takich tradycji. No właśnie, nie ma - najpierw
rozbiorcom, a potem komuchom nie pasowało aby ludzie się spotykali i knuli. Poza
tym polskie pijaństwo też jest przeszkodą, na miarę Indian i Aborygenów,
łatwiej kontrolować rozpite społeczeństwo.
Pisałem
już o tutejszych punktach informacji turystycznej, każde miasto chce taką mieć
i coś pokazać, to ambicja i postawa obywatelska. U nas takiej postawy jeszcze nie
ma, nawet jeśli używa się tego określenia w nazwie partii, do polityki idzie
się aby się dorobić albo za darmo podróżować, a nie by coś zrobić dla innych,
dla kraju czyli swoich dzieci, bo dziwnie nikt takiego związku nie widzi. Uwypukla
się to zwłaszcza w małych, przez co biedniejszych, ludzkich skupiskach. Zresztą
zwykły obywatel też ma z tej postawy niewiele, nie szanuje swojego otoczenia,
innych, widać to w lasach, toaletach publicznych, wszędzie. Jedynie u siebie w
domu ma wymuskane, wszystko co jest wspólne jest niczyje – a tu w Australii odwrotnie,
wszystko co wspólne jest nasze, ot różnica.
MOANY NOWE
D (Moana wjechała hulajnogą w krzaki):
NO I CO TY ROBISZ TY PAŁO!
M: SAM JESTEŚ PAŁA, TY…TY…TY… … DARIUSZU
D (pokazując podkowę konia na rysunku):
CO TO JEST?
M: MAGNES.
poniedziałek, 20 sierpień
Opuszczając
nasze targowe i tanie miejsce (20 AUD za noc) do południa pluskaliśmy się w
ciepłych basenach po czym ruszyliśmy na południe przejeżdżając przez Brisbane.
W naszej wypożyczalni skorzystaliśmy z Internetu aby sprawdzić co z przesyłką.
Ku naszej radości paczka pojawiła się w celnicy w Sydney. To może potrwać ze
trzy dni, powiedział ze znawstwem szef brisbańskiego działu wypożyczalni. Cóż, pojedziemy do 100 kilometrów od
Brisbane zwiedzać, a jak przesyłka pojawi się w biurze to po nią wrócimy.
Jadąc
przez centrum zatrzymaliśmy się na lunch w tej samej japońskiej knajpce co
poprzednio, ku uciesze Moany, która pałaszowała po chwili ośmiorniczki w ilości
ponad rozsądnej, a ja zrobiłem sobie pikantną zupę palce lizać.
Na
noc zatrzymaliśmy się na Rest Area przy Parku Narodowym Main Range NP aby rano
zrobić jakiś szczyt z widokiem.
Wieczór
był miły, puszczaliśmy z Moaną bańki, ale później na zewnątrz zapanowała
temperatura zimowa, więc schowaliśmy się i zjedliśmy kolację w środku. Nocą
było ewidentnie chłodno, nawet zawsze wystawiona spod kołdry Moana zeszła z
niebios, czyli ze swojej górnej kuszetki i wcisnęła się między nas.
wtorek, 21 sierpień 2012
Az
dziw bierze, siedzimy naprzeciw siebie z Beatą codziennie, nie mamy telewizora,
nie czytamy, nie słuchamy muzyki, tylko rozmawiamy. I tematy zawsze się
znajdują i zamiast spać o 20 jak nasi sąsiedzi, ględzimy do 23. Mimo to budzimy się wcześnie, a raczej Moana
nas budzi informując głośno, że jest już dzień.
Poranny
chłód zamiast nas zatrzymać w ciepłym łóżeczku obudził nas i wygnał do życia aż
tak wcześnie, że już o 9h30 rano znaleźliśmy się na szlaku. Zwiedzamy Main
Range NP trochę niechcący. Nie jest jakimś szczególnym wydarzeniem, jest
częścią wybrzuszenia wypchanego przez wewnętrzny płaskowyż kontynentu w stronę
oceanu, które będzie nam towarzyszyło aż po Sydney, gdzie znajdują się Blue
Montains i dalej za Canberrę gdzie są najwyższe góry Australii i wielki Park
Narodowy Kosciuszko NP.
Postanowiliśmy
wejść na szczyt z widokiem na niższą część nadmorską z różnicą poziomów 1000 metrów , z czego
większość pokonaliśmy samochodem pnąc się serpentynami w górę. Szlak był
świetnie przygotowany i dobrze pomyślany, pokonywanej wysokości w ogóle się nie
czuło, tak łagodny był jego zygzak.
Zadziwiająca
była różnorodność zieleni zmieniającej się bardzo szybko, najpierw był wysoki las
z drzew kauczukowych i wielkich znikających gdzieś w górze palm, potem dość
szybko las zastąpiły dziwaczne trawiaste kule na niskich pniach i znane nam
drzewa paprociowe.
Kiedy
doszliśmy do końca szlaku okazało się, że na szczyt wejścia nie ma za to naturalna
platforma pod nim posłużyła nam świetnie jako miejsce piknikowe z widokiem,
którym napawaliśmy się cały czas jedząc.
Kiedy
zaczęliśmy schodzić i doszliśmy do rozwidlenia szlaków uznaliśmy, że było nam
mało gór i poszliśmy graniami aby coraz częściej spotykać wielkie kolorowe
czerwone kwiaty wyrastające z roślin z kształtu przypominającego agawy. Były to
Giant Spear Lilly, niezwykłej urody gigantyczne, dużo większe od Moany, kwiaty
z rodziny lilii.
Tak
więc nie dość, że początkowo niezbyt paliliśmy się do tej wycieczki to jednak
poszliśmy dalej i w sumie zrobiliśmy ponad 12 kilometrów w 5
godzin.
Już
się ściemniało kiedy dojechaliśmy pod Warwick gdzie zatrzymaliśmy się na noc na
parkingu dla tirowców przy stacji paliw. Wygodne, czyste i darmowe łazienki z ciepłą wodą załatwiły nasze
potrzeby, a dobre w nich oświetlenie pozwoliło na powycieczkowy przegląd
naszych ciał. Po raz pierwszy w naszej Australijskiej podroży przynieśliśmy z
wycieczki w sobie i na sobie kleszcze. Moana jeden w głowie i dwa w ciele,
Beata jeden w głowie i jeden na sobie, a ja tylko trzy na sobie. Wywołało to u
nas stany lękowe, licho w takim kleszczu nie śpi.
Wcześniej
zatrzymaliśmy się internetowo w Mc Donald i wiedzieliśmy, że wbrew zapowiedziom
paczka dotarła ekspresowo do naszej wypożyczalni, postanowiliśmy więc nazajutrz wrócić po nią do
Brisbane (150 km ).
Wieczorem wybieraliśmy zdjęcia do blogu, wiedząc, że w biurze jest dobry
Internet.
Środa, 22 sierpień
Dziękujemy
za paczkę, karta kredytowa była w środku i nie używana w drodze, Pearly Beaty
(komputer damski do tych spraw…) po włożeniu baterii odżył i działa dobrze, Moana
cieszyła się z „tylko” jednej książeczki i kłapouchego od Eli (resztę
książeczek ukryliśmy, na urodziny). Kolejny raz opuściliśmy Brisbane, oby po
raz ostatni.
Długo
zastanawialiśmy się nad trasą do Sydney. Jadąc brzegiem oceanu mieliśmy
zagwarantowane ciepło i w dzień i w nocy 26/13, jadąc natomiast głębią lądu
zapowiedzi nie były różowe 17/-2, ale przy bezchmurnym niebie. Wybraliśmy
stronę zimową uznając ją za bardziej atrakcyjną. Nie wchodzi więc już w rachubę
spanie za darmo bez podłączenia do elektryki, czyli bez ogrzewania.
Czwartek, 23 sierpień
Ku
naszej radości czas mija i wiosna coraz bliżej, podobno od września będzie
ciepło. Oby.
Po
nocy w Caravan Park w Beaudesert (30 AUD), praniu i zakupach stoimy już w
górach na miejskim campingu (10 AUD) małego miasteczka Woodenbong z prysznicami
po raz pierwszy na monetę (1AUD), aby z dziurki popłynęła ciepła, a nie zimna woda.
Miło i tanio, a nawet gazowy grill jest, co zachwyciło nasze żołądki – cote de
boeuf wyląduje wieczorem na ich dnach. Moana szaleje z dziećmi
autobusomieszkańców, podróżujących po Australii i skolaryzujących dzieci via
Internet.
Mamy
wrażenie, że w Australii jeszcze bardziej niż w USA stałość w postaci domu jest
względna. Tam chleb gdzie praca, a gdzie praca też dom, a że praca nie jest stałym
elementem życia tylko zmiennym i czasowo i przestrzennie, ludzie instalują się
z tą świadomością. Często mieszkają więc w wynajętych na campingach domkach
zwanych cabins lub własnych przyczepach wszelkiej maści. Z czasem taka przyczepa ma dobudowany namiot,
a potem trwałą werandę tworząc coraz bardziej stałe miejsce zamieszkania. W
związku z tym nazwa camping używana jest raczej dla baz noclegowych w parkach,
a pozostałe miejsca, głównie dla przyczep
i camperów to Caravan Parki. Dla ludzi w nich żyjących koszty stałe są
niewielkie, otoczenie jest miłe i zielone, miejsce często posiada basen i plac
zabaw dla dzieci. Inaczej niż w Polsce, dom jest więc tylko czasowym dachem nad
głową w danym miejscu i w danej czasoprzestrzeni życia, a nie dożywotnią
kotwicą.
Jadąc
zachwycaliśmy się widokami na góry, które z zielonych okrągłych pagórków
strzelały skalistymi wysokimi turniami, trochę na kształt naszych Pienin. Opuściliśmy
w nich Queensland i wjechaliśmy do nowego, czwartego już, stanu - Nowej
Południowej Walii (NSW, New South Wales). Jesteśmy go ciekawi, jako, że
Australia choć jest jednym federacyjnym państwem, to każdy stan posiada w wielu
rzeczach autonomię, więc różnią się one od siebie.
Jutro
rano jedziemy dalej, przed nami deszczowy dzień, a po nim słoneczne zimno i dwa
nowe parki, Girraween NP i Bald Rock NP.
Niedziela, 26 sierpień 2012
Jadąc
wczoraj po raz pierwszy zobaczyliśmy inne niż kangurze przydrożne nieżycie.
Najpierw ominęliśmy przejechanego wielkiego węża, aż strach taki był wielki,
grubszy od mojego ramienia. Potem przez drogę przechodził żółw, inny niż ogólne
znane, z bardzo długą szyją, którą kiedy chowa głowę układa w bok. Przesunąłem
go z drogi w trawę przy okazji oglądając jego kolorowe, w przeciwieństwie do
karoserii, podwozie. Następnie trafił się jeżopodobny echidna, mrówkojad o
grubych kolorowych kolcach, który natychmiast schował przed nami swój czerwony
ryjek. Ten niby normalny stworek jest bardzo specyficzny, jest jednym z dwóch
ssaków na ziemi znoszącym jajka.
Ponieważ
nie szukamy normalności, a raczej miejsc specjalnych, odmiennych od tych, które
znamy, każde takie znalezione dziwadło niebywale nas cieszy. Oba parki, Bald
Rock i Girraween to tak naprawdę jeden geograficzny twór sztucznie podzielony
granicą stanów, w którym granitowe i niezwykłe monolity górują nad sosnowym
lasem. Oczywiście niezwykłość miejsca należy postrzegać w tym, że taki
granitowy kamyk jak Bald Rock wystaje z ziemi ma 700 metrów długości, 500
szerokości i 240 metrów
wysokości i jest największym granitowym monolitem na południowej półkuli,
widzieliśmy większe tylko w Zion NP w USA.
NA
SZCZYCIE
Oczywiście
jest ich więcej, a że o różnych kształtach to ponazywano je oczywiście według
skojarzeń. Tak więc jest i piramida, i zamek, żółw i sfinks. Trzeba przyznać,
że uroda miejsc zachwyciła nas ogromnie zmuszając do różnych wycieczek, aby dojść
do szczytów, z których widoki były odwrotne do miejsc, w których byliśmy
wcześniej.
Wchodzenie
na nie zbliżone jest do wejścia na Uluru, ale o tyle łatwiejsze, że krótsze i
że granitowe powierzchnie są bardziej chropowate i mają niebywałą przyczepność,
gdy jest sucho oczywiście. Idzie się więc w górę pod kątem 45 stopni lub
więcej, że aż momentami strach jest się oglądać mając na uwadze to, że trzeba
będzie też zejść. Zejście jednak nie jest bardziej skomplikowane, ciało trzyma
się w pionie i drobnymi kroczkami schodzi się niżej i niżej, czując jak mocno
obciążone podeszwy przywierają do podłoża i dzięki tarciu nie ześlizgują się.
To zwiedzanie jest niebywale przyjemną zabawą fizyczną wymagającą odrobinę
sprawności. Zabawą jest też dla dziecka, które jednak nieświadome
niebezpieczeństwa potrzebuje ciągle opiekuńczej ręki.
Oczywiście
monolity nie są zupełnie gładkie, leżą na nich różne dziwadła w postaci kul,
obelisków czy ostrych w formach odprysków, które tworzą przesmyki i wiadukty.
Przez
dwa dni bawiliśmy się setnie przechodząc w sumie nie tak wiele, 13 kilometrów , tyle
że po skałach.
Od
kilku dni wieczorami, kiedy to Moana (od paru dni słodziuszek) śpi w najlepsze,
oglądamy film, a raczej sagę „Ptaki ciernistych krzewów”, która na DVD przyszła
w paczce. To film fetysz trzynastoletniej Beaty, która dziś, na szczęście, jest
bardziej zakochana we mnie, niż jak kiedyś w księdzu Chamberlainie. Odbiera tą
postać teraz inaczej, cóż lata lecą, jest dojrzałą matką dwójki dzieci i widzi
to czego wtedy, jako nastolatka, nie postrzegała. I tylko jej łzy wzruszenia są
tej samej czystości.
Wtorek, 28 sierpień 2012
Opuszczając
zjawiskowe skały pojechaliśmy dalej na zachód, w stronę Parku Narodowego
Warrumbungle. Po drodze mieliśmy przejechać przez północną część Parku
Narodowego Mount Kaputar i zerknąć na skałę Swan Rock, najlepszy australijski
przykład geologiczny tworu zwanego organ pipe, czyli piszczałek organów.
Zatrzymaliśmy się już przy zachodzącym słońcu i pognaliśmy 750 metrową
asfaltową ścieżką, my biegiem, a Moana na hulajnodze. Nie chciało nam się
wracać nazajutrz 30 km
aby zobaczyć to miejsce, a głupio było przejeżdżać obok i nie widzieć tego o
czym piszą, że warto.
Dobrze
zrobiliśmy, skałki o znanym nam już z USA (Devil’s Tower, chyba sierpień 2010 –
warto porównać, bo to odzwierciedlenie naszego w jakimś stopniu Australią
rozczarowania) kształcie, takie jak kryształy, symetryczne wielopłaszczyznowe
słupy. Zabawnie wyglądały ich fragmenty leżące na ziemi, jak kolumny antycznych
świątyń.
Na
noc zatrzymaliśmy się na polach targowych (18 AUD) w miejscowości Narrabri z
postanowieniem, że rano gnamy dalej do Warrumbungle.
Rano
pojechaliśmy jednak do miejscowego Visitor Centre i nie żałowaliśmy. I tym
razem w informacji turystycznej było coś specjalnego, informującego o regionie
znanym z produkcji bawełny. Wstawiono do budynku kombajn do jej zbierania z
krzakami przy nim oraz bele już sprasowanych wacików. Moana szalała w
kombajnie, my czytaliśmy o bawełnie i jej zbiorach oglądając stare fotografie.
Dodatkowo pani w informacji okazała się wielce profesjonalna i namówiła nas do
pojechania jednak do Mount Kaputar NP, co uczyniliśmy opuszczając lokum. Moana
też wyszła zachwycona, znów dostała książeczkę przeznaczoną dla odwiedzających
centrum dzieci z kolorowankami, zabawami, grami i planem tego sześciotysięcznego
miasteczka, na którym zaznaczono dwa parki z publicznymi placami zabaw i jednym
terenem do skate!
Droga
ze stu metrów n.p.m. do 1.430
metrów przysporzyła mi wilgotne ręce. Prawie wjechaliśmy
na najwyższy szczyt parku, Mount Kaputar właśnie, niedoszłą siedzibę
największego australijskiego obserwatorium astronomicznego (stąd asfaltowa droga).
Postanowiliśmy wejść na platformę widokową na samym szczycie, a po lunchu
posłuchać namów Pani z informacji i udać się na szczyt skalny zwany Governor
czyli Gubernator.
Wycieczka
była zjawiskowa i kwintesencją tego co lubimy, krótka, ale treściwa, widoki
piękne, sportowe podejścia i wokół moje „ulubione” przepaście.
Ponapawaliśmy
się okolicą i ruszyliśmy w drogę powrotną próbując nie spalić hamulców. Co
jakiś czas tylko przystawaliśmy oglądając się lub robiąc fotkę ścian skalnych
przed nami o ciepłych kolorach w zachodzącym już słońcu.
Do
Warrumbungle dotarliśmy już po ciemku, idiotyczne jest szukanie miejsca na
górskim campingu po nocy, płacenie za nie w samoobsługowym punkcie czy szukanie
łazienek kiedy nic nie jest oświetlone. Taki przyjazd, kiedy znów nam zabrakło
15 minut, jest naszą specjalnością ostatnio. Już pisałem, że jazda po zmroku
jest kangurzym zabójstwem i własnym samobójstwem, zwłaszcza w tej okolicy. Od
dwóch dni widzimy nieprawdopodobną ilość kangurów w trzech ich gatunkach,
różniących się między sobą kolorem i wielkością.
Udało
się jednak znaleźć miejsce z zasilaniem, moje panie zostawiłem pod gorącym
prysznicem, a sam pojechałem wrzucić do skrzynki kopertę z pieniędzmi za dwie
noce (2x20 AUD).
Ogrzewanie
działało całą noc, w czasie której Moana zażyczyła sobie wtulić się miedzy nas
i nie dziwota, rano usprawiedliwiły jej występek oszronione fotele, które
zostawiliśmy na zewnątrz.
Dzięki
niewygodzie z Moaną obudziliśmy się wcześnie i jako pierwsi zostawiliśmy
samochód na parkingu, z którego wychodziły prawie wszystkie parkowe szlaki.
Zawsze staramy się wybierać jeden szlak, który jest najbardziej reprezentacyjny
danego parku, najpiękniejszy oczywiście, a idealnie gdy jest pętlą. Zwiedzamy w
końcu kontynent, a nie park tylko.
Tym
razem wybór padł na pętlę o długości 14,5 km zwaną Grand High Tops Circuit
obchodzącą skały zwane Nożem do Chleba (Bread Knife).
Trudno
jest opisywać wrażenia z gór, kiedy widoki i odczucia są poezją samą w sobie,
poranny marsz lasem wśród krzyku ptaków zupełnie innym niż znanym nam z
europejskich lasów, powolne wychodzenie na wysokości otwierające coraz to
piękniejsze i niespodziewane obrazy.
Żaden
tekst i żadne zdjęcia nie są w stanie oddać miodowego zapachu pierwszych
wiosennych kwiatów czy widoku skał, z boku będących wielką płaszczyzną
zlewająca się ze skalistym tłem, aby po chwili okazać się kolosalną żyletką
wysoką na sto metrów, a szeroką na cztery.
Kiedy
zasiedliśmy na końcu takiej skalnej żyletki, nad przepaścią z jednej strony,
ale blisko lasu z drugiej, patrzyliśmy na rozpościerający się przed nami widok
na podobną skałę, tyle że stojącą wolno, świetnie czuło się jak mocna jest
ludzka percepcja przestrzeni i strach nią wywołany. Za żadne skarby nie
siedzielibyśmy na skale przed nami choć niby w identycznej do naszej pozycji.
To tak jak przejść po belce leżącej na ziemi i próbować zrobić to samo na kiedy
zawieszona jest nad przepaścią.
Dzięki
temu, że szlak był pętlą mogliśmy patrzeć na mijane dziwadła natury z różnego
kąta, a patrząc na te cuda nasuwało się zabawne skojarzenie – park nazywa się Warrumbungle
National Park, i można z tego zrobić Warum bungle? Darum! Kto zna niemiecki to
zrozumie.
Na
parking wróciliśmy już przy zachodzącym słońcu znów otoczeni wrzaskiem ptaków, a kiedy podjechaliśmy na
nasz camping z zasilaniem, przywitały nas stada kangurów wygrzewających się w
ostatnich tego dnia słonecznych promieniach.
Opuszczając
rano park przystanęliśmy w parkowym Visitor Center aby zobaczyć czy są jakieś
ekspozycje. Oczywiście były, jedna wyjaśniająca geologiczne uwarunkowania
powstania takich dziwnych formacji skalnych, druga była niespodzianką w
szufladach. W każdej z nich była inna ekspozycja, a to gniazdo strusi z
jajkami, a to żmija, czy Echidna wreszcie widziana z ryjkiem.
31 sierpień 2012
Wczoraj
ruszyliśmy w kierunku Sydney via Newcastle licząc na ładną, nadmorską drogę, a
wpakowaliśmy się w korki i teren wiecznie zabudowany. Do zarezerwowanego
miejskiego rekreacyjnego campingu w Patonga dotarliśmy więc pod wieczór. Moanka
od razu znalazła koleżankę, której opiekuńcza mama miała na oku obie
dziewczynki wiec mieliśmy spokój.
Jesteśmy
w linii prostej z 30
kilometrów od Sydney, ale drogą to z 70, tak teren tu
jest porozrywany morskimi zatokami i wewnętrznymi zalewami. Na dodatek przy
oceanie są wysokie nadmorskie klify co dodaje otoczeniu uroku no i co zapewne
sprowokowało stworzenie tu dwóch Parków Narodowych – Brisbane Water i Bouddi.
Nasz
camping położony jest na cypelku więc otoczony wodą, z jednej strony rzeki, z
drugiej oceanu z plażą o kolorze ochry. Urokliwe miejsce, więc postanowiliśmy
zostać tu na dwie noce, aby Sydney zwiedzić w weekend. Wiadomo, korków wtedy
brak, a i z parkowaniem nie ma kłopotów.
Mieliśmy
szczęście, za noc płacimy 20,50 AUD, ale już od pierwszego września cena skacze
na 31,50 aby pod koniec roku dobić do 44. Wiadomo, za takie położenie w lecie
trzeba płacić.
Dziś
przed południem ku ogólnemu zadowoleniu wybraliśmy się na plażę. Beata biegała
tam i nazad robiąc za każdym razem 1500 metrów , Moana udawała Tarzana i tarzała a
się w piasku, a ja miałem rzadki święty spokój.
Komentarze
Prześlij komentarz