SIERPIEŃ 2012 AUSTRALIA, NOWA KALEDONIA


AUSTRALIA 4 maj –  30 sierpień 2012
NOWA KALEDONIA 28 lipiec – 16 sierpień
12 sierpień 2012
Nasza podróż po Nowej Kaledonii nie pozwalała nam pisanie na bieżąco. Nadrabiam teraz, kiedy to siedzimy sobie w ogrodzie wynajętego apartamentu i oczekujemy na lepszą pogodę.
Przyjazd tam to był nagły powrót do Europy - obsrane i zaszczane toalety, zawsze bez papieru, śmieci przy dziurawych drogach, wszechobecne papierosowe niedopałki. Taki nasz swoisty europejski brudek w klimacie estetyki na mniej więcej. Oczywiście powrót do Francji ma i dobre strony, chrupiące cudne bagietki i pachnąca szynka, sery i pasztety. Jest też francuska telewizja, opóźniona o jeden dzień. Ta ostatnia nasączona jest głównie olimpiadą, którą obserwuję ciesząc się z sukcesów Francji, moje związki sentymentalne i paszport biorą górę nad biedą polskich występów.
Bieda ta wcale mnie nie dziwi, sport to decyzje polityczne otwierające na niego budżety. Widać to po tabeli medali, tak jak to kiedyś było widoczne w czasach nie istniejącej już NRD. W miejsce komunistycznych Niemiec Wschodnich dziś prym wiodą kraje azjatyckie, politycznie niekiedy niezbyt zbliżone do demokracji oraz te, co zawsze bogate prowadzą politykę sportu wśród młodzieży.
W Polsce takich decyzji politycznych się nie podejmuje, ma się wrażenie, że od pewnego czasu kraj ten nie jest już rządzony w żadnej dziedzinie i żyje tylko swoją ekonomiczną inercją. Jedyne decyzje dotyczą dopuszczenia do koryta zaprzyjaźnionych politycznych świń lub niedopuszczenia do niego innych z innego chlewa. Taka walka, która jest już tylko nieprodukcyjnym działaniem samym w sobie.
Do medalowej biedy przyczyniają się zapewne wszechobecni tak zwani działacze sportowi, których interesuje wyłącznie strona finansowa swojego w sporcie bytu, a nie wyniki, czego odwiecznym przykładem jest gnój w Związku Piłki Kopanej. Na szczęście czasami trafia się sportowy samorodek lub mutant w postaci kulomiota, który to zmusił Anglików do zagrania mazurka zamiast marsza żałobnego dla własnej królowej.
Mimo olimpiady oddalenie robi swoje i sprawy Europy oraz świata niewiele nas obchodzą, podobnie jak mieszkającej tu ludności zainteresowanej jedynie wiecznym problemem zawisłości lub niezawisłości tej wyspy.

Ruszyliśmy na północ wyspy w poszukiwaniu dziwadeł natury i ciekawych miejsc. Nowa Kaledonia jest długa jak Polska, ale chuda na 70 kilometrów z centralnym pasmem wysokich i różnorodnych gór utrudniających przejazd z jednej strony na drugą. Baza noclegowa istnieje, jest jednak niewystarczająca w sezonie, czyli w czasie francuskich wakacji. Punkty Informacji turystycznej były więc często pomocą w poszukiwaniu noclegu, jako że nasz telefon komórkowy tu nie działa z powodu braku umów. W końcu to nie departament Francji, a jedynie jej terytorium zamorskie, więc i waluta to nie Euro, a Franki Pacyficzne, takie śmieszne wielkie jak kiedyś francuskie. 1300 FP to około 100 Euro.
Pierwszy skok był długi, uznaliśmy, że trzeba korzystać z padającego deszczu i jechać na północ jak najdalej pozostawiając mijane ciekawe miejsca na drogę powrotną.
Po noclegu w bungalowie przy domu jakiejś rodziny w miasteczku La Foa (10.500 PF) zatrzymaliśmy się w pierwszym obowiązkowym miejscu nad oceanem znanym ze skały zwanej ludkiem z Bourail i przelotowego długiego naturalnego tunelu, czyli la Roche Percee. Miejsce to jest też atrakcyjne dla surferów, ponieważ dochodzi do niego oceaniczna fala. Wyspa otoczona jest zewsząd rafą koralową więc wielkie fale przy brzegu to rzadkość.
DZIURAWA SKAŁA I LUDEK
Wycieczka piesza był miła, wzdłuż wybrzeża, przez górki od jednej małej zatoczki z plażą do następnej. Pierwszy raz widzieliśmy też charakterystyczne dla wyspy sosny kolonialne, od których pochodzi też nazwa Ile des Pins (wyspa sosen).
DZIWACZNE SOSNY
Jadąc dalej mieliśmy coraz większy kłopot ze znalezieniem noclegu. Do francuskich wakacji szkolnych dochodzi też budowa na północy wielkiej fabryki przerobu niklu, której pracownicy zajmują na stałe część parku mieszkaniowego. 
Zarezerwowaliśmy wolny bungalow położony z dala od drogi głównej w siedemdziesięciohektarowej  rolniczej posiadłości z dostępem do oceanu. Dojeżdżając do zjazdu z asfaltu wyczytaliśmy, że aby tam dojechać należy posiadać samochód z napędem na cztery koła. Karkołomna ośmiokilometrowa droga przez pagórki była równie trudna do przejechania jak piękna i zapowiadała cuda. Tak też było na miejscu. Spędziliśmy tam dwie noce spacerując po terenie w towarzystwie piesków, napawając się widokami i spokojem.
GITE DU CAP
Nie przewidzieliśmy dwóch tam kolacji, właściciele dali nam więc w prezencie sarninę, mięso najbardziej popularne na wyspie posiadającej nadpopulację tej zwierzyny. Pyszotka.
SARNIE I NIE TYLKO SARNIE CUDA
Jadąc dalej dotarliśmy do miejscowości Voh. Miejsce nie bez znaczenia ze względu na  budowę nieopodal wspomnianej fabryki, jednak bez urody i takim by pozostało gdyby nie jedno zdjęcie, które obiegło cały świat. Mangrowia naturalnie uformowały kształt serca, które widziane z lotu ptaka jest idealnie symetryczne. My wdrapaliśmy się na górę aby zobaczyć to cacko z góry i daleka. Ot taki wygłup, ale wycieczka była miła, choć trasa fatalnie oznaczona.
ZNAJDŹ SERCE W VOH, MOANA ROBI SWOJE     
Dojeżdżając prawie na północny cypel wyspy,  zatrzymaliśmy się na dwie noce w hotelu Monitel w Koumac. Dalej na północ wolnych miejsc nie było. Okoliczne góry okazały się urodziwe i inne niż te spotkane wcześniej, takie jakby ze schodzonymi graniami.
NIESPOTYKANE KSZTAŁTY
Przejeżdżaliśmy też obok hodowlanych stad saren i dzikich świń, widok był taki jak na antylopy w Afryce. Spędziliśmy też bardzo miły wieczór z polsko-francuską parą, Jagodą i Gautier, poznaną w Carrefour w Noumei pierwszego dnia. Gautier pracuje przy budowie fabryki, jest najemnym pracownikiem wyjazdowym, mieszkali dzięki temu w wielu miejscach na świecie.
W KOUMAC
Opuszczając Koumac przejechaliśmy przez góry aby znaleźć się na wschodnim wybrzeżu, wzdłuż którego ruszyliśmy na południe. To region trybalny, mijaliśmy wyłącznie wioski Kanaków. W jednej z nich zatrzymaliśmy się na popas korzystając z wioskowego stołu.
TRYBALNIE JEMY
Potem były wodospady i wodospady.
KRYTYKA PO NAS SPŁYWA
Teren pomiędzy wodą, a górami był wąskim paskiem zamieszkałym przez różnorakie plemiona, zatrzymaliśmy się w jednej wiosce (15 km przed Touho), aby przespać noc w gościnnej chatce z prysznicem (8.500 FP).
I TRYBALNIE ŚPIMY
Żałowaliśmy, że nie było miejsc w bungalowach w miejscowości Hienghene, jedynym dotychczas miejscu, które podbiło nasze serca i napoiło naszą potrzebę zobaczenia miejsc wybitnych, a nie ot takich sobie.    
PO DRODZE PROM, ZATOKI I MAŁO PŁASKIEGO LĄDU   
Miejsce jest znane z wielkiej skały usytuowanej w zatoce, która kształtem przypomina aż nadto kurę wysiadującą jajka.
KWOKA
Nie jednak kura przyciągnęła nasze zainteresowanie lecz ściana skał odciętych wodą od lądu, za którymi znajdują się plantacje, a dalej ocean. To miejsce niezwykłej urody ocenić można było wchodząc na pobliskie wzgórze, z którego roztaczał się widok na ten zakątek zupełnie inny niż cała otaczająca go okolica.
ZADZIWIAJĄCE
ROZKOSZ DLA OKA I CIAŁA
Po zejściu ze szczytu szliśmy drogą po drugiej stronie skalnego muru obserwując domostwa i zajadając znalezione grejpfruty.
DACH PRZECIEKA, ALE SATELITA JEST
Po dojściu do mostu zamykającego widoczną na pierwszym planie lagunę zeszliśmy na plażę.
LANDSZAFT JAK CHOLERA
Nie było to wymarzone miejsce do kąpieli, ale do powrotnego spaceru tak.
TYCZKARKA NAM ROŚNIE
Szliśmy zastanawiając się dlaczego plaża nazywa się Cinq Cent Francs, opłaty przecież nie pobrano. Dopiero na jej końcu spostrzegliśmy wysoką skałę, która widnieje na banknocie o tym nominale.
HMM, COŚ MI TO MÓWI
Na noc dojechaliśmy do miasteczka Poidimie. Wjechaliśmy w głąb lądu aby już po zmroku zająć jeden z dwóch bungalowów z PCV za 7.350. Był świetnie wyposażony z telewizją satelitarną i miłym tarasem, szkoda, że wolny był tylko na jedną noc.
CHATKA PUCHATKA Z PCW
Na drugą wylądowaliśmy więc po drugiej stronie miasteczka w zupełnie odmiennych warunkach. Zamieszkaliśmy na noc w skrzynce zwanej bungalowem na campingu Mo Sa Sa, nazwanym przeze mnie Eurocampingiem. Że niby takim jakościowo europejskim? Nie! Wszystko było tam zrobione z europalet. Estetyczna ohyda, choć w pustym naszym baraczku podłoga i pościel były czyste.
EUROCAMPING Z EUROPALET
Wspólne łazienki wyglądały tak jak sanitariaty za komuny z babcią klozetową w tle, więc dla nas, przyzwyczajonych już do australijskiego najwyższego standardu, trudne były do przełknięcia.
Trudne były też do przełknięcia wszystkie bzdury wypisane w przewodnikach o miejscowości POINDIMIE, że laguna to dziedzictwo UNESCO, że miejscowość kwitnie po wybudowaniu nowej drogi przez góry itd. Miejsce niewarte nawet przystanku, podobnie jak wycieczka na pobliski szczyt. Nawet informacji turystycznej nie było, a toalety w Merostwie takie jak wszędzie. Fuj.
WYSEPKA Z DWÓCH POZIOMÓW I PAPROĆ DRZEWIASTA
Już wiedzieliśmy, że źle przygotowaliśmy podróż, dwa tygodnie wystarczyły by zupełnie, a nie 20 dni. Jazda dalej na południe wschodnią stroną nie była możliwa, były tam wyłącznie campingi bez euro bungalowów nawet, sposób na spanie, do którego nie byliśmy przygotowani. Przejechaliśmy więc nową drogą zwaną transversale na zachodnie wybrzeże (i to wcale bez fascynacji nią, choć wszyscy zapowiadali, że przejazd jest estetycznym wydarzeniem). Nie byli chyba na północy, albo na trasie Mont Dore - Yate na południu.
Człowiek w podróży dowiaduje się ciągle nowych rzeczy. Wielokrotnie widzieliśmy palmy owinięte w dole blachą. Wiadomo, przeciw szkodnikom, jednak nigdy nikogo nie spytałem jakich szkodników. Dopiero tu dowiedzieliśmy się, że kraby ziemne włażą na palmy, tam podcinają orzechy, które spadają, a potem krab schodzi wgryza się w nie i zjada co trzeba. To ci dopiero! Jak jest blacha to ma zjeżdżalnię.
BLASZANE KRABIE ŚLIZGAWKI 
Na noc zatrzymaliśmy się w miejscowości Kone (e z akcentem) jedząc lunch w barze hotelu Konianbo naprzeciw lotniska. Świetne jedzenie w niezrozumiale niskiej cenie, wręcz najtańsze na całej wyspie (1100 FP za danie). Nie dość, że wielkie porcje, to jeszcze wyśmienite, przygotowane przez tą samą kuchnię, co hotelowa  restauracja trzy razy droższa. Po lunchu Beatka poszła biegać, ja dogorywałem przed telewizorem z kranem zamiast nosa, a Moanka gotowała komputerowe potrawy.
W piątek 9-ego rano pojechaliśmy do parku regionalnego Grandes Fougeres (Wielkich Paproci). Wstęp  co prawda płatny 400 FP od łebka, ale park okazał się najwyższej klasy i przygotowania miejscem. Parking, informacje, toalety, szlaki i ich oznakowanie – wyśmienite. Wycieczka miła, ot takie leśne pagórki oddalone od cywilizacji ze znanymi nam z Karaibów paprociami wielkimi jak drzewa. Mieliśmy szczęście spotkać w drodze tutejszą atrakcję, endemicznego ptaka nielota Cagou (kagu). Taki wielkości kury, srebrny z pomarańczowym dziobem i nogami. Zdjęcia w ciemnościach dżungli nie wyszły, ale coś tam widać.
PARK WIELKICH PAPROCI I CAGOU
Innym dziwadłem ptasim jest Notou, taki wielki gołąb wydający bardzo dziwny dźwięk, bas z zwielokrotnieniem syreny okrętowej. Zabawne i zupełnie inne są hałasy tutejszych lasów od tych, które znamy.
Już pod wieczór zjechaliśmy nad ocean do zarezerwowanej kwatery, pokoju z łazienką w parterowej nadmorskiej willi z niezależnym wejściem. Trudno było ją znaleźć po ciemku, udało się jednak i  rozgościliśmy się luksusie za 100 USD (10.000 FP). Tak właśnie przeliczamy, to łatwiejsze niż z euro, czyli 100 franków = 1 dolar amerykański.
NA KWATERZE
Rano zjedliśmy wliczone w cenę śniadanie, pochodziliśmy po terenie, porozmawialiśmy z miłą gospodynią i pojechaliśmy dalej. Korzyści z tej wizyty nie mieliśmy, zimny basen przy pochmurnym niebie nie zapraszał, podobnie jak mętna w tym miejscu zatoka.
Szybki, aczkolwiek smaczny lunch skonsumowaliśmy w przydrożnym barze w Chez Rosy w Boulouparis, gdzie korzystając z uprzejmości właścicielki skorzystaliśmy z telefonu, żeby zadzwonić do wypatrzonych wcześniej w przewodniku kwater w La Paita. Umówiliśmy się na wizytę w celu wyboru dostępnych opcji.
W godzinę później siedzieliśmy na kanapie nowego miejsca zastanawiając się co począć. Bungalowy były atrakcyjne, bez kuchni jednak. Mieszkanie w parterze piętrowego domu gospodarzy, zupełnie nowe z salono-kuchnią, sypialnią i łazienką było luksusowe, ale istniała tylko opcja wynajmu na tydzień (31.5000 FP). Po analizie tego, co chcemy jeszcze zrobić i proponowanej ceny doszliśmy do wniosku, że mimo iż zostało nam tylko 5 dni jest to najlepsze (i najtańsze) rozwiązanie i dla nas i dla Moany. Przed nami znów kilka miesięcy w drodze i takie osadzenie się na kilka dni w super wygodnych łóżkach i komforcie dobrze nam zrobi. Przed nami ogród, pieski i sadzawka z rybkami, w której mała moczy godzinami ręce łapiąc rybki za ogony. Do naszej decyzji przyczyniła się też deszczowa prognoza pogody i odległość zaledwie 30 kilometrów od lotniska. Wszystko dobrze.
Osiedliśmy więc z walizkami na stałe i po raz pierwszy pustymi – rzeczy wylądowały w szafie.
Wczoraj (niedziela), korzystając ze słonecznego dnia (po nim dwa dni ulew) pojechaliśmy po raz ostatni do Mont Dore na południe zwiedzić ominięty na początku podróży park regionalny Rzeki Błękitnej (Riviere Bleue). Dobrze przygotowany i atrakcyjny wielowymiarowo, no bo oferuje spływ rzeką, górskie wycieczki oraz rowerowe przejażdżki. Połączyliśmy dwie atrakcje wynajmując rowery w tym jeden z przyczepką dla Moany (4.800 za pół dnia) i pojechaliśmy jak najdalej aby zobaczyć co trzeba, a nawet wejść na mały szczyt.
TAXI!
Jedną z atrakcji było olbrzymie tysiącletnie drzewo Kaori o wysokości 80 metrów, jedyne takie pozostawione w czasie wycinek. Było rzeczywiście wielkie, na miarę amerykańskich sekwoi, prawie trzy metry średnicy. Zabawnie wyglądało z góry wystając z niższego lasu.
KAORI I ZATOPIONY LAS
Piknik zjedliśmy jak ludzie, przy stole, w niszy lasu tropikalnego.
TROPIKALNY PIKNIK I KOLORY
W drodze towarzyszyły nam basowe dźwięki Notou oraz znów udało nam się podejrzeć Kagou. Jednak najbardziej podobały nam się kwiatki pożeracze insektów, posiadające takie niby dzbanki z dziurką, a wiadomo - dziurka przyciąga.
CAGOU I KWIOTKI POŻERACZE   
Wczorajszy dzień był bardzo udany, a za to dzisiejsza deszczowa pogoda sprzyjała pisaniu. Powstał cały tekst tego miesiąca i prawie wszystkie montaże zdjęć. Jutro dokończę dzieła i dam na bloga. Może ktoś zareaguje małym wpisem?
Zabawne, że ludzie czytają nas więcej w czasie pracy niż w czasie wakacji. Nudzą się w tej pracy czy co?              
18 sierpień 2012 W Brisbane Australia
Choć w oczekiwaniu na lepsze czasy campingujemy pod Brisbane na polach targów rolnych, które w soboty służą jako pchli targ, jest to powrót do wyższej, czystej cywilizacji. A czasy  będą dla nas lepsze kiedy to dojdzie paczka, która zaniknęła w przestworzach świata, a już dawno winna była się pojawić. Według pocztowego śladu wyszła z Warszawy 7 sierpnia i od tej pory rozpłynęła się. Strata byłaby do przeżycia, tyle że płynie, leci lub idzie w paczce aktywowana karta kredytowa. Wprawdzie ruchów na koncie chwilowo brak, ale czekamy dość nerwowo.
Z Nowej Kaledonii wylecieliśmy 16 liniami Air Calin, czyli starym truchłem Airbusem 320, żyjąc w samolocie wspomnieniem komfortu z Qantas, ale napić się dali do woli więc wybaczamy, zwłaszcza że wylądowaliśmy cali.
Koniec naszego pobytu na wyspie to deszczowa pogoda, korzystaliśmy więc z naszego mieszkanka, a jedyna wyprawa do Noumei skończyła się w miejskim akwarium.
SZCZĘKI
AKWARIUM TO NUDA, LEPIEJ W REALU
W NOUMEA NA I W WODZIE KIEPSKO
Ostatnie słoneczne chwile na francuskiej wyspie to wycieczka na Chapeau du Gendarme, szczyt górujący nad Noumeą. Pierwsze podejście, krótsze ale ostrzejsze, okazało się niewykonalne, zawróciliśmy po 500 metrach, śliska i bardzo stroma gliniasta ścieżka była niemożliwa do przejścia. O słuszności naszej decyzji dowiedzieliśmy się schodząc, kiedy to zajadając rodzaj znanych nam z Puerto Rico malin, schodząca ze szczytu ubłocona wspinaczkowa młodzież poinformowała nas, że po cyklonie część szlaku nie istnieje i trzeba chodzić po drzewach.
ZAMIAST WALKI Z GÓRĄ - ZBIERACTWO
Objechaliśmy więc górę i ruszyliśmy na szczyt od drugiej strony spod znanej oberży, która leży już dość wysoko, na tarasie której zjedliśmy nasz kanapkowy lunch w zamian za konsumpcję piwa. Nie spodziewaliśmy się, że nie zjemy go na trasie.
Szybko przekonaliśmy się, że i z tej strony lepiej nie jest i najlepiej w te góry po deszczu nie chodzić. Nie wspominamy o urwanej kładce czy szlaku opisanym i przygotowanym lata temu, dziś będącym bez konserwacji więc w ruinie. Gdyby tylko zechciano go utrzymywać, pogoda by jednak nie przeszkadzała.
DRUGA PRÓBA ŚLIZGANIA SIĘ NA G…LINIE
Szliśmy więc dokonując ekwilibrystycznych akrobacji w błocie po kolana, przez co posuwaliśmy się powoli. Kiedy doszliśmy w końcu, po paru momentach zniechęcenia, do widoku zapierającego dech w piersiach wszystko było jasne. Otwierająca się przed nami droga na szczyt, prosta i bez problemów już nie była do pokonania. Zabrakło nam godziny, a w tych warunkach iść jednak dalej i ryzykować powrót na takiej ślizgawce i na takich spadkach po zmroku (nawet nie noc) graniczyło z szaleństwem. Na tej szerokości geograficznej zmrok zapada zaraz po zachodzie słońca, a potem natychmiast robi się noc.
WIDOKI TO NAGRODA (PO LEWEJ NA DOLE Z TYŁU NIEZDOBYTY MONT DORE)
Mimo że już drugi raz zawracaliśmy tuż przed szczytem (wcześniej na Mont Dore) nie żałowaliśmy wysiłku i umorusania się - widok na przepięknie położone na wzgórzach miasto, nad wodą usianą wysepkami i brzegiem przeoranym zatokami wrzynających się niekiedy głęboko w ląd, był zachwycający. W oddali bieliła się rafa chroniąca to wszystko od oceanicznych fal.
Czapka żandarma, NASZ CEL Z DWÓCH STRON, W DOLE NOUMEA
Gdy wsiadaliśmy do samochodu ostatnie promienie słońca ślizgały się na odległym już szczycie, ale kiedy udało się wreszcie stanąć na krętej drodze aby zrobić pożegnalne zdjęcie był już w cieniu. Chwilę później zrobiła się noc, która zapewne złapała spotkaną w drodze powrotnej, a idącą w górę parę, a że niezbyt wiekiem równą więc może ojca z córką. Na ich pytanie o odległość do szczytu tylko postukałem się w czoło radząc zawrócić natychmiast. Oni jednak poszli dalej.
Ostatni wieczór spędziliśmy z gospodarzami, Sonią i Christophem oraz rodzicami Sonii, którzy zaprosili nas na konsumpcję ryb ze świątecznego wypadu na ocean. Było bardzo miło i interesująco, takie kontakty pozwalają zobaczyć portret wyspy i jej problemów od jej wnętrza. A problemów wyspa ma niemało, konflikt białych tubylców zwanych Kaldosze z Kanakami i przyszłość wyspy we francuskiej rodzinie, kłusownictwo (głównie bydła), pijaństwo itd. Wszyscy są pod bronią, do której dostęp nie jest trudny i czekają na wydarzenia związane z referendum. Rezultat nie jest jasny, w czasie ostatniego spisu powszechnego Kanakowie nie chcieli aby wpisywać przynależność rasową, w związku z czym nie wiadomo w ogóle ilu ich jest.
NASZE LOKUM U SONII I CHRISTOPHA - GILMOURE MIŁOŚĆ MOANY
Te problemy pozostawiliśmy na miejscu miejscowym wyjeżdżając ze wspomnieniem pięknych okolic, miłych ludzi i francuskich smaków. Oby tak zostało.
Po wieczornym przylocie do Brisbane i rozmowie na lotnisku z Polakami z Krakowa (odnaleźliśmy szybko wspólnych znajomych) taksówką udaliśmy się do hotelu Formule 1. Ten przybytek słusznie kojarzy się z prędkością bolidów, ponieważ charakteryzuje się tym, że po przyjeździe ma się ochotę z wielka prędkością z niego wyjechać.
Rano, pozostawiając bagaże w hotelu, pojechaliśmy autobusem po naszego campera i nasze rzeczy, które już w nim czekały. Taki sam jak poprzednio, jednak z zewnątrz jakby nowy, za to w środku brudnawy i z pościelą kategorii najniższej co doprowadziło Beatkę do łez. Porównania nie są dobre, poprzednio mieliśmy nadmiar wyposażenia (kawiarkę i grill do chleba) teraz brakowało garnków, czajnika elektrycznego, dobrych noży. Jednak łzy wyschły równie szybko jak się pojawiły, brakujące rzeczy nam dano co wyrównało różnice w wyposażeniu, a uśmiech spowodowała zasadnicza różnica w cenie (1.200 USD na naszą korzyść).
Oczywiście karty kredytowe ześwirowały, tak to jest, że w tutejszych godzinach od 11 do 13 w Polsce jest 3-5 w nocy, trwają wtedy jakieś bankowo-informatyczne uaktualnienia i nasze karty odmawiają funkcjonowania, podobnie było na Nowej Kaledonii. Na dodatek karta, która miała nas wyzwolić od tego typu problemów jest w zaginionej paczce. Po pokerowych rozdaniach kart (mamy 5 sztuk) udało się zapłacić 2.500 AUD kaucji za auto oraz 3800 AUD  za nie opłaty (czyli razem 22.000 PLN). Kto kiedykolwiek płacił takie kwoty kartami wie jakie to trudne ze względu na limity kart stworzone jako zabezpieczenie przed opróżnieniem kont przez złodziei.
Będąc poprzednio w centrum wypatrzyliśmy japońską knajpkę gdzie można jeść do woli za jedyne 20 AUD od łebka (dziecko nie płaci, a je). Za 50 dolarów zjedliśmy lunch z sushi na początek, później gotowanych w stojącym przed każdym kociołku z rosołem ośmiorniczek, krewetek, mięs, warzyw i innych specjałów, do tego doszło piwo. Moana pałaszowała wyłącznie ośmiorniczki,  zachwycona tym „mięskiem” oraz nemy.
SERDUSZKO ZOSTAWIAMY NA NOWEJ KALEDONII, ALE ŻOŁĄDKI SĄ JUŻ W AUSTRALII - Z TYŁU STOŁY Z SUSHI DO WOLI
Sushi prawie nie jemy, śmieszy nas moda na to gówniane żarcie dla biedoty, w Polsce za kolosalne pieniądze. No bo co to jest tak naprawdę, głównie owinięty ryż, do którego wepchnięto jakiś warzywa i niekiedy odpady surowych ryb, ale tyle co to kot, który napłakał by się uśmiał. Sashimi już lepiej, ale jeśli ktoś chce jeść surową rybę nie musi ona koniecznie leżeć na ryżu. 
Opuszczając centrum odebraliśmy jeszcze z hotelu nasze bagaże i pognaliśmy do najbliższego miejsca gdzie jesteśmy do teraz (20 km) robiąc bazowe zakupy, jako że musieliśmy zorganizować start samochodowego życia od początku.
Beatka powoli doprowadza auto do stanu wzorowej czystości, urozmaicamy sobie czas łażąc po pchlim targu i okolicy.
CUD CZEREŚNIE Z USA I PCHLI TARG
Korzystając z pobliskich podgrzewanych basenów postanowiliśmy pozostać tu do poniedziałku, jeśli do tego czasu nic z paczką się nie wydarzy ruszamy w poniedziałek rano na południe (info dla Wlodziusia, że mili Polacy spotkani na lotnisku w Brisbane są rodziną Prof. Waltosia i przebywają często w Zasani) w stronę Sydney, dalej do Melbourne skąd 4 października mamy prom do Tasmanii. Z Tasmanii wracamy promem do Melbourne 20 października i lecimy do Nowej Zelandii gdzie będzie już dobrze zaawansowana wiosna. Chyba już jednak o tym pisałem, 27 listopada, w moje urodziny, wracamy na Bubu.
TARGI UŻYWANYCH KSIĄŻEK I NOWY KOSTIUM NA STARYM CIELE (hehe)      
Spędzamy weekend w miejscowości jakich wiele w Australii, zabudowa jest parterowa czy to mieszkaniowa czy handlowo-biurowa. Strefy są od siebie oddzielone parkami lub naturalnie -ciekami wodnymi. Wszędzie tu są chodniki, rzadko jednak używane przez pieszych ze względu na odległości przy takiej zabudowie, więc są raczej dróżkami rowerowymi. Aż nie możemy się nadziwić ile energii idzie na opiekę nad częściami nie będącymi prywatną własnością, wszędzie są kwietniki i przystrzyżona trawa, śmieci brak.
Bogactwo kraju poznaje się właśnie po infrastrukturze stworzonej przez i dla jego mieszkańców, aby żyło im się milej i przyjemniej. Są to ogólnodostępne obiekty sportowe (obok nas podgrzewane baseny, jeden do nauki pływania 25m i 32 stopnie, drugi olimpijski i 30 stopni), parki i miejsca rekreacyjne, korty tenisowe i boiska (tu z reguły mieszane rugby i soccera, czyli piłki kopanej), są też kluby do gry w kule czy do sąsiedzkich spotkań. Przykładem są też wydarzenia, wczoraj był „u nas” pchli targ, dziś są targi używanych książek, płyt i wydawnictw.
W Polsce pod tym względem jesteśmy dopiero na starcie organizacji życia społecznego, komunie to się na pewno udało, zabiła kontakty międzyludzkie i sąsiedzką życzliwość. Nie mówię tu o wielkich miastach gdzie pojawia się giełda sprzętu zimowego na przykład, mówię o małych miastach czy wioskach gdzie panuje martwica i wieczorem nie ma się gdzie podziać. Zawsze zazdrościłem Francuzom wiejskich brasseries będących knajpą, pocztą i kioskiem, tam to wieczorem spotykają się sąsiedzi, grają w karty, szachy czy politykują przy szklaneczce. W okolicy naszej polskiej wsi, a nawet w okolicznych miasteczkach nie ma nawet takiego miejsca, a z resztą i po co? Ludzie są sobie niechętni i generalnie się nie lubią mówiąc o sobie nie najlepiej, spoglądając z zawiścią czy zazdrością. Ktoś powie, że nie ma u nas takich tradycji. No właśnie, nie ma - najpierw rozbiorcom, a potem komuchom nie pasowało aby ludzie się spotykali i knuli. Poza tym polskie pijaństwo też jest przeszkodą, na miarę Indian i Aborygenów, łatwiej kontrolować rozpite społeczeństwo.
Pisałem już o tutejszych punktach informacji turystycznej, każde miasto chce taką mieć i coś pokazać, to ambicja i postawa obywatelska. U nas takiej postawy jeszcze nie ma, nawet jeśli używa się tego określenia w nazwie partii, do polityki idzie się aby się dorobić albo za darmo podróżować, a nie by coś zrobić dla innych, dla kraju czyli swoich dzieci, bo dziwnie nikt takiego związku nie widzi. Uwypukla się to zwłaszcza w małych, przez co biedniejszych, ludzkich skupiskach. Zresztą zwykły obywatel też ma z tej postawy niewiele, nie szanuje swojego otoczenia, innych, widać to w lasach, toaletach publicznych, wszędzie. Jedynie u siebie w domu ma wymuskane, wszystko co jest wspólne jest niczyje – a tu w Australii odwrotnie, wszystko co wspólne jest nasze, ot różnica. 

MOANY NOWE
D (Moana wjechała hulajnogą w krzaki): NO I CO TY ROBISZ TY PAŁO!
M: SAM JESTEŚ PAŁA, TY…TY…TY… … DARIUSZU

D (pokazując podkowę konia na rysunku): CO TO JEST?
M: MAGNES.

poniedziałek, 20 sierpień
Opuszczając nasze targowe i tanie miejsce (20 AUD za noc) do południa pluskaliśmy się w ciepłych basenach po czym ruszyliśmy na południe przejeżdżając przez Brisbane. W naszej wypożyczalni skorzystaliśmy z Internetu aby sprawdzić co z przesyłką. Ku naszej radości paczka pojawiła się w celnicy w Sydney. To może potrwać ze trzy dni, powiedział ze znawstwem szef brisbańskiego działu wypożyczalni.  Cóż, pojedziemy do 100 kilometrów od Brisbane zwiedzać, a jak przesyłka pojawi się w biurze to po nią wrócimy.
Jadąc przez centrum zatrzymaliśmy się na lunch w tej samej japońskiej knajpce co poprzednio, ku uciesze Moany, która pałaszowała po chwili ośmiorniczki w ilości ponad rozsądnej, a ja zrobiłem sobie pikantną zupę palce lizać.
Na noc zatrzymaliśmy się na Rest Area przy Parku Narodowym Main Range NP aby rano zrobić jakiś szczyt z widokiem.
Wieczór był miły, puszczaliśmy z Moaną bańki, ale później na zewnątrz zapanowała temperatura zimowa, więc schowaliśmy się i zjedliśmy kolację w środku. Nocą było ewidentnie chłodno, nawet zawsze wystawiona spod kołdry Moana zeszła z niebios, czyli ze swojej górnej kuszetki i wcisnęła się między nas.
wtorek, 21 sierpień 2012
Az dziw bierze, siedzimy naprzeciw siebie z Beatą codziennie, nie mamy telewizora, nie czytamy, nie słuchamy muzyki, tylko rozmawiamy. I tematy zawsze się znajdują i zamiast spać o 20 jak nasi sąsiedzi, ględzimy do 23.  Mimo to budzimy się wcześnie, a raczej Moana nas budzi informując głośno, że jest już dzień.
OPUSZCZAMY BRISBANE I LUDZKIE POMYSŁY BEZ GRANIC
Poranny chłód zamiast nas zatrzymać w ciepłym łóżeczku obudził nas i wygnał do życia aż tak wcześnie, że już o 9h30 rano znaleźliśmy się na szlaku. Zwiedzamy Main Range NP trochę niechcący. Nie jest jakimś szczególnym wydarzeniem, jest częścią wybrzuszenia wypchanego przez wewnętrzny płaskowyż kontynentu w stronę oceanu, które będzie nam towarzyszyło aż po Sydney, gdzie znajdują się Blue Montains i dalej za Canberrę gdzie są najwyższe góry Australii i wielki Park Narodowy Kosciuszko NP.        
Postanowiliśmy wejść na szczyt z widokiem na niższą część nadmorską z różnicą poziomów 1000 metrów, z czego większość pokonaliśmy samochodem pnąc się serpentynami w górę. Szlak był świetnie przygotowany i dobrze pomyślany, pokonywanej wysokości w ogóle się nie czuło, tak łagodny był jego zygzak.
Zadziwiająca była różnorodność zieleni zmieniającej się bardzo szybko, najpierw był wysoki las z drzew kauczukowych i wielkich znikających gdzieś w górze palm, potem dość szybko las zastąpiły dziwaczne trawiaste kule na niskich pniach i znane nam drzewa paprociowe.
W MAIN RANGE NP
Kiedy doszliśmy do końca szlaku okazało się, że na szczyt wejścia nie ma za to naturalna platforma pod nim posłużyła nam świetnie jako miejsce piknikowe z widokiem, którym napawaliśmy się cały czas jedząc.
LUBIMY TAKIE PIKNIKI
Kiedy zaczęliśmy schodzić i doszliśmy do rozwidlenia szlaków uznaliśmy, że było nam mało gór i poszliśmy graniami aby coraz częściej spotykać wielkie kolorowe czerwone kwiaty wyrastające z roślin z kształtu przypominającego agawy. Były to Giant Spear Lilly, niezwykłej urody gigantyczne, dużo większe od Moany, kwiaty z rodziny lilii.
DORYANTHES PALMERI
Tak więc nie dość, że początkowo niezbyt paliliśmy się do tej wycieczki to jednak poszliśmy dalej i w sumie zrobiliśmy ponad 12 kilometrów w 5 godzin.
FACET W KAŻDĄ SZPARĘ WŁAZI, A POTEM TRZEBA GO WYCIĄGAĆ
Już się ściemniało kiedy dojechaliśmy pod Warwick gdzie zatrzymaliśmy się na noc na parkingu dla tirowców przy stacji paliw. Wygodne, czyste i darmowe  łazienki z ciepłą wodą załatwiły nasze potrzeby, a dobre w nich oświetlenie pozwoliło na powycieczkowy przegląd naszych ciał. Po raz pierwszy w naszej Australijskiej podroży przynieśliśmy z wycieczki w sobie i na sobie kleszcze. Moana jeden w głowie i dwa w ciele, Beata jeden w głowie i jeden na sobie, a ja tylko trzy na sobie. Wywołało to u nas stany lękowe, licho w takim kleszczu nie śpi.   
Wcześniej zatrzymaliśmy się internetowo w Mc Donald i wiedzieliśmy, że wbrew zapowiedziom paczka dotarła ekspresowo do naszej wypożyczalni,  postanowiliśmy więc nazajutrz wrócić po nią do Brisbane (150 km). Wieczorem wybieraliśmy zdjęcia do blogu, wiedząc, że w biurze jest dobry Internet.
OBLICZA MOANY – OŚMIORNICOŻERCA I UWODZICIELKA                 
Środa, 22 sierpień
Dziękujemy za paczkę, karta kredytowa była w środku i nie używana w drodze, Pearly Beaty (komputer damski do tych spraw…) po włożeniu baterii odżył i działa dobrze, Moana cieszyła się z „tylko” jednej książeczki i kłapouchego od Eli (resztę książeczek ukryliśmy, na urodziny). Kolejny raz opuściliśmy Brisbane, oby po raz ostatni.
Długo zastanawialiśmy się nad trasą do Sydney. Jadąc brzegiem oceanu mieliśmy zagwarantowane ciepło i w dzień i w nocy 26/13, jadąc natomiast głębią lądu zapowiedzi nie były różowe 17/-2, ale przy bezchmurnym niebie. Wybraliśmy stronę zimową uznając ją za bardziej atrakcyjną. Nie wchodzi więc już w rachubę spanie za darmo bez podłączenia do elektryki, czyli bez ogrzewania.
Czwartek, 23 sierpień
Ku naszej radości czas mija i wiosna coraz bliżej, podobno od września będzie ciepło. Oby.
Po nocy w Caravan Park w Beaudesert (30 AUD), praniu i zakupach stoimy już w górach na miejskim campingu (10 AUD) małego miasteczka Woodenbong z prysznicami po raz pierwszy na monetę (1AUD), aby z dziurki popłynęła ciepła, a nie zimna woda. Miło i tanio, a nawet gazowy grill jest, co zachwyciło nasze żołądki – cote de boeuf wyląduje wieczorem na ich dnach. Moana szaleje z dziećmi autobusomieszkańców, podróżujących po Australii i skolaryzujących dzieci via Internet.
MODERN WÓZ DRZYMAŁY Z PRZYCZEPĄ I MOANY ROZRYWKI
Mamy wrażenie, że w Australii jeszcze bardziej niż w USA stałość w postaci domu jest względna. Tam chleb gdzie praca, a gdzie praca też dom, a że praca nie jest stałym elementem życia tylko zmiennym i czasowo i przestrzennie, ludzie instalują się z tą świadomością. Często mieszkają więc w wynajętych na campingach domkach zwanych cabins lub własnych przyczepach wszelkiej maści.  Z czasem taka przyczepa ma dobudowany namiot, a potem trwałą werandę tworząc coraz bardziej stałe miejsce zamieszkania. W związku z tym nazwa camping używana jest raczej dla baz noclegowych w parkach, a pozostałe miejsca, głównie dla przyczep  i camperów to Caravan Parki. Dla ludzi w nich żyjących koszty stałe są niewielkie, otoczenie jest miłe i zielone, miejsce często posiada basen i plac zabaw dla dzieci. Inaczej niż w Polsce, dom jest więc tylko czasowym dachem nad głową w danym miejscu i w danej czasoprzestrzeni życia, a nie dożywotnią kotwicą. 
Jadąc zachwycaliśmy się widokami na góry, które z zielonych okrągłych pagórków strzelały skalistymi wysokimi turniami, trochę na kształt naszych Pienin. Opuściliśmy w nich Queensland i wjechaliśmy do nowego, czwartego już, stanu - Nowej Południowej Walii (NSW, New South Wales). Jesteśmy go ciekawi, jako, że Australia choć jest jednym federacyjnym państwem, to każdy stan posiada w wielu rzeczach autonomię, więc różnią się one od siebie.
Jutro rano jedziemy dalej, przed nami deszczowy dzień, a po nim słoneczne zimno i dwa nowe parki, Girraween NP i  Bald Rock NP.
Niedziela, 26 sierpień 2012
Jadąc wczoraj po raz pierwszy zobaczyliśmy inne niż kangurze przydrożne nieżycie. Najpierw ominęliśmy przejechanego wielkiego węża, aż strach taki był wielki, grubszy od mojego ramienia. Potem przez drogę przechodził żółw, inny niż ogólne znane, z bardzo długą szyją, którą kiedy chowa głowę układa w bok. Przesunąłem go z drogi w trawę przy okazji oglądając jego kolorowe, w przeciwieństwie do karoserii, podwozie. Następnie trafił się jeżopodobny echidna, mrówkojad o grubych kolorowych kolcach, który natychmiast schował przed nami swój czerwony ryjek. Ten niby normalny stworek jest bardzo specyficzny, jest jednym z dwóch ssaków na ziemi znoszącym jajka.
PRZYDROŻNE ROZMAITOŚCI     
Ponieważ nie szukamy normalności, a raczej miejsc specjalnych, odmiennych od tych, które znamy, każde takie znalezione dziwadło niebywale nas cieszy. Oba parki, Bald Rock i Girraween to tak naprawdę jeden geograficzny twór sztucznie podzielony granicą stanów, w którym granitowe i niezwykłe monolity górują nad sosnowym lasem. Oczywiście niezwykłość miejsca należy postrzegać w tym, że taki granitowy kamyk jak Bald Rock wystaje z ziemi ma 700 metrów długości, 500 szerokości i 240 metrów wysokości i jest największym granitowym monolitem na południowej półkuli, widzieliśmy większe tylko w Zion NP w USA.
BALD ROCK

NA SZCZYCIE
Oczywiście jest ich więcej, a że o różnych kształtach to ponazywano je oczywiście według skojarzeń. Tak więc jest i piramida, i zamek, żółw i sfinks. Trzeba przyznać, że uroda miejsc zachwyciła nas ogromnie zmuszając do różnych wycieczek, aby dojść do szczytów, z których widoki były odwrotne do miejsc, w których byliśmy wcześniej.
MÓJ GÓWNIANY MAŁY APARAT ROBIŁ ZDJĘCIA PIRAMIDZIE ZBLIŻAJĄC KADR
MY W DRODZE NA SZCZYT
Wchodzenie na nie zbliżone jest do wejścia na Uluru, ale o tyle łatwiejsze, że krótsze i że granitowe powierzchnie są bardziej chropowate i mają niebywałą przyczepność, gdy jest sucho oczywiście. Idzie się więc w górę pod kątem 45 stopni lub więcej, że aż momentami strach jest się oglądać mając na uwadze to, że trzeba będzie też zejść. Zejście jednak nie jest bardziej skomplikowane, ciało trzyma się w pionie i drobnymi kroczkami schodzi się niżej i niżej, czując jak mocno obciążone podeszwy przywierają do podłoża i dzięki tarciu nie ześlizgują się. To zwiedzanie jest niebywale przyjemną zabawą fizyczną wymagającą odrobinę sprawności. Zabawą jest też dla dziecka, które jednak nieświadome niebezpieczeństwa potrzebuje ciągle opiekuńczej ręki.    
NA PIRAMIDZIE
A ZA NIĄ NASTĘPNA OLBRZYMIA KOPUŁA
Oczywiście monolity nie są zupełnie gładkie, leżą na nich różne dziwadła w postaci kul, obelisków czy ostrych w formach odprysków, które tworzą przesmyki i wiadukty.
WIELKA PUPA MNIE GNIECIE W DRODZE NA ZAMEK
Przez dwa dni bawiliśmy się setnie przechodząc w sumie nie tak wiele, 13 kilometrów, tyle że po skałach.    
SJESTA MOANY NA SZCZYCIE SKALNEGO ZAMKU Z PIRAMIDĄ W TLE
Od kilku dni wieczorami, kiedy to Moana (od paru dni słodziuszek) śpi w najlepsze, oglądamy film, a raczej sagę „Ptaki ciernistych krzewów”, która na DVD przyszła w paczce. To film fetysz trzynastoletniej Beaty, która dziś, na szczęście, jest bardziej zakochana we mnie, niż jak kiedyś w księdzu Chamberlainie. Odbiera tą postać teraz inaczej, cóż lata lecą, jest dojrzałą matką dwójki dzieci i widzi to czego wtedy, jako nastolatka, nie postrzegała. I tylko jej łzy wzruszenia są tej samej czystości.
Wtorek, 28 sierpień 2012
Opuszczając zjawiskowe skały pojechaliśmy dalej na zachód, w stronę Parku Narodowego Warrumbungle. Po drodze mieliśmy przejechać przez północną część Parku Narodowego Mount Kaputar i zerknąć na skałę Swan Rock, najlepszy australijski przykład geologiczny tworu zwanego organ pipe, czyli piszczałek organów. Zatrzymaliśmy się już przy zachodzącym słońcu i pognaliśmy 750 metrową asfaltową ścieżką, my biegiem, a Moana na hulajnodze. Nie chciało nam się wracać nazajutrz 30 km aby zobaczyć to miejsce, a głupio było przejeżdżać obok i nie widzieć tego o czym piszą, że warto.
Dobrze zrobiliśmy, skałki o znanym nam już z USA (Devil’s Tower, chyba sierpień 2010 – warto porównać, bo to odzwierciedlenie naszego w jakimś stopniu Australią rozczarowania) kształcie, takie jak kryształy, symetryczne wielopłaszczyznowe słupy. Zabawnie wyglądały ich fragmenty leżące na ziemi, jak kolumny antycznych świątyń.
SWAN ROCK – ORGANOWE PISZCZAŁKI CZYLI ORGAN PIPES
Na noc zatrzymaliśmy się na polach targowych (18 AUD) w miejscowości Narrabri z postanowieniem, że rano gnamy dalej do Warrumbungle.
Rano pojechaliśmy jednak do miejscowego Visitor Centre i nie żałowaliśmy. I tym razem w informacji turystycznej było coś specjalnego, informującego o regionie znanym z produkcji bawełny. Wstawiono do budynku kombajn do jej zbierania z krzakami przy nim oraz bele już sprasowanych wacików. Moana szalała w kombajnie, my czytaliśmy o bawełnie i jej zbiorach oglądając stare fotografie. Dodatkowo pani w informacji okazała się wielce profesjonalna i namówiła nas do pojechania jednak do Mount Kaputar NP, co uczyniliśmy opuszczając lokum. Moana też wyszła zachwycona, znów dostała książeczkę przeznaczoną dla odwiedzających centrum dzieci z kolorowankami, zabawami, grami i planem tego sześciotysięcznego miasteczka, na którym zaznaczono dwa parki z publicznymi placami zabaw i jednym terenem do skate!
VISITOR CENTER JAK ZWYKLE ATRAKCYJNE
Droga ze stu metrów n.p.m. do 1.430 metrów przysporzyła mi wilgotne ręce. Prawie wjechaliśmy na najwyższy szczyt parku, Mount Kaputar właśnie, niedoszłą siedzibę największego australijskiego obserwatorium astronomicznego (stąd asfaltowa droga). Postanowiliśmy wejść na platformę widokową na samym szczycie, a po lunchu posłuchać namów Pani z informacji i udać się na szczyt skalny zwany Governor czyli Gubernator.
GUBERNATOR JAK SZÓSTKA W PASZCZY
Wycieczka była zjawiskowa i kwintesencją tego co lubimy, krótka, ale treściwa, widoki piękne, sportowe podejścia i wokół moje „ulubione” przepaście.
NA SZCZYCIE GUBERNATORA
Ponapawaliśmy się okolicą i ruszyliśmy w drogę powrotną próbując nie spalić hamulców. Co jakiś czas tylko przystawaliśmy oglądając się lub robiąc fotkę ścian skalnych przed nami o ciepłych kolorach w zachodzącym już słońcu.
MONT KAPUTAR NP
Do Warrumbungle dotarliśmy już po ciemku, idiotyczne jest szukanie miejsca na górskim campingu po nocy, płacenie za nie w samoobsługowym punkcie czy szukanie łazienek kiedy nic nie jest oświetlone. Taki przyjazd, kiedy znów nam zabrakło 15 minut, jest naszą specjalnością ostatnio. Już pisałem, że jazda po zmroku jest kangurzym zabójstwem i własnym samobójstwem, zwłaszcza w tej okolicy. Od dwóch dni widzimy nieprawdopodobną ilość kangurów w trzech ich gatunkach, różniących się między sobą kolorem i wielkością.
Udało się jednak znaleźć miejsce z zasilaniem, moje panie zostawiłem pod gorącym prysznicem, a sam pojechałem wrzucić do skrzynki kopertę z pieniędzmi za dwie noce (2x20 AUD).
Ogrzewanie działało całą noc, w czasie której Moana zażyczyła sobie wtulić się miedzy nas i nie dziwota, rano usprawiedliwiły jej występek oszronione fotele, które zostawiliśmy na zewnątrz.
Dzięki niewygodzie z Moaną obudziliśmy się wcześnie i jako pierwsi zostawiliśmy samochód na parkingu, z którego wychodziły prawie wszystkie parkowe szlaki. Zawsze staramy się wybierać jeden szlak, który jest najbardziej reprezentacyjny danego parku, najpiękniejszy oczywiście, a idealnie gdy jest pętlą. Zwiedzamy w końcu kontynent, a nie park tylko.
Tym razem wybór padł na pętlę o długości 14,5 km zwaną Grand High Tops Circuit obchodzącą skały zwane Nożem do Chleba (Bread Knife).
WYCHODZIMY
Trudno jest opisywać wrażenia z gór, kiedy widoki i odczucia są poezją samą w sobie, poranny marsz lasem wśród krzyku ptaków zupełnie innym niż znanym nam z europejskich lasów, powolne wychodzenie na wysokości otwierające coraz to piękniejsze i niespodziewane obrazy.
Żaden tekst i żadne zdjęcia nie są w stanie oddać miodowego zapachu pierwszych wiosennych kwiatów czy widoku skał, z boku będących wielką płaszczyzną zlewająca się ze skalistym tłem, aby po chwili okazać się kolosalną żyletką wysoką na sto metrów, a szeroką na cztery.
TEN SKALNY PATYCZEK TO ŻYLETKA
ZAWIESZENI NA SKALE
Kiedy zasiedliśmy na końcu takiej skalnej żyletki, nad przepaścią z jednej strony, ale blisko lasu z drugiej, patrzyliśmy na rozpościerający się przed nami widok na podobną skałę, tyle że stojącą wolno, świetnie czuło się jak mocna jest ludzka percepcja przestrzeni i strach nią wywołany. Za żadne skarby nie siedzielibyśmy na skale przed nami choć niby w identycznej do naszej pozycji. To tak jak przejść po belce leżącej na ziemi i próbować zrobić to samo na kiedy zawieszona jest nad przepaścią.
NASZE MIEJSCA Z POWYŻEJ
Dzięki temu, że szlak był pętlą mogliśmy patrzeć na mijane dziwadła natury z różnego kąta, a patrząc na te cuda nasuwało się zabawne skojarzenie – park nazywa się Warrumbungle National Park, i można z tego zrobić Warum bungle? Darum! Kto zna niemiecki to zrozumie.
WARUM BUNGLE? DARUM!
Na parking wróciliśmy już przy zachodzącym słońcu znów otoczeni  wrzaskiem ptaków, a kiedy podjechaliśmy na nasz camping z zasilaniem, przywitały nas stada kangurów wygrzewających się w ostatnich tego dnia słonecznych promieniach. 
WIDOK Z CAMPINGU I MY NA TRASIE
Opuszczając rano park przystanęliśmy w parkowym Visitor Center aby zobaczyć czy są jakieś ekspozycje. Oczywiście były, jedna wyjaśniająca geologiczne uwarunkowania powstania takich dziwnych formacji skalnych, druga była niespodzianką w szufladach. W każdej z nich była inna ekspozycja, a to gniazdo strusi z jajkami, a to żmija, czy Echidna wreszcie widziana z ryjkiem.
WARRUMBUNGLE VISITOR CENTER                
31 sierpień 2012
Wczoraj ruszyliśmy w kierunku Sydney via Newcastle licząc na ładną, nadmorską drogę, a wpakowaliśmy się w korki i teren wiecznie zabudowany. Do zarezerwowanego miejskiego rekreacyjnego campingu w Patonga dotarliśmy więc pod wieczór. Moanka od razu znalazła koleżankę, której opiekuńcza mama miała na oku obie dziewczynki wiec mieliśmy spokój.
Jesteśmy w linii prostej z 30 kilometrów od Sydney, ale drogą to z 70, tak teren tu jest porozrywany morskimi zatokami i wewnętrznymi zalewami. Na dodatek przy oceanie są wysokie nadmorskie klify co dodaje otoczeniu uroku no i co zapewne sprowokowało stworzenie tu dwóch Parków Narodowych – Brisbane Water i Bouddi.
Nasz camping położony jest na cypelku więc otoczony wodą, z jednej strony rzeki, z drugiej oceanu z plażą o kolorze ochry. Urokliwe miejsce, więc postanowiliśmy zostać tu na dwie noce, aby Sydney zwiedzić w weekend. Wiadomo, korków wtedy brak, a i z parkowaniem nie ma kłopotów.
Mieliśmy szczęście, za noc płacimy 20,50 AUD, ale już od pierwszego września cena skacze na 31,50 aby pod koniec roku dobić do 44. Wiadomo, za takie położenie w lecie trzeba płacić.
Dziś przed południem ku ogólnemu zadowoleniu wybraliśmy się na plażę. Beata biegała tam i nazad robiąc za każdym razem 1500 metrów, Moana udawała Tarzana i tarzała a się w piasku, a ja miałem rzadki święty spokój.   

Komentarze