LIPIEC 2012 AUSTRALIA
1 lipiec 2012
Do
dokończenia zostało kilka ostatnich dni czerwca. Nasz wjazd do centralnej
Australii to taki wyskok z obwodnicy do centrum koła zwanego Australią
Czerwoną, co zupełnie nie znaczy komunistyczną. Wart on był absolutnie swojej dwutysiąckilometrowej
drogi, wiele wielce interesujących
miejsc, na dodatek relatywnie skoncentrowanych. Relatywność jest oczywiście
australijska i tak dla porównania, to taki wyskok z Wrocławia na trzy noce w
Bieszczady, po czym na jedną noc do Suwałk, aby przespać się tranzytem w
Warszawie i spędzić dwie następne doby w Szczecinie, po czym wrócić do
Wrocławia. To się nazywa skoncentrowanie a la Japończyk, który dziś zwiedza
Paryż i Londyn, jutro Brukselę i Berlin, a wczoraj był w Rzymie i Madrycie.
Wróciliśmy
więc bardzo zadowoleni na jedną noc do Alice Springs, napełnić lodówkę i bak za
1,60 AUD/litr, co złagodziło niesmaki po ostatnich 2,35 po czym wyruszyliśmy na
zachód do West MacDonnell NP.
Tenże
Park Narodowy ma 206 tysięcy hektarów, to jakieś 180 na 80 km . Jest bardzo znany w
Australii, a i wśród piechurów całego świata, jako że ma trasę jedną z najlepszych
na świecie (w grupie jest też Korsyka z dwutygodniową trasą przecinającą ją z
północy na południe) o długości 223 kilometrów , ciekawą i dobrze przygotowaną
na całej długości zwaną Larapinta. Atrakcyjnością parku jest jego struktura
geologiczna, dwie wyżyny pchały się na siebie tworząc dwa pasma równoległych
klifów, z których północny jest wręcz pasmem górskim, jako że położona pomiędzy
nimi płyta niziny opierała się bardziej, przez co wypiętrzyły się prawdziwe i
niezwykłej urody szczyty. Na wyżynach tych w porze deszczowej zbiera się
olbrzymia ilość wody, a ta chcąc przedostać się do części nizinnej wyżłobiła od
milionów lat przełomy i kaniony będące główną atrakcją dla turystów
zmechanizowanych. Środkiem wąskiej nizinnej części biegnie droga, od której,
najczęściej na północ, odbiegają odnogi do tych miejsc właśnie. Tam też
zorganizowano miejsca biwakowe z gazowymi grillami, toaletami i wodą oraz
często campingami, do których schodzi idąca zwykle górami Larapinta, aby
piechurzy mogli co dwa dni nabrać wodę i skorzystać z normalnej toalety.
Jadąc
do położonego o 130
kilometrów campingu Glen Helen przy przełomie o tej
nazwie, zaglądaliśmy do mijanych po drodze atrakcji, robiąc krótkie wycieczki
wprowadzające nas krajobrazowo i geologicznie,
które robiliśmy przy nieustającym poszumie
mendzenia Beaty, że trzeba iść w góry, zdobywać szczyty, a tu tylko dróżki dla
leniwych.
A wszystko przez to, że ani
jeden z naszych przewodników nic nie mówił o wycieczkach
górskich. Wszędzie były wzmianki o Larapinta,
jednak gdzie na nią wejść na jeden dzień i zobaczyć cuda nie było wzmianki.
Dopiero
na campingu miła pani w recepcji poinformowała nas, że droga do miejsca
najbardziej atrakcyjnego jest dla nas przejezdna, mimo że wszędzie widniała
jako dla aut z napędem na cztery koła, tak więc możemy zrobić sekcję 12
Larapinty, czyli wejść na najwyższy dostępny szczyt parku, a czwarty Terytorium
Północnego - Mont Sonder.
W
zeszłą środę więc po przejechaniu 30 kilometrów asfaltem zjechaliśmy na drogę szutrową,
którą powoli przejechaliśmy aż do końca zaliczając jeden karkołomny zjazd
budujący w nas zapytanie o nasze możliwości podjazdu pod niego w drodze
powrotnej.
Beatka
przygotowywała piknik kiedy ja udałem się do świetnie zrobionej mapy opisującej
całą 16 kilometrowa drogę z 680
metrami różnicy poziomów raz w górę, a potem w dół. To
była nasza pierwsza szczegółowa wiedza na jej temat
No
i wyszliśmy. Najpierw przez suchą rzekę, potem pagórki, aby dość szybko dojść
do przełęczy na grani prowadzącej aż do bardzo odległego szczytu.
Szliśmy
granią będąc wyżej i wyżej, minęliśmy w pionie klify po drugiej stronie, w
oddali było widać inne góry i dokładnie całe ukształtowanie terenu. Po połowie
drogi na szczyt przycupnęliśmy na kamieniach aby zjeść lunch zachwyceni
widokiem i suchą włoską szynką.
Ostatnie
podejście na szczyt było długie i mozolne, byliśmy już zmęczeni. Dotarliśmy
parę minut przed piętnastą, godziną, którą uznaliśmy jako graniczną do powrotu.
Achom
i ochom nie było końca, okazało się, że najdalsza widziana góra była odległa od
nas o 180 kilometrów ,
widoczność była jak przysłowia żyleta. Jako pierwsi Polacy wpisaliśmy się do księgi zdobywców.
Od
tych ochów zrobiło się późno, zaczęliśmy schodzenie już po granicznym czasie.
Słońce miało się już ku zachodowi, kolory zrobiły się ciepłe, a cienie jeszcze
bardziej uwypuklały piękną rzeźbę terenu, a my szliśmy i szliśmy widząc daleko
w dole parking z naszym camperem. Nieśliśmy Moankę na zmianę, trochę na barana,
trochę w nosidełku aby przyśpieszyć marsz, ale kiedy byliśmy już blisko i wiedzieliśmy,
że część szutrową drogi zdążymy przejechać jeszcze przed zmrokiem, pomykała
dzielnie sama robiąc w sumie 5 kilometrów z 16.
Podjazd
z rozpędu udał się tylko dzięki naszemu napędowi na tył, a kiedy znaleźliśmy
się już na asfalcie jadąc drogą biegnącą równolegle do pokonanej za dnia
długiej grani zerkaliśmy z rozrzewnieniem i patrzyliśmy na oświetlony jeszcze słońcem
szczyt. Eh życie, cudne jesteś!
Po
campingowej nocy z pomrukiem grzejącej dmuchawy, poranek spędziliśmy na
Internecie próbując wrzucić blog, co udało się częściowo. Godzinę po czasie
opuściliśmy nasze miejsce przeparkowując się tylko i poszliśmy zobaczyć Glen
Helen Gorge, był to taki mały spacerek nad wodą.
W
planach, zaraz po lunchu mieliśmy zrobić pętlę Ormiston Pound Loop, przy
kanionie o tej samej nazwie. Okazało się jednak, że rzeka grodzi szlak i trzeba
przepłynąć parę metrów w lodowatej wodzie, a na dodatek czas przewidziany na
jego zrobienie wynosi aż 4 godziny, co po wyczynach dnia poprzedniego było
trochę za długo, nie mówiąc już, że chcieliśmy dojechać jeszcze do Alice
Springs przed zmrokiem.
Poszliśmy
więc na wysoko położony punkt widokowy, aby potem zejść z niego innym szlakiem
bardzo atrakcyjnym dla Moany, no bo krótkim, za to pełnym wielkich głazów no i
trzeba było drapać się na czworaka co ją wielce rajcuje.
Znaleźliśmy
się przy rzece, tam okazało się, że pływać nie trzeba, a szlak grodzi bród do
połowy ud. Nie poszliśmy przez nią jednak, a ruszyliśmy w dół kanionu i tam spotkało
nas wielkie szczęście, zobaczyliśmy po drodze skalnego kangura czarnostopego,
malutką odmianę tych ssaków (50
cm wysokości), który pozwolił nam napatrzeć się na
siebie do woli, a potem pokazał swoje umiejętności w poruszaniu się po skałach,
wśród których ukrywa się przed dingo.
Dingo
ciągle dzikie, buszują na parkingu w poszukiwaniu porzuconych kąsków i małych
dzieci poruszających się samotnie. Ta może nie do końca prawdziwa wersja jest
jedyną aby Moana została przy nas, a nie pałętała się sama jak to ma w
zwyczaju.
Inny
dingo pokazał nam też swoje wyśmienite umiejętności w poruszaniu się po skałach,
rozumiemy, że kangury czarnostope muszą się ich obawiać.
Do
Alice Springs zawitaliśmy tuż przed zachodem słońca, który nie tylko turyści
oglądają ze szczytu górki o nazwie ANZAC. Wdrapaliśmy się na nią i my, aby w
kolorach obejrzeć z góry miasto i jego otoczenie. A nazwa górki? To Australian
and New Zealand Army Corps, stoi tam monument upamiętniający występy Australijczyków
w wojnach światowych i regionalnych. Miasto z góry i ogólnie prezentuje się
atrakcyjnie.
Po
zakupach, głównie nowych butów dla Moany, jako że miała już dziury wytarte na czubkach
starych, noc spędziliśmy na campingu robiąc pranie i słuchając wrzasku pijanych
aborygenów z pobliskiego parku.
Był
jednak jakiś pozytyw, po raz drugi w podróży mieliśmy darmowy Internet. Wyglądało
na to, że przez czyjś telefon. Działał jednak dobrze. Wrzuciłem bloga, zarezerwowaliśmy
hotel i samochód w Noumea, no i sącząc wino rozmawialiśmy przez Skypa z kim się
dało, jako że siedmio i pól godzinne przesunięcie czasu na to pozwalało. Trwało
to do drugiej w nocy, kiedy to w Polsce była dopiero 18h30, ale sączenie do tak
późnej godziny nie sprzyjało jednak stanowi równowagi, którego zaburzenia dało
się zauważyć głównie u Beatki. Cóż, była to też zielona noc w Czerwonej
Australii, przed nami było 2.200
km niczego do pierwszego atrakcyjnego miejsca w nowym dla
nas stanie Queensland.
MOANA MÓWI:
D: Jakie ty masz dziurawe buty, musimy
szybko kupić ci nowe.
M: Nie, te są dobre, jak się podniesie
nogę do tyłu to piasek przodem wylatuje.
Pierwszą
noc podroży bez końca spędziliśmy pod Górą Strzeleckiego na parkingu biwakowym.
No, pagórkiem Strzeleckiego bo to ledwie widoczne wzniesienie trudno tak
poważnie nazywać.
30
czerwca minęliśmy Tennant Creek, nasz ulubiony pijacki zakątek, a że było
wcześnie i sklepy z wodą ognistą były zamknięte, dodatkowo był to koniec
miesiąca i zasiłki wyszły (a raczej wypłynęły), zakątek więc nie był wcale taki
pijany jak oczekiwaliśmy i z planowanych zdjęć wyszły nici.
3 lipiec 2012 (5 lat temu ruszyliśmy w
naszą podróż!)
Minęły
cztery noce i cztery dni w podróży przez nic. Od Alice Springs zrobiliśmy 2.000 kilometrów ,
było trochę trawiastej pustyni gładkiej jak stół do horyzontu, były górki na
wjeździe do Queensland, ale głównie była to płaska z lekka zadrzewiona sawanna.
Przed nami jeszcze 200
kilometrów drogi aż do Parku Narodowego Undara Volcanic
NP położonego w dużej bliskości (relatywne) miasta Cairns nad Ocenaem
Spokojnym.
Noce
były spokojne w Rest Areas, przy bezchmurnym niebie, księżycu i miłym widoku
ognisk ogrzewających mieszkańców przyczep. My na drewno miejsca nie mamy,
jedynie jedną torbę wystarczającą na jednego grilla co też wykorzystaliśmy
jedząc raz kotleciki jagnięce marynowane w rozmarynie z miętą.
Dni
mijają, ruszamy zwykle koło dziesiątej po kawie i płatkach z jogurtem (aby nie
zajmować miejsca w lodówce kupujemy jogurt w proszku, który po wymieszaniu z
ciepłą wodą i pozostawieniu na noc, rano jest gotowy do konsumpcji i
wyśmienity), o pierwszej stajemy na lunch i prysznic (na golasa na dziko, z
wiadra i wody ze zbiorników mieszanej z gorącą z czajnika, 5 litrów na osobę), po
południu prowadzi Beatka. Stajemy przy zachodzącym słońcu, popijając piwo
zajadamy wtedy orzeszki i bawimy się z Moaną, która wytrzęsiona (nigdy nie
narzeka) w czasie jazdy i zmęczona oglądaniem bajek chętnie zajmuje się czymś
innym. Ostatnio kupiłem jej kolorowankę będącą jednocześnie maskami znanych
potworów typu wampir, mumia, Frankenstein. Kolorujemy je, a potem Moana straszy
nas, a nawet biwakowych sąsiadów.
Tak,
dzisiaj mija pięć lat kiedy to wyjechaliśmy z Okęcia prosząc celnika o stempel
w paszporcie aby ta data została uwieczniona. Nie wiedzieliśmy wtedy jak długo
to potrwa, czy będziemy zadowoleni i czy wytrzymamy razem. No, raczej czy
Beatka wytrzyma ze mną no bo jestem dość nieznośny, ale wytrzymuje. Ruszyliśmy
w nią ze szczylem Bartkiem, który dziś się goli i ma dziewczynę, a w przyszłym
roku będzie pełnoletni. Mamy nadzieję, że ponad rok spędzony z nami, a głównie
w innych niż zwykłe warunkach coś mu dał, a i Atlantyk w końcu przepłynął.
Szczęść mu Boże chciało by się powiedzieć, ale ani on, ani my coś z tym Bogiem
niezbyt.
Nie
spodziewaliśmy się wszyscy, że pojawi się w drodze nowy członek rodziny, Moana.
Oczywiście zmieniło to nasze możliwości wyczynowe i finansowe, musimy odmawiać
sobie wielu rzeczy, co więcej - ledwo się pojawiła, a już zaczynamy myśleć o
jakiejś relatywnej stabilizacji, ani się człowiek obejrzał, a tu szkolnictwo
przed nami, za dwa miesiące będzie miała cztery lata.
Na
podsumowanie jeszcze za wcześnie, nasze plany zmieniają się wraz z zawartością
alkoholu we krwi, kiedy to pojawiają się najbardziej szalone pomysły na życie.
Przed
nami jeszcze pięć miesięcy tej podróży, za niecały miesiąc Nowa Kaledonia,
potem zagospodarowana wschodnio-południowa Australia, następnie dzika Tasmania,
no i Nowa Zelandia. W grudniu powrót na Bubu, która ma się jak na razie dobrze.
Wszystkiego
dobrego więc z okazji tej rocznicy życzymy sobie i wiernym czytelnikom.
Sobota, 7 lipiec 2012
W
Polsce wściekle upały, a my marzniemy. Nasze zbliżenie się do Pacyfiku wywołało
odwrotny od spodziewanego skutek. Zrobiło się zimno, wilgotno i zielono,
zniknęły bezkresne pustynie i sawanna, krajobraz stał się europejski, wręcz szwajcarski.
Pojawiły się okrągłe trawiaste pagórki pełne czyściutkich krów, tyle że z innym
napisem niż Milka. Z cywilizacją zniknęło niebieskie od dwóch miesięcy niebo,
pojawiły się chmury i to koloru ciemnoszarego.
Dzień
wcześniej zatrzymaliśmy się w Parku Wulkanów, ale były to tylko zielone pagórki
z płaskim szczytem i niecką, dzięki czemu dawały się rozpoznać jako wulkany.
Nic szczególnego. Jedyną atrakcją były rurowe polawowe groty, ale, jako że
obsługuje je prywatny operator (zadziwiające w Parku Narodowym) cena 50 dolarów
od dorosłej osoby i 25 od dziecka odrzuciła nas na bezpieczną odległość. Grot
widzieliśmy już sporo nawet rurowych (Lanzarotte).
W
innym miejscu ciekawa była wymyta tuleja wulkanicznego kanału o średnicy 50 metrów i wysokości 65
z wodą na dnie wyrzucającego kiedyś lawę.
Dalej
pojechaliśmy do Parku Narodowego Crater Lakes kuszeni nazwą i wspomnieniem
amerykańskiego odpowiednika. Tym razem nie było to tak zjawiskowe jak w USA, ot
zwykłe jeziora otoczone dżunglą. Poszliśmy wokół jednego (5 km ) zobaczyć co zacz, ale prócz
wrzasku ptaków nie było nic ciekawego, no może wielkie drzewa figowe, które
kiedyś były wyrzynane w nadmiarze więc teraz są chronione.
Stworzono
nawet mikroskopijny Park Narodowy CURTAIN FIG NP, w którym można zobaczyć z
wózka inwalidzkiego takie drzewo pochłonięte przez pnącze.
Jadąc
od zachodu wjechaliśmy do Tableland. Nazwy tej przetłumaczyć się nie da, chodzi
o to, że Cairns leży nad oceanem (i wielką rafą), po czym w głąb lądu jest
wielki, długi i trudnodostępny klif, a za nim wielka wyżyna, wcale nie gładka
jak stół o czym pisałem na początku wpisu (tam te krowy). Przy klifie jest
tropikalna dżungla, której jeszcze więcej jest na północ i na południe od
miasta, ponieważ tam pojawiają się góry i to poważne, często trudno dostępne.
Jak inaczej nazwać szczyty będące zaraz przy oceanie mające 1800 metrów , to więcej
niż Rysy z Zakopanego.
Jako,
że mówimy o tropikalności znaczy wilgotności, region ten usiany jest
nieskończoną ilością wodospadów, które się ogląda. W większości są niewielkie.
Trafiają się jednak perełki takie jak
Barron Falls w Parku o tej samej nazwie, tak wysokie, że założono na nich
ukrytą pod ziemią elektrownię.
Góry
są jednak mało atrakcyjne dla turystów z dwóch powodów (rozpacz Beatki).
Pierwszy, że generalnie idzie się cały czas dżunglą bez widoków, a i ze
szczytów trzeba ich szukać. Drugi jest zadziwiający i niespotykany, to
cassowary.
Są
to takie kurczaki mutanty wielkości strusi, a może to jakiś podgatunek tego
nielota, które zaciekle bronią swoich terenów goniąc turystów i podgryzając ich
z dzioba boleśnie i szpitalnie niekiedy.
Cyrk i nie do wiary, ale tym razem nie jest to prima aprilis.
Po
wjechaniu do Tableland w pierwszym większym miasteczku skierowaliśmy się do
Visitor Center aby dowiedzieć się wszystkiego o regionie, pobrać mapy i
broszurki. Te punkty informacji
turystycznej są zazwyczaj w bardzo eleganckich i zadbanych budynkach, każde
miasteczko chce mieć jak najlepszą reprezentację swojego regionu i często do
zwykłej informacji dokłada jakąś ekspozycję czegoś, z czego dane miejsce słynie.
Widzieliśmy w ten sposób w jednym wystawę kamieni półszlachetnych, w innym z
latarką oglądaliśmy nocne życie, które jest bogatsze od dziennego.
Jakie
było nasze zdziwienie i zadowolenie kiedy okazało się, że w miasteczku Mareeba
stworzono prawdziwe muzeum czasów pierwszych osiedleńców. Tamtejsze historyczne
stowarzyszenie nazbierało wśród mieszkańców i w okolicy całą masę starych
sprzętów i zrobiono bardzo atrakcyjne muzeum pełną gębą. Niespodziewanie „straciliśmy”
tam cały ranek.
W
okolicy uprawiano tytoń i część ekspozycji jemu poświęcono.
Tam
też dowiedzieliśmy się w jaki sposób następuje podział pieniędzy wydanych przez
palacza. W 2004 roku 30 papierosowa paczka kosztowała 9,86 dolarów. Dziś w 2012, paczka Marlboro 30 sztuk
kosztuje już 35 dolarów (120 PLN), ale podział został ten sam.
21,75
PAPIEROSÓW Z 30 TO AKCYZA, PO 4 TO SPRZEDAWCA DETALICZNY I PRODUCENT
PAPIEROSÓW, A 0,25 DLA UPRAWIAJĄCEGO TYTOŃ CZYLI DWA MACHY
Odradzamy
kategorycznie palaczom emigrację do Australii.
Prognoza
pogody nie wyglądała najlepiej postanowiliśmy zmienić plany i miast jechać na
północ w góry postanowiliśmy zjechać z wyżyny do Cairns, wiadomo w mieście
nawet przy deszczu jest co robić.
Na
trzy noce zainstalowaliśmy się na campingu, w którym było wszystko aby Moana nas nie zamęczyła, a i dla nas w
wypadku kompletnego załamania pogody. Były więc dwie wielkie poduszki do
skakania, place zabaw, zimny park wodny, dwa zimne baseny, ciepłe jacuzzi, mini
golf, kort tenisowy, stoły bilardowe i pingpongowe. Wszystko to w cenie (37 AUD
za dobę), nawet Internet miał być za friko, ale okazał się z limitem 3 godzin i
100 megabajtów dziennie. Nie wspomnę o jakości i czystości łazienek i grilli,
pralni itd., wszystko z najwyższej półki. Mieliśmy dużo szczęścia, wzięliśmy
ostatnie miejsce, w piątek, ostatniego weekendu tutejszych wakacji szkolnych.
Camping przypominał małe miasteczko ze stałymi mieszkańcami, podobnie jak
zazielenione alejki, po których Moana pomykała na swojej hulajnodze.
Miasta
nowego świata nie są zbyt atrakcyjne, wiadomo brak zabytków, pozostaje więc
cieszyć się produktami naszej cywilizacji. W Cairns położonym nad Morzem
Koralowym nie ma nawet plaży, stworzono więc wszystko sztuczne, ale wielce
przyjazne do życia. Nadmorska promenada ma 2,5 kilometra
długości, jest zielona, zaopatrzona w rowerowe dróżki, place zabaw dla dzieci,
siłownie dla biegaczy, boiska, a przede wszystkim miejsca piknikowe.
Przeszliśmy
całość w obie strony korzystając ze sprzętów aby zasiąść w końcu na trawie i
posłuchać koncertu ukulele, jako że trwał właśnie festiwal tego instrumentu.
Przy
okazji festiwalu zorganizowano wiele stoisk i miejsc gier dla dzieci, wiadomo,
trudno jest długo wytrzymać dźwięk czterostrunowej mini gitary.
Pogoda
nas nie rozpieszczała, góry były w chmurach, a i kropiło co jakiś czas.
Wczorajszy dzień postanowiliśmy wykorzystać na sportowo na terenie naszego
parku miasteczka bawiąc się czym się dało, oczywiście wszystko ku wielkiej
radości Moany.
Ja
najbardziej cieszyłem się z tenisa, już tak dawno nie grałem. Jak się okazuje i
tego, jak jazdy na rowerze nie zapomina się.
Dziś
rano (poniedziałek 9 lipiec) leje,
ale jest przynajmniej ciepło. Ruszamy jednak dalej.
Wtorek 10, lipiec 2012
Opuściliśmy
wczoraj w deszczu przybytek wakacyjnego szczęścia i pojechaliśmy do centrum
handlowego pochodzić. Cóż było robić innego, nawet piosenka mówi, że w czasie
deszczu dzieci się nudzą. Tam był duży plac zabaw, Moana szalała, ale głównie
fascynował ją wielki monitor podłączony do kamery i jakiejś przetwornicy obrazu,
który robił cuda z dziećmi siedzącymi przed nim. My na zmianę chodziliśmy do
sklepów nas interesujących, aby w końcu zrobić zakupy jedzeniowe i wyruszyć na
południe.
DZIWY
AUSTRALII – NA WEJŚCIU DO CENTRUM HANDLOWEGO POKROWCE NA RÓŻNEJ DŁUGOŚCI MOKRE PARASOLE.
WIELKOŚĆ KRAJU IMPONUJE.
Droga
nie była długa, po 20-stu kilometrach postanowiliśmy przespać się za darmo w
Rest Area, aby na następną noc wrócić na camping i tak przetrwać złą pogodę.
Przyświecała nam nieustająco idea wdrapania się na górę zwaną piramidą Walsh,
widoczną w oddali cztery zdjęcia wcześniej. Jest z niej podobno fascynujący
widok, oczywiście kiedy jest piękna i słoneczna pogoda.
Ależ
Mospanie mnie kapie na głowę, powiedziałem o trzeciej w nocy do Beaty śpiącej
twardo pod mokrą kołdrą. Okazało się, że przecieka sufitowa wentylacja, a woda
kapie wprost na nas. I tak wiadro
zmieniło naszą zwykłą pozycję znaną wszystkim z Pompei, czyli podzieliło nasze
perfekcyjne nocne zwarcie.
W
związku z wiadrem już rano wróciliśmy do Cairns aby w przedstawicielstwie
naszej wypożyczalni zaradzono przeciekowi, wymieniono mokrą kołdrę, ręcznik i
naprawiono zepsuty uchwyt stołu, co uczyniono w ekspresowym tempie.
Kiedy
zajmowaliśmy miejsce na campingu, pierwsze promienie słońca dały nadzieję na
lepsze jutro, a zwłaszcza pojutrze, kiedy to ma być już pięknie, a my na
szczycie piramidy z widokiem pożegnalnym tropikalnej części Queensland,
położonej o rzut beretem od Papui Nowej Gwinei.
Środa, 11 lipiec
Ponieważ
pogoda nie do końca nam nie sprzyjała, a byliśmy w Cairns od strony Parku Narodowego
Barron Gorge, postanowiliśmy wybrać się na widokową wycieczkę, aby zobaczyć
okolicę z góry. Celem była Glacier Rock, skała dobrze widoczna z daleka, jako
że biała jakby była oblodzona (stąd nazwa).
Wspięliśmy
się na nią w dwie godziny, przechodząc mostkiem nad torami kolei górskiej
wiodącej z Cairns do Kurandy będącej wielką atrakcją turystyczną, ponieważ prócz
górskich widoków pociąg przejeżdża obok wielkich wodospadów. Kuranda znajduje
się już na płaskowyżu stołowym (Tableland) i jest wyłącznie miejscem sprzedaży
turystom wszelkiego niby australijskiego badziewia made in China.
Na
szczycie z widokiem wpisaliśmy się do księgi zdobywców zaraz za Bolkiem i
Lolkiem, których tropem zmierzamy już od dawna podkładając Moanie atrybuty ich
bytności. Wiadomo, byli wszędzie, o czym traktował film: „Bolek i Lolek w
Australii”.
Po
południu przenieśliśmy się do znanej nam Rest Area aby następnego dnia
zaatakować piramidę jeśli pogoda pozwoli.
Jakież
było nasze zaskoczenie, po przyjeździe okazało się, że pozostawiony przez nas dwa
dni wcześniej dywan, który był tak nasączony wodą, że postanowiliśmy się z nim
pożegnać, czeka na nas, na dodatek suchy!
Z
dywanem wiąże się historyjka, otóż po podróży po Stanach wiedzieliśmy jak ważną
rzeczą jest posiadanie dywanu lub czegoś zbliżonego, co można rozłożyć u
wyjścia. Miło jest kiedy człowiek wychodzi rano z campera, staje bosą stopą na
dywanie, siada w foteliku i popija poranną kawę. Nie można sobie wyobrazić tego
samego wychodząc na żwir, błotko czy beton jeśli takowy istnieje.
Tak
więc kiedy pierwszego dnia wyjechaliśmy z Perth po dużych zakupach też
campingowych (na przykład kupiliśmy lampę naftową, do której wlewa się zamiast
nafty olej antykomarowy), nagle oboje krzyknęliśmy: zapomnieliśmy kupić dywan! Oj
trzeba będzie gdzieś szybko sklepu poszukać.
Po
chwili jazdy patrzymy, a na drodze leży dywan. Ominęliśmy go z trudem i po
przejechaniu kilometra spojrzeliśmy na siebie i zawróciliśmy. Dywan miał tylko
ślad po kole w jednym miejscu i temu, który go zgubił z dachu pewnie by już nie
posłużył, a nam służy do dziś i jak widać nawet sam wraca. Może to latający
dywan? Chwała mu za to.
Czwartek, 12 lipiec
Ranek
był przepiękny, trochę mgieł snuło się tu i ówdzie, a sama okolica Rest Area
była zachwycająca, na dodatek odległa o tylko dwa kilometry od parkingu przy
starcie szlaku.
Wyszliśmy
jak na nas wcześnie, koło 10 rano. No i szliśmy bez końca gubiąc czasami szlak,
jako że oznaczenia pozostawiały wiele do życzenia. Po raz pierwszy w naszej
historii, a zrobiliśmy przecież zejście i wejście do Wielkiego Kanionu, tym razem
droga dała nam w kość sromotnie. Sama piramidalna nazwa i kształt dają do
myślenia, idzie się ciągle w górę, a różnica poziomów 900 metrów przy trzech
kilometrach długości daje wyobrażenie o kącie.
Nie
daliśmy rady dotrzeć na szczyt na lunch. Moana dzielnie szła niesiona niewiele,
wiadomo, pod górę ciężko się idzie, ale łatwiej niż w dół kiedy jest stromo.
Zasiedliśmy
na półce skalnej gdzieś pod szczytem z zachwycającym widokiem na dolinę, którą
wiła się błękitna jak niebo nad nią rzeka i zajadaliśmy smakołyki popijając
piwem.
Droga
dalej była jeszcze bardziej mozolna, ale ku naszej radości szybko pojawił się
szczyt. Zaraz za nim drugi. A po nim trzeci. Załamka.
Dotarliśmy
w końcu na ostatni, najwyższy, z którego widoki były zapłatą za cały wysiłek.
Ze szczytu, jak na dłoni widać było odległe o 20 km Cairns, ewidentnie
przecudnie położone miasto, resztę parku z przeciwnej strony z dziewiczymi
wodospadami, a od strony oceanu pasmo gór, zza których przelewały się wolno
chmury.
Zjawiskowe
widoki, dlatego długo pozostaliśmy na szczycie.
Zejście
w dół okazało się równie trudne i czasochłonne. Nie mogąc już patrzeć na
wysiłek Beaty wziąłem Moanę w nosidełku aby trochę przyśpieszyć, co nie było
łatwe, Moana coś nam chyba urosła i
przytyła, zaczyna być na granicy noszenia jej.
Trudne
przejścia Moana pokonywała sama z naszą pomocą, lubi to bardzo. Przy takiej
przeprawie przez skały wywróciliśmy się razem, mała zadrapała sobie trochę nogę,
a ja stłukłem poduszkę kciuka - drobiazgi.
Po
7 godzinach znaleźliśmy się przy samochodzie czując się jak zdobywcy, a
odjeżdżając już spojrzeliśmy z radością po raz ostatni na piramidę, za którą właśnie
zaszło słońce.
Tym
razem definitywnie opuściliśmy okolice Cairns zatrzymując się na noc w Babinda,
na miejskim darmowym campingu z prysznicami. Chcieliśmy płacić, a tu pech, za
darmo, ale bez prądu. Przy tak krótkich przejazdach energii elektrycznej
starcza nam tylko ledwie na jedną darmową noc, po niej musimy ładować
akumulator, który zasila lodówkę, oświetlenie i pompę wodną.
Piątek 13 musi być pechowy
Z
przesądami u nas jak z bogiem – brak.
Ruszyliśmy
rano na południe i ledwie ujechaliśmy kilometr zapaliła się kontrolka silnika
na tablicy. Stanęliśmy aby przeczytać co zacz w książeczce obsługi. Zgłosić się
natychmiast do serwisu – mówił opis.
Cóż,
zadecydowaliśmy, że podjedziemy do najbliższej miejscowości, Innisfail, do
serwisu (Toyota to najbardziej powszechny samochód), skąd zadzwonimy do wynajmującego
auto i niech grzebią. Po 20
kilometrach pojawił się serwis, a tuż przed nim napis:
„Coroczny turniej pakowania bananów”. O prostowaniu bananów na drzewie
słyszałem, ale o pakowaniu niewiele. Z daleka widać było wielkie pole pokryte
samochodami, namiotami i wszelkiego rodzaju wozami, w głębi kręcił się
diabelski młyn i różne inne wesoło miasteczkowe urządzenia. A to ci festyn,
dobrze się składa.
Złożyło
się źle – z okazji stulecia festynu było miejskie święto i wszystko zamknięte,
Toyota też.
Informacja
turystyczna była jednak otwarta, a tam mili pracownicy zadzwonili do biura Back
Packera, który oddzwonił po chwili i kazał czekać- do godziny serwis przejedzie
do nas.
W
miedzy czasie odwiozłem Beatkę do sklepu, klepnąłem miejsce na campingu i
czekałem przed budynkiem turystycznego info. Przed obiecaną godziną pojawił się
samochód pomocy drogowej. Mechanik wyszedł, pooglądał palącą się kontrolkę i
powiedział bardzo inteligentnie: trzeba jechać do serwisu.
I
tak ku uciesze Moany, a smutkowi portfela, wylądowaliśmy w wesołym miasteczku
gdzie Moana i pieniądze poszły się bujać. Turnieju pakowania bananów nie
widzieliśmy, jedynie gotowe ich paczki, krowy wszelkiej maści, koguty, papugi i
piękne kwiaty, jako że i takowy konkurs tam był.
Do
zmroku zabawialiśmy jeżdżąc między innymi samochodami elektrycznymi i tylko
wiek, a raczej wzrost Moany nie pozwalał na inne szalone ekscesy. Na szczęście.
Na
wspaniały camping nad rzeką wróciliśmy piechotą korzystając z dwukilometrowej
ścieżki rowerowej.
Sobota, 14 lipiec 2012
Wcześnie
rano stawiliśmy się w serwisie Toyoty. Ku naszej uciesze już z daleka widać
było otwartą bramę, ale ogólnie panująca wewnątrz cisza była przeciwieństwem
hałasu dobywającego się z naprzeciw, czyli zwijającego się wesołego miasteczka.
W
Toyocie pan był, fakt, ale chyba tylko po to aby informować, że w sobotę
działają tylko jako muzeum i pozwalają
oglądać nowe samochody. Musimy zostać do poniedziałku. Wiadomość była fatalna,
w pipidówce niewiele było do roboty, show się skończył, a autem jeździć nie
wypada, bo gdyby coś się stało, to za ściąganie nas pewnie kazano by nam słono zapłacić.
Ponarzekałem, wspomnieliśmy z pracownikiem jego starego szefa Polaka. Coś tam
jeszcze się ociągałem z wyjściem zerkając na jakiś model w salonie i kiedy
doszedłem do samochodu ze zdziwieniem stwierdziłem, że pracownik kuca przy
drzwiach kierowcy z komputerem w ręce i już jest podłączony kabelkiem. „Nie
wolno mi tego robić, jestem tu od czegoś innego, ale z zawodu jestem
mechanikiem, a pomóc trzeba”. Po chwili było wiadomo, że usterka nie jest
groźna. Jakaś dysza czy wentylator wpychający powietrze przy wydechu i można z
tym jechać. Mechanik skasował wskaźnik mówiąc, że zapewne znów się zaświeci po
jakimś czasie i na moją prośbę zadzwonił do wypożyczalni poinformować ich o
losie auta.
Zanim ruszyliśmy dalej przeszliśmy się po drugiej stronie
miasteczku. Ku radości Moany okazało się, że na rzece jest marina w której stoi
katamaran. Moana już od Cairns męczyła, że ona musi na łódkę. Zagadałem
właścicieli o markę (nowozelandzki) i od słowa do słowa zaprosili nas na pokład.
Żyją od czterech lat na katamaranie dokładnie naszej długości. Ciekawe było dla
nas oglądnięcie od wewnątrz i zewnątrz zupełnie inaczej skonstruowanej łódki, a
i Moana wyszła z prezentem, świecącym yoyo.
INNISFAIL – NA KATAMARANIE I JAK WSZĘDZIE WSPOMNIENIE
WOJEN: BURSKA , PIERWSZA I DRUGA ŚWIATOWA, KOREA, MALEZJA/BORNEO, WIETNAM, W
ZATOCE PERSKIEJ 1990-91, O POKÓJ 1947 DO TERAZ I ZNÓW ZATOKA 2003 DO TERAZ.
WOLNE MIEJSCE JESZCZE JEST.
Po
drodze zjechaliśmy jeszcze nad morze zobaczyć słynną Mission Beach. Zjedliśmy
przy niej
lunch,
po którym pospacerowaliśmy po płaży i mimo płaczu Beatki nie wybraliśmy się na
wycieczkę na okoliczny pagórek.
Odmówiłem
kategorycznie tego typu rozrywki ze względu na piramidalny ból mięśnia w udzie
oraz wiszącą na włosku ulewę, nie mówiąc już o bezzasadności takich wycieczek.
Zaraz potem lunęło.
Na
noc zatrzymaliśmy się w Rest Area za Ingham, aby wrócić do tegoż miasteczka
rano, gdzie w Visitor Center dowiedzieliśmy się, że przy takiej pogodzie nic tu
po nas.
Krótki
spacer po wetland, czyli po zagospodarowanych mokradłach i już gnaliśmy w
stronę Townsville mając w drodze odbicie do Palumy znajdującej się na klifie.
Jadąc
wybrzeżem wśród niekończących się plantacji bananów i trzciny cukrowej, nie raz
przejeżdżając przez tory kolei wąskotorowej używanej do jej zbiorów, zatrzymaliśmy
się w Cardwell i byłej przepięknej marinie, którą zdewastowała wielka woda
cyklonu Yasi. Od tej pory nikt nie reinwestuje w to miejsce, pozostało jak po
cyklonie, nawet prognoza pogody ze zbliżającym się cyklonem wisi na tablicy.
Wybrzeże
to jest siedliskiem resztek Cassowarów, o których pisałem a propos wycieczek w
góry przy Cairns. Mimo, że niebezpieczne i walą z dzioba czy pazura powoli
giną, jest ich tylko 1.200 w Australii.
Odjeżdżając
od morza Koralowego ponad pół godziny jechaliśmy w górę 20 kilometrów wąską
bardzo i krętą drogą. Po zaparkowaniu ruszyliśmy w sześciokilometrową trasę aby
zobaczyć piękne widoki z klifu na ocean oraz wodospady na miarę spłuczki
klozetowej. Nie żałowaliśmy, zwłaszcza, że w drodze powrotnej przyszła chmura i
zakryła wszystko. My mogliśmy sobie wyobrazić jak piękny musiał być widok przy
słonecznej pogodzie, ci co przyjechali po nas nie mieli już nawet tego.
Dzięki
wycieczce dowiedzieliśmy się, że te kurtynowe figowce widniejące na zdjęciu na
początku miesiąca rozwijają się w specyficzny sposób. Otóż ziarna figowca
zostają zjedzone przez gołębie i nie strawione lądują w kale wysoko na drzewach.
Tam znajdują dogodne warunki do rozwoju, deszczową wilgoć, a przede wszystkim
nieobecne na dole słońce. Wtedy powolutku spuszczają cieniutkie liany, które
kiedy dojdą do ziemi zaczynają rosnąć w siłę i ilość aż tak, że często zabijają
przyjmujące figowca drzewo. Jak z komunistami.
Poniedziałek, 16 lipiec
Noc
spędziliśmy już w Townsville na ohydnym campingu przy torach (30 AUD),
wszystkie inne były pełne. Nazwa miasta jest zabawna, angielsko-francuska nazwa
Miastowemiasto inaczej masło maślane czyli Baden-Baden. Miasto jest jednak rzeczywiście
miastowe 189 tys. mieszkańców to już metropolia jak na Australię.
Jest
też wybitnie położone, nie dość, że nad wodą z wyspami i rafą to jeszcze w
samym jego środku stoi pokaźnych rozmiarów góra, na którą oczywiście
wdrapaliśmy się w pierwszym rzędzie.
Widoki
mimo słabej pogody były piękne. Trzeba było aż do tej góry dojechać aby po raz
pierwszy w podróży na szlaku na nią zobaczyć jadowitą żmiję.
To
portowe miasto bardzo nam się podobało, Strand, nadmorski bulwar, upstrzony
jest placami zabaw, basenami, a na jego końcu stworzono rockpool czyli
zamkniętą zatokę z filtrowaną morską wodą.
Mimo
tych wysiłków piękna skądinąd plaża jest podobnie jak rock pool mało
atrakcyjna, parzące meduzy są wszechobecne, a w sezonie wkładanie nogi do wody
zakrawa na samobójstwo, no chyba, że w specjalnym ubraniu. Wszędzie też
porozstawiane są żółte budki z butelkami z octem, który jest pierwszym remedium
na meduzie oparzenie. Gdyby tak te oparzenia trzeba by było leczyć alkoholem,
stały by sobie takie budki … Puste!
Ogólnie
w Australii strona publiczna przystosowania miejsc dla ludzi nas zachwyca, nie
wiemy tylko jak funkcjonuje pozostała część administracji państwowej.
Dzień
zszedł nam zbyt szybko, postanowiliśmy przespać się na pięknie położonej nad
rzeką i z placem zabaw Rest Area odległej o 20 km od miasta (15 minut i
10 dolarów za benzynę) niż spać na ohydnym campingu i płacić 30, po czym rano
wrócić do miasta na dokończenie przechadzki.
Wtorek, 17 lipiec 2012
Mimo
prześwitów na niebie pogoda dalej nam nie sprzyja. Po zakupach w markecie
wróciliśmy na Strand na plac zabaw i lunch aby później zobaczyć znane akwarium
założone przy dyrekcji Parku Narodowego Wielkiej Rafy Koralowej.
Na
placu zabaw poznaliśmy młode polskie małżeństwo z dwójką dzieci. Szkoda, że
musieli szybko iść, Moana była w niebo wzięta mogąc bawić się po polsku, a ja
mogąc posłuchać opinii dwuletnich emigrantów na temat kraju w jakim się
znaleźli. Obydwoje są geografami, ona pracuje jako meteorolog w państwowej
instytucji z zarobkiem 4 tys. dolarów plus tysiąc za święta i weekendy (w
Polsce robiła to samo za 3 tys. złotych odbierając jedynie wolne dni), a on
bawi dzieci i choć jedna pensja wystarcza na komfortowe życie to jakoś nie
piali z zachwytu. Umówiliśmy się na spotkanie we wrześniu pod Sydney, gdzie
mieszkają, aby omówić australijską rzeczywistość.
Przed
zwiedzaniem akwarium (25 AUD od osoby) zatrzymaliśmy się na basenach, z których
jeden był grzany (4,5 AUD od osoby). Moana podobnie jak ja nie lubi katować się
w zimnej wodzie więc pływaliśmy i bawiliśmy się w 30 stopniach, kiedy to Beatka
tłukła kilometry na olimpijskim 50-cio metrowym i 24-o stopniowym próbując
zlikwidować pierwsze objawy psychicznego mierzenia się z wiekiem. (Ładnie
nazwałem starzenie się, prawda?)
Akwaria
widzieliśmy już wielokrotnie, to nas jednak zaciekawiło jako porównanie ryb
Wielkiej Bariery do tych, z którymi żyjemy na co dzień na Karaibach. Było ciekawie jako zabicie czasu i deszczowej
pogody. Nic więcej, nawet szpital żółwi nas zbyt nie połechtał. Zresztą
szpitali żółwi też widzieliśmy dziesiątki.
Zrobił
się wieczór więc po rozmowach via skype z mamami (cud! darmowy miejski i szybki
Internet przy Visitor Center) zatrzymaliśmy się na campingu przy północnym
wylocie z miasta (33 AUD), gdzie piszę te słowa popijając cidre produkcji
Tasmańskiej. Wygląda na to, że wszystko co dobre, no bo i sery też, stamtąd
pochodzi.
MOANY MĄDROŚCI (w czasie gry rozwojowej
serie zwierząt):
D: Jakie zwierzęta tu widzisz?
M: Rekina, płaszczkę i ośmiornicę
D: Dobrze! A gdzie mieszkają?
M: W oceanie
D: Dobrze! A tu?
M: Krówkę, świnkę i kurę
D: Gdzie mieszkają?
M: Na wsi, przy domu
D: Dobrze, następna karta, co tu:
M: Małpa, lew i żyrafa
D: Gdzie żyją?
M: W zoo.
Czwartek, 19 lipiec
Ruszyliśmy
wczoraj na południe w stronę Brisbane, gdzie zakończymy pierwszą część naszej
podróży po Australii. Nic ciekawego po drodze nie ma, Parki Narodowe są
popierdułkami zachowawczymi natury, a nie jakimiś geograficznymi czy przyrodniczymi
wydarzeniami, ot takie Beskidy nad morzem, tyle, że pokryte innym lasem.
Pomiędzy nimi a wodą jest płasko, zalewowo i głównie uprawowo w postaci trzciny
cukrowej. Jedyną atrakcją na całej
długości wybrzeża Queensland jest Wielka Bariera Koralowa oraz klimat, do
którego uciekają emeryci z zimnego południa.
Tłukąc
tak kilometry po nic nasuwa się pytanie i refleksja generalna dotycząca
Australii jako państwa. Skąd bogactwo i tak wysoki standard życia?
Mała
ilość mieszkańców nie sprzyja finansowaniu przecież przeciw proporcjonalnej
infrastruktury tego olbrzymiego kraju. Trzeba przecież utrzymywać nie setki,
ale tysiące kilometrów dróg, torowisk, trakcji energetycznych. Każde, nawet
najmniejsze miasteczko ma place zabaw dla dzieci, miejsca piknikowe z
publicznymi gazowymi lub elektrycznymi grillami, śmietnikami, a wszystko to położone
jest na trawnikach jak na polu golfowym, wśród zadbanej zieleni. Jeden bulwar
Strand w Townsville ma więcej placów zabaw dla dzieci niż takie Gliwice, a w
mieście kortów tenisowych i basenów jest więcej niż na całym Śląsku.
Wszystko
jest wymuskane, koszone, przycinane, zamiatane. Nawet ostatnio odwiedzone
toytoyki postawione w trakcie remontu toalet publicznych w ich miejsce pachniały
w środku. To wszystko kosztuje - ludzka praca, sprzęt, paliwo, części, nie
mówiąc już o samej inwestycji. W większości odwiedzanych krajów robi się
wielkie halo z jakiegoś pomysłu, tworzy się na niego budżet, zdobywa pieniądze
z różnorodnych źródeł i powstaje droga, basen, ścieżka rowerowa, plac zabaw,
boisko czy publiczna toaleta. Potem, po wybudowaniu okazuje się, że dalej
trzeba o to dbać, konserwować, opłacać rachunki za energię, wodę, kosić i
zamiatać, ale nikt w budżecie tego nie przewidział, bo był to tylko polityczny
wybryk próbujący oszukać wyborcę. Stoją potem zaniedbane nowe ruiny - oj, ile
tego widzieliśmy wszędzie. Tu jest zgoła odmiennie.
Jeśli
publiczny pracownik, na przykład meteorolog, zarabia 5 tys. dolarów, to są to też
publiczne pieniądze, które trzeba skądś wziąć, a tych dwadzieścia kilka
milionów ludzi nie jest w stanie z podatków utrzymać tego całego bałaganu,
setki parków narodowych, organizować olimpiady, zapewniać wojskowe
bezpieczeństwo tak wielkiego terytorium, zwłaszcza, że do populacji zaliczają
się też Aborygeni, który raczej są kulą u nogi budżetu, a nie jego zasilaczem.
Wszystko to jest na tyle mało logiczne, że wzbudza zainteresowanie strukturą
tego budżetu i dodatkowymi jego źródłami. Nasuwa się natychmiast pytanie o
bogactwa naturalne i zasadę ich własności oraz sposobu wydobycia. Czy są to
koncesje, czy publiczna własność. Brak Internetu nie pozwala nam na znalezienie
na to odpowiedzi. Bogactwo to nie jest
przecież drukowanie pieniędzy.
Refleksja
taka przychodzi dopiero, jak widać, po czasie, a nie po dwutygodniowych
wakacjach.
Pogoda
ostatnio nam nie sprzyja, jest wprawdzie ciepło, ale szare chmury nie wzbudzają
w człowieku wielkich eksplozji energii i świat jest mniej kolorowy. Od tygodnia
podróż ta trochę nas nudzi, ok., bardzo podobało nam się Townsville, ale my
zrobiliśmy te tysiące kilometrów aby zobaczyć rzeczy specjalne, a nie
identyczne lub bardzo podobne do tych, które znamy. Oczywiście Wielka Rafa
rozciągająca się prawie na całej długości Queensland jest niebywałą atrakcją
podobnie jak białe plaże archipelagu Whitesundays, ale kiedy pomyśli się o
meduzach…
Beata
dała właśnie sygnał klaksonem – przejechaliśmy 14 tys. kilometrów.
Wczoraj
przeszliśmy prawie sześć kilometrów spalonym lasem aby zobaczyć z daleka wyspy
wspomnianego archipelagu. Niewiele jednak było widać, przeszkadzał mimo
spalenia las. Później usilnie próbowaliśmy znaleźć nocleg, na wszystkich Rest
Area po drodze był akurat zakaz nocowania, a kiedy już zdecydowaliśmy się na
camping okazało się, że jest komplet. W końcu przespaliśmy się na trawnikach
targów rolnych, gdzie wynajmowane są miejsca podróżnym za 15 AUD (łazienki
były) zaraz przy Parku Narodowym Eungella, do którego jechaliśmy zbaczając 60 km z głównej drogi.
Dziś
rano widząc wszystkie góry w chmurach uznaliśmy, że był to idiotyzm z naszej strony. Raz, trzeba
było spać przy drodze głównej i zjeżdżać dopiero po zapoznaniu się z pogodą,
dwa, Beskidy są w Polsce i wcale nie trzeba jechać aż tu, aby tłuc kilometry po
pagórkach, trzy, lasu tropikalnego już nam wystarczy.
niedziela, 22 lipiec 2012
Zjeżdżamy
na południe, w przyszłą sobotę lecimy do Nowej Kaledonii.
Po
drodze odwiedzamy Narodowe Parczki niewarte naszego nadkładania drogi. Są to
raczej przystanki aby tyłki nam nie urosły od siedzenia i mięśnie nie
zwiotczały.
Nie
chcę być malkontentem i nie umniejszam wartości miejsc, które odwiedzamy, Australia
jest pięknym i różnorodnym krajem, a raczej kontynentem, mającym różne oblicza,
klimaty i pejzaże. Mają Australijczycy u siebie wszystko czego dusza zapragnie,
fakt, często w odległościach lotniczych, ale w podróżach tych obowiązuje ta
sama waluta i ten sam język, co ułatwia życie. Co więcej, podróżują głównie
posiadając ze sobą swój własny kołowy dom do czego kraj ten jest świetnie przystosowany.
Mają
też rozwinięte rolnictwo, no i różnorodne ze względu na klimaty. O bananach i
trzcinie cukrowej już wspominałem. Właśnie
jedziemy przez region uprawy cytrusów, pomarańczy i mandarynek, a wcześniej
były białe bawełniane pola.
Przed
chwilą rozmawialiśmy z młodym Francuzem pracującym na fermie przy zbiórce
mandarynek. Ma jak wielu innych roczną wizę studencką z prawem pracy, którą po
przepracowaniu oficjalnie trzech miesięcy można przedłużyć o następny rok.
Zwiedził prawie całą Australię pracując już raz przez dłuższy okres. Dziś
pracuje na akord zarabiając 100 dolarów dziennie (50 AUD za 400 kg zebranych owoców),
ale jego bardziej wyspecjalizowani koledzy zarabiają nawet 200.
W
przeciwieństwie do naszej europejskiej logiki, kiedy to kupując przy drodze
czereśnie w miejscu ich zbioru płaci się drożej niż w sklepie, tu za wór
mandarynek zapłaciliśmy grosze.
Od
czasu zaniku bananowców, wokół naszej drogi wszechobecne są olbrzymie
pastwiska, na których bydło wypasa się samo w sposób naturalny i nie trzeba go
spędzać pod dach, jako że przymrozków brak. Rzeczywiście, wołowinę mają
pierwszorzędnej jakości, dwa dni temu zgrillowałem żebro wołowe (cote de
boeuf), które było tak aromatyczne i wybitnie smakowite, że nie myśleliśmy
nawet o użyciu przy jedzeniu pieprzu czy soli.
Noce
spędzamy na campingach lub w darmowych przydrożnych Rest Area, trafiła się
nawet jedna z ciepłymi prysznicami. Kto za to płaci?, my, płacąc VAT przy
zakupach.
Po
drodze zwiedzamy czasem miasteczka, jeśli jest co zwiedzać. W każdym są
malutkie muzea zawierające jakieś miejscowe wspomnienia, które nas nie zawsze
interesują. To nie nasza historia. Każde zawiera też monument wojenny.
PO
DRODZE W MONT MORGAN - ZŁOTODAJNA GÓRA DAŁA PRACĘ DO 1970r. ZAŁOŻONO TAM
ŚWIĄTYNIĘ MASOŃSKĄ I WYBUDOWANO PIĘKNY DWORZEC (dziś muzeum)
Jedynym
mankamentem tej podróży po nowoczesnym kraju jest Internet o czym pisałem już
wielokrotnie. Generalnie nie ma go nigdzie za darmo z wyjątkiem Mc Donaldów. Kosztuje
sporo, nawet w bibliotekach publicznych czy informacjach turystycznych, 5-6
dolarów za godzinę, a aby wrzucić bloga potrzeba ich 3 nie mówiąc, że pojawia
się wtedy problem, co robić z Moaną. W bibliotekach jest ok., mała ogląda
książki i demoluje się, ale nie przyjechaliśmy tu po to aby siedzieć w dzień po
bibliotekach. Ogólnie jest jakiś z tym problem, przeglądając kiedyś ulotkę
telefonii komórkowych widziałem, że pakiety proponuje się z Internetem bez
limitu tylko dla stron australijskich. Miejskie miejsca darmowego dostępu jak w
Darwin czy Townsville też są limitowane do godziny na dobę, lub 50 megabajtów poprzez
numer ID. Mamy więc z tym kłopot wielki, nawet chcąc płacić rzadko jest zasięg
WiFi, a potrzebujemy takiego aby dzwonić wieczorem kiedy jest ranek w Polsce.
Potem my śpimy, 8 godzin różnicy robi swoje.
Jedziemy
właśnie do campingu, położonego nad jeziorem Sommerset, około 80 km od Brisbane, trzeciego
co do wielkości miasta kraju. Jako jedyny miał on w katalogu zaznaczony darmowy
Internet. Zobaczymy jaki limit wymyślono.
Prócz
Internetu nie lubimy też biur informacji turystycznych. Znaczy Moana je
uwielbia i my też, są wielce interesujące, nie lubimy raczej wolontariuszy.
Wolontariusz to taka osoba co to nie ma własnych zainteresowań i pasji, nudzi
się i wychodzi do ludzi pracując za darmo w takim biurze. Co ja za bzdury
piszę?, pracując, spędzając nadmiar wolnego czasu.
Tak
więc ci mili zazwyczaj i usłużni staruszkowie nie umieją nam w niczym pomóc.
Nie wiedzą nic o parkach, ich zawartości, ciekawych miejscach, o wycieczkach
pieszych, nie są, jak mówią, aż tak przygodowi!
Nie
lepiej jest z informacją pisaną. W poszukiwaniu campingów używamy aż trzech
książek, a rok 2012 na ich okładkach nie przeszkadza w tym, aby dane w nich
były nieaktualne. Co do informacji o przydrożnych parkingach nocnych (Rest
Area) w każdym stanie informacje są inaczej podane, a mapy z nimi są
niedokładne i często nieprawdziwe. Folderów turystycznych są setki ton, pięknie
wydanych kolorowych i pełnych reklam. Aż dziw bierze jak mało znajdujemy w nich
treści nam przydatnych, przestaliśmy je brać, a te które przeglądamy zostawiamy
w toaletach, na stołach – żal wyrzucać.
Nawet
raz (sic!) spotkani na trasie rangersi nie umieli nam w niczym pomóc, nic nie
wiedzieli o okolicznych parkach.
Niebo,
a ziemia w porównaniu z USA, gdzie rangersi to pasjonaci natury i swojej pracy
z kolosalną wiedzą i umiejętnością oceny turystów, gdzie broszurki parkowe są kwintesencją
wszelakich niezbędnych informacji, na dodatek łatwe w obsłudze, jako że zawsze
posiadają jednakową szatę graficzną.
Nie
wszystko jak widać jest w tej naszej podróży takie usłane różami. Od lat na
przykład wraca do nas to samo pytanie, jak sobie radzimy przebywając cały czas
ze sobą. Generalnie odpowiadamy, że bezproblemowo, fakt, że na Bubu mamy więcej
przestrzeni, łatwiej się odizolować czy zająć czymś osobno. Tu nasz czas
rozstań jeszcze bardziej się zawężył, podobnie jak przestrzeń życiowa. W jednym
pomieszczeniu śpimy, jemy, żyjemy. Nie ma nawet łazienki aby się odizolować.
Teraz, kiedy zrobiło się zimno jest jeszcze gorzej, nawet na zewnątrz wieczorem
nie jemy. Jedynym momentem są wycieczki, kiedy to możemy się na chwilę oddalić
od siebie, nie na długo jednak no bo Dingo czyhają. Pytanie na ile i czy wpływa
to na Moanę.
Moana
jest cudem w czasie jazdy, ogląda bajki na komputerze, co jakiś czas bierze
pianinko i gra, czasami próbuje rysować. Potrafi zająć się sobą. Na tym jej
cudowność się kończy. Pozostały czas to aktualnie same kłopoty i jest coraz
gorzej.
Przede
wszystkim nie chce się niczego uczyć. Nasze ciągłe próby nauczenia jej wierszyków,
krótkich bajek czy pisania pierwszych liter z góry są skazane na niepowodzenie.
D: Moana napisz A, dobrze, a teraz małe
a.
EFEKT:
Podobnie
jeśli chodzi o gry, w których należy się skoncentrować, nudzą ją natychmiast.
Jej brak pamięci i niechęć do wysiłku umysłowego jest zaprzeczeniem bogactwa używanego
przez nią słownictwa, perfidnej umiejętności wykorzystania swojego szarmu do
osiągnięcia celów czy ciekawości otaczającego ją świata. Dodatkowo Moana jest
bardzo nieposłuszna, za każdym razem naciąga strunę wytrzymałości do maksimum,
co kończy się zazwyczaj moim wybuchem. Moja choleryczna strona charakteru nie
pomaga zapewne, ale i nie pomaga łagodna strona Beaty. Chwilowo nie ma recepty
i są często momenty, że człowiek żałuje swoich decyzji.
Wtorek, 24 lipiec 2012
No
to patrzcie:
No
wreszcie trafiliśmy na magiczne, nadprzyrodzone miejsce. Uff. Park Narodowy
Szklanych Domów to dziwna nazwa, ale tak miejsce nazwał Cook, któremu kształt
tych gór przywołał na myśl piece do wytapiania szkła z jego miejsca pochodzenia
w Anglii. Dzień wchodzenia na dwa szczyty był dniem Moany, przeszła sama
wszystko z ochotą i radością. Wspinanie to nie nudna prosta droga. I racja,
górki nie były wysokie, a trasy krótkie, tylko 1200 i 700 metrów w jedną
stronę, ale różnica poziomów 300
metrów pozwala sobie wyobrazić kąt natarcia, co widać na
zdjęciach.
Piątek, 27 lipiec 2012, Happy Birthday
Eluniu!
Jesteśmy
w Brisbane, jutro lecimy do Nowej Kaledonii. Moana już od paru dni o tym mówi,
ale dopiero dziś zapytała czy daleko jest ta Nowa Kaledonia. Daleko nie jest,
raptem dwie godziny lotu, jak z Warszawy do Paryża.
Po
przechadzkach po „szklanych górach” zasiedliśmy na dwie noce na kampingu przy
zalewie Somerset. W takim miejscu jeszcze nie byliśmy, w szczycie sezonów
świątecznych pomieszkuje na nim 3-5 tys. ludzi, teraz było tylko kilka przyczep
zapalonych wędkarzy. Aby łowić ryby trzeba mieć kartę, a dzięki pieniądzom z
kart zarybia się na okrągło ten wieki zalew, więc ryb jest w bród. Wielkie
przestrzenie, wszechobecna woda zachwyciła nas i postanowiliśmy odpocząć przed
zwiedzaniem nowej wyspy.
Czas
nam mijał na graniu w mini golfa, Moanie na zabawach (samotnych) na placu
zabaw, włożyłem w końcu bloga. Oczywiście darmowy Internet był limitowany do 50
megabajtów dziennie, ale miła pani w recepcji dała mi więcej kodów dostępu więc
mieliśmy wystarczająco czasu aby wszystko załatwić i porozmawiać Skypem.
W
czasie spacerów spotkaliśmy żyjącą na terenie rodzinę kangurów, samiec był
olbrzymi, wyższy ode mnie i groźny, przy zbytnim zbliżaniu się potrafił kopnąć
dolnymi kończynami i przewrócić intruza turbując go znacznie, przed czym nas
ostrzegano. W boksie zapewne też był mistrzem. Na szczęście na nasze
podglądanie nie zareagował agresywnie.
Wieczorem
na drzewie spotkaliśmy nocne nieznane nam zwierzę, był to possum, taki ni to
borsuk, ni to wielki szczur, stwór z rodziny torbaczy, który najpierw nosi
małego w torbie jak to robią kangury, a potem na plecach jak koala. Wieczorem
dwa takie zwierzaki zbliżyły się do nas w poszukiwaniu smakołyków, ale nie
udało nam się dać im po kawałku marchewki, pobiły się o priorytet i w pościgu
zapomniały o celu ich wizyty.
Do
Brisbane na ultra drogi kamping (46 AUD) przyjechaliśmy wczoraj w południe, ale
po zainstalowaniu się zrezygnowaliśmy ze zwiedzania miasta i zajęliśmy się praniem,
przepakowaniem bagaży i innymi pracami domowymi aby dziś rano pozostawić ich część
w wypożyczalni samochodów i camperów Travellers Autobarn, skąd 17 sierpnia
bierzemy identycznego jak dotychczas campera, z tym że z ceną bardziej
przystępną.
Sami
byliśmy zdziwieni ilością bagażu, zostawiliśmy dwie walizki w tym jedną z
zabawkami i książkami Moany, drugą z
ciuchami oraz wielką torbę podróżną z różnościami. Zostawiliśmy też nasz
historyczny dywan. Aż niewiarygodne, że udało nam się zapakować w dwie
walizeczki kabinowe, ale i tak mamy sześć sztuk to targania, bo dochodzi do
nich nosidełko Moany, krzesełko samochodowe, jej plecak z zabawkami i nasz z
komputerami. Pomyśleć, że bez dziecka człowiek jeździłby z rękami w
kieszeniach. Kara boska.
Brisbane
to miasto pełną gębą, w którym nie widać już śladów totalnej powodzi z 2011
roku. Centrum jest wysokie, estetyczne i wymuskane, położone na wzgórzach nad
rzeką, blisko oceanu.
Dwa
miliony mieszkańców robią swoje, wróciliśmy do atmosfery pracy, z wysokich
biurowców wylewały się tłumy niezastąpionych w pracy krawaciarzy aby szybko
pochłonąć lunch, przy stolikach siedziały biurowe pary ukradkiem podkradające
wspólny zdradziecki czas, a zadowoleni z siebie dyrektorzy pijąc drogie wino z
kieliszków na bardzo wysokich nóżkach knuli przejęcia i podkupienia. Śmiesznie
się czuliśmy z dala od tego wszystkiego.
Pochodziliśmy
trochę po mieście, odwiedziliśmy ogród botaniczny, park po drugiej stronie
rzeki ze sztuczną plażą i placami zabaw dla dzieci.
Ładne
to miejsce, jeśli musi się żyć w mieście. Godzina parkowania kosztowała 4
dolary, limitowana do dwóch godzin czego oszukać się nie dało dokupując
następny czas, jako że przy kupnie biletu wpisuje się numer rejestracyjny.
Niespotykany też był napis na parkometrach, że pieniądze z parkometru idą na
budowę pieszej ulicy o jakiejś tam nazwie. Przejrzystość.
A
propos wydatków, ceny paliwa w Brisbane wynoszą około 1,35 dolara, pomyśleć, że
na dalekiej północy płaciliśmy niekiedy o dolara więcej.
MOANIE GADANIE:
B: Moana popatrz! Widziałaś kiedyś taki
rower z jednym kółkiem?
M: To nie rower, to monocykl.
B: … bum! (to dźwięk opadu naszych
szczęk)
Wtorek, 31 lipiec 2012 Nowa Kaledonia,
Nouvelle Caledonie
Linie
lotnicze Quantas mają najlepiej wyposażone samoloty z indywidualnymi
telewizorami i nieskończonym wyborem programów, filmów, gier i innych atrakcji
i informacji, można też podłączyć do nich swój pen i obejrzeć zdjęcia czy własny
film. Napitki i żarcie też są niczego
sobie, a obsługa miła. Całkowite przeciwieństwo Lot-u.
W
takiej atmosferze przekroczyliśmy po raz szósty w czasie tej podróży zwrotnik Koziorożca,
drugi raz w powietrzu, a wcześniej cztery razy na ziemi. Linii nie widać.
Campera
oddaliśmy w sobotni poranek z licznikiem powiększonym o 15.387 km , bez zastrzeżeń
ze strony wypożyczalni. Kaucję wysokości 3,5 tys. dolarów oddano, ale
poinformowano nas, że trafi na nasze konto z opóźnieniem do 3 tygodni.
Popołudniowy
lot i lądowanie oraz odbiór samochodu odbyły się bez problemów, ale
pięćdziesięciokilometrowa droga do Noumei, po zmroku i w deszczu nie była miła.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Carrefour zakupić trunki i coś na kolacyjny ząb.
Jakież było nasze zdziwienie (i wkurzenie) kiedy zobaczyliśmy wyskokowe stoiska
owinięte biało-czerwoną taśmą. Okazało się, że wszelaki alkohol sprzedaje się w
piątki, soboty i niedziele tylko do południa. Zrozum człowieku logikę drugiego
człowieka - cóż było robić, znów zdarto nam skórę w hotelowym barze gdzie
alkohol sprzedawano bez ograniczeń. Polski kolor banderoli był słusznym
wyborem, „Pijany jak Polak” ciągle funkcjonuje we francuskim języku, choć już
dawno zmieniła się jego dawna napoleońska pozytywna konotacja. Przy kasie
poznaliśmy Polkę, której francuski mąż pracuje na kontrakcie przy budowie
fabryki przerobu niklu.
Hotel
Le Paris był niezły i tani (100 euro za noc) w porównaniu z Australią, z sieci
Best Western Hotel godny jest polecenia, centralnie położony, duże, czyste i
wygodne pokoje, Internet WiFi (bez limitu!), wielkie telewizory i wanna dla
Moany.
Ten
wielki telewizor kosztował mnie prawie noc przez oglądanie wygłupów nad
wygłupami, czyli otwarcie olimpiady. To też swego rodzaju zawody, tyle że
pokazywanie aż takiego przepychu jest nieprzyzwoite w dobie apogeum europejskiego
bezrobocia i prób skracania budżetów. Cóż, jak nie ma chleba potrzebne są
igrzyska.
Niedzielę
spędziliśmy pałętając się po wymarłym mieście i jedząc wyśmienity lunch
składający się z trzech dań, taki francuski z najwyższej półki. Tak na dobry
początek.
Spacerując
po marinie niespodziewanie spotkaliśmy Polaków, jeden mieszkał na łódce i
zabrał na weekendowy rejs zaprzyjaźnione polsko-francuskie małżeństwo. Kiedy
piliśmy piwo podszedł do nas jeszcze jeden Polak mieszkający od roku w Noumei
zadziwiony, że słyszy polską mowę. Wymienili telefony.
Na
początek zarezerwowaliśmy tylko na dwie noce hotel i samochód aby rozejrzeć się
i zaplanować pobyt. Pierwszym punktem był wynajem łódki, ale upadł od razu ze
względu na kosmiczne ceny. Celem wynajmu była wyspa Sosnowa czyli Ile de Pins,
podobno cud natury. Postanowiliśmy popłynąć na nią promem. Po wizycie w odrapanym
i zamkniętym terminalu okazało się, że prom płynie dwie i pół godziny, nie
codziennie za to o 7 rano co zmusza do przybycia o 6h30 najpóźniej. Dodając
cenę za dwie noce w hotelu w Noumei doszliśmy do wniosku, że może lepiej
polecieć tam samolotem. Odłożyliśmy więc na później zamianę jednej wyspy na
drugą.
W
związku z powyższym przedłużyliśmy nasz wynajem samochodu do końca pobytu i
pojechaliśmy na południe aby jeszcze tego dnia wejść na szczyt góry złota od
której nazywa się cały region Mont Dore.
Jak
to bywa kiedy góry położone są nad morzem jeszcze z wysepkami, widoki są
zachwycające już od momentu kiedy wyjdzie się powyżej przymorza, a potem jest
coraz piękniej i piękniej. Droga od początku była trudna, czerwona tu ziemia
jest tłusta, gliniasta i kiedy weźmie wilgoć jest śliska bardzo długo. Na
szczęście szlak był dobrze oznaczony i
wyśmienicie przygotowany. Moana szła dzielnie, a my szukaliśmy wznosząc
się wyżej i wyżej dogodnego miejsca na piknik. Nie było to łatwe, wszystko było
czerwone, w końcu my też. Według koloru była to trudna droga do komunizmu,
ciągle pod górkę.
Mimo
zjedzenia wspaniałych kanapek na szczyt nie weszliśmy. Górę wzięliśmy nie my, a
zdrowy rozsądek. Dwieście metrów od szczytu, po pokonaniu najgorszego ze
względu na śliskość trasy, moje pierwsze symptomy lękowe oraz późną już godzinę
postanowiliśmy zawrócić.
Ponapawaliśmy
się widokami i ruszyliśmy wolno w drogę powrotną, którą Moanka w całości
zrobiła sama. Obyło się bez ślizgów, których tak się obawialiśmy. Został tylko
smutek w oczach Beaty, dla niej to porażka. Cóż, młoda jest jeszcze.
Kiedy
na noc zatrzymaliśmy się w hotelu z bungalowami, do głowy nam nie przyszło, że
w ciągu tak krótkiego czasu zakolegujemy się z pracującym tam małżeństwem, Cecile
i Emil. To była taka sympatia od pierwszego wejrzenia, zbliżył nas niejaki
Marek Karwowski (chyba brat czterdziestolatka), inżynier, którego znali kiedyś.
Prywatnemu wieczorowi przy Żubrówce z lodem, opowieściach z wybuchami śmiechu,
pieprzu dodała obecność dwóch Kanaków, których mogłem w końcu zapytać o
referendum niepodległościowe, ich stosunek do Francji. Pechowo ci byli
profrancuscy, więc jedynie tłumaczyli postawę niepodległościowców ich
nieznajomością uwarunkowań świata zewnętrznego i tego, że choć ich ziemia niklem
stoi to nie jest to wieczne.
Na
dodatek przywiązały się do nas ich pieski, wilczur i identycznego koloru jak
Ubu duży mieszaniec, też suczka. Też taka sympatia od pierwszego wejrzenia i
wspomnienie z łezką w oku.
Kiedy
rano wyjeżdżaliśmy, życzyliśmy sobie ponownego spotkania, a Cecile dała nam
paczuszkę z jej rybą w warzywach i poczęstowała białym winem jako aperitif.
Droga
przez góry była piękna i dzika, jedynymi śladami obecności człowieka były
szutrowe odbicia dróg z tabliczkami potwierdzającymi poważne działania
górnicze. Minęliśmy w końcu widzianą już wcześniej z daleka olbrzymią
szwajcarską fabrykę wydobywającą co trzeba z rudy niklu.
Prócz
sztucznego zamkniętego miasteczka przy fabryce innych miejscowości nie było.
Szwajcarska
zrobiła się też droga. Że niby taka dokładna? Nie, taka dziurawa jak ser, na
dodatek z niespodziankami w postaci strumieni w poprzek. Jedynym miejscem przy
jednej z zatoczek, do którego dochodziła był ecohotel Kanua Tera. Do niego
jechaliśmy na lunch.
Klucząc
pomiędzy dziurami dotarliśmy w końcu zaskoczeni nagłą zmianą pejzażu. Z niskiej
kosówki zjechaliśmy nad morze do tropikalnego gęstego lasu. Na miejscu okazało
się, że kuchnia już nie funkcjonuje, dziwne są tu godziny posiłków, lunch podaje
się od 11 do 13. Zainstalowaliśmy się na tarasie przy wodzie i popijając zakupione
piwo, dzięki któremu dowiedzieliśmy się, że Eco w nazwie to podejście
ekologiczne, a nie ekonomiczne, zjedliśmy za zgodą właścicieli nasz własny lunch w postaci ryby w ogórkach od Cecile.
Dzięki!
Ruszyliśmy
dalej w drogę objeżdżając południowo-wschodni cypel wyspy mijając pierwsze
zabudowania zwane tribus, czyli wioski trybalne. Widzieliśmy też resztki
struktur nieużywanych już kopalń niklu.
Droga
była piękna, ocean z jednej strony ze śladami rafy i Ile de Pins widoczną w
oddali, niedostępne góry z drugiej.
Minęliśmy
i wjechaliśmy znów w głąb wyspy na płaskowyż gdzie urokliwy wodospad Madeleine
i szlak botaniczny przyciągnęły naszą uwagę. Był to taki wieczorny spacer przy
zachodzącym słońcu, który skończył się plastrami na nodze Moany, zaraz po
okrzykach: jestem wielką biegaczką. Korzystaliśmy z dnia do samego końca, wiedzieliśmy
już, że nazajutrz nastąpi załamanie pogody.
Robiąc
zakupy już po zmroku doszliśmy do wniosku, że nie będziemy szukać nowego
hotelu, tylko wrócimy do zaprzyjaźnionego zakątka w Plum i znajomego już
bungalowu. Radość była wielka, tym razem ja postawiłem piwo, po czym Emil
wyciągnął Żubrówkę z zamrażarki i dokończyliśmy dzieła poprzedniego wieczoru w
towarzystwie piesków bijących się o moje względy.
Dostaliśmy
też w prezencie kolację z deserem. Mus czekoladowy bardzo przypadł Moanie do
gustu.
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń