LIPIEC 2012 AUSTRALIA


4 maj – 24 lipiec  15.200 km

1 lipiec 2012
Do dokończenia zostało kilka ostatnich dni czerwca. Nasz wjazd do centralnej Australii to taki wyskok z obwodnicy do centrum koła zwanego Australią Czerwoną, co zupełnie nie znaczy komunistyczną. Wart on był absolutnie swojej dwutysiąckilometrowej drogi,  wiele wielce interesujących miejsc, na dodatek relatywnie skoncentrowanych. Relatywność jest oczywiście australijska i tak dla porównania, to taki wyskok z Wrocławia na trzy noce w Bieszczady, po czym na jedną noc do Suwałk, aby przespać się tranzytem w Warszawie i spędzić dwie następne doby w Szczecinie, po czym wrócić do Wrocławia. To się nazywa skoncentrowanie a la Japończyk, który dziś zwiedza Paryż i Londyn, jutro Brukselę i Berlin, a wczoraj był w Rzymie i Madrycie.
Wróciliśmy więc bardzo zadowoleni na jedną noc do Alice Springs, napełnić lodówkę i bak za 1,60 AUD/litr, co złagodziło niesmaki po ostatnich 2,35 po czym wyruszyliśmy na zachód do West MacDonnell NP.
Tenże Park Narodowy ma 206 tysięcy hektarów, to jakieś 180 na 80 km. Jest bardzo znany w Australii, a i wśród piechurów całego świata, jako że ma trasę jedną z najlepszych na świecie (w grupie jest też Korsyka z dwutygodniową trasą przecinającą ją z północy na południe) o długości 223 kilometrów, ciekawą i dobrze przygotowaną na całej długości zwaną Larapinta. Atrakcyjnością parku jest jego struktura geologiczna, dwie wyżyny pchały się na siebie tworząc dwa pasma równoległych klifów, z których północny jest wręcz pasmem górskim, jako że położona pomiędzy nimi płyta niziny opierała się bardziej, przez co wypiętrzyły się prawdziwe i niezwykłej urody szczyty. Na wyżynach tych w porze deszczowej zbiera się olbrzymia ilość wody, a ta chcąc przedostać się do części nizinnej wyżłobiła od milionów lat przełomy i kaniony będące główną atrakcją dla turystów zmechanizowanych. Środkiem wąskiej nizinnej części biegnie droga, od której, najczęściej na północ, odbiegają odnogi do tych miejsc właśnie. Tam też zorganizowano miejsca biwakowe z gazowymi grillami, toaletami i wodą oraz często campingami, do których schodzi idąca zwykle górami Larapinta, aby piechurzy mogli co dwa dni nabrać wodę i skorzystać z normalnej toalety.
WEST MCDONNELL NP. – WIDAĆ RÓŻNICĘ POZIOMÓW
Jadąc do położonego o 130 kilometrów campingu Glen Helen przy przełomie o tej nazwie, zaglądaliśmy do mijanych po drodze atrakcji, robiąc krótkie wycieczki wprowadzające nas krajobrazowo i  geologicznie, które  robiliśmy przy nieustającym poszumie mendzenia Beaty, że trzeba iść w góry, zdobywać szczyty, a tu tylko dróżki dla leniwych.
PO DRODZE CIEKAWOSTKI – SIMPSON GAP
SPACERY DLA LENIUCHÓW
A wszystko przez to, że ani jeden z naszych przewodników nic nie mówił o wycieczkach
 górskich. Wszędzie były wzmianki o Larapinta, jednak gdzie na nią wejść na jeden dzień i zobaczyć cuda nie było wzmianki.
TYPOWE AUSTRALIJSKIE RZEKI PORĄ SUCHĄ
Dopiero na campingu miła pani w recepcji poinformowała nas, że droga do miejsca najbardziej atrakcyjnego jest dla nas przejezdna, mimo że wszędzie widniała jako dla aut z napędem na cztery koła, tak więc możemy zrobić sekcję 12 Larapinty, czyli wejść na najwyższy dostępny szczyt parku, a czwarty Terytorium Północnego - Mont Sonder.
W zeszłą środę więc po przejechaniu 30 kilometrów asfaltem zjechaliśmy na drogę szutrową, którą powoli przejechaliśmy aż do końca zaliczając jeden karkołomny zjazd budujący w nas zapytanie o nasze możliwości podjazdu pod niego w drodze powrotnej.
Beatka przygotowywała piknik kiedy ja udałem się do świetnie zrobionej mapy opisującej całą 16 kilometrowa drogę z 680 metrami różnicy poziomów raz w górę, a potem w dół. To była nasza pierwsza szczegółowa wiedza na jej temat
PANIE NA LEWO – W ODDALI PO PRAWEJ WIDAĆ SZCZYT, DALEKO
No i wyszliśmy. Najpierw przez suchą rzekę, potem pagórki, aby dość szybko dojść do przełęczy na grani prowadzącej aż do bardzo odległego szczytu.
NA PRZEŁĘCZY – W ODDALI WIDAĆ SZCZYT I SAMOCHÓD POD GÓRĄ (GÓRA PO LEWEJ)
Szliśmy granią będąc wyżej i wyżej, minęliśmy w pionie klify po drugiej stronie, w oddali było widać inne góry i dokładnie całe ukształtowanie terenu. Po połowie drogi na szczyt przycupnęliśmy na kamieniach aby zjeść lunch zachwyceni widokiem i suchą włoską szynką.
NA SZCZYCIE (1380 m) – MAŁY KWADRACIK I JEGO POWIĘKSZENIE TO CAMPER
Ostatnie podejście na szczyt było długie i mozolne, byliśmy już zmęczeni. Dotarliśmy parę minut przed piętnastą, godziną, którą uznaliśmy jako graniczną do powrotu.
Achom i ochom nie było końca, okazało się, że najdalsza widziana góra była odległa od nas o 180 kilometrów, widoczność była jak przysłowia żyleta. Jako pierwsi Polacy wpisaliśmy się  do księgi zdobywców.
ACHY
I OCHY NA SZCZYCIE
Od tych ochów zrobiło się późno, zaczęliśmy schodzenie już po granicznym czasie. Słońce miało się już ku zachodowi, kolory zrobiły się ciepłe, a cienie jeszcze bardziej uwypuklały piękną rzeźbę terenu, a my szliśmy i szliśmy widząc daleko w dole parking z naszym camperem. Nieśliśmy Moankę na zmianę, trochę na barana, trochę w nosidełku aby przyśpieszyć marsz, ale kiedy byliśmy już blisko i wiedzieliśmy, że część szutrową drogi zdążymy przejechać jeszcze przed zmrokiem, pomykała dzielnie sama robiąc w sumie 5 kilometrów z 16.
Podjazd z rozpędu udał się tylko dzięki naszemu napędowi na tył, a kiedy znaleźliśmy się już na asfalcie jadąc drogą biegnącą równolegle do pokonanej za dnia długiej grani zerkaliśmy z rozrzewnieniem  i patrzyliśmy na oświetlony jeszcze słońcem szczyt. Eh życie, cudne jesteś!
Po campingowej nocy z pomrukiem grzejącej dmuchawy, poranek spędziliśmy na Internecie próbując wrzucić blog, co udało się częściowo. Godzinę po czasie opuściliśmy nasze miejsce przeparkowując się tylko i poszliśmy zobaczyć Glen Helen Gorge, był to taki mały spacerek nad wodą.
PRZY CAMPINGU GLEN HELEN GORGE
W planach, zaraz po lunchu mieliśmy zrobić pętlę Ormiston Pound Loop, przy kanionie o tej samej nazwie. Okazało się jednak, że rzeka grodzi szlak i trzeba przepłynąć parę metrów w lodowatej wodzie, a na dodatek czas przewidziany na jego zrobienie wynosi aż 4 godziny, co po wyczynach dnia poprzedniego było trochę za długo, nie mówiąc już, że chcieliśmy dojechać jeszcze do Alice Springs przed zmrokiem.
ORMISTON GORGE
Poszliśmy więc na wysoko położony punkt widokowy, aby potem zejść z niego innym szlakiem bardzo atrakcyjnym dla Moany, no bo krótkim, za to pełnym wielkich głazów no i trzeba było drapać się na czworaka co ją wielce rajcuje.
LUBIĘ SKAŁKI
Znaleźliśmy się przy rzece, tam okazało się, że pływać nie trzeba, a szlak grodzi bród do połowy ud. Nie poszliśmy przez nią jednak, a ruszyliśmy w dół kanionu i tam spotkało nas wielkie szczęście, zobaczyliśmy po drodze skalnego kangura czarnostopego, malutką odmianę tych ssaków (50 cm wysokości), który pozwolił nam napatrzeć się na siebie do woli, a potem pokazał swoje umiejętności w poruszaniu się po skałach, wśród których ukrywa się przed dingo.        
CZARNOSTOPY (CZARNOOGONIASTY TEŻ) I JEGO PRZEŚLADOWCA DINGO
Dingo ciągle dzikie, buszują na parkingu w poszukiwaniu porzuconych kąsków i małych dzieci poruszających się samotnie. Ta może nie do końca prawdziwa wersja jest jedyną aby Moana została przy nas, a nie pałętała się sama jak to ma w zwyczaju.
Inny dingo pokazał nam też swoje wyśmienite umiejętności w poruszaniu się po skałach, rozumiemy, że kangury czarnostope muszą się ich obawiać.
W DOLE I GÓRZE
Do Alice Springs zawitaliśmy tuż przed zachodem słońca, który nie tylko turyści oglądają ze szczytu górki o nazwie ANZAC. Wdrapaliśmy się na nią i my, aby w kolorach obejrzeć z góry miasto i jego otoczenie. A nazwa górki? To Australian and New Zealand Army Corps, stoi tam monument upamiętniający występy Australijczyków w wojnach światowych i regionalnych. Miasto z góry i ogólnie prezentuje się atrakcyjnie.
ALICE SPRINGS Z ANZAC
Po zakupach, głównie nowych butów dla Moany, jako że miała już dziury wytarte na czubkach starych, noc spędziliśmy na campingu robiąc pranie i słuchając wrzasku pijanych aborygenów z pobliskiego parku.
Był jednak jakiś pozytyw, po raz drugi w podróży mieliśmy darmowy Internet. Wyglądało na to, że przez czyjś telefon. Działał jednak dobrze. Wrzuciłem bloga, zarezerwowaliśmy hotel i samochód w Noumea, no i sącząc wino rozmawialiśmy przez Skypa z kim się dało, jako że siedmio i pól godzinne przesunięcie czasu na to pozwalało. Trwało to do drugiej w nocy, kiedy to w Polsce była dopiero 18h30, ale sączenie do tak późnej godziny nie sprzyjało jednak stanowi równowagi, którego zaburzenia dało się zauważyć głównie u Beatki. Cóż, była to też zielona noc w Czerwonej Australii, przed nami było 2.200 km niczego do pierwszego atrakcyjnego miejsca w nowym dla nas stanie Queensland.

MOANA MÓWI:
D: Jakie ty masz dziurawe buty, musimy szybko kupić ci nowe.
M: Nie, te są dobre, jak się podniesie nogę do tyłu to piasek przodem wylatuje.                                
                  
Pierwszą noc podroży bez końca spędziliśmy pod Górą Strzeleckiego na parkingu biwakowym. No, pagórkiem Strzeleckiego bo to ledwie widoczne wzniesienie trudno tak poważnie nazywać.
30 czerwca minęliśmy Tennant Creek, nasz ulubiony pijacki zakątek, a że było wcześnie i sklepy z wodą ognistą były zamknięte, dodatkowo był to koniec miesiąca i zasiłki wyszły (a raczej wypłynęły), zakątek więc nie był wcale taki pijany jak oczekiwaliśmy i z planowanych zdjęć wyszły nici.
3 lipiec 2012 (5 lat temu ruszyliśmy w naszą podróż!)
Minęły cztery noce i cztery dni w podróży przez nic. Od Alice Springs zrobiliśmy 2.000 kilometrów, było trochę trawiastej pustyni gładkiej jak stół do horyzontu, były górki na wjeździe do Queensland, ale głównie była to płaska z lekka zadrzewiona sawanna. Przed nami jeszcze 200 kilometrów drogi aż do Parku Narodowego Undara Volcanic NP położonego w dużej bliskości (relatywne) miasta Cairns nad Ocenaem Spokojnym.
Noce były spokojne w Rest Areas, przy bezchmurnym niebie, księżycu i miłym widoku ognisk ogrzewających mieszkańców przyczep. My na drewno miejsca nie mamy, jedynie jedną torbę wystarczającą na jednego grilla co też wykorzystaliśmy jedząc raz kotleciki jagnięce marynowane w rozmarynie z miętą.
Dni mijają, ruszamy zwykle koło dziesiątej po kawie i płatkach z jogurtem (aby nie zajmować miejsca w lodówce kupujemy jogurt w proszku, który po wymieszaniu z ciepłą wodą i pozostawieniu na noc, rano jest gotowy do konsumpcji i wyśmienity), o pierwszej stajemy na lunch i prysznic (na golasa na dziko, z wiadra i wody ze zbiorników mieszanej z gorącą z czajnika, 5 litrów na osobę), po południu prowadzi Beatka. Stajemy przy zachodzącym słońcu, popijając piwo zajadamy wtedy orzeszki i bawimy się z Moaną, która wytrzęsiona (nigdy nie narzeka) w czasie jazdy i zmęczona oglądaniem bajek chętnie zajmuje się czymś innym. Ostatnio kupiłem jej kolorowankę będącą jednocześnie maskami znanych potworów typu wampir, mumia, Frankenstein. Kolorujemy je, a potem Moana straszy nas, a nawet biwakowych sąsiadów.
MOANA STRASZY
Tak, dzisiaj mija pięć lat kiedy to wyjechaliśmy z Okęcia prosząc celnika o stempel w paszporcie aby ta data została uwieczniona. Nie wiedzieliśmy wtedy jak długo to potrwa, czy będziemy zadowoleni i czy wytrzymamy razem. No, raczej czy Beatka wytrzyma ze mną no bo jestem dość nieznośny, ale wytrzymuje. Ruszyliśmy w nią ze szczylem Bartkiem, który dziś się goli i ma dziewczynę, a w przyszłym roku będzie pełnoletni. Mamy nadzieję, że ponad rok spędzony z nami, a głównie w innych niż zwykłe warunkach coś mu dał, a i Atlantyk w końcu przepłynął. Szczęść mu Boże chciało by się powiedzieć, ale ani on, ani my coś z tym Bogiem niezbyt.
Nie spodziewaliśmy się wszyscy, że pojawi się w drodze nowy członek rodziny, Moana. Oczywiście zmieniło to nasze możliwości wyczynowe i finansowe, musimy odmawiać sobie wielu rzeczy, co więcej - ledwo się pojawiła, a już zaczynamy myśleć o jakiejś relatywnej stabilizacji, ani się człowiek obejrzał, a tu szkolnictwo przed nami, za dwa miesiące będzie miała cztery lata.
Na podsumowanie jeszcze za wcześnie, nasze plany zmieniają się wraz z zawartością alkoholu we krwi, kiedy to pojawiają się najbardziej szalone pomysły na życie.
Przed nami jeszcze pięć miesięcy tej podróży, za niecały miesiąc Nowa Kaledonia, potem zagospodarowana wschodnio-południowa Australia, następnie dzika Tasmania, no i Nowa Zelandia. W grudniu powrót na Bubu, która ma się jak na razie dobrze.
Wszystkiego dobrego więc z okazji tej rocznicy życzymy sobie i wiernym czytelnikom.
Sobota, 7 lipiec 2012      
W Polsce wściekle upały, a my marzniemy. Nasze zbliżenie się do Pacyfiku wywołało odwrotny od spodziewanego skutek. Zrobiło się zimno, wilgotno i zielono, zniknęły bezkresne pustynie i sawanna, krajobraz stał się europejski, wręcz szwajcarski. Pojawiły się okrągłe trawiaste pagórki pełne czyściutkich krów, tyle że z innym napisem niż Milka. Z cywilizacją zniknęło niebieskie od dwóch miesięcy niebo, pojawiły się chmury i to koloru ciemnoszarego.
ZMIANA PEJZAŻU
Dzień wcześniej zatrzymaliśmy się w Parku Wulkanów, ale były to tylko zielone pagórki z płaskim szczytem i niecką, dzięki czemu dawały się rozpoznać jako wulkany. Nic szczególnego. Jedyną atrakcją były rurowe polawowe groty, ale, jako że obsługuje je prywatny operator (zadziwiające w Parku Narodowym) cena 50 dolarów od dorosłej osoby i 25 od dziecka odrzuciła nas na bezpieczną odległość. Grot widzieliśmy już sporo nawet rurowych (Lanzarotte).
WULKANIZACJA
W innym miejscu ciekawa była wymyta tuleja wulkanicznego kanału o średnicy 50 metrów i wysokości 65 z wodą na dnie wyrzucającego kiedyś lawę.
Dalej pojechaliśmy do Parku Narodowego Crater Lakes kuszeni nazwą i wspomnieniem amerykańskiego odpowiednika. Tym razem nie było to tak zjawiskowe jak w USA, ot zwykłe jeziora otoczone dżunglą. Poszliśmy wokół jednego (5 km) zobaczyć co zacz, ale prócz wrzasku ptaków nie było nic ciekawego, no może wielkie drzewa figowe, które kiedyś były wyrzynane w nadmiarze więc teraz są chronione.
ZNÓW WULKANIZACJA  I DŻUNGLA TROPIKALNA
DZIŚ I W 1900 ROKU
Stworzono nawet mikroskopijny Park Narodowy CURTAIN FIG NP, w którym można zobaczyć z wózka inwalidzkiego takie drzewo pochłonięte przez pnącze.
KURTYNY
Jadąc od zachodu wjechaliśmy do Tableland. Nazwy tej przetłumaczyć się nie da, chodzi o to, że Cairns leży nad oceanem (i wielką rafą), po czym w głąb lądu jest wielki, długi i trudnodostępny klif, a za nim wielka wyżyna, wcale nie gładka jak stół o czym pisałem na początku wpisu (tam te krowy). Przy klifie jest tropikalna dżungla, której jeszcze więcej jest na północ i na południe od miasta, ponieważ tam pojawiają się góry i to poważne, często trudno dostępne. Jak inaczej nazwać szczyty będące zaraz przy oceanie mające 1800 metrów, to więcej niż Rysy z Zakopanego. 
Jako, że mówimy o tropikalności znaczy wilgotności, region ten usiany jest nieskończoną ilością wodospadów, które się ogląda. W większości są niewielkie. Trafiają się  jednak perełki takie jak Barron Falls w Parku o tej samej nazwie, tak wysokie, że założono na nich ukrytą pod ziemią elektrownię.
BARRON FALLS, TERAZ (zdjęcie nasze) I PORĄ DESZCZOWĄ (katalog)
Góry są jednak mało atrakcyjne dla turystów z dwóch powodów (rozpacz Beatki). Pierwszy, że generalnie idzie się cały czas dżunglą bez widoków, a i ze szczytów trzeba ich szukać. Drugi jest zadziwiający i niespotykany, to cassowary.
Są to takie kurczaki mutanty wielkości strusi, a może to jakiś podgatunek tego nielota, które zaciekle bronią swoich terenów goniąc turystów i podgryzając ich z dzioba boleśnie i szpitalnie niekiedy.  Cyrk i nie do wiary, ale tym razem nie jest to prima aprilis.       
Po wjechaniu do Tableland w pierwszym większym miasteczku skierowaliśmy się do Visitor Center aby dowiedzieć się wszystkiego o regionie, pobrać mapy i broszurki.  Te punkty informacji turystycznej są zazwyczaj w bardzo eleganckich i zadbanych budynkach, każde miasteczko chce mieć jak najlepszą reprezentację swojego regionu i często do zwykłej informacji dokłada jakąś ekspozycję czegoś, z czego dane miejsce słynie. Widzieliśmy w ten sposób w jednym wystawę kamieni półszlachetnych, w innym z latarką oglądaliśmy nocne życie, które jest bogatsze od dziennego.
Jakie było nasze zdziwienie i zadowolenie kiedy okazało się, że w miasteczku Mareeba stworzono prawdziwe muzeum czasów pierwszych osiedleńców. Tamtejsze historyczne stowarzyszenie nazbierało wśród mieszkańców i w okolicy całą masę starych sprzętów i zrobiono bardzo atrakcyjne muzeum pełną gębą. Niespodziewanie „straciliśmy” tam cały ranek.
GRAMOFON TULEJOWY! POCZTA, MOANA W SZKOLE, PRALKI
W okolicy uprawiano tytoń i część ekspozycji jemu poświęcono.
O TYTONIU I AMBULANS NA SZYNACH
Tam też dowiedzieliśmy się w jaki sposób następuje podział pieniędzy wydanych przez palacza. W 2004 roku 30 papierosowa paczka kosztowała 9,86 dolarów.  Dziś w 2012, paczka Marlboro 30 sztuk kosztuje już 35 dolarów (120 PLN), ale podział został ten sam.
21,75 PAPIEROSÓW Z 30 TO AKCYZA, PO 4 TO SPRZEDAWCA DETALICZNY I PRODUCENT PAPIEROSÓW, A 0,25 DLA UPRAWIAJĄCEGO TYTOŃ CZYLI DWA MACHY
Odradzamy kategorycznie palaczom emigrację do Australii.
Prognoza pogody nie wyglądała najlepiej postanowiliśmy zmienić plany i miast jechać na północ w góry postanowiliśmy zjechać z wyżyny do Cairns, wiadomo w mieście nawet przy deszczu jest co robić.
Na trzy noce zainstalowaliśmy się na campingu, w którym było wszystko aby  Moana nas nie zamęczyła, a i dla nas w wypadku kompletnego załamania pogody. Były więc dwie wielkie poduszki do skakania, place zabaw, zimny park wodny, dwa zimne baseny, ciepłe jacuzzi, mini golf, kort tenisowy, stoły bilardowe i pingpongowe. Wszystko to w cenie (37 AUD za dobę), nawet Internet miał być za friko, ale okazał się z limitem 3 godzin i 100 megabajtów dziennie. Nie wspomnę o jakości i czystości łazienek i grilli, pralni itd., wszystko z najwyższej półki. Mieliśmy dużo szczęścia, wzięliśmy ostatnie miejsce, w piątek, ostatniego weekendu tutejszych wakacji szkolnych. Camping przypominał małe miasteczko ze stałymi mieszkańcami, podobnie jak zazielenione alejki, po których Moana pomykała na swojej hulajnodze.
CAMPING MIASTECZKO
Miasta nowego świata nie są zbyt atrakcyjne, wiadomo brak zabytków, pozostaje więc cieszyć się produktami naszej cywilizacji. W Cairns położonym nad Morzem Koralowym nie ma nawet plaży, stworzono więc wszystko sztuczne, ale wielce przyjazne do życia. Nadmorska promenada ma 2,5 kilometra długości, jest zielona, zaopatrzona w rowerowe dróżki, place zabaw dla dzieci, siłownie dla biegaczy, boiska, a przede wszystkim miejsca piknikowe.
Przeszliśmy całość w obie strony korzystając ze sprzętów aby zasiąść w końcu na trawie i posłuchać koncertu ukulele, jako że trwał właśnie festiwal tego instrumentu.
UKULELE I PROMENADA W CAIRNS
Przy okazji festiwalu zorganizowano wiele stoisk i miejsc gier dla dzieci, wiadomo, trudno jest długo wytrzymać dźwięk czterostrunowej mini gitary.   
MOANA NA FESTIWALU I SZTUCZNEJ PLAŻY
Pogoda nas nie rozpieszczała, góry były w chmurach, a i kropiło co jakiś czas. Wczorajszy dzień postanowiliśmy wykorzystać na sportowo na terenie naszego parku miasteczka bawiąc się czym się dało, oczywiście wszystko ku wielkiej radości Moany.
GRY I ZABAWY RUCHOWE
Ja najbardziej cieszyłem się z tenisa, już tak dawno nie grałem. Jak się okazuje i tego, jak jazdy na rowerze nie zapomina się.             
KORZYSTAMY
Dziś rano (poniedziałek 9 lipiec) leje, ale jest przynajmniej ciepło. Ruszamy jednak dalej.
Wtorek 10, lipiec 2012
Opuściliśmy wczoraj w deszczu przybytek wakacyjnego szczęścia i pojechaliśmy do centrum handlowego pochodzić. Cóż było robić innego, nawet piosenka mówi, że w czasie deszczu dzieci się nudzą. Tam był duży plac zabaw, Moana szalała, ale głównie fascynował ją wielki monitor podłączony do kamery i jakiejś przetwornicy obrazu, który robił cuda z dziećmi siedzącymi przed nim. My na zmianę chodziliśmy do sklepów nas interesujących, aby w końcu zrobić zakupy jedzeniowe i wyruszyć na południe.
DZIWY AUSTRALII – NA WEJŚCIU DO CENTRUM HANDLOWEGO POKROWCE NA RÓŻNEJ DŁUGOŚCI MOKRE PARASOLE. WIELKOŚĆ KRAJU IMPONUJE.
Droga nie była długa, po 20-stu kilometrach postanowiliśmy przespać się za darmo w Rest Area, aby na następną noc wrócić na camping i tak przetrwać złą pogodę. Przyświecała nam nieustająco idea wdrapania się na górę zwaną piramidą Walsh, widoczną w oddali cztery zdjęcia wcześniej. Jest z niej podobno fascynujący widok, oczywiście kiedy jest piękna i słoneczna pogoda.
Ależ Mospanie mnie kapie na głowę, powiedziałem o trzeciej w nocy do Beaty śpiącej twardo pod mokrą kołdrą. Okazało się, że przecieka sufitowa wentylacja, a woda kapie wprost  na nas. I tak wiadro zmieniło naszą zwykłą pozycję znaną wszystkim z Pompei, czyli podzieliło nasze perfekcyjne nocne zwarcie.
W związku z wiadrem już rano wróciliśmy do Cairns aby w przedstawicielstwie naszej wypożyczalni zaradzono przeciekowi, wymieniono mokrą kołdrę, ręcznik i naprawiono zepsuty uchwyt stołu, co uczyniono w ekspresowym tempie.
Kiedy zajmowaliśmy miejsce na campingu, pierwsze promienie słońca dały nadzieję na lepsze jutro, a zwłaszcza pojutrze, kiedy to ma być już pięknie, a my na szczycie piramidy z widokiem pożegnalnym tropikalnej części Queensland, położonej o rzut beretem od Papui Nowej Gwinei.
Środa, 11 lipiec
Ponieważ pogoda nie do końca nam nie sprzyjała, a byliśmy w Cairns od strony Parku Narodowego Barron Gorge, postanowiliśmy wybrać się na widokową wycieczkę, aby zobaczyć okolicę z góry. Celem była Glacier Rock, skała dobrze widoczna z daleka, jako że biała jakby była oblodzona (stąd nazwa).
GLACIER ROCK – NOWY CEL
Wspięliśmy się na nią w dwie godziny, przechodząc mostkiem nad torami kolei górskiej wiodącej z Cairns do Kurandy będącej wielką atrakcją turystyczną, ponieważ prócz górskich widoków pociąg przejeżdża obok wielkich wodospadów. Kuranda znajduje się już na płaskowyżu stołowym (Tableland) i jest wyłącznie miejscem sprzedaży turystom wszelkiego niby australijskiego badziewia made in China.
W DRODZE LAS TROPIKALNY
Na szczycie z widokiem wpisaliśmy się do księgi zdobywców zaraz za Bolkiem i Lolkiem, których tropem zmierzamy już od dawna podkładając Moanie atrybuty ich bytności. Wiadomo, byli wszędzie, o czym traktował film: „Bolek i Lolek w Australii”.
CAIRNS ZE SZCZYTU
Po południu przenieśliśmy się do znanej nam Rest Area aby następnego dnia zaatakować piramidę jeśli pogoda pozwoli.
Jakież było nasze zaskoczenie, po przyjeździe okazało się, że pozostawiony przez nas dwa dni wcześniej dywan, który był tak nasączony wodą, że postanowiliśmy się z nim pożegnać, czeka na nas, na dodatek suchy!
Z dywanem wiąże się historyjka, otóż po podróży po Stanach wiedzieliśmy jak ważną rzeczą jest posiadanie dywanu lub czegoś zbliżonego, co można rozłożyć u wyjścia. Miło jest kiedy człowiek wychodzi rano z campera, staje bosą stopą na dywanie, siada w foteliku i popija poranną kawę. Nie można sobie wyobrazić tego samego wychodząc na żwir, błotko czy beton jeśli takowy istnieje.
Tak więc kiedy pierwszego dnia wyjechaliśmy z Perth po dużych zakupach też campingowych (na przykład kupiliśmy lampę naftową, do której wlewa się zamiast nafty olej antykomarowy), nagle oboje krzyknęliśmy: zapomnieliśmy kupić dywan! Oj trzeba będzie gdzieś szybko sklepu poszukać.
Po chwili jazdy patrzymy, a na drodze leży dywan. Ominęliśmy go z trudem i po przejechaniu kilometra spojrzeliśmy na siebie i zawróciliśmy. Dywan miał tylko ślad po kole w jednym miejscu i temu, który go zgubił z dachu pewnie by już nie posłużył, a nam służy do dziś i jak widać nawet sam wraca. Może to latający dywan? Chwała mu za to.
Czwartek, 12 lipiec
Ranek był przepiękny, trochę mgieł snuło się tu i ówdzie, a sama okolica Rest Area była zachwycająca, na dodatek odległa o tylko dwa kilometry od parkingu przy starcie szlaku.
REST AREA – WIDOKI Z ŁÓŻKA!
Wyszliśmy jak na nas wcześnie, koło 10 rano. No i szliśmy bez końca gubiąc czasami szlak, jako że oznaczenia pozostawiały wiele do życzenia. Po raz pierwszy w naszej historii, a zrobiliśmy przecież zejście i wejście do Wielkiego Kanionu, tym razem droga dała nam w kość sromotnie. Sama piramidalna nazwa i kształt dają do myślenia, idzie się ciągle w górę, a różnica poziomów 900 metrów przy trzech kilometrach długości daje wyobrażenie o kącie.
NOWY CEL – Z TEGO MIEJSCA PIRAMIDA Z GARBEM
Nie daliśmy rady dotrzeć na szczyt na lunch. Moana dzielnie szła niesiona niewiele, wiadomo, pod górę ciężko się idzie, ale łatwiej niż w dół kiedy jest stromo.
Zasiedliśmy na półce skalnej gdzieś pod szczytem z zachwycającym widokiem na dolinę, którą wiła się błękitna jak niebo nad nią rzeka i zajadaliśmy smakołyki popijając piwem.
UFF, CIĄGLE W GÓRĘ I LUNCH
Droga dalej była jeszcze bardziej mozolna, ale ku naszej radości szybko pojawił się szczyt. Zaraz za nim drugi. A po nim trzeci. Załamka.
NA SZCZYCIE ZAPŁATA
Dotarliśmy w końcu na ostatni, najwyższy, z którego widoki były zapłatą za cały wysiłek. Ze szczytu, jak na dłoni widać było odległe o 20 km Cairns, ewidentnie przecudnie położone miasto, resztę parku z przeciwnej strony z dziewiczymi wodospadami, a od strony oceanu pasmo gór, zza których przelewały się wolno chmury.
CHMURNE TSUNAMI
Zjawiskowe widoki, dlatego długo pozostaliśmy na szczycie.
CAIRNS Z 20 KILOMETRÓW – POŁOŻENIE CUD
Zejście w dół okazało się równie trudne i czasochłonne. Nie mogąc już patrzeć na wysiłek Beaty wziąłem Moanę w nosidełku aby trochę przyśpieszyć, co nie było łatwe,  Moana coś nam chyba urosła i przytyła, zaczyna być na granicy noszenia jej.
DARU
Trudne przejścia Moana pokonywała sama z naszą pomocą, lubi to bardzo. Przy takiej przeprawie przez skały wywróciliśmy się razem, mała zadrapała sobie trochę nogę, a ja stłukłem poduszkę kciuka - drobiazgi.
SCHODZIMY
Po 7 godzinach znaleźliśmy się przy samochodzie czując się jak zdobywcy, a odjeżdżając już spojrzeliśmy z radością po raz ostatni na piramidę, za którą właśnie zaszło słońce.
JUŻ „NASZA” PIRAMIDA
Tym razem definitywnie opuściliśmy okolice Cairns zatrzymując się na noc w Babinda, na miejskim darmowym campingu z prysznicami. Chcieliśmy płacić, a tu pech, za darmo, ale bez prądu. Przy tak krótkich przejazdach energii elektrycznej starcza nam tylko ledwie na jedną darmową noc, po niej musimy ładować akumulator, który zasila lodówkę, oświetlenie i pompę wodną.
                    
Piątek 13 musi być pechowy 
Z przesądami u nas jak z bogiem – brak.  
Ruszyliśmy rano na południe i ledwie ujechaliśmy kilometr zapaliła się kontrolka silnika na tablicy. Stanęliśmy aby przeczytać co zacz w książeczce obsługi. Zgłosić się natychmiast do serwisu – mówił opis.
Cóż, zadecydowaliśmy, że podjedziemy do najbliższej miejscowości, Innisfail, do serwisu (Toyota to najbardziej powszechny samochód), skąd zadzwonimy do wynajmującego auto i niech grzebią. Po 20 kilometrach pojawił się serwis, a tuż przed nim napis: „Coroczny turniej pakowania bananów”. O prostowaniu bananów na drzewie słyszałem, ale o pakowaniu niewiele. Z daleka widać było wielkie pole pokryte samochodami, namiotami i wszelkiego rodzaju wozami, w głębi kręcił się diabelski młyn i różne inne wesoło miasteczkowe urządzenia. A to ci festyn, dobrze się składa.
Złożyło się źle – z okazji stulecia festynu było miejskie święto i wszystko zamknięte, Toyota też.     
Informacja turystyczna była jednak otwarta, a tam mili pracownicy zadzwonili do biura Back Packera, który oddzwonił po chwili i kazał czekać- do godziny serwis przejedzie do nas.
W miedzy czasie odwiozłem Beatkę do sklepu, klepnąłem miejsce na campingu i czekałem przed budynkiem turystycznego info. Przed obiecaną godziną pojawił się samochód pomocy drogowej. Mechanik wyszedł, pooglądał palącą się kontrolkę i powiedział bardzo inteligentnie: trzeba jechać do serwisu.
I tak ku uciesze Moany, a smutkowi portfela, wylądowaliśmy w wesołym miasteczku gdzie Moana i pieniądze poszły się bujać. Turnieju pakowania bananów nie widzieliśmy, jedynie gotowe ich paczki, krowy wszelkiej maści, koguty, papugi i piękne kwiaty, jako że i takowy konkurs tam był.
PRZYSTOJNIACZEK I ZAKOCHANA PARA
Do zmroku zabawialiśmy jeżdżąc między innymi samochodami elektrycznymi i tylko wiek, a raczej wzrost Moany nie pozwalał na inne szalone ekscesy. Na szczęście.
WESOŁO W MIASTECZKU
Na wspaniały camping nad rzeką wróciliśmy piechotą korzystając z dwukilometrowej ścieżki rowerowej.
                
Sobota, 14 lipiec 2012
Wcześnie rano stawiliśmy się w serwisie Toyoty. Ku naszej uciesze już z daleka widać było otwartą bramę, ale ogólnie panująca wewnątrz cisza była przeciwieństwem hałasu dobywającego się z naprzeciw, czyli zwijającego się wesołego miasteczka.
W Toyocie pan był, fakt, ale chyba tylko po to aby informować, że w sobotę działają tylko jako muzeum i  pozwalają oglądać nowe samochody. Musimy zostać do poniedziałku. Wiadomość była fatalna, w pipidówce niewiele było do roboty, show się skończył, a autem jeździć nie wypada, bo gdyby coś się stało, to za ściąganie nas pewnie kazano by nam słono zapłacić. Ponarzekałem, wspomnieliśmy z pracownikiem jego starego szefa Polaka. Coś tam jeszcze się ociągałem z wyjściem zerkając na jakiś model w salonie i kiedy doszedłem do samochodu ze zdziwieniem stwierdziłem, że pracownik kuca przy drzwiach kierowcy z komputerem w ręce i już jest podłączony kabelkiem. „Nie wolno mi tego robić, jestem tu od czegoś innego, ale z zawodu jestem mechanikiem, a pomóc trzeba”. Po chwili było wiadomo, że usterka nie jest groźna. Jakaś dysza czy wentylator wpychający powietrze przy wydechu i można z tym jechać. Mechanik skasował wskaźnik mówiąc, że zapewne znów się zaświeci po jakimś czasie i na moją prośbę zadzwonił do wypożyczalni poinformować ich o losie auta.
Zanim ruszyliśmy dalej przeszliśmy się po drugiej stronie miasteczku. Ku radości Moany okazało się, że na rzece jest marina w której stoi katamaran. Moana już od Cairns męczyła, że ona musi na łódkę. Zagadałem właścicieli o markę (nowozelandzki) i od słowa do słowa zaprosili nas na pokład. Żyją od czterech lat na katamaranie dokładnie naszej długości. Ciekawe było dla nas oglądnięcie od wewnątrz i zewnątrz zupełnie inaczej skonstruowanej łódki, a i Moana wyszła z prezentem, świecącym yoyo.  
INNISFAIL – NA KATAMARANIE I JAK WSZĘDZIE WSPOMNIENIE WOJEN: BURSKA , PIERWSZA I DRUGA ŚWIATOWA, KOREA, MALEZJA/BORNEO, WIETNAM, W ZATOCE PERSKIEJ 1990-91, O POKÓJ 1947 DO TERAZ I ZNÓW ZATOKA 2003 DO TERAZ. WOLNE MIEJSCE JESZCZE JEST.
Po drodze zjechaliśmy jeszcze nad morze zobaczyć słynną Mission Beach. Zjedliśmy przy niej
lunch, po którym pospacerowaliśmy po płaży i mimo płaczu Beatki nie wybraliśmy się na wycieczkę na okoliczny pagórek.
MISSION BEACH
Odmówiłem kategorycznie tego typu rozrywki ze względu na piramidalny ból mięśnia w udzie oraz wiszącą na włosku ulewę, nie mówiąc już o bezzasadności takich wycieczek. Zaraz potem lunęło.
OJEJ, BRATA CI WCIĄGNĘŁA MASZYNA DO TRZCINY CUKROWEJ? 
NIE! NIE MOGĘ IŚĆ W GÓRY!
Na noc zatrzymaliśmy się w Rest Area za Ingham, aby wrócić do tegoż miasteczka rano, gdzie w Visitor Center dowiedzieliśmy się, że przy takiej pogodzie nic tu po nas.
TY TO? TAK, GRAM NA ŚPIEWACH PTAKÓW I ROBIĘ RAZ NOC, RAZ DZIEŃ
Krótki spacer po wetland, czyli po zagospodarowanych mokradłach i już gnaliśmy w stronę Townsville mając w drodze odbicie do Palumy znajdującej się na klifie.
WETLANDS CZYLI MOKRADŁA
Jadąc wybrzeżem wśród niekończących się plantacji bananów i trzciny cukrowej, nie raz przejeżdżając przez tory kolei wąskotorowej używanej do jej zbiorów, zatrzymaliśmy się w Cardwell i byłej przepięknej marinie, którą zdewastowała wielka woda cyklonu Yasi. Od tej pory nikt nie reinwestuje w to miejsce, pozostało jak po cyklonie, nawet prognoza pogody ze zbliżającym się cyklonem wisi na tablicy. 
Wybrzeże to jest siedliskiem resztek Cassowarów, o których pisałem a propos wycieczek w góry przy Cairns. Mimo, że niebezpieczne i walą z dzioba czy pazura powoli giną, jest ich tylko 1.200 w Australii.
CASSOWARY. MUTANTY?
Odjeżdżając od morza Koralowego ponad pół godziny jechaliśmy w górę 20 kilometrów wąską bardzo i krętą drogą. Po zaparkowaniu ruszyliśmy w sześciokilometrową trasę aby zobaczyć piękne widoki z klifu na ocean oraz wodospady na miarę spłuczki klozetowej. Nie żałowaliśmy, zwłaszcza, że w drodze powrotnej przyszła chmura i zakryła wszystko. My mogliśmy sobie wyobrazić jak piękny musiał być widok przy słonecznej pogodzie, ci co przyjechali po nas nie mieli już nawet tego.
UNA PALUMA BLANCA – UŚCISK UKOCHANEJ
Dzięki wycieczce dowiedzieliśmy się, że te kurtynowe figowce widniejące na zdjęciu na początku miesiąca rozwijają się w specyficzny sposób. Otóż ziarna figowca zostają zjedzone przez gołębie i nie strawione lądują w kale wysoko na drzewach. Tam znajdują dogodne warunki do rozwoju, deszczową wilgoć, a przede wszystkim nieobecne na dole słońce. Wtedy powolutku spuszczają cieniutkie liany, które kiedy dojdą do ziemi zaczynają rosnąć w siłę i ilość aż tak, że często zabijają przyjmujące figowca drzewo. Jak z komunistami.    

Poniedziałek, 16 lipiec
Noc spędziliśmy już w Townsville na ohydnym campingu przy torach (30 AUD), wszystkie inne były pełne. Nazwa miasta jest zabawna, angielsko-francuska nazwa Miastowemiasto inaczej masło maślane czyli Baden-Baden. Miasto jest jednak rzeczywiście miastowe 189 tys. mieszkańców to już metropolia jak na Australię.
Jest też wybitnie położone, nie dość, że nad wodą z wyspami i rafą to jeszcze w samym jego środku stoi pokaźnych rozmiarów góra, na którą oczywiście wdrapaliśmy się w pierwszym rzędzie. 
DOBRE POŁĄCZENIE - WODA I GÓRA CASTLE HILL W TOWNSVILLE
Widoki mimo słabej pogody były piękne. Trzeba było aż do tej góry dojechać aby po raz pierwszy w podróży na szlaku na nią zobaczyć jadowitą żmiję.
CASTLE HILL BEZ ZAMKU, NO I PIERWSZA JADOWITOŚĆ
PRAWDZIWA SKAŁA
To portowe miasto bardzo nam się podobało, Strand, nadmorski bulwar, upstrzony jest placami zabaw, basenami, a na jego końcu stworzono rockpool czyli zamkniętą zatokę z filtrowaną morską wodą.
ROCKPOOL
Mimo tych wysiłków piękna skądinąd plaża jest podobnie jak rock pool mało atrakcyjna, parzące meduzy są wszechobecne, a w sezonie wkładanie nogi do wody zakrawa na samobójstwo, no chyba, że w specjalnym ubraniu. Wszędzie też porozstawiane są żółte budki z butelkami z octem, który jest pierwszym remedium na meduzie oparzenie. Gdyby tak te oparzenia trzeba by było leczyć alkoholem, stały by sobie takie budki … Puste!
I KUDŁATE, I ŁACIATE, PRĘGOWANE I SKRZYDLATE - TO W WODZIE
A I W LESIE TEŻ MIŁO

Ogólnie w Australii strona publiczna przystosowania miejsc dla ludzi nas zachwyca, nie wiemy tylko jak funkcjonuje pozostała część administracji państwowej.
BEATA JAKO PAMELA A. PILNUJE I PUBLICZNE UCHWYTY NA WĘDKI – TO SIĘ W POLSKIEJ PALE NIE MIEŚCI
Dzień zszedł nam zbyt szybko, postanowiliśmy przespać się na pięknie położonej nad rzeką i z placem zabaw Rest Area odległej o 20 km od miasta (15 minut i 10 dolarów za benzynę) niż spać na ohydnym campingu i płacić 30, po czym rano wrócić do miasta na dokończenie przechadzki.   
Wtorek, 17 lipiec 2012
Mimo prześwitów na niebie pogoda dalej nam nie sprzyja. Po zakupach w markecie wróciliśmy na Strand na plac zabaw i lunch aby później zobaczyć znane akwarium założone przy dyrekcji Parku Narodowego Wielkiej Rafy Koralowej.
Na placu zabaw poznaliśmy młode polskie małżeństwo z dwójką dzieci. Szkoda, że musieli szybko iść, Moana była w niebo wzięta mogąc bawić się po polsku, a ja mogąc posłuchać opinii dwuletnich emigrantów na temat kraju w jakim się znaleźli. Obydwoje są geografami, ona pracuje jako meteorolog w państwowej instytucji z zarobkiem 4 tys. dolarów plus tysiąc za święta i weekendy (w Polsce robiła to samo za 3 tys. złotych odbierając jedynie wolne dni), a on bawi dzieci i choć jedna pensja wystarcza na komfortowe życie to jakoś nie piali z zachwytu. Umówiliśmy się na spotkanie we wrześniu pod Sydney, gdzie mieszkają, aby omówić australijską rzeczywistość.
Przed zwiedzaniem akwarium (25 AUD od osoby) zatrzymaliśmy się na basenach, z których jeden był grzany (4,5 AUD od osoby). Moana podobnie jak ja nie lubi katować się w zimnej wodzie więc pływaliśmy i bawiliśmy się w 30 stopniach, kiedy to Beatka tłukła kilometry na olimpijskim 50-cio metrowym i 24-o stopniowym próbując zlikwidować pierwsze objawy psychicznego mierzenia się z wiekiem. (Ładnie nazwałem starzenie się, prawda?)
WOLIMY WODĘ CIEPŁĄ I BEZ MEDUZ
Akwaria widzieliśmy już wielokrotnie, to nas jednak zaciekawiło jako porównanie ryb Wielkiej Bariery do tych, z którymi żyjemy na co dzień na Karaibach.  Było ciekawie jako zabicie czasu i deszczowej pogody. Nic więcej, nawet szpital żółwi nas zbyt nie połechtał. Zresztą szpitali żółwi też widzieliśmy dziesiątki.
ŻE AKWARIUM KAŻDY WIDZI
Zrobił się wieczór więc po rozmowach via skype z mamami (cud! darmowy miejski i szybki Internet przy Visitor Center) zatrzymaliśmy się na campingu przy północnym wylocie z miasta (33 AUD), gdzie piszę te słowa popijając cidre produkcji Tasmańskiej. Wygląda na to, że wszystko co dobre, no bo i sery też, stamtąd pochodzi.

MOANY MĄDROŚCI (w czasie gry rozwojowej serie zwierząt):
D: Jakie zwierzęta tu widzisz?
M: Rekina, płaszczkę i ośmiornicę
D: Dobrze! A gdzie mieszkają?
M: W oceanie
D: Dobrze! A tu?
M: Krówkę, świnkę i kurę
D: Gdzie mieszkają?
M: Na wsi, przy domu
D: Dobrze, następna karta, co tu:
M: Małpa, lew i żyrafa
D: Gdzie żyją?
M: W zoo.

Czwartek, 19 lipiec
Ruszyliśmy wczoraj na południe w stronę Brisbane, gdzie zakończymy pierwszą część naszej podróży po Australii. Nic ciekawego po drodze nie ma, Parki Narodowe są popierdułkami zachowawczymi natury, a nie jakimiś geograficznymi czy przyrodniczymi wydarzeniami, ot takie Beskidy nad morzem, tyle, że pokryte innym lasem. Pomiędzy nimi a wodą jest płasko, zalewowo i głównie uprawowo w postaci trzciny cukrowej.  Jedyną atrakcją na całej długości wybrzeża Queensland jest Wielka Bariera Koralowa oraz klimat, do którego uciekają emeryci z zimnego południa.
Tłukąc tak kilometry po nic nasuwa się pytanie i refleksja generalna dotycząca Australii jako państwa. Skąd bogactwo i tak wysoki standard życia?
DBAMY O WASZE PIESKI, ALE I WYMAGAMY.  PODPISANO – WASZE PAŃSTWO
Mała ilość mieszkańców nie sprzyja finansowaniu przecież przeciw proporcjonalnej infrastruktury tego olbrzymiego kraju. Trzeba przecież utrzymywać nie setki, ale tysiące kilometrów dróg, torowisk, trakcji energetycznych. Każde, nawet najmniejsze miasteczko ma place zabaw dla dzieci, miejsca piknikowe z publicznymi gazowymi lub elektrycznymi grillami, śmietnikami, a wszystko to położone jest na trawnikach jak na polu golfowym, wśród zadbanej zieleni. Jeden bulwar Strand w Townsville ma więcej placów zabaw dla dzieci niż takie Gliwice, a w mieście kortów tenisowych i basenów jest więcej niż na całym Śląsku.
W PIPIDÓWCE ZARYSOWUJE SIĘ BRAK KORTÓW I OBIEKTÓW SPORTOWYCH
Wszystko jest wymuskane, koszone, przycinane, zamiatane. Nawet ostatnio odwiedzone toytoyki postawione w trakcie remontu toalet publicznych w ich miejsce pachniały w środku. To wszystko kosztuje - ludzka praca, sprzęt, paliwo, części, nie mówiąc już o samej inwestycji. W większości odwiedzanych krajów robi się wielkie halo z jakiegoś pomysłu, tworzy się na niego budżet, zdobywa pieniądze z różnorodnych źródeł i powstaje droga, basen, ścieżka rowerowa, plac zabaw, boisko czy publiczna toaleta. Potem, po wybudowaniu okazuje się, że dalej trzeba o to dbać, konserwować, opłacać rachunki za energię, wodę, kosić i zamiatać, ale nikt w budżecie tego nie przewidział, bo był to tylko polityczny wybryk próbujący oszukać wyborcę. Stoją potem zaniedbane nowe ruiny - oj, ile tego widzieliśmy wszędzie. Tu jest zgoła odmiennie.
Jeśli publiczny pracownik, na przykład meteorolog, zarabia 5 tys. dolarów, to są to też publiczne pieniądze, które trzeba skądś wziąć, a tych dwadzieścia kilka milionów ludzi nie jest w stanie z podatków utrzymać tego całego bałaganu, setki parków narodowych, organizować olimpiady, zapewniać wojskowe bezpieczeństwo tak wielkiego terytorium, zwłaszcza, że do populacji zaliczają się też Aborygeni, który raczej są kulą u nogi budżetu, a nie jego zasilaczem. Wszystko to jest na tyle mało logiczne, że wzbudza zainteresowanie strukturą tego budżetu i dodatkowymi jego źródłami. Nasuwa się natychmiast pytanie o bogactwa naturalne i zasadę ich własności oraz sposobu wydobycia. Czy są to koncesje, czy publiczna własność. Brak Internetu nie pozwala nam na znalezienie na to  odpowiedzi. Bogactwo to nie jest przecież drukowanie pieniędzy.
Refleksja taka przychodzi dopiero, jak widać, po czasie, a nie po dwutygodniowych wakacjach.
KONTRASTY
Pogoda ostatnio nam nie sprzyja, jest wprawdzie ciepło, ale szare chmury nie wzbudzają w człowieku wielkich eksplozji energii i świat jest mniej kolorowy. Od tygodnia podróż ta trochę nas nudzi, ok., bardzo podobało nam się Townsville, ale my zrobiliśmy te tysiące kilometrów aby zobaczyć rzeczy specjalne, a nie identyczne lub bardzo podobne do tych, które znamy. Oczywiście Wielka Rafa rozciągająca się prawie na całej długości Queensland jest niebywałą atrakcją podobnie jak białe plaże archipelagu Whitesundays, ale kiedy pomyśli się o meduzach…   
W DRODZE (pozdrawiamy mieszkańców Krakowa)
Beata dała właśnie sygnał klaksonem – przejechaliśmy 14 tys. kilometrów.
Wczoraj przeszliśmy prawie sześć kilometrów spalonym lasem aby zobaczyć z daleka wyspy wspomnianego archipelagu. Niewiele jednak było widać, przeszkadzał mimo spalenia las. Później usilnie próbowaliśmy znaleźć nocleg, na wszystkich Rest Area po drodze był akurat zakaz nocowania, a kiedy już zdecydowaliśmy się na camping okazało się, że jest komplet. W końcu przespaliśmy się na trawnikach targów rolnych, gdzie wynajmowane są miejsca podróżnym za 15 AUD (łazienki były) zaraz przy Parku Narodowym Eungella, do którego jechaliśmy zbaczając 60 km z głównej drogi.
Dziś rano widząc wszystkie góry w chmurach uznaliśmy, że  był to idiotyzm z naszej strony. Raz, trzeba było spać przy drodze głównej i zjeżdżać dopiero po zapoznaniu się z pogodą, dwa, Beskidy są w Polsce i wcale nie trzeba jechać aż tu, aby tłuc kilometry po pagórkach, trzy, lasu tropikalnego już nam wystarczy.     
niedziela, 22 lipiec 2012
Zjeżdżamy na południe, w przyszłą sobotę lecimy do Nowej Kaledonii.
Po drodze odwiedzamy Narodowe Parczki niewarte naszego nadkładania drogi. Są to raczej przystanki aby tyłki nam nie urosły od siedzenia i mięśnie nie zwiotczały.
COŚ TAM ZWIEDZAMY (TU MOUNT ARCHER NP. I CANIA GORGE NP.)
Nie chcę być malkontentem i nie umniejszam wartości miejsc, które odwiedzamy, Australia jest pięknym i różnorodnym krajem, a raczej kontynentem, mającym różne oblicza, klimaty i pejzaże. Mają Australijczycy u siebie wszystko czego dusza zapragnie, fakt, często w odległościach lotniczych, ale w podróżach tych obowiązuje ta sama waluta i ten sam język, co ułatwia życie. Co więcej, podróżują głównie posiadając ze sobą swój własny kołowy dom do czego kraj ten jest świetnie przystosowany.
Mają też rozwinięte rolnictwo, no i różnorodne ze względu na klimaty. O bananach i trzcinie cukrowej już wspominałem.  Właśnie jedziemy przez region uprawy cytrusów, pomarańczy i mandarynek, a wcześniej były białe bawełniane pola.
Przed chwilą rozmawialiśmy z młodym Francuzem pracującym na fermie przy zbiórce mandarynek. Ma jak wielu innych roczną wizę studencką z prawem pracy, którą po przepracowaniu oficjalnie trzech miesięcy można przedłużyć o następny rok. Zwiedził prawie całą Australię pracując już raz przez dłuższy okres. Dziś pracuje na akord zarabiając 100 dolarów dziennie (50 AUD za 400 kg zebranych owoców), ale jego bardziej wyspecjalizowani koledzy zarabiają nawet 200.
W przeciwieństwie do naszej europejskiej logiki, kiedy to kupując przy drodze czereśnie w miejscu ich zbioru płaci się drożej niż w sklepie, tu za wór mandarynek zapłaciliśmy grosze.   
Od czasu zaniku bananowców, wokół naszej drogi wszechobecne są olbrzymie pastwiska, na których bydło wypasa się samo w sposób naturalny i nie trzeba go spędzać pod dach, jako że przymrozków brak. Rzeczywiście, wołowinę mają pierwszorzędnej jakości, dwa dni temu zgrillowałem żebro wołowe (cote de boeuf), które było tak aromatyczne i wybitnie smakowite, że nie myśleliśmy nawet o użyciu przy jedzeniu pieprzu czy soli.
Noce spędzamy na campingach lub w darmowych przydrożnych Rest Area, trafiła się nawet jedna z ciepłymi prysznicami. Kto za to płaci?, my, płacąc VAT przy zakupach.
Po drodze zwiedzamy czasem miasteczka, jeśli jest co zwiedzać. W każdym są malutkie muzea zawierające jakieś miejscowe wspomnienia, które nas nie zawsze interesują. To nie nasza historia. Każde zawiera też monument wojenny.
PO DRODZE W MONT MORGAN - ZŁOTODAJNA GÓRA DAŁA PRACĘ DO 1970r. ZAŁOŻONO TAM ŚWIĄTYNIĘ MASOŃSKĄ I WYBUDOWANO PIĘKNY DWORZEC (dziś muzeum)
WSZĘDZIE WSPOMNIENIA I HOŁD ODDANY
Jedynym mankamentem tej podróży po nowoczesnym kraju jest Internet o czym pisałem już wielokrotnie. Generalnie nie ma go nigdzie za darmo z wyjątkiem Mc Donaldów. Kosztuje sporo, nawet w bibliotekach publicznych czy informacjach turystycznych, 5-6 dolarów za godzinę, a aby wrzucić bloga potrzeba ich 3 nie mówiąc, że pojawia się wtedy problem, co robić z Moaną. W bibliotekach jest ok., mała ogląda książki i demoluje się, ale nie przyjechaliśmy tu po to aby siedzieć w dzień po bibliotekach. Ogólnie jest jakiś z tym problem, przeglądając kiedyś ulotkę telefonii komórkowych widziałem, że pakiety proponuje się z Internetem bez limitu tylko dla stron australijskich. Miejskie miejsca darmowego dostępu jak w Darwin czy Townsville też są limitowane do godziny na dobę, lub 50 megabajtów poprzez numer ID. Mamy więc z tym kłopot wielki, nawet chcąc płacić rzadko jest zasięg WiFi, a potrzebujemy takiego aby dzwonić wieczorem kiedy jest ranek w Polsce. Potem my śpimy, 8 godzin różnicy robi swoje.
Jedziemy właśnie do campingu, położonego nad jeziorem Sommerset, około 80 km od Brisbane, trzeciego co do wielkości miasta kraju. Jako jedyny miał on w katalogu zaznaczony darmowy Internet. Zobaczymy jaki limit wymyślono.
Prócz Internetu nie lubimy też biur informacji turystycznych. Znaczy Moana je uwielbia i my też, są wielce interesujące, nie lubimy raczej wolontariuszy. Wolontariusz to taka osoba co to nie ma własnych zainteresowań i pasji, nudzi się i wychodzi do ludzi pracując za darmo w takim biurze. Co ja za bzdury piszę?, pracując, spędzając nadmiar wolnego czasu.
Tak więc ci mili zazwyczaj i usłużni staruszkowie nie umieją nam w niczym pomóc. Nie wiedzą nic o parkach, ich zawartości, ciekawych miejscach, o wycieczkach pieszych, nie są, jak mówią, aż tak przygodowi!
Nie lepiej jest z informacją pisaną. W poszukiwaniu campingów używamy aż trzech książek, a rok 2012 na ich okładkach nie przeszkadza w tym, aby dane w nich były nieaktualne. Co do informacji o przydrożnych parkingach nocnych (Rest Area) w każdym stanie informacje są inaczej podane, a mapy z nimi są niedokładne i często nieprawdziwe. Folderów turystycznych są setki ton, pięknie wydanych kolorowych i pełnych reklam. Aż dziw bierze jak mało znajdujemy w nich treści nam przydatnych, przestaliśmy je brać, a te które przeglądamy zostawiamy w toaletach, na stołach – żal wyrzucać.
Nawet raz (sic!) spotkani na trasie rangersi nie umieli nam w niczym pomóc, nic nie wiedzieli o okolicznych parkach.
Niebo, a ziemia w porównaniu z USA, gdzie rangersi to pasjonaci natury i swojej pracy z kolosalną wiedzą i umiejętnością oceny turystów, gdzie broszurki parkowe są kwintesencją wszelakich niezbędnych informacji, na dodatek łatwe w obsłudze, jako że zawsze posiadają jednakową szatę graficzną.
Nie wszystko jak widać jest w tej naszej podróży takie usłane różami. Od lat na przykład wraca do nas to samo pytanie, jak sobie radzimy przebywając cały czas ze sobą. Generalnie odpowiadamy, że bezproblemowo, fakt, że na Bubu mamy więcej przestrzeni, łatwiej się odizolować czy zająć czymś osobno. Tu nasz czas rozstań jeszcze bardziej się zawężył, podobnie jak przestrzeń życiowa. W jednym pomieszczeniu śpimy, jemy, żyjemy. Nie ma nawet łazienki aby się odizolować. Teraz, kiedy zrobiło się zimno jest jeszcze gorzej, nawet na zewnątrz wieczorem nie jemy. Jedynym momentem są wycieczki, kiedy to możemy się na chwilę oddalić od siebie, nie na długo jednak no bo Dingo czyhają. Pytanie na ile i czy wpływa to na Moanę.
Moana jest cudem w czasie jazdy, ogląda bajki na komputerze, co jakiś czas bierze pianinko i gra, czasami próbuje rysować. Potrafi zająć się sobą. Na tym jej cudowność się kończy. Pozostały czas to aktualnie same kłopoty i jest coraz gorzej.
Przede wszystkim nie chce się niczego uczyć. Nasze ciągłe próby nauczenia jej wierszyków, krótkich bajek czy pisania pierwszych liter z góry są skazane na niepowodzenie.

D: Moana napisz A, dobrze, a teraz małe a.
EFEKT:
LOGICZNE
Podobnie jeśli chodzi o gry, w których należy się skoncentrować, nudzą ją natychmiast. Jej brak pamięci i niechęć do wysiłku umysłowego jest zaprzeczeniem bogactwa używanego przez nią słownictwa, perfidnej umiejętności wykorzystania swojego szarmu do osiągnięcia celów czy ciekawości otaczającego ją świata. Dodatkowo Moana jest bardzo nieposłuszna, za każdym razem naciąga strunę wytrzymałości do maksimum, co kończy się zazwyczaj moim wybuchem. Moja choleryczna strona charakteru nie pomaga zapewne, ale i nie pomaga łagodna strona Beaty. Chwilowo nie ma recepty i są często momenty, że człowiek żałuje swoich decyzji.
Wtorek, 24 lipiec 2012
LUDZIE, LUDZIE! CUD SIĘ ZDARZYŁ!
No to patrzcie:
U BARYKI - CUD Z JEDNEJ STRONY
I Z DRUGIEJ – SZKLANE DOMY (GLASS HOUSES NP)
ATMOSFERA I DETALE
SZCZYTY
I NASZA DROGA NA NIE        
No wreszcie trafiliśmy na magiczne, nadprzyrodzone miejsce. Uff. Park Narodowy Szklanych Domów to dziwna nazwa, ale tak miejsce nazwał Cook, któremu kształt tych gór przywołał na myśl piece do wytapiania szkła z jego miejsca pochodzenia w Anglii. Dzień wchodzenia na dwa szczyty był dniem Moany, przeszła sama wszystko z ochotą i radością. Wspinanie to nie nudna prosta droga. I racja, górki nie były wysokie, a trasy krótkie, tylko 1200 i 700 metrów w jedną stronę, ale różnica poziomów 300 metrów pozwala sobie wyobrazić kąt natarcia, co widać na zdjęciach.
Piątek, 27 lipiec 2012, Happy Birthday Eluniu!
Jesteśmy w Brisbane, jutro lecimy do Nowej Kaledonii. Moana już od paru dni o tym mówi, ale dopiero dziś zapytała czy daleko jest ta Nowa Kaledonia. Daleko nie jest, raptem dwie godziny lotu, jak z Warszawy do Paryża.
Po przechadzkach po „szklanych górach” zasiedliśmy na dwie noce na kampingu przy zalewie Somerset. W takim miejscu jeszcze nie byliśmy, w szczycie sezonów świątecznych pomieszkuje na nim 3-5 tys. ludzi, teraz było tylko kilka przyczep zapalonych wędkarzy. Aby łowić ryby trzeba mieć kartę, a dzięki pieniądzom z kart zarybia się na okrągło ten wieki zalew, więc ryb jest w bród. Wielkie przestrzenie, wszechobecna woda zachwyciła nas i postanowiliśmy odpocząć przed zwiedzaniem nowej wyspy.
Czas nam mijał na graniu w mini golfa, Moanie na zabawach (samotnych) na placu zabaw, włożyłem w końcu bloga. Oczywiście darmowy Internet był limitowany do 50 megabajtów dziennie, ale miła pani w recepcji dała mi więcej kodów dostępu więc mieliśmy wystarczająco czasu aby wszystko załatwić i porozmawiać Skypem.
ODPOCZYWAMY NA PUSTYM CAMPINGU
W czasie spacerów spotkaliśmy żyjącą na terenie rodzinę kangurów, samiec był olbrzymi, wyższy ode mnie i groźny, przy zbytnim zbliżaniu się potrafił kopnąć dolnymi kończynami i przewrócić intruza turbując go znacznie, przed czym nas ostrzegano. W boksie zapewne też był mistrzem. Na szczęście na nasze podglądanie nie zareagował agresywnie.
Wieczorem na drzewie spotkaliśmy nocne nieznane nam zwierzę, był to possum, taki ni to borsuk, ni to wielki szczur, stwór z rodziny torbaczy, który najpierw nosi małego w torbie jak to robią kangury, a potem na plecach jak koala. Wieczorem dwa takie zwierzaki zbliżyły się do nas w poszukiwaniu smakołyków, ale nie udało nam się dać im po kawałku marchewki, pobiły się o priorytet i w pościgu zapomniały o celu ich wizyty.
POSSUM I INNA ŻYWIZNA
Do Brisbane na ultra drogi kamping (46 AUD) przyjechaliśmy wczoraj w południe, ale po zainstalowaniu się zrezygnowaliśmy ze zwiedzania miasta i zajęliśmy się praniem, przepakowaniem bagaży i innymi pracami domowymi aby dziś rano pozostawić ich część w wypożyczalni samochodów i camperów Travellers Autobarn, skąd 17 sierpnia bierzemy identycznego jak dotychczas campera, z tym że z ceną bardziej przystępną.
NOCE DROGIE W BRISBANE I DARMOWE PO DRODZE
Sami byliśmy zdziwieni ilością bagażu, zostawiliśmy dwie walizki w tym jedną z zabawkami i książkami Moany, drugą z  ciuchami oraz wielką torbę podróżną z różnościami. Zostawiliśmy też nasz historyczny dywan. Aż niewiarygodne, że udało nam się zapakować w dwie walizeczki kabinowe, ale i tak mamy sześć sztuk to targania, bo dochodzi do nich nosidełko Moany, krzesełko samochodowe, jej plecak z zabawkami i nasz z komputerami. Pomyśleć, że bez dziecka człowiek jeździłby z rękami w kieszeniach. Kara boska.
Brisbane to miasto pełną gębą, w którym nie widać już śladów totalnej powodzi z 2011 roku. Centrum jest wysokie, estetyczne i wymuskane, położone na wzgórzach nad rzeką, blisko oceanu.
W BRISBANE ŁADNIE
Dwa miliony mieszkańców robią swoje, wróciliśmy do atmosfery pracy, z wysokich biurowców wylewały się tłumy niezastąpionych w pracy krawaciarzy aby szybko pochłonąć lunch, przy stolikach siedziały biurowe pary ukradkiem podkradające wspólny zdradziecki czas, a zadowoleni z siebie dyrektorzy pijąc drogie wino z kieliszków na bardzo wysokich nóżkach knuli przejęcia i podkupienia. Śmiesznie się czuliśmy z dala od tego wszystkiego.
Pochodziliśmy trochę po mieście, odwiedziliśmy ogród botaniczny, park po drugiej stronie rzeki ze sztuczną plażą i placami zabaw dla dzieci.
ZWIEDZAMY MIASTO - NOWOŚĆ
Ładne to miejsce, jeśli musi się żyć w mieście. Godzina parkowania kosztowała 4 dolary, limitowana do dwóch godzin czego oszukać się nie dało dokupując następny czas, jako że przy kupnie biletu wpisuje się numer rejestracyjny. Niespotykany też był napis na parkometrach, że pieniądze z parkometru idą na budowę pieszej ulicy o jakiejś tam nazwie. Przejrzystość.
KONTRASTY
A propos wydatków, ceny paliwa w Brisbane wynoszą około 1,35 dolara, pomyśleć, że na dalekiej północy płaciliśmy niekiedy o dolara więcej.    

MOANIE GADANIE:
B: Moana popatrz! Widziałaś kiedyś taki rower z jednym kółkiem?
M: To nie rower, to monocykl.
B: … bum! (to dźwięk opadu naszych szczęk)

Wtorek, 31 lipiec 2012 Nowa Kaledonia, Nouvelle Caledonie
Linie lotnicze Quantas mają najlepiej wyposażone samoloty z indywidualnymi telewizorami i nieskończonym wyborem programów, filmów, gier i innych atrakcji i informacji, można też podłączyć do nich swój pen i obejrzeć zdjęcia czy własny film. Napitki  i żarcie też są niczego sobie, a obsługa miła. Całkowite przeciwieństwo Lot-u.
W takiej atmosferze przekroczyliśmy po raz szósty w czasie tej podróży zwrotnik Koziorożca, drugi raz w powietrzu, a wcześniej cztery razy na ziemi. Linii nie widać.  
Campera oddaliśmy w sobotni poranek z licznikiem powiększonym o 15.387 km, bez zastrzeżeń ze strony wypożyczalni. Kaucję wysokości 3,5 tys. dolarów oddano, ale poinformowano nas, że trafi na nasze konto z opóźnieniem do 3 tygodni.
NA LOTNISKU DARMOWY INTERNET PRZEZ... 15 minut
Popołudniowy lot i lądowanie oraz odbiór samochodu odbyły się bez problemów, ale pięćdziesięciokilometrowa droga do Noumei, po zmroku i w deszczu nie była miła. Po drodze zatrzymaliśmy się w Carrefour zakupić trunki i coś na kolacyjny ząb. Jakież było nasze zdziwienie (i wkurzenie) kiedy zobaczyliśmy wyskokowe stoiska owinięte biało-czerwoną taśmą. Okazało się, że wszelaki alkohol sprzedaje się w piątki, soboty i niedziele tylko do południa. Zrozum człowieku logikę drugiego człowieka - cóż było robić, znów zdarto nam skórę w hotelowym barze gdzie alkohol sprzedawano bez ograniczeń. Polski kolor banderoli był słusznym wyborem, „Pijany jak Polak” ciągle funkcjonuje we francuskim języku, choć już dawno zmieniła się jego dawna napoleońska pozytywna konotacja. Przy kasie poznaliśmy Polkę, której francuski mąż pracuje na kontrakcie przy budowie fabryki przerobu niklu.    
Hotel Le Paris był niezły i tani (100 euro za noc) w porównaniu z Australią, z sieci Best Western Hotel godny jest polecenia, centralnie położony, duże, czyste i wygodne pokoje, Internet WiFi (bez limitu!), wielkie telewizory i wanna dla Moany.  
Ten wielki telewizor kosztował mnie prawie noc przez oglądanie wygłupów nad wygłupami, czyli otwarcie olimpiady. To też swego rodzaju zawody, tyle że pokazywanie aż takiego przepychu jest nieprzyzwoite w dobie apogeum europejskiego bezrobocia i prób skracania budżetów. Cóż, jak nie ma chleba potrzebne są igrzyska.
Niedzielę spędziliśmy pałętając się po wymarłym mieście i jedząc wyśmienity lunch składający się z trzech dań, taki francuski z najwyższej półki. Tak na dobry początek.
TO JUŻ DESERY: GRUSZKA PIĘKNA HELENA I TIRAMISU
Spacerując po marinie niespodziewanie spotkaliśmy Polaków, jeden mieszkał na łódce i zabrał na weekendowy rejs zaprzyjaźnione polsko-francuskie małżeństwo. Kiedy piliśmy piwo podszedł do nas jeszcze jeden Polak mieszkający od roku w Noumei zadziwiony, że słyszy polską mowę. Wymienili telefony.
Na początek zarezerwowaliśmy tylko na dwie noce hotel i samochód aby rozejrzeć się i zaplanować pobyt. Pierwszym punktem był wynajem łódki, ale upadł od razu ze względu na kosmiczne ceny. Celem wynajmu była wyspa Sosnowa czyli Ile de Pins, podobno cud natury. Postanowiliśmy popłynąć na nią promem. Po wizycie w odrapanym i zamkniętym terminalu okazało się, że prom płynie dwie i pół godziny, nie codziennie za to o 7 rano co zmusza do przybycia o 6h30 najpóźniej. Dodając cenę za dwie noce w hotelu w Noumei doszliśmy do wniosku, że może lepiej polecieć tam samolotem. Odłożyliśmy więc na później zamianę jednej wyspy na drugą.
NOUMEA -
W związku z powyższym przedłużyliśmy nasz wynajem samochodu do końca pobytu i pojechaliśmy na południe aby jeszcze tego dnia wejść na szczyt góry złota od której nazywa się cały region Mont Dore.
NASZ PUNKT WIDOKOWY – MONT DORE
Jak to bywa kiedy góry położone są nad morzem jeszcze z wysepkami, widoki są zachwycające już od momentu kiedy wyjdzie się powyżej przymorza, a potem jest coraz piękniej i piękniej. Droga od początku była trudna, czerwona tu ziemia jest tłusta, gliniasta i kiedy weźmie wilgoć jest śliska bardzo długo. Na szczęście szlak był dobrze oznaczony i  wyśmienicie przygotowany. Moana szła dzielnie, a my szukaliśmy wznosząc się wyżej i wyżej dogodnego miejsca na piknik. Nie było to łatwe, wszystko było czerwone, w końcu my też. Według koloru była to trudna droga do komunizmu, ciągle pod górkę.
WIDOKI CORAZ PIĘKNIEJSZE, NO I CZERWONOPUPNE ŚNIADANIE
Mimo zjedzenia wspaniałych kanapek na szczyt nie weszliśmy. Górę wzięliśmy nie my, a zdrowy rozsądek. Dwieście metrów od szczytu, po pokonaniu najgorszego ze względu na śliskość trasy, moje pierwsze symptomy lękowe oraz późną już godzinę postanowiliśmy zawrócić.
POD SZCZYTYM – TAM NIE DOJDZIEMY I DARU Z MOANĄ Z WYSOKA
Ponapawaliśmy się widokami i ruszyliśmy wolno w drogę powrotną, którą Moanka w całości zrobiła sama. Obyło się bez ślizgów, których tak się obawialiśmy. Został tylko smutek w oczach Beaty, dla niej to porażka. Cóż, młoda jest jeszcze.
ŚWIAT Z LOTU ALPINISTY
Kiedy na noc zatrzymaliśmy się w hotelu z bungalowami, do głowy nam nie przyszło, że w ciągu tak krótkiego czasu zakolegujemy się z pracującym tam małżeństwem, Cecile i Emil. To była taka sympatia od pierwszego wejrzenia, zbliżył nas niejaki Marek Karwowski (chyba brat czterdziestolatka), inżynier, którego znali kiedyś. Prywatnemu wieczorowi przy Żubrówce z lodem, opowieściach z wybuchami śmiechu, pieprzu dodała obecność dwóch Kanaków, których mogłem w końcu zapytać o referendum niepodległościowe, ich stosunek do Francji. Pechowo ci byli profrancuscy, więc jedynie tłumaczyli postawę niepodległościowców ich nieznajomością uwarunkowań świata zewnętrznego i tego, że choć ich ziemia niklem stoi to nie jest to wieczne.
UBU W NUKU HIVA?
Na dodatek przywiązały się do nas ich pieski, wilczur i identycznego koloru jak Ubu duży mieszaniec, też suczka. Też taka sympatia od pierwszego wejrzenia i wspomnienie z łezką w oku.
Kiedy rano wyjeżdżaliśmy, życzyliśmy sobie ponownego spotkania, a Cecile dała nam paczuszkę z jej rybą w warzywach i poczęstowała białym winem jako aperitif.
Droga przez góry była piękna i dzika, jedynymi śladami obecności człowieka były szutrowe odbicia dróg z tabliczkami potwierdzającymi poważne działania górnicze. Minęliśmy w końcu widzianą już wcześniej z daleka olbrzymią szwajcarską fabrykę wydobywającą co trzeba z rudy niklu.  
KOLORY ZIEMI, TEJ ZIEMI  
Prócz sztucznego zamkniętego miasteczka przy fabryce innych miejscowości nie było.
Szwajcarska zrobiła się też droga. Że niby taka dokładna? Nie, taka dziurawa jak ser, na dodatek z niespodziankami w postaci strumieni w poprzek. Jedynym miejscem przy jednej z zatoczek, do którego dochodziła był ecohotel Kanua Tera. Do niego jechaliśmy na lunch.
NIE NASZ MONT DORE OD TYŁU (doszliśmy do strzałki) I NIEPODZIANKI
Klucząc pomiędzy dziurami dotarliśmy w końcu zaskoczeni nagłą zmianą pejzażu. Z niskiej kosówki zjechaliśmy nad morze do tropikalnego gęstego lasu. Na miejscu okazało się, że kuchnia już nie funkcjonuje, dziwne są tu godziny posiłków, lunch podaje się od 11 do 13. Zainstalowaliśmy się na tarasie przy wodzie i popijając zakupione piwo, dzięki któremu dowiedzieliśmy się, że Eco w nazwie to podejście ekologiczne, a nie ekonomiczne, zjedliśmy za zgodą właścicieli nasz własny  lunch w postaci ryby w ogórkach od Cecile. Dzięki!
KANUA TERA I LUNCH OD CECILE
Ruszyliśmy dalej w drogę objeżdżając południowo-wschodni cypel wyspy mijając pierwsze zabudowania zwane tribus, czyli wioski trybalne. Widzieliśmy też resztki struktur nieużywanych już kopalń niklu.
POZOSTAŁOŚCI PORTOWE I NATURA NAS GONI
Droga była piękna, ocean z jednej strony ze śladami rafy i Ile de Pins widoczną w oddali, niedostępne góry z drugiej.
Minęliśmy i wjechaliśmy znów w głąb wyspy na płaskowyż gdzie urokliwy wodospad Madeleine i szlak botaniczny przyciągnęły naszą uwagę. Był to taki wieczorny spacer przy zachodzącym słońcu, który skończył się plastrami na nodze Moany, zaraz po okrzykach: jestem wielką biegaczką. Korzystaliśmy z dnia do samego końca, wiedzieliśmy już, że nazajutrz nastąpi załamanie pogody.
USKOK NA PŁASKOWYŻU – WODOSPAD MADELEINE
Robiąc zakupy już po zmroku doszliśmy do wniosku, że nie będziemy szukać nowego hotelu, tylko wrócimy do zaprzyjaźnionego zakątka w Plum i znajomego już bungalowu. Radość była wielka, tym razem ja postawiłem piwo, po czym Emil wyciągnął Żubrówkę z zamrażarki i dokończyliśmy dzieła poprzedniego wieczoru w towarzystwie piesków bijących się o moje względy.
Dostaliśmy też w prezencie kolację z deserem. Mus czekoladowy bardzo przypadł Moanie do gustu.      

Komentarze

Prześlij komentarz