CZERWIEC 2012 AUSTRALIA



27 06 2012 – 10.000 km

Piątek, 1 czerwca 2012
Minęło kilka dni, ja już w lepszej formie, wczoraj nawet zrobiliśmy razem wycieczkę 8,5 kilometra.
KATHERINE – CIEPŁE ŹRÓDŁA
W poniedziałek 28 maja przenieśliśmy się z campingu w Katherine do odległego o 30 kilometrów Parku Narodowego Nitmiluk i zainstalowaliśmy się na dłuższy, ze względu na moją gorączkę, postój techniczny na campingu wykorzystując książeczkowy bon - śpiąc dwie noce trzecia gratis. Książeczka zachwalała basen oraz Internet WiFi gratis. Ja w moim wieku generalnie ludzi jako rasy nie lubię, wszystko co społeczne polega na oszustwie - polityka, handel, a bliźni bliźniego jedynie chce wyruchać często z pomocą kłamstw pisanych wielką czcionką, zwanych reklamą. Nie ma powodu aby i tu ktoś kogoś nie naciągał, no bo jak brzmiałby napis: Intenet WiFi, pierwsza godzina gratis, ale z limitem bajtów.                   
Dziewczyny poszły od razu na lodowaty basen, dając mi drzemać i znosić gorączkę. Wieczorem jeszcze podziobałem sadzone jajka.
NA CAMPINGU TATA CHORUJE, ĆMA ZWANA PRZEZ MOANĘ TAŚMĄ, LODOWNIA
We wtorek 29 maja już było lepiej, z 39 stopni zrobiło się 34,7. Skoki jak na zewnątrz auta, w dzień 30, a w nocy 12. Zostałem w łóżku próbując dłubać na blogu, a mając dwa komputery miałem dwie godziny gratis dziennie (i kto tu kogo rucha?). Z blogiem wyszło częściowo, znów coś szwankowało, załatwiłem za to hotel w Brisbane po powrocie z Nowej Kaledonii, Formule 1 za 100 dolarów, wariactwo.
Dziewczyny w tym czasie poszły w trasę, pętlę o długości 4 km, którą Moana przeszła całą sama, wchodząc nawet na wysoki klif do punktu widokowego na rzekę.
Ta sama rzeka co poprzednio, Victoria, tym razem wcina się wąskim kanionem w klifowate wywyższenie, ot taki równie malowniczy przełom Dunajca gdzie są i tratwy w postaci pchanych silnikami wysokich barek (aby krokodyle nie poodcinały pasażerom końcówek) i prawie kajaki, jako że wypożyczalnię zamknięto ze względu na obecność krokodyli, podobnie jak i część rzeki gdzie kiedyś wolno było pływać wpław. Największą atrakcją są loty helikopterem od 85 dolarów. Ach ta reklama i słowo od…, po prostu 85 dolarów za 7 minut, ot (nie od) tajemnica, od osoby oczywiście. Jak ktoś chce zobaczyć więcej to cena x2,x4 itd.
Dziewczyny wróciły zadowolone, pokazały zdjęcia, a Moana po basenie i kolacji zasnęła kamieniem. Ja zakudłany w polar poczłapałem grillować rybę, która wyszła równie dobrze jak noc po niej, pierwsza od trzech dobrze przeze mnie przespana.
TAM W DOLE CHORUJE TATA
Środa 30 maja była pod znakiem długiej wycieczki dla całej trójki. Trochę niepewnie, jednak zdecydowałem się na wstanie i poszliśmy po uprzednim przygotowaniu pikniku.
Po wyjściu z cywilizacji droga wiodła na płaskowyż i prowadziła nim aż do miejsca gdzie rzeka zakręcała pod kątem prostym i można ją było zobaczyć z wysoka w dwóch kierunkach. Miejsce wymarzone na piknik na wiszącej skale. Rozłożyliśmy prześcieradło, smakołyki, piwo i zajadaliśmy patrząc przed siebie na rozkoszny widok.
PRZEŁOM VICTORII
Zadowoleni zeszliśmy do rzeki przez rocky pool, jeziorka, do którego w porze deszczowej wpada wodospad będący teraz tylko ciurkiem wielkości sznurka. Moana chciała pływać, nie wzięliśmy jednak strojów więc tylko się taplała, kiedy to Beata, a potem ja schodziliśmy jeszcze niżej, nad rzekę aby zerknąć na przełom z innej perspektywy. Żadne z nas nie zbliżało się zbytnio do wody, naczytaliśmy się o zasadach jak należy nie dać się zjeść krokodylom.   
PIKNIK NA WISZĄCEJ SKALE
Wracaliśmy z wycieczki zachwyceni powtarzając częściowo Beaty i Moany trasę z dnia poprzedniego, a schodząc, już przy centrum turystycznym, spotkaliśmy niewielkie kangury, wallaby, których wprawdzie pełno było na campingu, jednak tym razem spotkane dwa miały małe wystające z toreb. Słodki to był widok, taki dwugłowy stwór.
DWUGŁOWY STWÓR

Z serii o Moanie
Beata w złości bo zniknąłem gdzieś: tata jest chyba nienormalny aby nas tak zostawić!
Moana zadumana: wiesz mamo, on chyba jeszcze nie do końca wyzdrowiał!

Ja tu sobie robię podśmiechujki z aborygenów na podstawie powierzchownych i wstępnych przecież obserwacji, ale coraz więcej widzimy i wiemy. Na campingach poznajemy sporo ludzi, Europejczyków, głównie Niemców, Francuzów i Holendrów, z nimi narzekamy na ceny, które ich szokują podobnie jak nas, chwalimy czystość toalet i krytykujemy pod tym względem Europę. Poznajemy też Australijczyków, większość z nich to emeryci, którzy uciekają zimą z południa do północnego ciepełka, jest też sporo takich, którzy wykorzystują suchą porę aby coś zobaczyć. Korzystamy z tych znajomości aby dowiedzieć się czegoś o kraju z pierwszej ręki, a nie z przewodnika.
Tak więc sprawa aborygenów nie wygląda rzeczywiście zbyt dobrze. Białych oni ze zrozumiałych względów nie lubią i ze wzajemnością, ale chętnie wyciągają rękę po ich pieniądze grając na białych wyrzucie sumienia za historyczne rzezanie. Biali za to korzystają z działalności twórczej niektórych aborygenów lub chińskich kopiarzy i drogo sprzedają naiwnym turystom pamiątki w postaci bumerangów czy równie naiwnych kolorowych obrazków.
ZAGADKA
Dlaczego istnieje światowa moda na aborygeńską twórczość?
To jedyna na świecie historyczna stop klatka na poziomie groty Lascaux we Francji.
CZTERDZIEŚCI LAT MINĘŁO JAK JEDEN DZIEŃ
Nie chcę aby brzmiało to rasistowsko, a tym bardziej nie brzmi to z ust naszych rozmówców, którzy są przecież imigrantami, często z pierwszego czy drugiego pokolenia, ale ogólnie znana aborygeńska niechęć do pracy, pijaństwo, niezbyt cywilizowane zachowanie i wygląd nie zachęcają, a wręcz odrzucają od nich. Widok uśmiechniętego aborygena w kolorowej koszuli opowiadającego turystom o swoich obyczajach jest mrzonką z turystycznego folderu, a twórczość ludowa zwana sztuką jest na poziomie człowieka z okresu kamienia łupanego tyle, że tu i teraz. Nie ma co sobie wmawiać, na poziomie człowieka prymitywnego żyli jeszcze wczoraj i pewnie by tak żyli dalej gdyby biały człowiek nie włożył im komórki w jedną rękę i kieliszka wody ognistej w drugą. I wymyślam dalej:

Dlaczego aborygen wymyślił bumerang? (dwie wersje)
1.     Bo mu się prosty patyk w głowie nie mieścił.
2.     Chcąc udomowić psa dingo ciągle sam biegał po patyk bo pies nigdy nie chciał aportować.
(pies dingo nigdy nie został udomowiony i do dziś żyje w stanie dzikim)

Tak a propos pory suchej. Zwiedzanie Australii trzeba szczegółowo zaprogramować i godzić się na pewne niewygody. Australia jest generalnie płaska jak stół i posiada porę deszczową monsunów jak i cyklonów ją nawiedzających oraz porę suchą. Z tego prosty wniosek, wody jest za dużo lub za mało. Mając płaski relief woda nie ma gdzie umykać i w porze deszczowej tworzą się jeziora i rzeki nie istniejące poza nią. Zwiedzanie północnej części Australii nie jest wtedy rozsądne, wiele dróg bywa nieprzejezdnych, jadąc wszędzie widuje się słupki z podanym stanem wody co 10 cm od 0 do 2 metrów aby jadący wiedział w co się pakuje i czy ryzykować wjazd w kałużę czy powstałą rzekę. W tym okresie zwiększa się też zasadniczo zasięg krokodyli słonowodnych oraz przez milion należy pomnożyć ilość komarów na metr sześcienny powietrza.
Pora sucha to zima. Jak nazwa wskazuje jest wtedy zimno, ale tu, powyżej zwrotnika koziorożca nie wszędzie i tylko niekiedy. Wybieramy się jak wszyscy zobaczyć lep ma głupka czyli monolit w Uluru, taki skok 3.000 kilometrów. Porą suchą czyli teraz temperatura w dzień jest przyjemna 25 stopni, za to nocą 0. Ogrzewanie mile widziane. Temperatury latem w dzień są nie do zniesienia.
Jeśli chodzi o ceny to są one odbiciem zarobków. Córka naszych poznanych Niemców jest pielęgniarką i pracuje w szpitalu w Darwin zarabiając 4 tys. dolarów miesięcznie czyli dwa razy tyle ile zarobiłaby w Niemczech, jak mówią. Tak, to 14 tysięcy złotych kursowych. Sporo.
Robiąc zakupy widzimy samowystarczalność Australii, z wyjątkiem może ogórków, które zmieniły w czasie naszego pobytu nazwę z „Polski Ogórki” na poprawną, ciągle Made In India, za to sery Camembert czy Brie z Tasmanii są rewelacyjne, wina mają w bród, choć jest drogie (o jak się zawiedliśmy), mięso jest świetne i tanie, produkują samochody, samoloty, sprzedają rudę żelaza. Jednak czarno widzę przyszłość tego kraju.
Otóż przy tak wysokim poziomie życia i tak wysokich zarobkach koszt wytwarzania jest równie wysoki. Przy słabym dolarze australijskim i oddaleniu zwiększającym koszty importu wszystko grało. Dziś dolar niebotycznie się wzmocnił i jeśli będzie kontynuował taniej będzie sprowadzić produkty nawet z daleka niż je produkować u siebie, a to pierwszy krok do zapaści. Aktualnie walczy się z tym sztucznie hasłami: jesteśmy wyspą, dbamy o naszą przyrodę, na wszystko jest kwarantanna i cło. Zobaczymy jak długo to potrwa. Pewnie trochę.
Wpływy z turystyki kraj ma znaczne, głównie tej europejskiej, Amerykanów nie spotkaliśmy - mają lepiej i taniej u siebie.
Siedzimy w Parku Narodowym Litchfield. Znów były pierwsze koty za płoty, długi przejazd buszem, camping słaby, tylko z czystym, ale śmierdzącym kiblem i muszki, które nas wygnały do samochodu aby tam zjeść pyszne krewetki a la Beata z jej nową miłością - sosem sweet-chili (jedynie do jogurtu i kawy go nie dodaje).
Rano spakowaliśmy samochód, przenieśliśmy się na parking przy bajorkach powstałych na strumyku, w których leżeli chłodząc ciała turyści, a po przygotowaniu pikniku poszliśmy ścieżką 2 kilometry do wodospadu Florence Falls.
FLORENCE FALLS, IDZEMY NA DÓŁ KU KĄPIELI
Wodospad, jak wodospad, ładny ze sporym bajorem do pływania bez krokodyli co tu jest rzadkością. Usadowiliśmy się na kamieniach z widokiem na pływających aby po lunchu do nich dołączyć.
Powrót częściowo inną drogą był zacny, Moana szalała ma swojej hulajnodze jako, że cała płaska część drogi była ku naszej i Moany radości, betonowa.
TEŻ CHCĘ TAKIEGO KANGURKA, CIEPEŁKO I LUNCH
Po powrocie do campera szybko pognaliśmy na nowy camping, zbliżała się trzecia, a zasada kto pierwszy ten lepszy obowiązuje tu wszędzie, a nam raczej zależało na miejscu. No i zajęliśmy przedostatnie wolne.
DLA TECHNICZNEGO C. WŁODZIUSIA – KUBŁY ZAWSZE NA  MIEJSCU I ZAMKNIETE
Wangi to miejsce położone pod klifowym płaskowyżem przy wodospadzie z niego  wypływającym i spadającym do sporego jeziorka, w którym prócz pływających turystów harcują niegroźne (jeśli nie prowokowane) słodkowodne krokodyle.
Mimo pory suchej wodospad okazał się podwójny i zjawiskowy. Wyglądał cudnie z miejsca, z którego po schodkach wchodziło się do wody, jednak dopiero po obejściu części jeziora pokazywał się w całej krasie.
WANGI I NASZ BASEN
Ruszyliśmy na jedyną wycieczkę obchodzącą wodospad, ale bez widoku na niego. Poszliśmy więc najpierw w górę tropikalną dżunglą, aby wyjść na klif i zobaczyć dalekie otoczenie, potem przeszliśmy rzeczkę tworzącą poniżej wodospad, następnie zeszliśmy znów do jeziorka. Ot taka trasa aby iść. Za to popołudniowa kąpiel, a zwłaszcza poranna dnia następnego z maskami i fajkami były fantastyczne. Wielkie ryby stały w prądzie oczekując na płynące z prądem jedzenie, a na nas zapewne oczekiwały gdzieś krokodyle słodkowodne, których jednak przez maski nie zauważono.
WYCIECZKI
Wyjeżdżając z parku zrobiliśmy jeszcze jedną dwugodzinną trasę nikomu do szczęścia nie potrzebną i niezbyt atrakcyjną Greenant Creek zjadając lunch na samochodowym parkingu.
Następnie zatrzymaliśmy się przy Tolmer Falls dokąd prowadziła 400 metrowa ścieżka dla inwalidów, którą Moana natychmiast wykorzystała jadąc na swojej hulajnodze. Widok na wodospad z platformy widokowej był piękny, a ku naszej radości okazało się, że można z niej wrócić na parking inną, dziką trasą. Poszliśmy więc samotnie słysząc za sobą, ach to za długa droga tędy, aż 1200 metrów. No i szliśmy zachwyceni widokami i samotnością.
Zatrzymaliśmy się jeszcze przy popierdółce zwanej magnetic mounds czyli ogromnych płaskich termitierach ukierunkowanych dokładnie północ-południe, zapewne aby nie rozgrzewały się kiedy słońce jest w zenicie.
MITY ZIEMI CZYLI TERMITY
Po wyjeździe z parku zatrzymaliśmy się przy sklepie kupić masło i loda. Moana marudziła, że boli ją brzuszek, loda i chciała i nie chciała, co było bardzo złym znakiem. Po powrocie do samochodu, Moana usiadła na podłodze, loda oddała i zwymiotowała wielokrotnie.
Jak to bywa w takich przypadkach poczuła się lepiej i w czasie drogi przysypiała, a ja jechałem szybko szukając pierwszej okazji do zatrzymania się na noc zachodząc w głowę co się dzieje.
Szybko trafiliśmy na dziwne założone przez ogrodników pole campingowe, ale z czystymi łazienkami i zainstalowaliśmy się rozkładając nasz dywan, na nim materac i ułożyliśmy komfortowo Moanę na otwartym powietrzu. Była wymęczona, ale bez gorączki, trochę poniżej normalnej. Upał był wściekły. Moana po wypiciu odrobiny herbaty znów zwymiotowała.
SZPITAL POLOWY
Kiedy jest się z dala od cywilizacji po głowie zaczynają chodzić wszystkie dziwy świata. Przypomnieliśmy sobie, że Moana w czasie ostatniej wycieczki jadąc na hulajnodze przewróciła się przez głowę ryjąc w piach czym wywołała u nas śmiech jako, że nic się nie stało, nawet się nie zadrapała. Jednak powiedziała wtedy, że uderzyła się w brzuch. Potem jak jechaliśmy do termitów przegrzała się w samochodzie przez naszą nieuwagę, wypisz wymaluj udar z gorąca na mur beton, na dodatek droga była kręta, co mogło spowodować chorobę lokomocyjną.
Kiedy znów zwymiotowała zacząłem być przerażony. Inni rodzice pewnie się śmieją czytając ten tekst, ale nie wiedzą jednego. Moana ma trzy i pół roku i bardzo nas rozkaprysiła, nigdy nie wymiotowała i nigdy jeszcze nie była chora. To niespotykane u dzieci, zapewne ciągła zmiana klimatu, otoczenia, woda morska i brak kontaktu z innymi dziećmi na to wpłynęły. No właśnie, ten pomysł też nawinął się natychmiast w głowie, częste tu zabawy z dziećmi i kontakt z chorobami to dla niej nowość.
Dopiero kiedy Beata też zwróciła do wiaderka wszystko co zjadła tego dnia poczułem, jak pewnie i ona, ulgę. Zjedliśmy zapewne coś dziwnego, tylko co? Wszyscy jedliśmy to samo, no i stało się to pierwszy raz w naszej podróży i to w cywilizowanym kraju, a nie w jakimś trzecim świecie, gdzie jedliśmy mięso leżące w upale na ladzie i pokryte muchami.
Dziwne. A może to woda, która nie jest tu pitna wszędzie? Ja czułem się jednak świetnie.
Tak czy siak, Moana przeleżała na zewnątrz cały wieczór i za nic nie chciała położyć się wewnątrz, nawet w naszym łóżku, skarżąc się na gorąco.
Siedziałem koło niej, popijałem winko i odpędzałem komary.
Spałem już kiedy to z kolei Beata walczyła z Moaną, która na koniec zażyczyła sobie pójść spać do siebie, na górę.
Rano wszystko było w porządku, Moana skakała po nas jakby poprzedniego wieczoru nie było.
Ruszyliśmy więc dalej, do Darwin.
Poniedziałek, 4 czerwiec 2012      
Jesteśmy w Darwin od dwóch dni i bardzo nam się tu podoba. Przyjazne, nienagannie utrzymane zielone miasto, płaskie, przez co bardzo rozległe z niewielkim centrum i nadmorskim parkiem.
DARWIN – PODOBA (forma używana przez Heninga, Niemca, naszego kumpla)
Z powodu awarii komputerów w biurze caravan parku, do którego zmierzaliśmy, nie mogliśmy się w nim zatrzymać no i całe szczęście, drugi do którego trafiliśmy okazał się najlepszy w naszej dotychczasowej podróży. Do ideału brakuje mu Internetu, ale żaden inny też go nie posiada, za to prócz dużego i w miarę ciepłego basenu ma niezależną dla każdego stanowiska łazienkę z wc, umywalką i prysznicem oraz dodatkowo kuchennym zlewem. Ewenement! Rozłożyliśmy się więc pod drzewem przypominającym wierzbę płaczącą na nienagannym trawniku i postanowiliśmy od razu zostać tu dwa dni, a dziś już zdecydowaliśmy, że trzy.
Pojechaliśmy od razu zwiedzić centrum. Niedzielny spokój, łatwość oraz bezpłatność parkowania nie zmuszała nas do korzystania z sieci autobusowej. Z domem zawsze łatwiej się przemieszczać.
DARWIN PRZYJAZNE DLA LUDZI, A JAKI CAMPING!
Samochód zostawiliśmy zaraz po wjeździe co centrum aby przejść je całe, najpierw nadmorskim parkiem, a potem wrócić częściowo pieszą centralną ulicą.
Na końcu parku doszliśmy do stanowego parlamentu z zupełnie niezłą architekturą oraz malutkiego domu stanowego rządu. Wszystko to wybudowano na wielkich podziemnych zbiornikach paliwa z czasów wojny światowej drugiej, wojny japońsko-australijskiej. O tej przeciętny człowiek nie wie nic, co najwyżej zadaje sobie pytanie dlaczego Australijczycy walczyli w Europie?
Parę słów historii. Trzy miesiące po Perl Harbour Australia czując się wcześniej olana przez Anglików (skąd my to znamy) przyłączyła się do wojny przeciw osi jako sprzymierzeniec Amerykanów. Darwin, największy port głębokowodny w tym rejonie świata stał się ostoją floty australijskiej i po części amerykańskiej. Zanim jednak Australijczycy przygotowali go do wojny, trzy dni po wypowiedzeniu wojny, japońska flotylla z Perl Harbour  zbliżyła się do Darwin i 29 lutego 1943 roku dokonała 2 nalotów większych w sumie niż na amerykański port. Japończycy zatopili kilka okrętów w tym jeden amerykański, zdemolowali miasto, w którym zginęło 288 osób. Tak w Darwin zaczęła się powietrzna wojna o Australię, która trwała 6 miesięcy i którą dywizjony głównie australijskie, ale i amerykańskie oraz jeden angielski wygrały.       
Kiedy wczoraj dziewczyny walczyły z krokodylami w krokodylim parku, ja po częściowym załatwieniu usterek samochodu w centrum Back Fucker udałem się do muzeum lotnictwa, bardzo ciekawego głównie dla mężczyzn. Prócz historii lotnictwa i Darwin jako strategicznego dla Australii miejsca (no bo skąd inąd można by Australię zaatakować jak nie z północy?) gwoździem muzeum jest zajmujący całą jego halę bombowiec B52, do którego kabiny można zajrzeć, a w luku bombowym obejrzeć o nim film .
Czwartek, 7 czerwiec 2012
Tak więc we wtorek po raz pierwszy w podróży spędziliśmy kilka godzin osobno. A kiedy spotkaliśmy się w centrum, dziewczyny opowiedziały o wielkich krokodylach, o żyjącym nieustająco sześciometrowym bohaterze filmu „Krokodyl Dundee” zwanym Burt.
MAŁE I DUŻE, WIDAĆ BĄBELKI
Moana karmiła wędką mniejsze sztuki i słusznie, no bo do czego innego służy wędka jak nie do karmienia? Wędkarze to wiedzą.
BURT I WĘDKARSTWO
Wracając na camping zrobiliśmy jeszcze zapasy alkoholowe. Przepisy dotyczące sprzedaży alkoholu są tak durnowate i różne w zależności nie tylko od stanu, ale i gminy, że postanowiliśmy zapewnić sobie ciągłość dostępu do wina na najbliższy miesiąc.
Okazało się, że koło naszego campingu można kupić w monopolowym tylko dwie butelki dziennie na jedną osobę, osobę obecną oczywiście w czasie kupowania, z paszportem w ręce gotowym do skanowania. I jak tu jechać na dwa tygodnie do Kakadu, parku gdzie obowiązuje zakaz sprzedaży na wynos alkoholu (z wyjątkiem konsumpcji w lokalach)?
No i kupowaliśmy po cztery butelczyny dziennie uzupełniając wolniutko składzik, jako że dwie dziennie nam wychodziły. Jakież było nasze zdumienie, kiedy w centrum Darwin okazało się, że akurat tam limit nie obowiązuje i można kupić ile się chce, choć oczywiście skanują paszporty. Gdzie logika, lista kupujących pijaczków jest stanowa, na jednej ulicy jest limit, a dwie ulice dalej w innej już dzielnicy go nie ma. Cyrk.
Tak czy siak wina mamy 45 litrów i jest ono wszędzie w naszym niewielkim samochodzie, nie wiemy więc czy to camper czy cysterna.
Z żalem opuściliśmy nasz komfortowy camping udając się do miejskiego darmowego Aqua Parku dla dzieci. Olbrzymie miejsce piknikowe połączone z wielkim „suchym” placem zabaw oraz podobnym wodnym. Do tego dochodził olbrzymi basen i trzy długie zjeżdżalnie rurowe. Obiecywaliśmy Moanie już od dawna wypad na ten plac. W niedzielę nie chcieliśmy tam jechać obawiając się tłumu, a w poniedziałek okazało się, ze park jest zamknięty właśnie w ten dzień i we wtorek. Płacz był, więc obiecaliśmy zostać w Darwin do środy, specjalnie po to, żeby ziścić obietnicę. Czego to się nie robi dla dziecka.
Czym się skończyło? Ano pojechaliśmy na plac, Moana weszła do wody i powiedziała brr, ale zimo. Kiedy jedziemy dalej?
PUBLICZNY I DARMOWY
No i cóż było robić, ruszyliśmy w stronę największego australijskiego i najbardziej znanego, nawet z nazwy w Polsce (sklepy z towarem dla zwierząt w galeriach handlowych) Parku Narodowego Kakadu. Po drodze zatrzymaliśmy się w sklepie przy Crocodylus Park zakupić mięso krokodyla, aby Beata i Moana spróbowały tego rarytasu. Cena nas mile zaskoczyła, tylko 28 AUD za kilogram, czyli 100 pln.
JESZCZE DARWIN – SZUKAJ ZNAJOMEGO
Z miasta wyjechaliśmy zbyt późno robiąc jeszcze po drodze wielkie zakupy i już po stu kilometrach szukaliśmy noclegu zatrzymując się w centrum turystycznym Okno na Mokradła (Window on the Wetland). Ultra nowoczesna architektura znana nam była już z folderu, obejrzeliśmy wystawę o faunie i florze omijając z daleka planszę „nasze gatunki komarów” i dowiedzieliśmy, że można na noc zatrzymać się na przydrożnym parkingu nieopodal.
OKNO NA KOMARY, DINGO PODGLĄDA
Chcąc nie chcąc, zajęliśmy darmowe miejsce jak inni nam podobni, a mając w głowie i planszę i słowo mokradła nie próbowaliśmy nawet wychodzić z auta. Znaczy ja i Moana, Beata poszła palić i otworzyć gaz przeżywając komarzy atak skomasowany jak onegdaj samolotów Zero na Darwin.
Wieczór był pod znakiem wspólnej kolacji czyli steku z krokodyla ze świeżą zieloną fasolką. Rzadko jemy kolacje wspólnie, Moana je zwykle wieczorem kanapki i warzywa, to co my w południe, kiedy to ona je gorący obiadek. Tym razem odstąpiliśmy od reguły - przymus zamknięcia w samochodzie.
JEŚLI NIE CHCESZ MOJEJ ZGUBY KROKODYLA DAJ MI LUBY. Mniam, mniam
Krokodyl smakował nam bardzo, zabawne połączenie, w konsystencji stek wołowy, ale zupełnie biały, smakiem przypominający raczej kurczaka niż rybę. Pyszotka w każdym razie.
Do Kakadu wjechaliśmy w południe i jadąc mało ciekawym rzadkim lasem dotarliśmy do campingu skąd wychodziła pierwsza trasa. Jakież było nasze rozczarowanie, trasa okazała się zamknięta – krokodyle.
CEL WIELU – KAKADU-ŻA
Zainstalowaliśmy się na campingu i … cóż było robić, poszliśmy na basen. Na basenach generalnie szlag mnie trafia, w 80% z nich woda jest niebotycznie zimna, a ten miał jeszcze zasłonę przed słońcem. Mają, cholera, darmową grzałkę w postaci słońca, jeden wymiennik by wystarczył, a tu nie, wszędzie lody dla ochłody, co więcej, pchają matoły pieniądze w jacuzzi z lodowatą wodą!
Moana już spała, my zajadaliśmy grillowaną rybę, kiedy to pies dingo przebiegł tuż obok nas. Zabawne, wcześniej zatrzymaliśmy się po drodze, aby zadowoleni obserwować jednego z daleka, a tu niepostrzeżenie mieliśmy jednego na wyciągniecie ręki. Oby tak nie zdarzyło się z krokodylem.
Sobota, 9 czerwiec 2012
W piątek rano przenieśliśmy się do północnej części parku, Ubirr. To takie skały ważne dla Aborygenów, są tam ich historyczne rysunki, widać zagłębienia w skałach od mielenia niegdyś ziarna na mąkę, wykorzystywano je do mieszkania, chroniły od wiatru i deszczu, a dziś są atrakcją turystyczną.
Ku uciesze Moany wdrapaliśmy się na ich szczyt, z którego widać całą okolicę i gdzie, kiedy zbliża się zachód słońca zbierają się turyści aby podziwiać kolory rozlewisk i skał w ciepłych barwach.
UBIRR
Widok rzeczywiście był atrakcyjny, z żalem patrzyło się na odlegle góry, na które wejść nie można, bo szlaków brak przez mokradła pełne życia, do których zbliżanie się grozi face a face z krokodylem.
Tak więc generalnie rozumiemy wartość parku Kakadu jako dziedzictwa światowego, natomiast zawiedzeni jesteśmy turystyką w nim. Cóż z tego, że park ma 200 na 100 kilometrów i jest domem dla 68 gatunków ssaków, 120 gatunków płazów i gadów, 26 gatunków żab, 300 gatunków morskich i słodkowodnych ryb, a przede wszystkim 290 gatunków ptaków, jeśli dostępność do tego bogactwa jest żadna. Tras pieszych jest niewiele, a spacer po buszu często wypalonym nie wnosi niczego. Wypalanie to taka tutejsza jesienna mania przejęta od miejscowych, aby lepiej wszystko rosło na wiosnę. No i pali się to tu to tam, dymy szczypią w oczy i zasłaniają niebieskie o tej porze roku niebo.
No dobra, nie piszę jeszcze, że Kakadu to bardziej kaka i porażka, przed nami jeszcze część południowa.
Dziś rano zrobiliśmy miły spacer wśród piaskowych skałek, doszliśmy też do rzeki i idąc trochę wzdłuż niej szczęśliwie wróciliśmy na parking aby pojechać na lunch do Jabiru, jedynej miejscowości, gdzie w parku miejskim nad jeziorem urządzono plac zabaw i rekreacji z grillami. Później, już w centrum turystycznym dowiedzieliśmy się, że część trasy, którą szliśmy rano jest zamknięta ze względu na krokodyle. Śladów zamknięcia, podobnie jak krokodyli nie stwierdziliśmy.
PIEŃ FIGI ŚCIERNEJ – SZORSTKIE LIŚCIE UŻYWANO JAKO PAPIER ŚCIERNY
Jutro wybieramy się na długą wycieczkę (12 kilometrów) po górach. Beata zaciera ręce (a może nogi, ale tak się nie mówi), no wreszcie można będzie spalić trochę kalorii, a nie tylko jechać i jechać wśród mało interesującego wypalonego buszu.. Tego nam trzeba przed zjazdem do Uluru, to 1500 kilometrów w jedną i 600 powrót tą samą drogą. Sporo. 
Wtorek, 12 czerwiec
Wycieczka była urocza, siedem godzin w drodze z przerwą na lunch w jak zwykle wybranym widokowym miejscu. Najpierw obejrzeliśmy rysunki aborygenów na zadaszonych skałami ścianach w miejscach ich życia, potem podeszliśmy ostro w górę do miejsca widokowego, gdzie wycieczkę kończą wszyscy autobusowi turyści. Są to prawdziwi wędrowcy, mają profesjonalne buty z nakładkami przeciw żmijom, czapki z opadającymi na ramiona ochraniaczami przeciw słonecznymi, długie spodnie aby komary nie zaraziły ich chorobami tropikalnymi i wielkie aparaty fotograficzne z długimi obiektywami. Tak zwany full wypas i kupa śmiechu.
Ruszyliśmy w dwunastokilometrową pętlę prowadzącą najpierw źlebem na górę klifu. Było nawet trochę alpinistycznie, ku radości Moany. Widoki były coraz piękniejsze na wysokie skalne ściany nad bezkresnym zielonym lasem buszu.
ZACZYNAMY NASZĄ SIEDMIOGODZINNĄ WYCIECZKĘ
Potem szliśmy górnym płaskowyżem wśród różnych tworów skalnych, co dodawało atrakcyjności pejzażowi.
Na lunch usadowiliśmy się na gładkiej skale patrząc na dymy w oddali i skaliste urwiska obok nas.
LUNCH, RYSUNKI I ZMIANA PEJZAŻU
W dalszej części były rożne przeciskania się przez skalne rozpadliny, groty, znów rysunki aborygenów, a na sam koniec długa droga buszem aby zamknąć pętlę przy najwyższych i najciekawszych klifach oświetlonych już zachodzącym słońcem. Było wspaniale, aż gęba śmiała się sama.
CUDNIE
Na noc zatrzymaliśmy się na parkowym campingu z wygodami (woda i prysznice za 10 AUD od osoby). Mieliśmy na naszym stanowisku grill, więc  kotleciki wolowe zakończyły ten uroczy dzień, zwłaszcza, że Moana zasnęła od razu, a nam padła energia i tylko lampa naftowa wspierana gwiazdami przyświecała do naszej kolacji we dwoje.
Dnia następnego musieliśmy znaleźć na noc caravan park aby naładować akumulator - bez niego lodówka nie działa, a jazdą podładować się go nie da, odległości są zbyt krótkie.
Jadąc na południe zatrzymaliśmy się przy trasie do punktu widokowego, z którego miał być widok dookólny, a zwłaszcza na masyw naszej wczorajszej trasy. No i szliśmy jak jelenie w górę aby dojść w końcu do pięknej, profesjonalnie zrobionej i zapewne bardzo drogiej platformy widokowej. Był to najpiękniejszy widok na platformę widokową jaki widzieliśmy. Od jej wybudowania upłynęło zapewne trochę czasu i zarządzające parkiem matoły nie wpadły na pomysł by wysłać gościa z piłą spalinową aby wyciął drzewa, które zbyt już urosły. Z platformy widok był wyłącznie na drzewa.
PLATFORMA JEST PIĘKNA DLA OBYWATELI, ALE NIE SŁUŻY NICZEMU
Na noc dotarliśmy do jedynego na południe od Jubiru (jedynego miasta w parku gdzie można zrobić zaopatrzenie z wyjątkiem alkoholu) ośrodka, Coolinga Lodge. Drugie słowo w nazwie wskazywało, że będzie drogo. Nie spodziewaliśmy się jednak, że tak można ludzi nabijać w butelkę. Wszyscy podróżujący muszą, chcąc nie chcąc, kiedyś naładować akumulatory i skorzystać ze stanowiska z gniazdkiem, ale 46 dolarów za niewielki kawałek trawy to największa kwota jaką dotychczas w naszej podróży zapłaciliśmy za jedną noc.
Po lunchu poszliśmy do ośrodka kultury aborygeńskiej. Kilometrowa ścieżka niezbyt ucieszyła Moanę, jazda hulajnogą drogą będącą miejscem doświadczalnym dla uczących się kłaść beton niezbyt przypadła jej do gustu. Za to ośrodek, podobnie jak nam, tak. Dowiedzieliśmy się niemało o przeszłości tych miejsc i ludziach na nich żyjących, Kakadu to ma być połączenie aborygeńskiej tradycji z naturą. Choć wszyscy mieszkańcy żyli w sposób pierwotny, niektóre szczepy poradziły sobie lepiej niż inne w kontaktach z białym człowiekiem, a Kakadu właśnie jest tego przykładem. Park założono na terenach aborygeńskich darowanych krajowi w tym właśnie celu. Na jego terenie znajduje się najwięcej rysunków skalnych czasowo ocenianych dość nieudolnie i niepewnie, pierwsze  na około 50-20 tysięcy lat temu, a ostatnie z 1950 roku. Mimo tej dwustuwiecznej tradycji sposób ich życia w tym okresie nie uległ zmianie. Żyli w zgodzie z naturą, potrafiąc świetnie sobie radzić, jedli korzenie niektórych krzaków, które wielokrotnie pieczone zastępowały ziemniaki, bambusowy rdzeń dostarczał witamin podobnie jak owoce wielu drzew i krzewów. Polowali głównie na duże jaszczurki, węże i żółwie, ale też na kangury i krokodyle. Największą rezerwą jedzenia była jednak woda, tu mieszana słodka i pływowa dawała ryby i skorupiaki wszelkiej maści.
Pewnie żyli by tak następne 20 tys. lat gdyby nie pojawił się biały człowiek i jego cywilizacja, nie lepsza pewnie, ale technicznie dużo bardziej rozwinięta.
CZUĆ ŻAL (BALANDA I WHITEPELLA TO BIAŁY CZŁOWIEK)
Cóż, Aborygeni mieli do zaproponowania jedynie rock art, kiedy biali są na poziomie net artu. No i właśnie ci mądrzejsi z nich na tym rock arcie zaczęli zarabiać. Pominę rysunki, które ze skały zeszły na papier i leżą z ceną 500 dolarów czekając na głupca, ale rodziny, właściciele terenu Kakadu darowali teren pod pewnymi warunkami. Dziś są przewodnikami, właścicielami campingów, sklepów, ale głównie sprzedają rysunki skalne, które zobaczyć przyjeżdża cały świat zostawiając swoje pieniądze.
ROCK ART (od 20 tys. pne do 1950 ne)
Kakadu jest jednak wyjątkiem, pozostałe tereny aborygeńskie są niewyobrażalnie olbrzymie, aby na nie wjechać trzeba mieć pozwolenie, no i obowiązuje na nich prohibicja i bieda. To zderzenie cywilizacji nie wyszło Aborygenom na dobre. Trudno sobie wyobrazić chęć życia w sposób pierwotny kiedy weszło się raz do hipermarketu. Takie prymitywne życie to dziś tylko widzimisię turystów uprawiających bushwalking, czyli wielodniowe wyprawy w busz z plecakiem. Ich jednak stać na ten hipermarket, a Aborygenów jedynie na trzy dni picia z zasiłku, aby zapomnieć o biedzie i trudnej cywilizacyjnej nagłej zmianie.
Biali robią rożne kombinacje aby aborygeńskie dzieci się kształciły, ale bardziej jednak trzeba do tego zmuszać niewykształconych zupełnie ich rodziców aby o to dbali. Na przykład nie obsługuje się dzieci w sklepach w godzinach szkolnych pod hasłem „No school, no service”.
ACHTUNG! AUSTRALIJSKIE MINY WSZĘDZIE W KAKADU - RANNYCH NIE MA. PRZYMUSZANIE DO SZKOŁY.
Ku uciesze Moany z centrum wróciliśmy drogą asfaltową, nikt od strony campingu wieczorem nie jechał. Basen był jak zwykle lodowaty, Moana szalała więc pod sztucznymi wodospadami gdzie ogrzane słońcem kamienie nieznacznie podnosiły temperaturę wody.
MIĘDZY NAMI JASKINIOWCAMI
Środa, 13 czerwiec
Z Kakadu wyjechaliśmy w sposób nagły i nieoczekiwany. Po wczesnym opuszczeniu drogiego campingu, jadąc na południe, zatrzymaliśmy się na tak zwanym lookout czyli punkcie widokowym, do którego wiodła godzinna wycieczka. Weszliśmy na szczyt wzgórza znów bez widoku z powodu drzew, nawet platformy nie było. Zjechaliśmy dalej na południe jedząc lunch w zatłoczonym miejscu, z którego też prowadziła ścieżka na widok. Tym razem czujnie ja przygotowywałem posiłek, a Beata poszła na zwiady. Wróciła po kilku minutach, mówiąc, że z tarasu w Leźnie widok jest ładniejszy.
Po lunchu pognaliśmy dalej na wybrany parkowy camping, aby jeszcze tego dnia zrobić jedną wycieczkę. Zjechaliśmy z asfaltu na drogę szutrową, przed nami było 25 kilometrów trzęsawki z prędkością 20 km/h w czerwonym kurzu. I choć na zjeździe było napisane, że zaleca się samochody 4x4, to już wielokrotnie takimi drogami jechaliśmy i dało się. Tu się jednak nie dało. Droga był tak źle utrzymana, że po 10 minutach zawróciliśmy. Żal.
Kiedy znów naleźliśmy się na asfalcie do opuszczenia parku zostało kilkanaście kilometrów, które zrobiliśmy w jakiejś formie wyzwoleni.
Dziś z całą pewnością możemy powiedzieć, że Kakadu to skrót od KakaDu ża (caca to po francusku gówno) i jedna świetna wycieczka nie uzasadnia płacenia opłaty wjazdowej 25 dolarów od osoby, czy 46 za camping.
Siła reklamy i nazwy jest jednak wielka, choć nawet autorom filmu o Kakadu, który obejrzeliśmy w centrum aborygeńskim, nie udało się pokazać w sposób atrakcyjny tego miejsca, nie było po prostu co pokazać. No i tak jechaliśmy mijając dziesiątki wjeżdżających do parku wszelkiej maści camperów, samochodów z przyczepami i motorhomów naśmiewając się w duszy - przy wjeździe uwaga na rogi! Jeleni jedynie było więcej w parkach amerykańskich, ale tych czworonożnych.

PIERWSZY DOWCIP MOANY WYMYŚLONY NA WYCIECZCE
- Kto tam?
- hipopotam
- …hipopotam?
- a co? Myślałaś, że słoń?

Dojechaliśmy szybko do Pine Creek. Mieliśmy już plan B, czyli zjazd w stronę Katherine do Edith Falls, części Parku Narodowego Nitmiluk, którego południowy fragment już poznaliśmy. Pine Creek to dziura kiedyś złoto-górnicza, w której dziś ludzie żyją z przyzwyczajenia i z zatrzymujących się turystów jadących z lub do Kakadu. Tak zwane ostatnie miejsce gdzie można kupić alkohol. Kosztuje więc niebotycznie co zrozumiałe, ale dlaczego pomidory kosztują 16 dolarów za kilogram? Kupiliśmy jednego, dla zasady nie bycia back f…
Camping przy Edith Falls okazał się wyśmienity. Zielone trawniki wśród drzew, prysznice z ciepłą wodą, a znane już czytelnikom gazowe grille posiadały dodatkowo palniki do patelni i garnków. Wszystko za 18 dolarów. W porównaniu z 46 dolarami zapłaconymi za poprzednią noc narzekać można było tylko na basen, że za duży i cieplejszy, bo był naturalny w postaci jeziora z kryształową wodą, do którego wpadał wodospad. Luksus! Też dlatego, że bez krokodyli.
Moana spędziła cudny wieczór bawiąc się z poznanym australijskim rodzeństwem, a dzisiejsze ich poranne rozstanie było rozrzewniające tak się ściskali.
Po tym pożegnaniu i śniadaniu wyruszyliśmy na dziesięciokilometrową wycieczkę w górę rzeki z piknikiem w plecaku. Tym razem był to nasz bushwalking wśród takiego koncertu ptasich śpiewów jakiego jeszcze nie było.
BUSHWALKING - CZERWONĄ KRWIĄ DRZEWO PŁACZE JAK HOSTIA W POLSCE
W godzinę lunchu doszliśmy prawie do końca czyli jeziorka na rzece, cudownego miejsca do pływania w oddaleniu od wszystkiego.
SAMOTNA KĄPIEL BEZ KROKODYLI
MOJE PANIE DZIENNĄ PORĄ
Lunch nam smakował jak zwykle bardzo, to są nasze ulubione chwile. Potem pływaliśmy na golasa w tym naturalnym basenie, aby uśmiechnięci i zadowoleni ruszyć w dół rzeki tą samą drogą.
Doszliśmy do pętli wiodącej z parkingu wokół wodospadów, których jest kilka.
EDITH FALLS
Oczywiście poszliśmy nową drogą no i trzeba przyznać, że miejsce warte było grzechu, bo wielce urodziwe.

MOANA DOWCIPNISIA NA WYCIECZCE:
M (widząc na skale wielką rozmazaną białą ptasią kupę): O! Patrzcie! Rysunki Aborygenów.

Nie pływaliśmy w mijanych jeziorach, postanowiliśmy zrobić to w ostatnim, dolnym przy zachodzie słońca.
MOJE PANIE WIECZOROWĄ PORĄ
Zadowoleni wróciliśmy do samochodu, jedynie Moana markotnie wypatrywała swoich koleżków, ale ich miejsce zajęte było już przez kogoś innego, bez dzieci. 
CZĘSTE POŻEGNANIA      
Wtorek, 18 czerwiec
Po Edith Falls zatrzymaliśmy się znów na postój techniczny w Katherine. Na campingu sieci BIG 4, gdzie dla odmiany woda w basenie była lodowata, na szczęście położony był obok gorących źródeł, z których ja wcześniej nie skorzystałem leżąc trupem z anginą.

Wszyscy tym razem wybraliśmy się po lunchu na popołudniowy spacer z godzinnym taplaniem się w gorącej rzeczce. Zgubionej dwa tygodnie wcześniej maski Moany oczywiście nie znalazłem, ma zapewne nowego właściciela i niech mu służy.
Po kąpieli poszliśmy do centrum. Jak inaczej i prawdziwiej obserwuje się świat idąc niż zza szyb samochodu. Można było obserwować zadbane domy, luksusową szkołę z placami sportowymi, jak i socjalne domy aborygeńskie ogrodzone kratami z tabliczkami o zakazie spożycia alkoholu wewnątrz nich. Trasa wiodła parkową ścieżką rowerową, wzdłuż położonej w dole krokodylej rzeki, po której Moana posuwała się hulajnogą od cienia do cienia narzekając na palące słońce, Zbliżaliśmy się do centrum, pojawiły się grupki podpitych Aborygenów siedzących na ścieżce w cieniu drzew. Ustępowali drogi kulturalnie przepraszając, ale uśmiech nie pojawiał się na ich twarzach, nawet na widok zwykle rozbrajającej wszystkich Moany. Bynajmniej nie czuło się z ich strony przyjaznego nastawienia. Natomiast pojawiły się pierwsze śmiecie, rozbite butelki, puszki rzucane byle gdzie na naszych oczach. Cóż przyjdzie biały i posprząta.
W mieście było jeszcze gorzej, zwłaszcza w obrębie sklepów monopolowych mocno przyciągających czarne i bose stopy.
Na początek poszliśmy do Mc Donalda, który stracił w Australii jego podstawową światową zaletę, tj. czyste toalety przyciągające podróżujących. Jak czytelnicy już wiedzą tu toalety są wszędzie bez skazy. Ma natomiast dwie inne w Australii najważniejsze – darmowy Internet i lody za 30 centów. Skorzystaliśmy z jednego i drugiego, lody normalnie kosztują 3,5 dolara, a Moana życzy sobie loda codziennie.
Internet działał bardzo wolno, a czas płynął, zapadał zmrok pognaliśmy więc szybko do marketu kupić krewetki na kolację, a widząc niemiłą, równie niejasną jak niebo atmosferę wokół niego, po raz pierwszy w podróży poczuliśmy się niepewnie. Grupki brudnych, śmierdzących alkoholem i papierosami, mocno podpitych pokrzykujących na siebie czornych obkleiły spory sklepowy parking. Mimo zrozumienia problemu budzi się w człowieku niechęć i rasistowskie odczucia oraz niepewność, która spowodowała, że nie wróciliśmy do campingu pięciokilometrową ścieżką rowerową, a miejskim chodnikiem ze względu na ruch uliczny. Dotarliśmy przy pierwszej gwiazdce.

Następnego ranka opuściliśmy camping i zainstalowaliśmy się w … Mc Donaldzie. Nie wiem czy czytający doceniają nasz wysiłek, tekst piszę zwykle ja i to z przyjemnością, potem Beatka go czyta i poprawia, później ja przygotowuję zdjęcia, co już kosztuje sporo czasu, podobnie jak przygotowanie kolaży i zmniejszenie ich do rozdzielczości nadające się do blogu. Późniejsze sterczenie w Mc Donaldzie jest deprymujące, wszystko wgrywa się powoli, często Internet staje, lub rozłącza się. Trwa to w nieskończoność, ale radości jest wiele kiedy w końcu wszystko jest na swoim miejscu. Najbardziej cieszy się jednak Moana, szaleje wtedy z dziećmi na wewnętrznym placu zabaw, no i je lody.
Po lunchu nie zjedzonym jednak w przybytku uciechy Moany lecz w naszym aucie pojechaliśmy na wielkie zakupy, cóż następny poważny sklep z lubianymi przez nas przysmakami jest niedaleko, za... 1200 kilometrów.
POŻEGNANIE ZE SKALĄ 1:1 – RUSZAMY NA POŁUDNIE
Pierwszy skok to jednak tylko ich sto. Na noc zatrzymaliśmy się w Parku Narodowym Elsey znanym z gorących źródeł. Noc na jego campingu (6,6 AUD od dorosłej osoby) była spokojna i o dziwo bez komarów, a poranny spacer ścieżką botaniczną wielce interesujący.
Iść leśną drogą wśród setek kolorowych motyli i śpiewu ptaków przystając co jakiś czas poczytać tablice z opisami otaczającej nas roślinności było uniesieniem samym w sobie, ale dopiero dotarcie nad rzekę, skąd zupełnie inny, nie ptasi wrzask przyprawił nas w osłupienie.
NASZ CAMPING, KORA DRZEWA PAPIEROWEGO I OSŁUPIENIE
Za rzeką na drzewach wisiały tysiące ciemnych worków, które co jakiś czas otwierały prawie przeźroczyste pomarańczowe skrzydła i przemieszczały się z wrzaskiem w inne miejsce rozpychając się przy lądowaniu, aby po chwili zawisnąć spokojnie głową w dół. Były to Flying Fox, czyli nietoperze zwane latającymi lisami, zapewne od rudego koloru skrzydeł i lisiego pyszczka.
CZARNE WORKI TO TYSIĄCE LATAJĄCYCH LISÓW (sorry Wojtek, zwany lisem)
Szkoda jednak, że ani otaczające nas motyle, ani latające lisy nie wyszły na zdjęciach.
Następnym punktem programu była Mataranka Thermal Pool. Zagospodarowany fragment ciepłej rzeczki gdzie wśród palm w wodzie o temperaturze 34 stopni moczą się turyści. Moana popisywała się swoimi umiejętnościami pływackimi zadowolona ze swojej nowej maski. Rzeczywiście, radzi sobie świetnie, nurkuje i przepływa kilka metrów żabką pobierając powietrze. Nie musimy już prawie jej pilnować, bawi się w wodzie wyśmienicie.
Ze względu na zapchaną do granic lodówkę i zamrażarkę musieliśmy się przenieść na noc do caravan parku (35 AUD) aby podłączyć się do prądu. Z niego poszliśmy do Bitter Spring, znów ciepłej rzeczki. Jednak ta była wydarzeniem, kryształowa jak poprzednio woda, ale ta rzeczka wiła się swobodnie i naturalnie wśród obrośniętych algami, paprociami i nenufarami brzegów, można było popłynąć pod jej prąd lub spłynąć do mostku z drabinką i wrócić dróżką. Fantastyczna to była zabawa dla ciała i dla oka. Oko cieszyła głównie natura, a nie grube baby i brzuchaci faceci, którzy zawieszeni na piankowych rurkach dawali się nieść wolnemu prądowi, co spod wody dawało obraz galaretowatych ciał zawieszonych w nieważkości. Taki wygląd charakteryzuje bogate i zadowolone społeczeństwo, co zauważamy już prawie wszędzie w naszej podróży.
MATARANKA POOL I BITTER SPRINGS – CIEPŁE ŹRÓDŁA
Rano, wyjeżdżając już z Parku, zatrzymaliśmy się pooglądać karmienie ogromnych ryb Barramundi, taka turystyczna darmowa popierdółka, ale to zawsze zabawa dla dziecka.

Jesteśmy w drodze na południe do Uluru, w stronę nocnej zimy. W dzień zapowiadano 24 stopnie, minimalnie 18, w nocy ma być 4,  a może i poniżej zera.
Po bezludnej drodze widać jak na rozwój Terytorium Północnego wpłynęła druga wojna światowa. Wybudowano wtedy kolej z Alice Springs do Darwin i powstało wiele miejscowości będącymi w tamtych czasach lotniskami wojskowymi, szpitalami. Po lotniskach zostały polowe lądowiska, puby, stacje paliw, mikro miasteczka zamieszkałe przez kilka do kilkuset osób żyjących głównie z ruchu tranzytowego.
W miejscowości Elliot przygoda. Baraż policji w poprzek drogi i każdy kierowca dmucha w balonik. W ten sposób Beata musiała jechać aż do Australii aby dokonać tego czynu po raz pierwszy w życiu. A że była po jednym piwie czuła się piwna (po winie czuła by się winna) i nogi miała jak z waty. Jednak granica 0,5 promila nie została przekroczona i pojechaliśmy dalej. Planujemy dojechać pod Tennant Creek i spać na darmowym nocnym parkingu, gdzie podniesiemy zawartość alkoholu ponad dozwoloną normę mając na uwadze dzisiejsze imieniny Eli, siostry Beaty.

Jadąc tak w nieskończoność Beatka miała czas i podliczyła notatki z wydatków, które robi od początku podróży. No już widać, że planowany budżet eksplodował. Po pierwsze benzyna jest dużo droższa od planowanej i kosztuje od 1,6 do 2 dolarów za litr. Po drugie z 10 tys. kilometrów planowanych na pierwsze trzy miesięce zrobi się zapewne 13 tys. - licząc trasę na googlach podałem tylko główne punkty podróży bez odbić i kółek. Po trzecie budżet 100 dolarów na jedzenie, wejścia i campingi na dzień bez paliwa i samochodu okazał się mało realny i dziś wynosi 160 dolarów.
Nasz życiowy budżet na Bubu wynosi 100 dolarów lub 100 euro dziennie w zależności od miejsca i wystarcza on nam w zupełności. Łowimy ryby, plażujemy, zwiedzamy, śpimy za darmo na kotwicowiskach i nie wydajemy zbyt wiele, bo nie mamy ku temu okazji. Kiedy jednak zmieniamy styl życia, jak na przykład w Puerto Rico, płacimy wtedy za marinę, za samochód, za benzynę, hotele i restauracje. Wtedy ogólny budżet wynosi 300 dolarów dziennie czyli 7.000 pln za tydzień i nie da się od niego uciec. Pytanie czy 7.000 złotych za tydzień wakacji dla trzech osób za pobyt niestacjonarny w kraju drogim to dużo czy mało?
   
środa, 20 czerwiec
Od ciepłych źródeł przejechaliśmy już 1.500 kilometrów dwie noce śpiąc na darmowych Rest Area, zawsze pełnych. Zaliczyłem i ja kontrolę alkoholową, ale przed południem więc nie wykazała zbyt wiele, a po lunchu prowadzi Beata.
REST AREA - NASZE NOCLEGOWNIE W DRODZE JAK ZWYKLE CZYSTE
Zatrzymaliśmy się w Tennant Creek przy markecie kupić tylko chleb. Ostrzegano nas o ciemnym kolorze tej miejscowości i rzeczywiście przy sklepie słaniały się zapijaczone mordy w ilości ponad standardowej nawet w porównaniu do czasów polskiej komuny. Brr, aż Beata, która została w samochodzie prosiła o szybki powrót i zamknęła się od środka. Jedynym plusem była cena chleba, 2,90 AUD, dużo mniejsza niż wszędzie indziej (4,50).
Jadąc dalej na południe zahaczyliśmy o Devils Marble Conservation Reserve, gdzie postanowiliśmy przystanąć na noc na tamtejszym campingu w drodze powrotnej i powspinać się na zadziwiające granitowe kule, wśród których człowiek czuje się jak liliput na stole bilardowym.
KTOŚ TU W KULKI LECI!
Wreszcie miejsce, które nas zadziwiło, a namiastka niego dała wiele radości Moanie, wspinającej się dzielnie, aby po chwili krzyczeć: Tatuńku ratunku, zaklinowałam się, albo ja spadam... Zabawne też jak już ma bogate słownictwo i wie kiedy użyć dorosłych słów.
ZARAZ SIĘ ZAKLINUJĘ - TATUŃKU, RATUNKU ZSUWAM SIĘ
ZABAWY
SEKSOWNY ODPRYSK NATURY
Wczoraj w przeciwieństwie do Tennant Creek wyjechaliśmy zachwyceni pierwszym wrażeniem Alice Springs, pięknie położone wśród wzgórz ładne miasto z wielką …suchą rzeką. Postanowiliśmy stanąć i w nim na popas dopiero w drodze powrotnej.
Właśnie dojeżdżamy do Yulara, przed nami tylko 100 kilometrów czyli tyle ile w Australii jeździ się po zapałki. Minęliśmy wcześniej Mount Conner, fałszywy Ayers Rock czy inaczej Uluru, górę którą wszyscy biorą za znany monolit. Dla tych, którzy nie czytają tekstu zdjęcie niej właśnie umieszczamy, z fałszywym podpisem. Niech mają, za karę!
PO DWÓCH DNIACH JAZDY NARESZCIE AYERS ROCK CZYLI ULURU
22 czerwiec 2012
Alleluja! Uff, wreszcie jesteśmy powaleni na kolana.
O nie, wcale nie przez znany wszystkim Ayers Rock (znany też jako Uluru). Park Narodowy nazywa się Uluru – Kata Tjuta NP, to właśnie druga jego część, czyli Kata Tjuta, zespół okrągłych zadziwiających gór wchodzących prócz znanego światowo monolitu w jego skład nas zwaliła z nóg. Pora już była!
Do campingu w Yulara, sztucznym miasteczku dla turystów, trafiliśmy 20 czerwca z nastawieniem mieszanym, wiadomo tak turystyczne miejsca zawsze trącą badziewiem. Tym bardziej, że camping na dwie noce kosztował 82 dolary, a wejście do parku za dwie osoby 50. Czyli zanim człowiek coś zobaczył 500 złotych poszło w dym.
Zajęliśmy miejsce z zasilaniem aby korzystać z kupionej elektrycznej farelki, która miała nam zapewniać dodatnią temperaturę przez całą noc. I zapewniała. Po zachodzie słońca, w czasie którego z campingowej górki oglądaliśmy czerwony monolit, temperatura spadła raptownie. Jednak mimo, albo może dzięki grzejnemu wiatrakowi noc była słaba, wirnik włączał się i wyłączał sterowany termostatem co budziło nas bez przerwy. Cóż złapały nas przyjemności zimy, której właśnie jest pierwszy dzień sądząc po dacie. Do nich należy też rezygnacja z życia na zewnątrz, przez co należy rozumieć zamknięcie w aucie, przy którym nasza Bubu to rezydencja królewska.
Pojechaliśmy wczoraj rano pod masyw Kata Tjuta gdzie na parkingu przygotowaliśmy piknik. Już dojeżdżając widzieliśmy, że miejsce jest nadzwyczajne. Niespotykane wysokie skaliste lecz okrągłe szczyty wystrzeliwujące z płaskiej jak stół równiny, na dodatek wcięcia w nich zapowiadały różnorodność doznań, jako że planowaliśmy zrobić wszystko, co jest tam możliwe, czyli dwie wycieczki: jedna 7,5 km będąca pętlą i druga 2,5 km.
KATA TJUTA
Więcej nie jest możliwe, teren parku oddano Aborygenom w 1985 roku, a dla nich wszystko tutaj jest święte, więc wstęp do wielu miejsc jest zabroniony.
WYRUSZAMY
No i poszliśmy w zachwycie w głąb tego niewielkiego przecież masywu. Kształty, kolory, wszechobecne połączenie zieleni z czerwienią, fascynowało podobnie jak i gra cieni.
Cienie pojawiały się i znikały też dzięki temu, że po raz pierwszy od półtora miesiąca zobaczyliśmy na niebie chmury.
DRAPIEMY SIĘ I ZDOBYWAMY
Doszliśmy do przełęczy z cud widokiem w obie strony, ale szlak dobrze nosił swoje imię (Valley of the Winds czyli Dolina Wiatrów) i wiatr urywał nam głowy, zeszliśmy więc poniżej i, ciągle z widokiem, zasiedliśmy do lunchu.
NA PRZEŁĘCZY I LUNCH Z WIDOKIEM
Jak zwykle kanapki i dużo różnych warzyw rozłożyliśmy na prześcieradle i popijając z ukrycia piwo (no bo święte miejsce) napawaliśmy się radością, że jednak warto było zrobić te dodatkowe 2.000  kilometrów w głąb kontynentu.
Schodząc doliną, choć to słowo brzmi jakoś dziwnie w górach tak innego wymiaru przestrzennego, ukazał nam się wielki spodek kosmitów, którzy przykryli go gliną próbując ukryć przed Ziemianami. Tak, śmieszna była forma tej góry.
KOSMICZNY SPODEK NA ZIEMI I DZIWY NA NIEBIE
Druga część spaceru była już mniej górska, szliśmy zielonym płaskowyżem obserwując zaskakujące formy nie tylko gór, ale i nieba, bo chmury, których było coraz więcej, tworzyły morze widziane od spodu. Fantastyczne.
Po pięciu godzinach wróciliśmy do campera aby przesunąć się do innej trasy prowadzącej w szparę wcinającą się między dwie niezależne kopuły czerwonych gór. Trasa była na szczęście krótka, zrobiło się chłodno, nad nami przechodził front, temperatura spadała podobnie jak kilka kropel udawanego deszczu. Chmury pokryły niebo w całości.
Dojście do końca kanionu pokazało ogrom monolitycznych ścian dających wrażenie walących się na patrzącego, co potęgowane było szybkim przesuwem chmur.
OGROM
Szkoda tylko, że na zamykające coraz węższy kanion rumowisko nie było wejścia, by móc zajrzeć za nie.
Wymarznięci, ale szczęśliwi wróciliśmy wieczorem na camping, aby wykąpać się pod gorącym prysznicem z temperaturą bliską zeru wokół.
Tym razem noc była lepsza, zmniejszyliśmy moc dmuchawy o połowę, co spowodowało, że pracowała w ruchu ciągłym wydając jednostajny dźwięk. Zmarzliśmy tylko trochę pod jedną kołdrą, nie dziwota, rano szron potwierdził, że temperatura spadła nocą poniżej zera.

23 czerwiec 2012
Wczoraj nie spieszyliśmy się z wyjściem wiedząc, że dopiero po lunchu ruszymy wokół Ayers Rock. Zwiedziliśmy przed nim bardzo ciekawe centrum kultury mieszkańców tego regionu z zakazem fotografowania. Żyli, a wręcz niektóre wspólnoty nadal żyją w sposób prymitywny i wędrowny w poszukiwaniu jedzenia. Część z nich odrzuciła chęć zmiany i kontynuuje tradycje i oralny sposób przekazywania wiedzy i historii. Mimo to współpracują z białym człowiekiem i dzielą się swoją wiedzą. Dzięki temu odzyskali zapewnie te ziemie.
Zachowując pierwotność oczywiście zrezygnowali z kamienia łupanego, używają już noży, dłut i siekier aby wytworzyć sprzedawane turystom cepeliowskie badziewia.
Zastanawiające jest, że żyjący na tych ziemiach ludzie pierwotni nie dokonali żadnego w naszym pojęciu rozwoju  cywilizacyjnego. Przez 30 tysięcy lat nie stworzyli choćby zalążków pisma i jedynym sposobem przekazu były rysunki i mowa. Toż to musiały być …
Właśnie Beatka nacisnęła klakson na znak, że zrobiliśmy już 9.000 kilometrów!
… chodzące encyklopedie, aby zachować ciągłość wiedzy. Część jest teraz spisana przez białych i Aborygenów w przeniesieniu ich języka na łacińską literówkę. Dziw bierze też, że żyją jako nomadzi i nie próbowali uprawiać ziemi. Nawet koła nie wymyślili!
Z drugiej strony fascynujące jest dla białego człowieka starcie się z tą cywilizacją, taki powrót do epoki lodowcowej i pięściaka w epoce telefonii komórkowej, Skype i lotów na księżyc.. Niesamowite wręcz. Nie wspomnę o ich wierzeniach i tym podobnych duszkach, jako Polak nie powinienem rydzykować na ten temat, a jako biały tym bardziej, pamiętając krucjaty czy ś.p. Bin Ladena. Niezbyt powinniśmy pouczać innych i naśmiewać się z ich zabobonów.
Lunch zjedliśmy w camperze z widokiem na piesze wejście na szczyt monolitu, 380 metrów różnicy wzniesień na 800 metrach długości szlaku. Momentami kąt natarcia jest większy niż 45 stopni, a schodów nie ma - jedynie gładki kamień. Mimo niechęci Aborygenów do deptania świętej góry zrobiono łańcuchy i ludzie drapią się, jak to ludzie. Z góry widać lepiej, a i nie straszna im tabliczka z nazwiskami kilkunastu nieboszczyków co to pospadali. Oczywiście Beata, ogień w zadku, już by gnała, ale szlak zamknięto na parę minut przed naszym wyjściem ze względu na wielki wiatr. Oj żal był wielki.
ZAMKNIETE WEJŚCIE
Poszliśmy więc wokoło.
WYRUSZAMY W KOŁO – ALE KSZTAŁTY!
Samo zbliżenie do monolitu robi wrażenie. Kolor oczywiście, ale i różnorodność ścian i wcięć w nich. Z daleka monolit wygląda jak nienaturalna gładka skała, jednak dopiero z bliska widać groty, małe wąwozy, suche teraz wodospady i oczka wodne na różnych poziomach.
CAŁE SZCZĘŚCIE, ŻE WIELKA FALA JEST KAMIENNA
Nie dziwota, że przyciągała i fascynowała miejscowych, dawała wodę, cień i dach nad głową. Woda natomiast przyciągała zwierzęta, na które można było polować. Z górą wiąże się cały zbiór wierzeń i miejsc z nimi związanymi. Idąc w koło co jakiś czas tabliczki upraszają o niefotografowanie tego czy innego fragmentu ze względu na jego świętość. Co ma piernik do wiatraka, nie znali przecież fotografii, ale i niektórzy Żydzi w Izraelu też nie chcą być fotografowani więc passons.
IREK, PREZENT DLA CIEBIE – SZCZĘKI DO ROBOTY, MASZ MŁOT PNEUMTYCZNY?
Obeszliśmy górę 11 kilometrową trasą zaliczając wszystkie w niej zboczenia do ciekawych miejsc. Interesująco napisane tabliczki informowały o sposobie ich eksploatacji, co dodawało jeszcze uroku wycieczce rozbudzając wyobraźnię i zmuszając do refleksji.
A TO CIEMNA (NIE NASŁONECZNIONA) STRONA NIE KSIĘŻYCA
Tak, to okrzyczane i znane wszystkim z obrazka zdjęcie, ale zgadzamy się, że w zupełności zasługuje na nadaną mu rangę w światowych dziwadłach natury. Zachwyciło nas podobnie jak Kata Tjuta, tyle że inaczej.
TE MALEŃSTWA NA DOLE TO BEATKA Z MOANĄ
Droga piesza wokół monolitu była mało uczęszcza i płaska, więc Moana jechała hulajnogą, trochę sama, trochę ciągnięta przez mamę.  Kiedy wróciliśmy zamykając pętlę okazało się, że jest już zbyt późno aby jechać dalej w trasę, zatrzymaliśmy się więc na punkcie widokowych i jak setki nam podobnych czekaliśmy na zachód słońca obserwując zmiany koloru skały, z czego jest ona najbardziej znana. Tak piękne, że aż trochę nierealne i wyglądające jak szmirowaty landszaft. 
ULURU A LA WALHOL BEZ TRIKÓW
I TO TEŻ BEZ FILTRA

MOANA MÓWI:
B (do ciągnącej się Moany): Moana! Dostałaś przed wycieczką lody aby mieć siłę iść
M: Tak, ale już nie mam, bo lód był bardzo malutki

Po zmroku znów dotarliśmy na camping za 41 dolarów gdzie Beatki kolacyjny gulasz z owoców morza był szczytem doznań kulinarnych, tak jak przedtem wcześniej Uluru dla ducha.
Zasypialiśmy pod podwójnymi kołdrami i z postanowieniem, że wrócimy tam następnego ranka jeśli szlak na górę będzie otwarty, a jeśli nie to polecimy obejrzeć górę z góry helikopterem. Raz się żyje w końcu.
Rano okazało się, że szlak otworzono, więc pognaliśmy parkując u jego podnóża. Ubraliśmy buty w założeniu, że Beatka idzie na szczyt, a my z Moaną towarzyszymy jej odrobinę do momentu, kiedy  trasa będzie jeszcze akceptowalna dla małej.
Weszliśmy trochę po czym kąt zrobił się 45 stopni i widząc ludzi schodzących na pupach stanęliśmy chowając się za zabezpieczającymi nas ostatnimi głazami,  Beatka poszła dalej.
Wróciła po 10 minutach schodząc na odwrotnego czworaka i mówiąc: strach, nogi mam jak z waty taki kąt. Zsunęliśmy się razem kawałek po czym zbiegliśmy z górki na pazurki z Moaną. Stając prawie na dole, Beata z żalem zerkała na górę. No nie mogę sobie darować, mam spróbować jeszcze raz? Idź, mówię, żal inaczej zostanie we wspomnieniach. No i poszła.
NA RANY CHRYSTUSA, TFU, BOGA ABORYGENÓW, TOŻ TAM SIĘ NIE DA WEJŚĆ
Długo patrzyliśmy z Moaną jak Beata posuwa się wyżej i wyżej trzymając się kurczowo łańcucha, aż zniknęła za ostatnim garbem.
Moana wróciła do auta i oglądała film, ja popijałem kawę ze stojącymi obok Australijczykami z Melbourne, którzy czekali z wnukiem i synową na syna, który poszedł w ślady Beaty. Rozmawialiśmy o tym i owym, a kiedy po godzinie pojawiła się w lornetce Beata wróciłem do samochodu gdzie zostałem zaskoczony. Moana, nie widząc mnie, sama wzięła wiaderko, zrobiła do niego siusiu i zamknęła, wzięła też mandarynkę, którą obrała i zjadła. Zastałem ją jak grzebała w szufladzie w poszukiwaniu cukierków. Oj usamodzielnia nam się dziewuszka.
Widząc już mamę podeszliśmy znów sto metrów i tam czekaliśmy na rozpromienioną i szczęśliwą Beatkę. I całą. 
Nie wiem, czy to strach przed bogami Aborygenów… czy raczej podświadomy szacunek dla ich prośby o niewchodzenie na Świętą Górę, po której zeszli Przodkowie tworzący Świat; może też tabliczki pamięciowe tych, którzy znaleźli tutaj śmierć, coś na pewno wpłynęło na wiotkość moich nóg gdy po raz pierwszy spróbowałam podejścia. Myślę jednak, że to głównie nachylenie trasy i zawrót głowy gdy spojrzałam w dół spowodowały, że moja hardość zniknęła i postanowiłam sobie odpuścić zdobywania tego szczytu.
Niedosyt nie dawał mi jednak spokoju, a Daru znając moje zapędy i górskie ambicje najwyraźniej zachęcał mnie do ponownej próby. Pognałam biegiem. Teraz, albo nigdy, jeszcze za chwilę z jakiejś tam przyczyny zamkną mi przed nosem szlak i… szlag mnie trafi.
Pokonałam nie bez trudu odcinek, który za pierwszym razem mnie zniechęcił. Serce biło szybko, nogi były dalej jak z waty, a ręce silnie trzymały się łańcucha. Wyżej i wyżej.
Musiałam co chwilę przystawać, żeby oddech się choć trochę wyrównał, a mięśnie odpoczęły. Nie było to łatwe podejście, nawet dla mnie, która jednak dba o kondycję fizyczną dość uporczywie, nie dziwię się, że niektórym puszcza serduszko.
Gdy dotarłam do końca łańcucha, gdzie myślałam, że to będzie już koniec przygody, okazało się, że tak naprawdę jest to dopiero początek wycieczki. Od tej pory trzeba było iść już bez pomocnych zabezpieczeń po zaznaczonym białą kreską szlaku. Emocje jeszcze były za mocne. Bałam się puścić, a dwie próby posunięcia się dalej na czworakach spełzły na niczym. Zaczęłam robić zdjęcia z myślą, że powinnam być rozsądna i jeśli się boję (cała się trzęsłam), to powinnam na tym zakończyć mój wyczyn. Chwilę posiedziałam, odsapnęłam i już miałam się zsuwać w dół po łańcuchu, gdy zobaczyłam schodzącą z samej góry rodzinę z 10-12 letnimi dziećmi. O nie, skoro tacy młodzi ludzie dali radę, to ja też muszę. I koniec.
Zebrałam wszystkie siły. Na szczęście trudne było tylko pierwsze kilkanaście metrów. Po nich podniosłam się z czworaka i jak człowiek dumnie podążyłam dalej. Minęłam po drodze Pana w okolicy wiekowej 70-lat, który wolnym krokiem też chciał zdobyć Uluru.
Każdy garb chował za sobą następny, trasa wiła się wśród zagłębień góry, a do horyzontu końca jej nie było widać. Kilka miejsc znów prawie mnie zniechęciło do kontynuacji. Były przejścia przez głębokie na 4-5 metrów rowy, gdzie trzeba się było ześlizgiwać na pupie i wchodzić na kolanach. Nie byłam pewna, czy poradzę sobie w drodze powrotnej. Przy jednym takim wahaniu zastał mnie ów starszy Pan i zaproponował, że mi pomoże. Ok., dobra, idę dalej wypchnięta przez obcą dłoń na krawędź.
Dojście do niższej krawędzi, z której już było widać drugą stronę góry, przyniosło ze sobą bardzo mocne podmuchy wiatru, trzeba było się trzymać, żeby nie odlecieć. A im dalej, tym wiatr się wzmagał.
W końcu dojrzałam cel trasy. Szczyt. Hurra! Już niedaleko i już nie było wątpliwości, że się uda. Doszłam spocona, choć chłodzona przez mocny wiatr. Przy markerze był jeden mężczyzna, równie zadowolony jak ja, że dotarł. Ja byłam zadowolona głównie z tego powodu, że jest ktoś, kto mnie może w tym miejscu uwiecznić na zdjęciu (nota bene, okazało się, że był to właśnie mąż tej kobiety, z rodzicami której Daru popijał kawę na dole).
ZDOBYWCZYNI I PIĘKNE KATA TJUTA Z ULURU (35 km)
Ponapawałam się sukcesem i widokami, porobiłam zdjęcia i po krótkim odpoczynku pognałam z powrotem. Cały czas miałam na myśli Dara, który został na dole nie wiedząc jak długa jest trasa i obawiałam się empatycznie, że będzie się strasznie o mnie martwił.
Nie wiem dlaczego miałam kłopoty, żeby tu wejść. W pół godziny zbiegłam do auta nie odczuwając nawet cienia strachu, dziwiąc się, że coś mogło mi w drodze przeciwnej wydawać się przeszkodą. Chyba skrzydła zadowolenia niosły mnie po grzbietach Uluru, które już było moje. Moje!. Zejście po łańcuchu również okazało się łatwiejsze niż się tego spodziewałam.
Szczęście na mojej twarzy było widoczne dla mojej rodzinki, Daru zamiast srogiej i zmartwionej miny ewidentnie cieszył się, że choć mnie się udało poskromić legendarną górę środkowej czerwonej Australii.
CUDA ULURU
Nawiasem mówiąc, od tej pory minęły 4 dni, a mnie dalej bolą mięśnie. Ja, zakwasy? Zrozumiałam już, po takim biegu! Normalnie ludzie robią tą trasę w 3 godziny lub więcej, a ja zrobiłam w półtorej.
Wróciliśmy do biura campingu gdzie urzędował pan helikopter. Ze wstępnej ceny 120 dolarów od osoby zrobiło się 145, ponieważ niespodziewanie dla nas okazało się, że jest weekend. I pewnie byśmy polecieli, ale na szczęście dowiedzieliśmy się, że 15 minutowy lot odbywa się z dala od góry, zbliżanie się do jej świętości nie jest możliwe. Taka umowa z Aborygenami. Pocałujta w d… wójta. Polatamy gdzie indziej jak będzie warto.
Zjedliśmy lunch, kupiliśmy marynowane filety z kangura na kolację i pognaliśmy do Kings Canyon, następny dziw tutejszej natury.
Zatrzymaliśmy się z przymusu na campingu z elektryką Kings Creek. Cena w przewodniku Lonley jasno opisana wynosiła 19 dolarów za miejsce z elektryką. Zaśpiewano nam 21.
O! podrożało mówię do wchodzącej Beaty, a pan zza lady na to, że 21 to od osoby, jeśli jesteście we dwoje to 42. O Moanie nie wspominaliśmy, prawie wszędzie takie dziecko nie płaci - prawie! Noc zapadła, a z nią ma być -7 st.C, przystaliśmy wiec na cenę i zaraz potem pokłóciliśmy się o kartę płatniczą. Ciągle jest z tym problem, Australijczycy sprytnie obciążają 1,5% kosztów kupującego jeśli płaci karą kredytową, jeśli jest to karta debetowa to nie. Z kartami europejskimi jest inaczej niż australijskimi, jeśli używa się kredytowej to wszystko jest jasne, jeśli natomiast debetowej i na maszynce wciśnie się „debet” płatność nie przechodzi. Należy dziwnie wcisnąć kredyt i wtedy jest ok. Mało kompetentny człowiek tego nie wie lub nie chce wiedzieć i jest kłótnia. No bo ileż można stwarzać kłopotów, zwłaszcza, że turyści to w 50% Europejczycy, a ich karty europejskie.

24 czerwiec
Jedziemy już z powrotem, ot był to znów taki wyskok 330 kilometrów na jedną noc i jedną trasę, więcej ich w Parku Narodowym Watarrka, znanym jako Kings Canyon, nie ma. Za to jaką trasę! Znów z najwyższej półki.
Jeszcze na campingu przygotowaliśmy piknik i pojechaliśmy 35 kilometrów dalej do tego bardzo znanego miejsca. Po trasie można spodziewać się było wiele różnorodności, na pętlę od długości 8-śmiu kilometrów przeznaczono 5 godzin marszu czyli średnia niebywale słaba.
Rzeczywiście, już na początku podejście było eksponowane, trzeba było wyjść z dna na krawędź kanionu ścieżką jak schody do nieba.
Mimo zbliżającego się południa było mroźnie zimno, co prowokował zimny i porywisty wiatr. Po wejściu na krawędź zimno już nie było, a raczej mokro na plecach.
Ponieważ miejsce było słoneczne, bez wiatru i z widokiem rozłożyliśmy się z piknikiem, który pochłonęliśmy dość szybko ciekawi dalszej części wycieczki.
ZACZYNAMY OD PIKNIKU
Kiedy ruszyliśmy wszystko było niespodzianką, spodziewaliśmy się może krawędzi jak w Wielkim Kanionie, a tu płaskowyż był usiany okrągłymi warstwowymi skalnymi kopułkami, wśród których wił się nasz szlak wielce atrakcyjny sam w sobie, a co jakiś czas odbicia od niego do krawędzi kanionu dodawały tylko pikanterii. Cudnie.
ZADZIWIAJĄCE I WARSTWOWE
BEATKA WSZĘDZIE
NATURĄ BRUKOWANE
Najbardziej atrakcyjne było odejście dochodzące przez mostek w rozpadlinie do części północnej kanionu bardzo zbliżonej do jego południowej ściany, będącej dziurawą jak ser szwajcarski, oświetloną słońcem wielką pionową płaszczyzną. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy co jest pod nami, ale zobaczyliśmy to później, będąc po drugiej stronie.
SEREK SUISS MADE
Następnie była górna część kanionu zwana Ogrodem Edenu. Rzeczywiście z kamiennej pagórkowatej pustyni, na której rosły gdzieniegdzie trawy i drzewka, schodząc do kanionu nagle znaleźliśmy się wśród bujnej zieleni, a nawet palm, śpiewu ptaków i wody zalegającej  jego dno. Zupełna niespodzianka, taka zielona oaza spokoju wśród wysokich ścian.
OGRODY EDENU
Kiedy wyszliśmy znów na płaskowyż i stanęliśmy nad kanionem zobaczyliśmy, że poprzednio staliśmy nad jego krawędzią na ścianie, od której odpadł wielki odłam i tak naprawdę nic pod nami nie było. Ale cóż to tylko waga człowieka.
CHOLERKA, PRZED CHWILĄ NA TYM STYALIŚMY
Droga do samochodu stroną południową kanionu była zupełnie odmienna, zniknęły warstwowe pagórki skalne, pojawiło się skaliste wcięcie w wyżynie, z której cały czas schodziliśmy, jako że kanion był właśnie wielką rozpadliną w wywyższeniu.
KANIONOWATOŚĆ
Ta różnorodność pejzażu nie pozwalała nawet na moment znudzić się marszem, nawet Moana przeszła prawie całą trasę, za tą różnorodność oraz piękno trasa dostaje ocenę 9/10.   
OSTATNIE ZDJĘCIE DARA W KINGS CANYON
Zmuszeni, jadąc już w drogę powrotną do Alice Springs, wzięliśmy jeszcze benzynę za 2,35 dolara za litr. Rekord, chamstwa też, tak nie powinno robić się turystom w takich miejscach, w Alice Springs płaciliśmy też aż 2,64 za litr.
Dojeżdżając już nocą na camping przy jedynej drodze przecinającej kontynent wiodącej  z Adelajdy do Darwin via Alice Springs mało nie trzepnęliśmy dwa razy kangura. Nigdy więcej! Rzeczywiście jazda po zachodzie słońca może się źle skończyć.    

Komentarze