CZERWIEC 2012 AUSTRALIA
Piątek, 1
czerwca 2012
Minęło kilka dni, ja już w lepszej formie,
wczoraj nawet zrobiliśmy razem wycieczkę 8,5 kilometra .
W poniedziałek 28 maja przenieśliśmy się z
campingu w Katherine do odległego o 30 kilometrów Parku
Narodowego Nitmiluk i zainstalowaliśmy się na dłuższy, ze względu na moją
gorączkę, postój techniczny na campingu wykorzystując książeczkowy bon - śpiąc
dwie noce trzecia gratis. Książeczka zachwalała basen oraz Internet WiFi
gratis. Ja w moim wieku generalnie ludzi jako rasy nie lubię, wszystko co
społeczne polega na oszustwie - polityka, handel, a bliźni bliźniego jedynie
chce wyruchać często z pomocą kłamstw pisanych wielką czcionką, zwanych
reklamą. Nie ma powodu aby i tu ktoś kogoś nie naciągał, no bo jak brzmiałby
napis: Intenet WiFi, pierwsza godzina gratis, ale z limitem bajtów.
Dziewczyny poszły od razu na lodowaty basen,
dając mi drzemać i znosić gorączkę. Wieczorem jeszcze podziobałem sadzone jajka.
We wtorek 29 maja już było lepiej, z 39 stopni
zrobiło się 34,7. Skoki jak na zewnątrz auta, w dzień 30, a w nocy 12. Zostałem w
łóżku próbując dłubać na blogu, a mając dwa komputery miałem dwie godziny
gratis dziennie (i kto tu kogo rucha?). Z blogiem wyszło częściowo, znów coś
szwankowało, załatwiłem za to hotel w Brisbane po powrocie z Nowej Kaledonii,
Formule 1 za 100 dolarów, wariactwo.
Dziewczyny w tym czasie poszły w trasę, pętlę o
długości 4 km ,
którą Moana przeszła całą sama, wchodząc nawet na wysoki klif do punktu
widokowego na rzekę.
Ta sama rzeka co poprzednio, Victoria, tym razem
wcina się wąskim kanionem w klifowate wywyższenie, ot taki równie malowniczy
przełom Dunajca gdzie są i tratwy w postaci pchanych silnikami wysokich barek
(aby krokodyle nie poodcinały pasażerom końcówek) i prawie kajaki, jako że
wypożyczalnię zamknięto ze względu na obecność krokodyli, podobnie jak i część
rzeki gdzie kiedyś wolno było pływać wpław. Największą atrakcją są loty
helikopterem od 85 dolarów. Ach ta reklama i słowo od…, po prostu 85 dolarów za
7 minut, ot (nie od) tajemnica, od osoby oczywiście. Jak ktoś chce zobaczyć
więcej to cena x2,x4 itd.
Dziewczyny wróciły zadowolone, pokazały zdjęcia,
a Moana po basenie i kolacji zasnęła kamieniem. Ja zakudłany w polar
poczłapałem grillować rybę, która wyszła równie dobrze jak noc po niej,
pierwsza od trzech dobrze przeze mnie przespana.
Środa 30 maja była pod znakiem długiej wycieczki
dla całej trójki. Trochę niepewnie, jednak zdecydowałem się na wstanie i
poszliśmy po uprzednim przygotowaniu pikniku.
Po wyjściu z cywilizacji droga wiodła na
płaskowyż i prowadziła nim aż do miejsca gdzie rzeka zakręcała pod kątem
prostym i można ją było zobaczyć z wysoka w dwóch kierunkach. Miejsce wymarzone
na piknik na wiszącej skale. Rozłożyliśmy prześcieradło, smakołyki, piwo i
zajadaliśmy patrząc przed siebie na rozkoszny widok.
Zadowoleni zeszliśmy do rzeki przez rocky pool,
jeziorka, do którego w porze deszczowej wpada wodospad będący teraz tylko
ciurkiem wielkości sznurka. Moana chciała pływać, nie wzięliśmy jednak strojów
więc tylko się taplała, kiedy to Beata, a potem ja schodziliśmy jeszcze niżej,
nad rzekę aby zerknąć na przełom z innej perspektywy. Żadne z nas nie zbliżało
się zbytnio do wody, naczytaliśmy się o zasadach jak należy nie dać się zjeść
krokodylom.
Wracaliśmy z wycieczki zachwyceni powtarzając
częściowo Beaty i Moany trasę z dnia poprzedniego, a schodząc, już przy centrum
turystycznym, spotkaliśmy niewielkie kangury, wallaby, których wprawdzie pełno
było na campingu, jednak tym razem spotkane dwa miały małe wystające z toreb.
Słodki to był widok, taki dwugłowy stwór.
Z serii o
Moanie
Beata w
złości bo zniknąłem gdzieś: tata jest chyba nienormalny aby nas tak zostawić!
Moana
zadumana: wiesz mamo, on chyba jeszcze nie do końca wyzdrowiał!
Ja tu sobie robię podśmiechujki z aborygenów na
podstawie powierzchownych i wstępnych przecież obserwacji, ale coraz więcej
widzimy i wiemy. Na campingach poznajemy sporo ludzi, Europejczyków, głównie
Niemców, Francuzów i Holendrów, z nimi narzekamy na ceny, które ich szokują
podobnie jak nas, chwalimy czystość toalet i krytykujemy pod tym względem
Europę. Poznajemy też Australijczyków, większość z nich to emeryci, którzy
uciekają zimą z południa do północnego ciepełka, jest też sporo takich, którzy
wykorzystują suchą porę aby coś zobaczyć. Korzystamy z tych znajomości aby
dowiedzieć się czegoś o kraju z pierwszej ręki, a nie z przewodnika.
Tak więc sprawa aborygenów nie wygląda
rzeczywiście zbyt dobrze. Białych oni ze zrozumiałych względów nie lubią i ze
wzajemnością, ale chętnie wyciągają rękę po ich pieniądze grając na białych
wyrzucie sumienia za historyczne rzezanie. Biali za to korzystają z
działalności twórczej niektórych aborygenów lub chińskich kopiarzy i drogo
sprzedają naiwnym turystom pamiątki w postaci bumerangów czy równie naiwnych
kolorowych obrazków.
ZAGADKA
Dlaczego
istnieje światowa moda na aborygeńską twórczość?
To jedyna
na świecie historyczna stop klatka na poziomie groty Lascaux we Francji.
Nie chcę aby brzmiało to rasistowsko, a tym
bardziej nie brzmi to z ust naszych rozmówców, którzy są przecież imigrantami,
często z pierwszego czy drugiego pokolenia, ale ogólnie znana aborygeńska
niechęć do pracy, pijaństwo, niezbyt cywilizowane zachowanie i wygląd nie
zachęcają, a wręcz odrzucają od nich. Widok uśmiechniętego aborygena w
kolorowej koszuli opowiadającego turystom o swoich obyczajach jest mrzonką z
turystycznego folderu, a twórczość ludowa zwana sztuką jest na poziomie
człowieka z okresu kamienia łupanego tyle, że tu i teraz. Nie ma co sobie
wmawiać, na poziomie człowieka prymitywnego żyli jeszcze wczoraj i pewnie by
tak żyli dalej gdyby biały człowiek nie włożył im komórki w jedną rękę i
kieliszka wody ognistej w drugą. I wymyślam dalej:
Dlaczego
aborygen wymyślił bumerang? (dwie wersje)
1.
Bo mu się prosty patyk w
głowie nie mieścił.
2.
Chcąc udomowić psa dingo
ciągle sam biegał po patyk bo pies nigdy nie chciał aportować.
(pies dingo nigdy nie został udomowiony i do dziś żyje w
stanie dzikim)
Tak a propos pory suchej. Zwiedzanie Australii
trzeba szczegółowo zaprogramować i godzić się na pewne niewygody. Australia
jest generalnie płaska jak stół i posiada porę deszczową monsunów jak i
cyklonów ją nawiedzających oraz porę suchą. Z tego prosty wniosek, wody jest za
dużo lub za mało. Mając płaski relief woda nie ma gdzie umykać i w porze
deszczowej tworzą się jeziora i rzeki nie istniejące poza nią. Zwiedzanie
północnej części Australii nie jest wtedy rozsądne, wiele dróg bywa
nieprzejezdnych, jadąc wszędzie widuje się słupki z podanym stanem wody co 10 cm od 0 do 2 metrów aby jadący
wiedział w co się pakuje i czy ryzykować wjazd w kałużę czy powstałą rzekę. W
tym okresie zwiększa się też zasadniczo zasięg krokodyli słonowodnych oraz
przez milion należy pomnożyć ilość komarów na metr sześcienny powietrza.
Pora sucha to zima. Jak nazwa wskazuje jest
wtedy zimno, ale tu, powyżej zwrotnika koziorożca nie wszędzie i tylko
niekiedy. Wybieramy się jak wszyscy zobaczyć lep ma głupka czyli monolit w
Uluru, taki skok 3.000
kilometrów . Porą suchą czyli teraz temperatura w dzień
jest przyjemna 25 stopni, za to nocą 0. Ogrzewanie mile widziane. Temperatury
latem w dzień są nie do zniesienia.
Jeśli chodzi o ceny to są one odbiciem zarobków.
Córka naszych poznanych Niemców jest pielęgniarką i pracuje w szpitalu w Darwin
zarabiając 4 tys. dolarów miesięcznie czyli dwa razy tyle ile zarobiłaby w
Niemczech, jak mówią. Tak, to 14 tysięcy złotych kursowych. Sporo.
Robiąc zakupy widzimy samowystarczalność
Australii, z wyjątkiem może ogórków, które zmieniły w czasie naszego pobytu
nazwę z „Polski Ogórki” na poprawną, ciągle Made In India, za to sery Camembert
czy Brie z Tasmanii są rewelacyjne, wina mają w bród, choć jest drogie (o jak
się zawiedliśmy), mięso jest świetne i tanie, produkują samochody, samoloty,
sprzedają rudę żelaza. Jednak czarno widzę przyszłość tego kraju.
Otóż przy tak wysokim poziomie życia i tak
wysokich zarobkach koszt wytwarzania jest równie wysoki. Przy słabym dolarze
australijskim i oddaleniu zwiększającym koszty importu wszystko grało. Dziś
dolar niebotycznie się wzmocnił i jeśli będzie kontynuował taniej będzie
sprowadzić produkty nawet z daleka niż je produkować u siebie, a to pierwszy
krok do zapaści. Aktualnie walczy się z tym sztucznie hasłami: jesteśmy wyspą,
dbamy o naszą przyrodę, na wszystko jest kwarantanna i cło. Zobaczymy jak długo
to potrwa. Pewnie trochę.
Wpływy z turystyki kraj ma znaczne, głównie tej
europejskiej, Amerykanów nie spotkaliśmy - mają lepiej i taniej u siebie.
Siedzimy w Parku Narodowym Litchfield. Znów były
pierwsze koty za płoty, długi przejazd buszem, camping słaby, tylko z czystym,
ale śmierdzącym kiblem i muszki, które nas wygnały do samochodu aby tam zjeść
pyszne krewetki a la Beata z jej nową miłością - sosem sweet-chili (jedynie do
jogurtu i kawy go nie dodaje).
Rano spakowaliśmy samochód, przenieśliśmy się na
parking przy bajorkach powstałych na strumyku, w których leżeli chłodząc ciała
turyści, a po przygotowaniu pikniku poszliśmy ścieżką 2 kilometry do
wodospadu Florence Falls.
Wodospad, jak wodospad, ładny ze sporym bajorem
do pływania bez krokodyli co tu jest rzadkością. Usadowiliśmy się na kamieniach
z widokiem na pływających aby po lunchu do nich dołączyć.
Powrót częściowo inną drogą był zacny, Moana
szalała ma swojej hulajnodze jako, że cała płaska część drogi była ku naszej i
Moany radości, betonowa.
Po powrocie do campera szybko pognaliśmy na nowy
camping, zbliżała się trzecia, a zasada kto pierwszy ten lepszy obowiązuje tu
wszędzie, a nam raczej zależało na miejscu. No i zajęliśmy przedostatnie wolne.
Wangi to miejsce położone pod klifowym
płaskowyżem przy wodospadzie z niego
wypływającym i spadającym do sporego jeziorka, w którym prócz
pływających turystów harcują niegroźne (jeśli nie prowokowane) słodkowodne
krokodyle.
Mimo pory suchej wodospad okazał się podwójny i
zjawiskowy. Wyglądał cudnie z miejsca, z którego po schodkach wchodziło się do
wody, jednak dopiero po obejściu części jeziora pokazywał się w całej krasie.
Ruszyliśmy na jedyną wycieczkę obchodzącą
wodospad, ale bez widoku na niego. Poszliśmy więc najpierw w górę tropikalną
dżunglą, aby wyjść na klif i zobaczyć dalekie otoczenie, potem przeszliśmy rzeczkę
tworzącą poniżej wodospad, następnie zeszliśmy znów do jeziorka. Ot taka trasa
aby iść. Za to popołudniowa kąpiel, a zwłaszcza poranna dnia następnego z
maskami i fajkami były fantastyczne. Wielkie ryby stały w prądzie oczekując na
płynące z prądem jedzenie, a na nas zapewne oczekiwały gdzieś krokodyle
słodkowodne, których jednak przez maski nie zauważono.
Wyjeżdżając z parku zrobiliśmy jeszcze jedną
dwugodzinną trasę nikomu do szczęścia nie potrzebną i niezbyt atrakcyjną
Greenant Creek zjadając lunch na samochodowym parkingu.
Następnie zatrzymaliśmy się przy Tolmer Falls
dokąd prowadziła 400 metrowa ścieżka dla inwalidów, którą Moana natychmiast
wykorzystała jadąc na swojej hulajnodze. Widok na wodospad z platformy
widokowej był piękny, a ku naszej radości okazało się, że można z niej wrócić
na parking inną, dziką trasą. Poszliśmy więc samotnie słysząc za sobą, ach to
za długa droga tędy, aż 1200
metrów . No i szliśmy zachwyceni widokami i samotnością.
Zatrzymaliśmy się jeszcze przy popierdółce
zwanej magnetic mounds czyli ogromnych płaskich termitierach ukierunkowanych
dokładnie północ-południe, zapewne aby nie rozgrzewały się kiedy słońce jest w
zenicie.
Po wyjeździe z parku zatrzymaliśmy się przy
sklepie kupić masło i loda. Moana marudziła, że boli ją brzuszek, loda i
chciała i nie chciała, co było bardzo złym znakiem. Po powrocie do samochodu,
Moana usiadła na podłodze, loda oddała i zwymiotowała wielokrotnie.
Jak to bywa w takich przypadkach poczuła się
lepiej i w czasie drogi przysypiała, a ja jechałem szybko szukając pierwszej okazji
do zatrzymania się na noc zachodząc w głowę co się dzieje.
Szybko trafiliśmy na dziwne założone przez
ogrodników pole campingowe, ale z czystymi łazienkami i zainstalowaliśmy się rozkładając
nasz dywan, na nim materac i ułożyliśmy komfortowo Moanę na otwartym powietrzu.
Była wymęczona, ale bez gorączki, trochę poniżej normalnej. Upał był wściekły.
Moana po wypiciu odrobiny herbaty znów zwymiotowała.
Kiedy jest się z dala od cywilizacji po głowie
zaczynają chodzić wszystkie dziwy świata. Przypomnieliśmy sobie, że Moana w
czasie ostatniej wycieczki jadąc na hulajnodze przewróciła się przez głowę
ryjąc w piach czym wywołała u nas śmiech jako, że nic się nie stało, nawet się
nie zadrapała. Jednak powiedziała wtedy, że uderzyła się w brzuch. Potem jak
jechaliśmy do termitów przegrzała się w samochodzie przez naszą nieuwagę,
wypisz wymaluj udar z gorąca na mur beton, na dodatek droga była kręta, co
mogło spowodować chorobę lokomocyjną.
Kiedy znów zwymiotowała zacząłem być przerażony.
Inni rodzice pewnie się śmieją czytając ten tekst, ale nie wiedzą jednego.
Moana ma trzy i pół roku i bardzo nas rozkaprysiła, nigdy nie wymiotowała i
nigdy jeszcze nie była chora. To niespotykane u dzieci, zapewne ciągła zmiana
klimatu, otoczenia, woda morska i brak kontaktu z innymi dziećmi na to
wpłynęły. No właśnie, ten pomysł też nawinął się natychmiast w głowie, częste
tu zabawy z dziećmi i kontakt z chorobami to dla niej nowość.
Dopiero kiedy Beata też zwróciła do wiaderka
wszystko co zjadła tego dnia poczułem, jak pewnie i ona, ulgę. Zjedliśmy zapewne
coś dziwnego, tylko co? Wszyscy jedliśmy to samo, no i stało się to pierwszy
raz w naszej podróży i to w cywilizowanym kraju, a nie w jakimś trzecim świecie,
gdzie jedliśmy mięso leżące w upale na ladzie i pokryte muchami.
Dziwne. A może to woda, która nie jest tu pitna
wszędzie? Ja czułem się jednak świetnie.
Tak czy siak, Moana przeleżała na zewnątrz cały
wieczór i za nic nie chciała położyć się wewnątrz, nawet w naszym łóżku,
skarżąc się na gorąco.
Siedziałem koło niej, popijałem winko i odpędzałem
komary.
Spałem już kiedy to z kolei Beata walczyła z
Moaną, która na koniec zażyczyła sobie pójść spać do siebie, na górę.
Rano wszystko było w porządku, Moana skakała po
nas jakby poprzedniego wieczoru nie było.
Ruszyliśmy więc dalej, do Darwin.
Poniedziałek,
4 czerwiec 2012
Jesteśmy w Darwin od dwóch dni i bardzo nam się
tu podoba. Przyjazne, nienagannie utrzymane zielone miasto, płaskie, przez co bardzo
rozległe z niewielkim centrum i nadmorskim parkiem.
Z powodu awarii komputerów w biurze caravan
parku, do którego zmierzaliśmy, nie mogliśmy się w nim zatrzymać no i całe szczęście,
drugi do którego trafiliśmy okazał się najlepszy w naszej dotychczasowej
podróży. Do ideału brakuje mu Internetu, ale żaden inny też go nie posiada, za
to prócz dużego i w miarę ciepłego basenu ma niezależną dla każdego stanowiska
łazienkę z wc, umywalką i prysznicem oraz dodatkowo kuchennym zlewem.
Ewenement! Rozłożyliśmy się więc pod drzewem przypominającym wierzbę płaczącą
na nienagannym trawniku i postanowiliśmy od razu zostać tu dwa dni, a dziś już zdecydowaliśmy,
że trzy.
Pojechaliśmy od razu zwiedzić centrum.
Niedzielny spokój, łatwość oraz bezpłatność parkowania nie zmuszała nas do
korzystania z sieci autobusowej. Z domem zawsze łatwiej się przemieszczać.
Samochód zostawiliśmy zaraz po wjeździe co
centrum aby przejść je całe, najpierw nadmorskim parkiem, a potem wrócić
częściowo pieszą centralną ulicą.
Na końcu parku doszliśmy do stanowego parlamentu
z zupełnie niezłą architekturą oraz malutkiego domu stanowego rządu. Wszystko
to wybudowano na wielkich podziemnych zbiornikach paliwa z czasów wojny
światowej drugiej, wojny japońsko-australijskiej. O tej przeciętny człowiek nie
wie nic, co najwyżej zadaje sobie pytanie dlaczego Australijczycy walczyli w
Europie?
Parę słów historii. Trzy miesiące po Perl
Harbour Australia czując się wcześniej olana przez Anglików (skąd my to znamy)
przyłączyła się do wojny przeciw osi jako sprzymierzeniec Amerykanów. Darwin,
największy port głębokowodny w tym rejonie świata stał się ostoją floty
australijskiej i po części amerykańskiej. Zanim jednak Australijczycy
przygotowali go do wojny, trzy dni po wypowiedzeniu wojny, japońska flotylla z
Perl Harbour zbliżyła się do Darwin i 29
lutego 1943 roku dokonała 2 nalotów większych w sumie niż na amerykański port.
Japończycy zatopili kilka okrętów w tym jeden amerykański, zdemolowali miasto,
w którym zginęło 288 osób. Tak w Darwin zaczęła się powietrzna wojna o
Australię, która trwała 6 miesięcy i którą dywizjony głównie australijskie, ale
i amerykańskie oraz jeden angielski wygrały.
Kiedy wczoraj dziewczyny walczyły z krokodylami
w krokodylim parku, ja po częściowym załatwieniu usterek samochodu w centrum
Back Fucker udałem się do muzeum lotnictwa, bardzo ciekawego głównie dla
mężczyzn. Prócz historii lotnictwa i Darwin jako strategicznego dla Australii
miejsca (no bo skąd inąd można by Australię zaatakować jak nie z północy?)
gwoździem muzeum jest zajmujący całą jego halę bombowiec B52, do którego kabiny
można zajrzeć, a w luku bombowym obejrzeć o nim film .
Czwartek,
7 czerwiec 2012
Tak więc we wtorek po raz pierwszy w podróży
spędziliśmy kilka godzin osobno. A kiedy spotkaliśmy się w centrum, dziewczyny opowiedziały
o wielkich krokodylach, o żyjącym nieustająco sześciometrowym bohaterze filmu
„Krokodyl Dundee” zwanym Burt.
Moana karmiła wędką mniejsze sztuki i słusznie,
no bo do czego innego służy wędka jak nie do karmienia? Wędkarze to wiedzą.
Wracając na camping zrobiliśmy jeszcze zapasy
alkoholowe. Przepisy dotyczące sprzedaży alkoholu są tak durnowate i różne w
zależności nie tylko od stanu, ale i gminy, że postanowiliśmy zapewnić sobie
ciągłość dostępu do wina na najbliższy miesiąc.
Okazało się, że koło naszego campingu można
kupić w monopolowym tylko dwie butelki dziennie na jedną osobę, osobę obecną
oczywiście w czasie kupowania, z paszportem w ręce gotowym do skanowania. I jak
tu jechać na dwa tygodnie do Kakadu, parku gdzie obowiązuje zakaz sprzedaży na
wynos alkoholu (z wyjątkiem konsumpcji w lokalach)?
No i kupowaliśmy po cztery butelczyny dziennie
uzupełniając wolniutko składzik, jako że dwie dziennie nam wychodziły. Jakież
było nasze zdumienie, kiedy w centrum Darwin okazało się, że akurat tam limit
nie obowiązuje i można kupić ile się chce, choć oczywiście skanują paszporty.
Gdzie logika, lista kupujących pijaczków jest stanowa, na jednej ulicy jest
limit, a dwie ulice dalej w innej już dzielnicy go nie ma. Cyrk.
Tak czy siak wina mamy 45 litrów i jest ono
wszędzie w naszym niewielkim samochodzie, nie wiemy więc czy to camper czy
cysterna.
Z żalem opuściliśmy nasz komfortowy camping
udając się do miejskiego darmowego Aqua Parku dla dzieci. Olbrzymie miejsce
piknikowe połączone z wielkim „suchym” placem zabaw oraz podobnym wodnym. Do
tego dochodził olbrzymi basen i trzy długie zjeżdżalnie rurowe. Obiecywaliśmy
Moanie już od dawna wypad na ten plac. W niedzielę nie chcieliśmy tam jechać
obawiając się tłumu, a w poniedziałek okazało się, ze park jest zamknięty
właśnie w ten dzień i we wtorek. Płacz był, więc obiecaliśmy zostać w Darwin do
środy, specjalnie po to, żeby ziścić obietnicę. Czego to się nie robi dla
dziecka.
Czym się skończyło? Ano pojechaliśmy na plac,
Moana weszła do wody i powiedziała brr, ale zimo. Kiedy jedziemy dalej?
No i cóż było robić, ruszyliśmy w stronę
największego australijskiego i najbardziej znanego, nawet z nazwy w Polsce
(sklepy z towarem dla zwierząt w galeriach handlowych) Parku Narodowego Kakadu.
Po drodze zatrzymaliśmy się w sklepie przy Crocodylus Park zakupić mięso
krokodyla, aby Beata i Moana spróbowały tego rarytasu. Cena nas mile
zaskoczyła, tylko 28 AUD za kilogram, czyli 100 pln.
Z miasta wyjechaliśmy zbyt późno robiąc jeszcze
po drodze wielkie zakupy i już po stu kilometrach szukaliśmy noclegu
zatrzymując się w centrum turystycznym Okno na Mokradła (Window on the
Wetland). Ultra nowoczesna architektura znana nam była już z folderu,
obejrzeliśmy wystawę o faunie i florze omijając z daleka planszę „nasze gatunki
komarów” i dowiedzieliśmy, że można na noc zatrzymać się na przydrożnym
parkingu nieopodal.
Chcąc nie chcąc, zajęliśmy darmowe miejsce jak
inni nam podobni, a mając w głowie i planszę i słowo mokradła nie próbowaliśmy
nawet wychodzić z auta. Znaczy ja i Moana, Beata poszła palić i otworzyć gaz
przeżywając komarzy atak skomasowany jak onegdaj samolotów Zero na Darwin.
Wieczór był pod znakiem wspólnej kolacji czyli
steku z krokodyla ze świeżą zieloną fasolką. Rzadko jemy kolacje wspólnie, Moana
je zwykle wieczorem kanapki i warzywa, to co my w południe, kiedy to ona je
gorący obiadek. Tym razem odstąpiliśmy od reguły - przymus zamknięcia w
samochodzie.
Krokodyl smakował nam bardzo, zabawne połączenie,
w konsystencji stek wołowy, ale zupełnie biały, smakiem przypominający raczej kurczaka
niż rybę. Pyszotka w każdym razie.
Do Kakadu wjechaliśmy w południe i jadąc mało
ciekawym rzadkim lasem dotarliśmy do campingu skąd wychodziła pierwsza trasa.
Jakież było nasze rozczarowanie, trasa okazała się zamknięta – krokodyle.
Zainstalowaliśmy się na campingu i … cóż było
robić, poszliśmy na basen. Na basenach generalnie szlag mnie trafia, w 80% z
nich woda jest niebotycznie zimna, a ten miał jeszcze zasłonę przed słońcem.
Mają, cholera, darmową grzałkę w postaci słońca, jeden wymiennik by wystarczył,
a tu nie, wszędzie lody dla ochłody, co więcej, pchają matoły pieniądze w
jacuzzi z lodowatą wodą!
Moana już spała, my zajadaliśmy grillowaną rybę,
kiedy to pies dingo przebiegł tuż obok nas. Zabawne, wcześniej zatrzymaliśmy
się po drodze, aby zadowoleni obserwować jednego z daleka, a tu niepostrzeżenie
mieliśmy jednego na wyciągniecie ręki. Oby tak nie zdarzyło się z krokodylem.
Sobota, 9
czerwiec 2012
W piątek rano przenieśliśmy się do północnej
części parku, Ubirr. To takie skały ważne dla Aborygenów, są tam ich
historyczne rysunki, widać zagłębienia w skałach od mielenia niegdyś ziarna na
mąkę, wykorzystywano je do mieszkania, chroniły od wiatru i deszczu, a dziś są
atrakcją turystyczną.
Ku uciesze Moany wdrapaliśmy się na ich szczyt,
z którego widać całą okolicę i gdzie, kiedy zbliża się zachód słońca zbierają się
turyści aby podziwiać kolory rozlewisk i skał w ciepłych barwach.
Widok rzeczywiście był atrakcyjny, z żalem
patrzyło się na odlegle góry, na które wejść nie można, bo szlaków brak przez
mokradła pełne życia, do których zbliżanie się grozi face a face z krokodylem.
Tak więc generalnie rozumiemy wartość parku Kakadu
jako dziedzictwa światowego, natomiast zawiedzeni jesteśmy turystyką w nim. Cóż
z tego, że park ma 200 na 100 kilometrów i jest domem dla 68 gatunków ssaków,
120 gatunków płazów i gadów, 26 gatunków żab, 300 gatunków morskich i
słodkowodnych ryb, a przede wszystkim 290 gatunków ptaków, jeśli dostępność do
tego bogactwa jest żadna. Tras pieszych jest niewiele, a spacer po buszu często
wypalonym nie wnosi niczego. Wypalanie to taka tutejsza jesienna mania przejęta
od miejscowych, aby lepiej wszystko rosło na wiosnę. No i pali się to tu to
tam, dymy szczypią w oczy i zasłaniają niebieskie o tej porze roku niebo.
No dobra, nie piszę jeszcze, że Kakadu to
bardziej kaka i porażka, przed nami jeszcze część południowa.
Dziś rano zrobiliśmy miły spacer wśród
piaskowych skałek, doszliśmy też do rzeki i idąc trochę wzdłuż niej szczęśliwie
wróciliśmy na parking aby pojechać na lunch do Jabiru, jedynej miejscowości,
gdzie w parku miejskim nad jeziorem urządzono plac zabaw i rekreacji z grillami.
Później, już w centrum turystycznym dowiedzieliśmy się, że część trasy, którą
szliśmy rano jest zamknięta ze względu na krokodyle. Śladów zamknięcia,
podobnie jak krokodyli nie stwierdziliśmy.
Jutro wybieramy się na długą wycieczkę (12 kilometrów ) po
górach. Beata zaciera ręce (a może nogi, ale tak się nie mówi), no wreszcie
można będzie spalić trochę kalorii, a nie tylko jechać i jechać wśród mało
interesującego wypalonego buszu.. Tego nam trzeba przed zjazdem do Uluru, to 1500 kilometrów w
jedną i 600 powrót tą samą drogą. Sporo.
Wtorek, 12
czerwiec
Wycieczka była urocza, siedem godzin w drodze z
przerwą na lunch w jak zwykle wybranym widokowym miejscu. Najpierw obejrzeliśmy
rysunki aborygenów na zadaszonych skałami ścianach w miejscach ich życia, potem
podeszliśmy ostro w górę do miejsca widokowego, gdzie wycieczkę kończą wszyscy autobusowi
turyści. Są to prawdziwi wędrowcy, mają profesjonalne buty z nakładkami przeciw
żmijom, czapki z opadającymi na ramiona ochraniaczami przeciw słonecznymi,
długie spodnie aby komary nie zaraziły ich chorobami tropikalnymi i wielkie
aparaty fotograficzne z długimi obiektywami. Tak zwany full wypas i kupa
śmiechu.
Ruszyliśmy w dwunastokilometrową pętlę
prowadzącą najpierw źlebem na górę klifu. Było nawet trochę alpinistycznie, ku
radości Moany. Widoki były coraz piękniejsze na wysokie skalne ściany nad
bezkresnym zielonym lasem buszu.
Potem szliśmy górnym płaskowyżem wśród różnych
tworów skalnych, co dodawało atrakcyjności pejzażowi.
Na lunch usadowiliśmy się na gładkiej skale
patrząc na dymy w oddali i skaliste urwiska obok nas.
W dalszej części były rożne przeciskania się
przez skalne rozpadliny, groty, znów rysunki aborygenów, a na sam koniec długa droga
buszem aby zamknąć pętlę przy najwyższych i najciekawszych klifach oświetlonych
już zachodzącym słońcem. Było wspaniale, aż gęba śmiała się sama.
Na noc zatrzymaliśmy się na parkowym campingu z
wygodami (woda i prysznice za 10 AUD od osoby). Mieliśmy na naszym stanowisku
grill, więc kotleciki wolowe zakończyły
ten uroczy dzień, zwłaszcza, że Moana zasnęła od razu, a nam padła energia i
tylko lampa naftowa wspierana gwiazdami przyświecała do naszej kolacji we
dwoje.
Dnia następnego musieliśmy znaleźć na noc caravan
park aby naładować akumulator - bez niego lodówka nie działa, a jazdą
podładować się go nie da, odległości są zbyt krótkie.
Jadąc na południe zatrzymaliśmy się przy trasie
do punktu widokowego, z którego miał być widok dookólny, a zwłaszcza na masyw
naszej wczorajszej trasy. No i szliśmy jak jelenie w górę aby dojść w końcu do
pięknej, profesjonalnie zrobionej i zapewne bardzo drogiej platformy widokowej.
Był to najpiękniejszy widok na platformę widokową jaki widzieliśmy. Od jej
wybudowania upłynęło zapewne trochę czasu i zarządzające parkiem matoły nie
wpadły na pomysł by wysłać gościa z piłą spalinową aby wyciął drzewa, które
zbyt już urosły. Z platformy widok był wyłącznie na drzewa.
Na noc dotarliśmy do jedynego na południe od
Jubiru (jedynego miasta w parku gdzie można zrobić zaopatrzenie z wyjątkiem
alkoholu) ośrodka, Coolinga Lodge. Drugie słowo w nazwie wskazywało, że będzie
drogo. Nie spodziewaliśmy się jednak, że tak można ludzi nabijać w butelkę.
Wszyscy podróżujący muszą, chcąc nie chcąc, kiedyś naładować akumulatory i
skorzystać ze stanowiska z gniazdkiem, ale 46 dolarów za niewielki kawałek
trawy to największa kwota jaką dotychczas w naszej podróży zapłaciliśmy za
jedną noc.
Po lunchu poszliśmy do ośrodka kultury
aborygeńskiej. Kilometrowa ścieżka niezbyt ucieszyła Moanę, jazda hulajnogą
drogą będącą miejscem doświadczalnym dla uczących się kłaść beton niezbyt
przypadła jej do gustu. Za to ośrodek, podobnie jak nam, tak. Dowiedzieliśmy
się niemało o przeszłości tych miejsc i ludziach na nich żyjących, Kakadu to ma
być połączenie aborygeńskiej tradycji z naturą. Choć wszyscy mieszkańcy żyli w
sposób pierwotny, niektóre szczepy poradziły sobie lepiej niż inne w kontaktach
z białym człowiekiem, a Kakadu właśnie jest tego przykładem. Park założono na
terenach aborygeńskich darowanych krajowi w tym właśnie celu. Na jego terenie
znajduje się najwięcej rysunków skalnych czasowo ocenianych dość nieudolnie i
niepewnie, pierwsze na około 50-20
tysięcy lat temu, a ostatnie z 1950 roku. Mimo tej dwustuwiecznej tradycji
sposób ich życia w tym okresie nie uległ zmianie. Żyli w zgodzie z naturą,
potrafiąc świetnie sobie radzić, jedli korzenie niektórych krzaków, które
wielokrotnie pieczone zastępowały ziemniaki, bambusowy rdzeń dostarczał witamin
podobnie jak owoce wielu drzew i krzewów. Polowali głównie na duże jaszczurki,
węże i żółwie, ale też na kangury i krokodyle. Największą rezerwą jedzenia była
jednak woda, tu mieszana słodka i pływowa dawała ryby i skorupiaki wszelkiej
maści.
Pewnie żyli by tak następne 20 tys. lat gdyby
nie pojawił się biały człowiek i jego cywilizacja, nie lepsza pewnie, ale
technicznie dużo bardziej rozwinięta.
Cóż, Aborygeni mieli do zaproponowania jedynie
rock art, kiedy biali są na poziomie net artu. No i właśnie ci mądrzejsi z nich
na tym rock arcie zaczęli zarabiać. Pominę rysunki, które ze skały zeszły na
papier i leżą z ceną 500 dolarów czekając na głupca, ale rodziny, właściciele
terenu Kakadu darowali teren pod pewnymi warunkami. Dziś są przewodnikami,
właścicielami campingów, sklepów, ale głównie sprzedają rysunki skalne, które
zobaczyć przyjeżdża cały świat zostawiając swoje pieniądze.
Kakadu jest jednak wyjątkiem, pozostałe tereny
aborygeńskie są niewyobrażalnie olbrzymie, aby na nie wjechać trzeba mieć
pozwolenie, no i obowiązuje na nich prohibicja i bieda. To zderzenie
cywilizacji nie wyszło Aborygenom na dobre. Trudno sobie wyobrazić chęć życia w
sposób pierwotny kiedy weszło się raz do hipermarketu. Takie prymitywne życie
to dziś tylko widzimisię turystów uprawiających bushwalking, czyli wielodniowe wyprawy
w busz z plecakiem. Ich jednak stać na ten hipermarket, a Aborygenów jedynie na
trzy dni picia z zasiłku, aby zapomnieć o biedzie i trudnej cywilizacyjnej nagłej
zmianie.
Biali robią rożne kombinacje aby aborygeńskie
dzieci się kształciły, ale bardziej jednak trzeba do tego zmuszać niewykształconych
zupełnie ich rodziców aby o to dbali. Na przykład nie obsługuje się dzieci w
sklepach w godzinach szkolnych pod hasłem „No school, no service”.
Ku uciesze Moany z centrum wróciliśmy drogą
asfaltową, nikt od strony campingu wieczorem nie jechał. Basen był jak zwykle
lodowaty, Moana szalała więc pod sztucznymi wodospadami gdzie ogrzane słońcem
kamienie nieznacznie podnosiły temperaturę wody.
Środa, 13
czerwiec
Z Kakadu wyjechaliśmy w sposób nagły i
nieoczekiwany. Po wczesnym opuszczeniu drogiego campingu, jadąc na południe,
zatrzymaliśmy się na tak zwanym lookout czyli punkcie widokowym, do którego
wiodła godzinna wycieczka. Weszliśmy na szczyt wzgórza znów bez widoku z powodu
drzew, nawet platformy nie było. Zjechaliśmy dalej na południe jedząc lunch w
zatłoczonym miejscu, z którego też prowadziła ścieżka na widok. Tym razem
czujnie ja przygotowywałem posiłek, a Beata poszła na zwiady. Wróciła po kilku
minutach, mówiąc, że z tarasu w Leźnie widok jest ładniejszy.
Po lunchu pognaliśmy dalej na wybrany parkowy
camping, aby jeszcze tego dnia zrobić jedną wycieczkę. Zjechaliśmy z asfaltu na
drogę szutrową, przed nami było 25 kilometrów trzęsawki z prędkością 20 km/h w czerwonym kurzu.
I choć na zjeździe było napisane, że zaleca się samochody 4x4, to już
wielokrotnie takimi drogami jechaliśmy i dało się. Tu się jednak nie dało.
Droga był tak źle utrzymana, że po 10 minutach zawróciliśmy. Żal.
Kiedy znów naleźliśmy się na asfalcie do
opuszczenia parku zostało kilkanaście kilometrów, które zrobiliśmy w jakiejś
formie wyzwoleni.
Dziś z całą pewnością możemy powiedzieć, że
Kakadu to skrót od KakaDu ża (caca to po francusku gówno) i jedna świetna
wycieczka nie uzasadnia płacenia opłaty wjazdowej 25 dolarów od osoby, czy 46
za camping.
Siła reklamy i nazwy jest jednak wielka, choć nawet
autorom filmu o Kakadu, który obejrzeliśmy w centrum aborygeńskim, nie udało
się pokazać w sposób atrakcyjny tego miejsca, nie było po prostu co pokazać. No
i tak jechaliśmy mijając dziesiątki wjeżdżających do parku wszelkiej maści
camperów, samochodów z przyczepami i motorhomów naśmiewając się w duszy - przy
wjeździe uwaga na rogi! Jeleni jedynie było więcej w parkach amerykańskich, ale
tych czworonożnych.
PIERWSZY
DOWCIP MOANY WYMYŚLONY NA WYCIECZCE
- Kto tam?
-
hipopotam
-
…hipopotam?
- a co? Myślałaś,
że słoń?
Dojechaliśmy szybko do Pine Creek. Mieliśmy już
plan B, czyli zjazd w stronę Katherine do Edith Falls, części Parku Narodowego
Nitmiluk, którego południowy fragment już poznaliśmy. Pine Creek to dziura
kiedyś złoto-górnicza, w której dziś ludzie żyją z przyzwyczajenia i z
zatrzymujących się turystów jadących z lub do Kakadu. Tak zwane ostatnie
miejsce gdzie można kupić alkohol. Kosztuje więc niebotycznie co zrozumiałe,
ale dlaczego pomidory kosztują 16 dolarów za kilogram? Kupiliśmy jednego, dla
zasady nie bycia back f…
Camping przy Edith Falls okazał się wyśmienity.
Zielone trawniki wśród drzew, prysznice z ciepłą wodą, a znane już czytelnikom
gazowe grille posiadały dodatkowo palniki do patelni i garnków. Wszystko za 18
dolarów. W porównaniu z 46 dolarami zapłaconymi za poprzednią noc narzekać
można było tylko na basen, że za duży i cieplejszy, bo był naturalny w postaci
jeziora z kryształową wodą, do którego wpadał wodospad. Luksus! Też dlatego, że
bez krokodyli.
Moana spędziła cudny wieczór bawiąc się z
poznanym australijskim rodzeństwem, a dzisiejsze ich poranne rozstanie było
rozrzewniające tak się ściskali.
Po tym pożegnaniu i śniadaniu wyruszyliśmy na
dziesięciokilometrową wycieczkę w górę rzeki z piknikiem w plecaku. Tym razem
był to nasz bushwalking wśród takiego koncertu ptasich śpiewów jakiego jeszcze
nie było.
W godzinę lunchu doszliśmy prawie do końca czyli
jeziorka na rzece, cudownego miejsca do pływania w oddaleniu od wszystkiego.
Lunch nam smakował jak zwykle bardzo, to są
nasze ulubione chwile. Potem pływaliśmy na golasa w tym naturalnym basenie, aby
uśmiechnięci i zadowoleni ruszyć w dół rzeki tą samą drogą.
Doszliśmy do pętli wiodącej z parkingu wokół
wodospadów, których jest kilka.
Oczywiście poszliśmy nową drogą no i trzeba
przyznać, że miejsce warte było grzechu, bo wielce urodziwe.
MOANA DOWCIPNISIA
NA WYCIECZCE:
M (widząc
na skale wielką rozmazaną białą ptasią kupę): O! Patrzcie! Rysunki Aborygenów.
Nie pływaliśmy w mijanych jeziorach, postanowiliśmy
zrobić to w ostatnim, dolnym przy zachodzie słońca.
Zadowoleni wróciliśmy do samochodu, jedynie
Moana markotnie wypatrywała swoich koleżków, ale ich miejsce zajęte było już
przez kogoś innego, bez dzieci.
Wtorek, 18
czerwiec
Po Edith Falls zatrzymaliśmy się znów na postój
techniczny w Katherine. Na campingu sieci BIG 4, gdzie dla odmiany woda w
basenie była lodowata, na szczęście położony był obok gorących źródeł, z
których ja wcześniej nie skorzystałem leżąc trupem z anginą.
Wszyscy tym razem wybraliśmy się po lunchu na
popołudniowy spacer z godzinnym taplaniem się w gorącej rzeczce. Zgubionej dwa
tygodnie wcześniej maski Moany oczywiście nie znalazłem, ma zapewne nowego
właściciela i niech mu służy.
Po kąpieli poszliśmy do centrum. Jak inaczej i
prawdziwiej obserwuje się świat idąc niż zza szyb samochodu. Można było
obserwować zadbane domy, luksusową szkołę z placami sportowymi, jak i socjalne
domy aborygeńskie ogrodzone kratami z tabliczkami o zakazie spożycia alkoholu
wewnątrz nich. Trasa wiodła parkową ścieżką rowerową, wzdłuż położonej w dole
krokodylej rzeki, po której Moana posuwała się hulajnogą od cienia do cienia
narzekając na palące słońce, Zbliżaliśmy się do centrum, pojawiły się grupki
podpitych Aborygenów siedzących na ścieżce w cieniu drzew. Ustępowali drogi
kulturalnie przepraszając, ale uśmiech nie pojawiał się na ich twarzach, nawet
na widok zwykle rozbrajającej wszystkich Moany. Bynajmniej nie czuło się z ich
strony przyjaznego nastawienia. Natomiast pojawiły się pierwsze śmiecie,
rozbite butelki, puszki rzucane byle gdzie na naszych oczach. Cóż przyjdzie
biały i posprząta.
W mieście było jeszcze gorzej, zwłaszcza w
obrębie sklepów monopolowych mocno przyciągających czarne i bose stopy.
Na początek poszliśmy do Mc Donalda, który
stracił w Australii jego podstawową światową zaletę, tj. czyste toalety
przyciągające podróżujących. Jak czytelnicy już wiedzą tu toalety są wszędzie
bez skazy. Ma natomiast dwie inne w Australii najważniejsze – darmowy Internet
i lody za 30 centów. Skorzystaliśmy z jednego i drugiego, lody normalnie
kosztują 3,5 dolara, a Moana życzy sobie loda codziennie.
Internet działał bardzo wolno, a czas płynął,
zapadał zmrok pognaliśmy więc szybko do marketu kupić krewetki na kolację, a
widząc niemiłą, równie niejasną jak niebo atmosferę wokół niego, po raz
pierwszy w podróży poczuliśmy się niepewnie. Grupki brudnych, śmierdzących
alkoholem i papierosami, mocno podpitych pokrzykujących na siebie czornych
obkleiły spory sklepowy parking. Mimo zrozumienia problemu budzi się w
człowieku niechęć i rasistowskie odczucia oraz niepewność, która spowodowała,
że nie wróciliśmy do campingu pięciokilometrową ścieżką rowerową, a miejskim
chodnikiem ze względu na ruch uliczny. Dotarliśmy przy pierwszej gwiazdce.
Następnego ranka opuściliśmy camping i
zainstalowaliśmy się w … Mc Donaldzie. Nie wiem czy czytający doceniają nasz
wysiłek, tekst piszę zwykle ja i to z przyjemnością, potem Beatka go czyta i poprawia,
później ja przygotowuję zdjęcia, co już kosztuje sporo czasu, podobnie jak przygotowanie
kolaży i zmniejszenie ich do rozdzielczości nadające się do blogu. Późniejsze
sterczenie w Mc Donaldzie jest deprymujące, wszystko wgrywa się powoli, często
Internet staje, lub rozłącza się. Trwa to w nieskończoność, ale radości jest
wiele kiedy w końcu wszystko jest na swoim miejscu. Najbardziej cieszy się
jednak Moana, szaleje wtedy z dziećmi na wewnętrznym placu zabaw, no i je lody.
Po lunchu nie zjedzonym jednak w przybytku uciechy
Moany lecz w naszym aucie pojechaliśmy na wielkie zakupy, cóż następny poważny
sklep z lubianymi przez nas przysmakami jest niedaleko, za... 1200 kilometrów .
Pierwszy skok to jednak tylko ich sto. Na noc zatrzymaliśmy
się w Parku Narodowym Elsey znanym z gorących źródeł. Noc na jego campingu (6,6
AUD od dorosłej osoby) była spokojna i o dziwo bez komarów, a poranny spacer
ścieżką botaniczną wielce interesujący.
Iść leśną drogą wśród setek kolorowych motyli i
śpiewu ptaków przystając co jakiś czas poczytać tablice z opisami otaczającej
nas roślinności było uniesieniem samym w sobie, ale dopiero dotarcie nad rzekę,
skąd zupełnie inny, nie ptasi wrzask przyprawił nas w osłupienie.
Za rzeką na drzewach wisiały tysiące ciemnych
worków, które co jakiś czas otwierały prawie przeźroczyste pomarańczowe
skrzydła i przemieszczały się z wrzaskiem w inne miejsce rozpychając się przy
lądowaniu, aby po chwili zawisnąć spokojnie głową w dół. Były to Flying Fox,
czyli nietoperze zwane latającymi lisami, zapewne od rudego koloru skrzydeł i
lisiego pyszczka.
Szkoda jednak, że ani otaczające nas motyle, ani
latające lisy nie wyszły na zdjęciach.
Następnym punktem programu była Mataranka Thermal
Pool. Zagospodarowany fragment ciepłej rzeczki gdzie wśród palm w wodzie o
temperaturze 34 stopni moczą się turyści. Moana popisywała się swoimi
umiejętnościami pływackimi zadowolona ze swojej nowej maski. Rzeczywiście,
radzi sobie świetnie, nurkuje i przepływa kilka metrów żabką pobierając
powietrze. Nie musimy już prawie jej pilnować, bawi się w wodzie wyśmienicie.
Ze względu na zapchaną do granic lodówkę i
zamrażarkę musieliśmy się przenieść na noc do caravan parku (35 AUD) aby
podłączyć się do prądu. Z niego poszliśmy do Bitter Spring, znów ciepłej
rzeczki. Jednak ta była wydarzeniem, kryształowa jak poprzednio woda, ale ta rzeczka
wiła się swobodnie i naturalnie wśród obrośniętych algami, paprociami i
nenufarami brzegów, można było popłynąć pod jej prąd lub spłynąć do mostku z
drabinką i wrócić dróżką. Fantastyczna to była zabawa dla ciała i dla oka. Oko
cieszyła głównie natura, a nie grube baby i brzuchaci faceci, którzy zawieszeni
na piankowych rurkach dawali się nieść wolnemu prądowi, co spod wody dawało
obraz galaretowatych ciał zawieszonych w nieważkości. Taki wygląd
charakteryzuje bogate i zadowolone społeczeństwo, co zauważamy już prawie
wszędzie w naszej podróży.
Rano, wyjeżdżając już z Parku, zatrzymaliśmy się
pooglądać karmienie ogromnych ryb Barramundi, taka turystyczna darmowa
popierdółka, ale to zawsze zabawa dla dziecka.
Jesteśmy w drodze na południe do Uluru, w stronę
nocnej zimy. W dzień zapowiadano 24 stopnie, minimalnie 18, w nocy ma być
4, a może i poniżej zera.
Po bezludnej drodze widać jak na rozwój
Terytorium Północnego wpłynęła druga wojna światowa. Wybudowano wtedy kolej z
Alice Springs do Darwin i powstało wiele miejscowości będącymi w tamtych
czasach lotniskami wojskowymi, szpitalami. Po lotniskach zostały polowe
lądowiska, puby, stacje paliw, mikro miasteczka zamieszkałe przez kilka do
kilkuset osób żyjących głównie z ruchu tranzytowego.
W miejscowości Elliot przygoda. Baraż policji w
poprzek drogi i każdy kierowca dmucha w balonik. W ten sposób Beata musiała
jechać aż do Australii aby dokonać tego czynu po raz pierwszy w życiu. A że
była po jednym piwie czuła się piwna (po winie czuła by się winna) i nogi miała
jak z waty. Jednak granica 0,5 promila nie została przekroczona i pojechaliśmy
dalej. Planujemy dojechać pod Tennant Creek i spać na darmowym nocnym parkingu,
gdzie podniesiemy zawartość alkoholu ponad dozwoloną normę mając na uwadze
dzisiejsze imieniny Eli, siostry Beaty.
Jadąc tak w nieskończoność Beatka miała czas i
podliczyła notatki z wydatków, które robi od początku podróży. No już widać, że
planowany budżet eksplodował. Po pierwsze benzyna jest dużo droższa od
planowanej i kosztuje od 1,6 do 2 dolarów za litr. Po drugie z 10 tys.
kilometrów planowanych na pierwsze trzy miesięce zrobi się zapewne 13 tys. -
licząc trasę na googlach podałem tylko główne punkty podróży bez odbić i kółek.
Po trzecie budżet 100 dolarów na jedzenie, wejścia i campingi na dzień bez
paliwa i samochodu okazał się mało realny i dziś wynosi 160 dolarów.
Nasz życiowy budżet na Bubu wynosi 100 dolarów
lub 100 euro dziennie w zależności od miejsca i wystarcza on nam w zupełności.
Łowimy ryby, plażujemy, zwiedzamy, śpimy za darmo na kotwicowiskach i nie
wydajemy zbyt wiele, bo nie mamy ku temu okazji. Kiedy jednak zmieniamy styl
życia, jak na przykład w Puerto Rico, płacimy wtedy za marinę, za samochód, za
benzynę, hotele i restauracje. Wtedy ogólny budżet wynosi 300 dolarów dziennie
czyli 7.000 pln za tydzień i nie da się od niego uciec. Pytanie czy 7.000
złotych za tydzień wakacji dla trzech osób za pobyt niestacjonarny w kraju
drogim to dużo czy mało?
środa, 20
czerwiec
Od ciepłych źródeł przejechaliśmy już 1.500 kilometrów
dwie noce śpiąc na darmowych Rest Area, zawsze pełnych. Zaliczyłem i ja
kontrolę alkoholową, ale przed południem więc nie wykazała zbyt wiele, a po lunchu
prowadzi Beata.
Zatrzymaliśmy się w Tennant Creek przy markecie
kupić tylko chleb. Ostrzegano nas o ciemnym kolorze tej miejscowości i
rzeczywiście przy sklepie słaniały się zapijaczone mordy w ilości ponad
standardowej nawet w porównaniu do czasów polskiej komuny. Brr, aż Beata, która
została w samochodzie prosiła o szybki powrót i zamknęła się od środka. Jedynym
plusem była cena chleba, 2,90 AUD, dużo mniejsza niż wszędzie indziej (4,50).
Jadąc dalej na południe zahaczyliśmy o Devils
Marble Conservation Reserve, gdzie postanowiliśmy przystanąć na noc na
tamtejszym campingu w drodze powrotnej i powspinać się na zadziwiające
granitowe kule, wśród których człowiek czuje się jak liliput na stole
bilardowym.
Wreszcie miejsce, które nas zadziwiło, a
namiastka niego dała wiele radości Moanie, wspinającej się dzielnie, aby po
chwili krzyczeć: Tatuńku ratunku, zaklinowałam się, albo ja spadam... Zabawne
też jak już ma bogate słownictwo i wie kiedy użyć dorosłych słów.
Wczoraj w przeciwieństwie do Tennant Creek
wyjechaliśmy zachwyceni pierwszym wrażeniem Alice Springs, pięknie położone
wśród wzgórz ładne miasto z wielką …suchą rzeką. Postanowiliśmy stanąć i w nim
na popas dopiero w drodze powrotnej.
Właśnie dojeżdżamy do Yulara, przed nami tylko 100 kilometrów czyli
tyle ile w Australii jeździ się po zapałki. Minęliśmy wcześniej Mount Conner,
fałszywy Ayers Rock czy inaczej Uluru, górę którą wszyscy biorą za znany
monolit. Dla tych, którzy nie czytają tekstu zdjęcie niej właśnie umieszczamy,
z fałszywym podpisem. Niech mają, za karę!
22
czerwiec 2012
Alleluja!
Uff, wreszcie jesteśmy powaleni na kolana.
O nie, wcale nie przez znany wszystkim Ayers
Rock (znany też jako Uluru). Park Narodowy nazywa się Uluru – Kata Tjuta NP, to
właśnie druga jego część, czyli Kata Tjuta, zespół okrągłych zadziwiających gór
wchodzących prócz znanego światowo monolitu w jego skład nas zwaliła z nóg.
Pora już była!
Do campingu w Yulara, sztucznym miasteczku dla
turystów, trafiliśmy 20 czerwca z nastawieniem mieszanym, wiadomo tak
turystyczne miejsca zawsze trącą badziewiem. Tym bardziej, że camping na dwie
noce kosztował 82 dolary, a wejście do parku za dwie osoby 50. Czyli zanim
człowiek coś zobaczył 500 złotych poszło w dym.
Zajęliśmy miejsce z zasilaniem aby korzystać z
kupionej elektrycznej farelki, która miała nam zapewniać dodatnią temperaturę
przez całą noc. I zapewniała. Po zachodzie słońca, w czasie którego z
campingowej górki oglądaliśmy czerwony monolit, temperatura spadła raptownie. Jednak
mimo, albo może dzięki grzejnemu wiatrakowi noc była słaba, wirnik włączał się
i wyłączał sterowany termostatem co budziło nas bez przerwy. Cóż złapały nas
przyjemności zimy, której właśnie jest pierwszy dzień sądząc po dacie. Do nich
należy też rezygnacja z życia na zewnątrz, przez co należy rozumieć zamknięcie
w aucie, przy którym nasza Bubu to rezydencja królewska.
Pojechaliśmy wczoraj rano pod masyw Kata Tjuta
gdzie na parkingu przygotowaliśmy piknik. Już dojeżdżając widzieliśmy, że
miejsce jest nadzwyczajne. Niespotykane wysokie skaliste lecz okrągłe szczyty
wystrzeliwujące z płaskiej jak stół równiny, na dodatek wcięcia w nich
zapowiadały różnorodność doznań, jako że planowaliśmy zrobić wszystko, co jest
tam możliwe, czyli dwie wycieczki: jedna 7,5 km będąca pętlą i druga 2,5 km .
Więcej nie jest możliwe, teren parku oddano Aborygenom
w 1985 roku, a dla nich wszystko tutaj jest święte, więc wstęp do wielu miejsc
jest zabroniony.
No i poszliśmy w zachwycie w głąb tego
niewielkiego przecież masywu. Kształty, kolory, wszechobecne połączenie zieleni
z czerwienią, fascynowało podobnie jak i gra cieni.
Cienie pojawiały się i znikały też dzięki temu,
że po raz pierwszy od półtora miesiąca zobaczyliśmy na niebie chmury.
Doszliśmy do przełęczy z cud widokiem w obie
strony, ale szlak dobrze nosił swoje imię (Valley of the Winds czyli Dolina
Wiatrów) i wiatr urywał nam głowy, zeszliśmy więc poniżej i, ciągle z widokiem,
zasiedliśmy do lunchu.
Jak zwykle kanapki i dużo różnych warzyw
rozłożyliśmy na prześcieradle i popijając z ukrycia piwo (no bo święte miejsce)
napawaliśmy się radością, że jednak warto było zrobić te dodatkowe 2.000 kilometrów w głąb kontynentu.
Schodząc doliną, choć to słowo brzmi jakoś
dziwnie w górach tak innego wymiaru przestrzennego, ukazał nam się wielki
spodek kosmitów, którzy przykryli go gliną próbując ukryć przed Ziemianami.
Tak, śmieszna była forma tej góry.
Druga część spaceru była już mniej górska,
szliśmy zielonym płaskowyżem obserwując zaskakujące formy nie tylko gór, ale i
nieba, bo chmury, których było coraz więcej, tworzyły morze widziane od spodu.
Fantastyczne.
Po pięciu godzinach wróciliśmy do campera aby
przesunąć się do innej trasy prowadzącej w szparę wcinającą się między dwie
niezależne kopuły czerwonych gór. Trasa była na szczęście krótka, zrobiło się
chłodno, nad nami przechodził front, temperatura spadała podobnie jak kilka
kropel udawanego deszczu. Chmury pokryły niebo w całości.
Dojście do końca kanionu pokazało ogrom
monolitycznych ścian dających wrażenie walących się na patrzącego, co
potęgowane było szybkim przesuwem chmur.
Szkoda tylko, że na zamykające coraz węższy
kanion rumowisko nie było wejścia, by móc zajrzeć za nie.
Wymarznięci, ale szczęśliwi wróciliśmy wieczorem
na camping, aby wykąpać się pod gorącym prysznicem z temperaturą bliską zeru
wokół.
Tym razem noc była lepsza, zmniejszyliśmy moc
dmuchawy o połowę, co spowodowało, że pracowała w ruchu ciągłym wydając
jednostajny dźwięk. Zmarzliśmy tylko trochę pod jedną kołdrą, nie dziwota, rano
szron potwierdził, że temperatura spadła nocą poniżej zera.
23
czerwiec 2012
Wczoraj nie spieszyliśmy się z wyjściem wiedząc,
że dopiero po lunchu ruszymy wokół Ayers Rock. Zwiedziliśmy przed nim bardzo
ciekawe centrum kultury mieszkańców tego regionu z zakazem fotografowania.
Żyli, a wręcz niektóre wspólnoty nadal żyją w sposób prymitywny i wędrowny w
poszukiwaniu jedzenia. Część z nich odrzuciła chęć zmiany i kontynuuje tradycje
i oralny sposób przekazywania wiedzy i historii. Mimo to współpracują z białym
człowiekiem i dzielą się swoją wiedzą. Dzięki temu odzyskali zapewnie te
ziemie.
Zachowując pierwotność oczywiście zrezygnowali z
kamienia łupanego, używają już noży, dłut i siekier aby wytworzyć sprzedawane
turystom cepeliowskie badziewia.
Zastanawiające jest, że żyjący na tych ziemiach
ludzie pierwotni nie dokonali żadnego w naszym pojęciu rozwoju cywilizacyjnego. Przez 30 tysięcy lat nie
stworzyli choćby zalążków pisma i jedynym sposobem przekazu były rysunki i mowa.
Toż to musiały być …
Właśnie Beatka nacisnęła klakson na znak, że
zrobiliśmy już 9.000
kilometrów !
… chodzące encyklopedie, aby zachować ciągłość
wiedzy. Część jest teraz spisana przez białych i Aborygenów w przeniesieniu ich
języka na łacińską literówkę. Dziw bierze też, że żyją jako nomadzi i nie
próbowali uprawiać ziemi. Nawet koła nie wymyślili!
Z drugiej strony fascynujące jest dla białego
człowieka starcie się z tą cywilizacją, taki powrót do epoki lodowcowej i
pięściaka w epoce telefonii komórkowej, Skype i lotów na księżyc.. Niesamowite
wręcz. Nie wspomnę o ich wierzeniach i tym podobnych duszkach, jako Polak nie
powinienem rydzykować na ten temat, a jako biały tym bardziej, pamiętając
krucjaty czy ś.p. Bin Ladena. Niezbyt powinniśmy pouczać innych i naśmiewać się
z ich zabobonów.
Lunch zjedliśmy w camperze z widokiem na piesze
wejście na szczyt monolitu, 380
metrów różnicy wzniesień na 800 metrach długości
szlaku. Momentami kąt natarcia jest większy niż 45 stopni, a schodów nie ma -
jedynie gładki kamień. Mimo niechęci Aborygenów do deptania świętej góry
zrobiono łańcuchy i ludzie drapią się, jak to ludzie. Z góry widać lepiej, a i
nie straszna im tabliczka z nazwiskami kilkunastu nieboszczyków co to
pospadali. Oczywiście Beata, ogień w zadku, już by gnała, ale szlak zamknięto na
parę minut przed naszym wyjściem ze względu na wielki wiatr. Oj żal był wielki.
Poszliśmy więc wokoło.
Samo zbliżenie do monolitu robi wrażenie. Kolor
oczywiście, ale i różnorodność ścian i wcięć w nich. Z daleka monolit wygląda
jak nienaturalna gładka skała, jednak dopiero z bliska widać groty, małe
wąwozy, suche teraz wodospady i oczka wodne na różnych poziomach.
Nie dziwota, że przyciągała i fascynowała miejscowych,
dawała wodę, cień i dach nad głową. Woda natomiast przyciągała zwierzęta, na
które można było polować. Z górą wiąże się cały zbiór wierzeń i miejsc z nimi
związanymi. Idąc w koło co jakiś czas tabliczki upraszają o niefotografowanie
tego czy innego fragmentu ze względu na jego świętość. Co ma piernik do wiatraka,
nie znali przecież fotografii, ale i niektórzy Żydzi w Izraelu też nie chcą być
fotografowani więc passons.
Obeszliśmy górę 11 kilometrową trasą zaliczając
wszystkie w niej zboczenia do ciekawych miejsc. Interesująco napisane tabliczki
informowały o sposobie ich eksploatacji, co dodawało jeszcze uroku wycieczce
rozbudzając wyobraźnię i zmuszając do refleksji.
Tak, to okrzyczane i znane wszystkim z obrazka
zdjęcie, ale zgadzamy się, że w zupełności zasługuje na nadaną mu rangę w
światowych dziwadłach natury. Zachwyciło nas podobnie jak Kata Tjuta, tyle że
inaczej.
Droga piesza wokół monolitu była mało uczęszcza
i płaska, więc Moana jechała hulajnogą, trochę sama, trochę ciągnięta przez
mamę. Kiedy wróciliśmy zamykając pętlę
okazało się, że jest już zbyt późno aby jechać dalej w trasę, zatrzymaliśmy się
więc na punkcie widokowych i jak setki nam podobnych czekaliśmy na zachód
słońca obserwując zmiany koloru skały, z czego jest ona najbardziej znana. Tak
piękne, że aż trochę nierealne i wyglądające jak szmirowaty landszaft.
MOANA
MÓWI:
B (do ciągnącej
się Moany): Moana! Dostałaś przed wycieczką lody aby mieć siłę iść
M: Tak,
ale już nie mam, bo lód był bardzo malutki
Po zmroku znów dotarliśmy na camping za 41
dolarów gdzie Beatki kolacyjny gulasz z owoców morza był szczytem doznań
kulinarnych, tak jak przedtem wcześniej Uluru dla ducha.
Zasypialiśmy pod podwójnymi kołdrami i z postanowieniem,
że wrócimy tam następnego ranka jeśli szlak na górę będzie otwarty, a jeśli nie
to polecimy obejrzeć górę z góry helikopterem. Raz się żyje w końcu.
Rano okazało się, że szlak otworzono, więc
pognaliśmy parkując u jego podnóża. Ubraliśmy buty w założeniu, że Beatka idzie
na szczyt, a my z Moaną towarzyszymy jej odrobinę do momentu, kiedy trasa będzie jeszcze akceptowalna dla małej.
Weszliśmy trochę po czym kąt zrobił się 45
stopni i widząc ludzi schodzących na pupach stanęliśmy chowając się za zabezpieczającymi
nas ostatnimi głazami, Beatka poszła
dalej.
Wróciła po 10 minutach schodząc na odwrotnego
czworaka i mówiąc: strach, nogi mam jak z waty taki kąt. Zsunęliśmy się razem kawałek
po czym zbiegliśmy z górki na pazurki z Moaną. Stając prawie na dole, Beata z
żalem zerkała na górę. No nie mogę sobie darować, mam spróbować jeszcze raz?
Idź, mówię, żal inaczej zostanie we wspomnieniach. No i poszła.
Długo patrzyliśmy z Moaną jak Beata posuwa się
wyżej i wyżej trzymając się kurczowo łańcucha, aż zniknęła za ostatnim garbem.
Moana wróciła do auta i oglądała film, ja
popijałem kawę ze stojącymi obok Australijczykami z Melbourne, którzy czekali z
wnukiem i synową na syna, który poszedł w ślady Beaty. Rozmawialiśmy o tym i
owym, a kiedy po godzinie pojawiła się w lornetce Beata wróciłem do samochodu
gdzie zostałem zaskoczony. Moana, nie widząc mnie, sama wzięła wiaderko, zrobiła
do niego siusiu i zamknęła, wzięła też mandarynkę, którą obrała i zjadła.
Zastałem ją jak grzebała w szufladzie w poszukiwaniu cukierków. Oj
usamodzielnia nam się dziewuszka.
Widząc już mamę podeszliśmy znów sto metrów i
tam czekaliśmy na rozpromienioną i szczęśliwą Beatkę. I całą.
Nie wiem, czy to strach przed bogami
Aborygenów… czy raczej podświadomy szacunek dla ich prośby o niewchodzenie na
Świętą Górę, po której zeszli Przodkowie tworzący Świat; może też tabliczki
pamięciowe tych, którzy znaleźli tutaj śmierć, coś na pewno wpłynęło na
wiotkość moich nóg gdy po raz pierwszy spróbowałam podejścia. Myślę jednak, że
to głównie nachylenie trasy i zawrót głowy gdy spojrzałam w dół spowodowały, że
moja hardość zniknęła i postanowiłam sobie odpuścić zdobywania tego szczytu.
Niedosyt nie dawał mi jednak spokoju, a Daru
znając moje zapędy i górskie ambicje najwyraźniej zachęcał mnie do ponownej
próby. Pognałam biegiem. Teraz, albo nigdy, jeszcze za chwilę z jakiejś tam
przyczyny zamkną mi przed nosem szlak i… szlag mnie trafi.
Pokonałam nie bez trudu odcinek, który za
pierwszym razem mnie zniechęcił. Serce biło szybko, nogi były dalej jak z waty,
a ręce silnie trzymały się łańcucha. Wyżej i wyżej.
Musiałam co chwilę przystawać, żeby oddech się
choć trochę wyrównał, a mięśnie odpoczęły. Nie było to łatwe podejście, nawet
dla mnie, która jednak dba o kondycję fizyczną dość uporczywie, nie dziwię się,
że niektórym puszcza serduszko.
Gdy dotarłam do końca łańcucha, gdzie
myślałam, że to będzie już koniec przygody, okazało się, że tak naprawdę jest
to dopiero początek wycieczki. Od tej pory trzeba było iść już bez pomocnych
zabezpieczeń po zaznaczonym białą kreską szlaku. Emocje jeszcze były za mocne.
Bałam się puścić, a dwie próby posunięcia się dalej na czworakach spełzły na
niczym. Zaczęłam robić zdjęcia z myślą, że powinnam być rozsądna i jeśli się
boję (cała się trzęsłam), to powinnam na tym zakończyć mój wyczyn. Chwilę
posiedziałam, odsapnęłam i już miałam się zsuwać w dół po łańcuchu, gdy
zobaczyłam schodzącą z samej góry rodzinę z 10-12 letnimi dziećmi. O nie, skoro
tacy młodzi ludzie dali radę, to ja też muszę. I koniec.
Zebrałam wszystkie siły. Na szczęście trudne
było tylko pierwsze kilkanaście metrów. Po nich podniosłam się z czworaka i jak
człowiek dumnie podążyłam dalej. Minęłam po drodze Pana w okolicy wiekowej
70-lat, który wolnym krokiem też chciał zdobyć Uluru.
Każdy garb chował za sobą następny, trasa wiła
się wśród zagłębień góry, a do horyzontu końca jej nie było widać. Kilka miejsc
znów prawie mnie zniechęciło do kontynuacji. Były przejścia przez głębokie na
4-5 metrów
rowy, gdzie trzeba się było ześlizgiwać na pupie i wchodzić na kolanach. Nie byłam
pewna, czy poradzę sobie w drodze powrotnej. Przy jednym takim wahaniu zastał
mnie ów starszy Pan i zaproponował, że mi pomoże. Ok., dobra, idę dalej
wypchnięta przez obcą dłoń na krawędź.
Dojście do niższej krawędzi, z której już było
widać drugą stronę góry, przyniosło ze sobą bardzo mocne podmuchy wiatru,
trzeba było się trzymać, żeby nie odlecieć. A im dalej, tym wiatr się wzmagał.
W końcu dojrzałam cel trasy. Szczyt. Hurra!
Już niedaleko i już nie było wątpliwości, że się uda. Doszłam spocona, choć
chłodzona przez mocny wiatr. Przy markerze był jeden mężczyzna, równie zadowolony
jak ja, że dotarł. Ja byłam zadowolona głównie z tego powodu, że jest ktoś, kto
mnie może w tym miejscu uwiecznić na zdjęciu (nota bene, okazało się, że był to
właśnie mąż tej kobiety, z rodzicami której Daru popijał kawę na dole).
Ponapawałam się sukcesem i widokami, porobiłam
zdjęcia i po krótkim odpoczynku pognałam z powrotem. Cały czas miałam na myśli
Dara, który został na dole nie wiedząc jak długa jest trasa i obawiałam się
empatycznie, że będzie się strasznie o mnie martwił.
Nie wiem dlaczego miałam kłopoty, żeby tu
wejść. W pół godziny zbiegłam do auta nie odczuwając nawet cienia strachu,
dziwiąc się, że coś mogło mi w drodze przeciwnej wydawać się przeszkodą. Chyba
skrzydła zadowolenia niosły mnie po grzbietach Uluru, które już było moje.
Moje!. Zejście po łańcuchu również okazało się łatwiejsze niż się tego
spodziewałam.
Szczęście na mojej twarzy było widoczne dla
mojej rodzinki, Daru zamiast srogiej i zmartwionej miny ewidentnie cieszył się,
że choć mnie się udało poskromić legendarną górę środkowej czerwonej Australii.
Nawiasem mówiąc, od tej pory minęły 4 dni, a
mnie dalej bolą mięśnie. Ja, zakwasy? Zrozumiałam już, po takim biegu!
Normalnie ludzie robią tą trasę w 3 godziny lub więcej, a ja zrobiłam w
półtorej.
Wróciliśmy do biura campingu gdzie urzędował pan
helikopter. Ze wstępnej ceny 120 dolarów od osoby zrobiło się 145, ponieważ niespodziewanie
dla nas okazało się, że jest weekend. I pewnie byśmy polecieli, ale na
szczęście dowiedzieliśmy się, że 15 minutowy lot odbywa się z dala od góry,
zbliżanie się do jej świętości nie jest możliwe. Taka umowa z Aborygenami.
Pocałujta w d… wójta. Polatamy gdzie indziej jak będzie warto.
Zjedliśmy lunch, kupiliśmy marynowane filety z
kangura na kolację i pognaliśmy do Kings Canyon, następny dziw tutejszej
natury.
Zatrzymaliśmy się z przymusu na campingu z
elektryką Kings Creek. Cena w przewodniku Lonley jasno opisana wynosiła 19
dolarów za miejsce z elektryką. Zaśpiewano nam 21.
O! podrożało mówię do wchodzącej Beaty, a pan zza
lady na to, że 21 to od osoby, jeśli jesteście we dwoje to 42. O Moanie nie
wspominaliśmy, prawie wszędzie takie dziecko nie płaci - prawie! Noc zapadła, a
z nią ma być -7 st .C,
przystaliśmy wiec na cenę i zaraz potem pokłóciliśmy się o kartę płatniczą.
Ciągle jest z tym problem, Australijczycy sprytnie obciążają 1,5% kosztów
kupującego jeśli płaci karą kredytową, jeśli jest to karta debetowa to nie. Z
kartami europejskimi jest inaczej niż australijskimi, jeśli używa się kredytowej
to wszystko jest jasne, jeśli natomiast debetowej i na maszynce wciśnie się
„debet” płatność nie przechodzi. Należy dziwnie wcisnąć kredyt i wtedy jest ok.
Mało kompetentny człowiek tego nie wie lub nie chce wiedzieć i jest kłótnia. No
bo ileż można stwarzać kłopotów, zwłaszcza, że turyści to w 50% Europejczycy, a
ich karty europejskie.
24
czerwiec
Jedziemy już z powrotem, ot był to znów taki
wyskok 330 kilometrów
na jedną noc i jedną trasę, więcej ich w Parku Narodowym Watarrka, znanym jako Kings
Canyon, nie ma. Za to jaką trasę! Znów z najwyższej półki.
Jeszcze na campingu przygotowaliśmy piknik i
pojechaliśmy 35
kilometrów dalej do tego bardzo znanego miejsca. Po
trasie można spodziewać się było wiele różnorodności, na pętlę od długości
8-śmiu kilometrów przeznaczono 5 godzin marszu czyli średnia niebywale słaba.
Rzeczywiście, już na początku podejście było
eksponowane, trzeba było wyjść z dna na krawędź kanionu ścieżką jak schody do
nieba.
Mimo zbliżającego się południa było mroźnie
zimno, co prowokował zimny i porywisty wiatr. Po wejściu na krawędź zimno już
nie było, a raczej mokro na plecach.
Ponieważ miejsce było słoneczne, bez wiatru i z
widokiem rozłożyliśmy się z piknikiem, który pochłonęliśmy dość szybko ciekawi
dalszej części wycieczki.
Kiedy ruszyliśmy wszystko było niespodzianką,
spodziewaliśmy się może krawędzi jak w Wielkim Kanionie, a tu płaskowyż był
usiany okrągłymi warstwowymi skalnymi kopułkami, wśród których wił się nasz
szlak wielce atrakcyjny sam w sobie, a co jakiś czas odbicia od niego do
krawędzi kanionu dodawały tylko pikanterii. Cudnie.
Najbardziej atrakcyjne było odejście dochodzące
przez mostek w rozpadlinie do części północnej kanionu bardzo zbliżonej do jego
południowej ściany, będącej dziurawą jak ser szwajcarski, oświetloną słońcem
wielką pionową płaszczyzną. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy co jest pod
nami, ale zobaczyliśmy to później, będąc po drugiej stronie.
Następnie była górna część kanionu zwana Ogrodem
Edenu. Rzeczywiście z kamiennej pagórkowatej pustyni, na której rosły
gdzieniegdzie trawy i drzewka, schodząc do kanionu nagle znaleźliśmy się wśród bujnej
zieleni, a nawet palm, śpiewu ptaków i wody zalegającej jego dno. Zupełna niespodzianka, taka zielona
oaza spokoju wśród wysokich ścian.
Kiedy wyszliśmy znów na płaskowyż i stanęliśmy
nad kanionem zobaczyliśmy, że poprzednio staliśmy nad jego krawędzią na
ścianie, od której odpadł wielki odłam i tak naprawdę nic pod nami nie było.
Ale cóż to tylko waga człowieka.
Droga do samochodu stroną południową kanionu
była zupełnie odmienna, zniknęły warstwowe pagórki skalne, pojawiło się
skaliste wcięcie w wyżynie, z której cały czas schodziliśmy, jako że kanion był
właśnie wielką rozpadliną w wywyższeniu.
Ta różnorodność pejzażu nie pozwalała nawet na
moment znudzić się marszem, nawet Moana przeszła prawie całą trasę, za tą
różnorodność oraz piękno trasa dostaje ocenę 9/10.
Zmuszeni, jadąc już w drogę powrotną do Alice
Springs, wzięliśmy jeszcze benzynę za 2,35 dolara za litr. Rekord, chamstwa
też, tak nie powinno robić się turystom w takich miejscach, w Alice Springs płaciliśmy
też aż 2,64 za litr.
Dojeżdżając już nocą na camping przy jedynej
drodze przecinającej kontynent wiodącej
z Adelajdy do Darwin via Alice Springs mało nie trzepnęliśmy dwa razy
kangura. Nigdy więcej! Rzeczywiście jazda po zachodzie słońca może się źle
skończyć.
Komentarze
Prześlij komentarz