MAJ 2012 AUSTRALIA


ZROZUMIĆ AUSTRALIĘ
5 - 23 MAJ 2012

czwartek, 10 maj 2012
Nic nie działa na blogu. Mimo zapewnień operatora Wirtualnej Polski ciągle wszystko jest wirtualne. Może kiedyś tekst ten ujrzy światło dzienne.

AUSTRALIA – PIERWSZE KOTY ZA PŁOTY
AUCKLAND – DAJĄ LODY! – ROZMNOŻONE WALIZKI
Kiedy wylądowaliśmy na lotnisku w Perth po 52 godzinnej podróży, w wypożyczalni samochodów już było śmiesznie. Do wypożyczonego przez Internet samochodu zażądano kaucji i to do zapłacenia, a nie tylko odbitki karty. Oczywiście karta nie chciała przyjąć kwoty 400 dolarów - limity były już wyczerpane całomiesięcznymi płatnościami. Na szczęście chciwość jest większa niż logika, więc przyjęto w Budget kartę debetową Beaty, która gotówkę wydała. Ot taka australijska specyfika, pomyśleliśmy.
Jeszcze większą specyfiką był hotel, a raczej hostel. Już przez Internet wiedzieliśmy, że z hotelami jest jakaś szajba, ceny ponad normę światową, na czwartkowy wieczór od 350 dolarów (australijski dolar = amerykańskiemu) za noc. Znaleźliśmy wprawdzie koło lotniska Formule 1, francuską sieć za grosze w Europie, ale wszystkie pokoje były zajęte, choć tu kosztował 119 dolarów!
Wylądowaliśmy więc w hostelu, gdzie czekał na nasz późny przylot portier i pokoju trzy na trzy metry bez okna z piętrowym łóżkiem oraz wspólnymi łazienkami. Za jedyne 125 dolarów. Australijska taniocha.
Hotel był specyficzny w konstrukcji, miał korytarze szerokie na 6 metrów, Internet WiFi,  a że był bardzo czysty zdecydowaliśmy się na pozostanie w nim na jeszcze jedną noc przenosząc się do pokoju z oknem. My musieliśmy odpocząć, Moana, która spała w samolotach normalnie obudziła nas pierwszego australijskiego ranka o trzeciej rano gotowa do walki.
Nowy pokój miał trzy łóżka i to nie piętrowe, w tym jedno podwójne, kanapę, duży stół, wielki telewizor i 25 metrów kwadratowych powierzchni za identyczną kwotę 125 dolarów. Gdzie logika?
PIERWSZY ODDECH PO PODRÓŻY. POKOJE W TEJ SAMEJ CENIE?
Na początek pojechaliśmy do centrum handlowego nieopodal, takiego jak wszystkie w nowoczesnym świecie, ze świetnym wyborem, nawet słoikiem o nazwie „Polski Ogórki”- made in India! (to nie mój błąd literowy). Ceny zbliżone są do amerykańskich, lekko może jest drożej. Podobnie jak w USA wołowina na grilla jest tania jak barszcz, podobnie jak jagnięcina. Ku naszej radości!
Na lunch, prowadzeni przewodnikiem, pojechaliśmy do japońskiej knajpy typu all you can eat czyli zjedz ile możesz. Było jednak zbyt późno i zamykali, a i cena 40 dolarów od głowy była mało atrakcyjna. Knajpa usytuowana była w wielkim centrum konferencyjnym, w którym konferencje odbywały się głównie tete a tete z jednorękim bandytą lub wieloosobowo przy pokerze lub ruletce. Knajp za to było tam sporo, wybór padł więc na orientalny bar samoobsługowy gdzie ja zjadłem wielką zupę z piekła rodem, Beatka sałatkę z owoców morza, a Moana nemy. Korzystając z kasyna poszedłem sprawdzić kurs wymiany pieniądza. Wyczytaliśmy, że warto przy większej kwocie zwrócić na to uwagę, kantory biorą opłaty, podobnie jak banki, a w kasynie można wymienić gotówkę atrakcyjnie. Rzeczywiście kurs był lepszy niż w banku, ale postanowiliśmy sprawdzić jeszcze w polecanym w internecie kantorze przy pieszym pasażu London Court w centrum miasta.
Warto było tam się udać dla samego pasażu, był on przygodą powrotu do Londynu końcówki XIX wieku. Finansowo też warto było, na wymianie 2 tys. euro „zarobiliśmy” 60 dolarów w stosunku do kasyna i 70 do banku! Polecamy.
Centrum Perth bardzo nam się podobało, nowoczesne handlowe piesze ulice, ale intymne i spokojne, no i wszystko nad wyraz zadbane.
DESZCZOWE PERTH
Wieczorem pojechałem jeszcze na lotnisko oddać samochód, wymogłem też natychmiastowy zwrot kaucji-gotówki, co się udało. Wróciłem do hotelu taksówką, lało jak z cebra.
Sobota stała pod znakiem wynajmu naszego campera. Sama przygoda:

AUSTRALIA – JAK ZOSTAŁEM KOMUNISTĄ
Nie pierwsi komuniści odkryli, że władza wielkich korporacji nie jest zdrowa dla społeczeństwa – nie podobała im się zapewne liczba mnoga w słowie korporacji, więc stworzyli jedną największą i jedynie słuszną. Australia jest krajem wielkim jak komunizm za dobrych jego czasów, za to z liczbą mieszkańców równą Rumunii. Tak mały rynek nie sprzyja konkurencji i szybko powstają tu monopolistyczne twory. Dwie sieci hipermarketów rządzą na przykład rynkiem żarcia.
Podobnie jest w przypadku wynajmu camperów. Jeździ człowiek jak głupi po Internecie, szuka, porównuje ceny, wybiera atrakcyjną, kupuje, a na miejscu okazuje się, że dał się robić na szaro. Centrum wynajmu do którego dotarliśmy fizycznie funkcjonowało pod trzema nazwami, Maui, Britz i Back Packer. My wynajęliśmy tego ostatniego i szybko zrozumieliśmy, że auto kiedy jest nowe funkcjonuje w Maui, potem przechodzi do Britza, a zużyte ląduje w Back Packerze. Ceny w tym ostatnim, najtańszym, są i tak jak z kosmosu, a próbując wynająć zwykłego europejskiego campera z łazienką i toaletą robią się podwójne do standardowych australijskich. Standardem tu są trzysiedzeniowe Toyoty ze zmiennym tyłem raz na stół, raz na łóżko, z podwyższonym dachem, kuchenką, zlewem i mikrofalą. Potrzeby fizjologiczne załatwia się na campingach lub gdzie się da.
Dla nas przepisy nie pozwalały na montowanie siodełka dziecka z przodu więc musieliśmy wziąć model inny, z dodatkowymi siedzeniami z tyłu, za dodatkowe 2000 dolarów. Brawo. Nie śmiać się! To dopiero początek.
Odbieramy więc naszego campera z firmy Back Packer za jedyne 6 tys. dolarów zobowiązani do kaucji 3,5 tys..Oczywiście na miejscu okazuje się, że kaucja ta nie jest tylko gwarancją jak wszędzie na świecie, tylko naprawdę masz ją wpłacić, czyli podczas wynajmu, na okres trzech miesięcy w naszym przypadku, 12 tys pln pracuje dla firmy wynajmującej.  Można oczywiście wziąć dodatkowe ubezpieczenie w cenie 1,5 tys dolarów wtedy kaucja wynosi 1,5 tys. dolarow, aczkolwiek jest to ekonomicznie nieuzasadnione bo kwota ubezpieczenia jest stracona, a ubezpieczenie realnie niczego nie pokrywa.
Samo ubezpieczenie auta to następny cyrk.
Auto jest ubezpieczone od OC. W razie wypadku z winy kierowcy wiadomo, ponosi on wszelakie koszty, które zabierane są z kaucji.
Zabawa jest w przypadku winy osoby trzeciej. Firma wynajmująca ci samochód zatrzymuje kaucję dopóki dopóty ty sam nie załatwisz wszystkiego z ubezpieczalniami, nie naprawisz uszkodzeń itd., dopiero wtedy po zakończeniu procedur firma wynajmująca w ciągu 3 tygodni odda ci twoje 3,5 tys. dolarów kaucji. Nie chcę nawet myśleć co by było gdyby wjechał w nas ktoś nieubezpieczony!
No i podpisz tu panie taki papier – czujesz się jakby ktoś ci przyłożył pistolet do głowy w dniu właśnie rozpoczynających się dla ciebie wakacji po ponad 50 godzinach podróży samolotami. Masz wybór?
Ale to jeszcze nie koniec. Trzeba było widzieć gęby Niemców obok nas, oni zamożniejsi wzięli sobie Maui, takiego samego jak nasz, ale nowego. Za niego kaucja wynosiła 7,5 tys. dolarów i ich karta też nie chciała przyjąć takiej kwoty. Nasza z przekroczonymi limitami nie chciała wydać 3,5 tys. dolarów, dopiero karta debetowa wyraziła zgodę na opróżnienie nam konta. Katastrofa.
To wszystko trzeba wiedzieć i czytać małe literki. Lub naszego bloga.
Procedury trwają dość długo, a kiedy już finanse są załatwione ogląda sie wideo o tym jak wszystko w camperze funkcjonuje, następnie są jego oględziny i zapisywanie uszkodzeń karoserii, ostatnie podpisy i można jechać lewą stroną.  Kiedy montowaliśmy z tyłu krzesełko Moany (mamy swoje - linie lotnicze wożą je za darmo) zaczepili nas mili Niemcy. Właśnie wrócili po dwóch dniach, sprawdźcie wszystko, mówią, u nas jest dziurawy zbiornik na wodę i mieścił tylko 5 litrów, słaby też jest drugi akumulator więc lodówka nie działała w nocy itd. Sprawdzamy wszystko – działa, do dzisiaj działa, cud znaczy. Tak właśnie zostałem komunistą i będę walczył z monopolem! Jak wrócimy. Teraz w drogę, pomyślałem wyjeżdżając samochodem Back Packer, ale z tyłu czułem, że to raczej jest Back Fucker
ABY TOTO WYPOŹYCZYĆ TRZEBA MIEĆ WALIZKĘ PEŁNĄ ZŁOTA – MY MAMY
AUSTRALIA – NAJWYŻSZA PÓŁKA
Kiedy w hipermarkecie na dziale campingowym nie znaleźliśmy grilla, takiego małego, gazowego jaki kupiliśmy w USA za 25 dolarów pomyśleliśmy, że ta Australia to dzicz jakaś. Pojechaliśmy więc bez niego, gdzieś może dostaniemy.
Nie przejechaliśmy zbyt dużo, ot ze 100 kilometrów do pierwszego campingu usytuowanego na plaży w małym nadmorskim miasteczku. Camping od plaży oddzielał deptak wzbogacony miejscami do jedzenia, ławkami i placami zabaw dla dzieci. Wszystko było wymuskane, czyste, nad wyraz estetyczne. Stoję ci ja na tym deptaku i patrzę na rodzaj stołu z nierdzewki do czyszczenia ryb. Taka platforma w kopertę aby woda spływała do dziurki w środku. I dzicz ze mnie i wieśniak, nie rozpoznałem gazowego grilla, ponieważ moja europejska zawężona świadomość nie przyjęła do wiadomości, że może sobie stać przy deptaku i stołach z ławkami do jedzenia darmowy gazowy grill ogólnie dostępny. Okazało się później, że grille te są wszędzie, w parkach, na parkingach, w miejscach piknikowych. Cóż, łatwiej i taniej jest poustawiać bezpieczne grille niż pozwolić ludziom bawić się w ogień i palić okoliczne suche lasy. Rzadko kiedy Państwo, jako twór z założenia dość chory, robi taki rachunek ekonomiczny. Nowość!
DARMOWY GRILL PUBLICZNY – ZAGADKA DLA CZŁOWIEKA Z EUROPY (TU ELEKTRYCZNY)
Pierwsza noc w naszym camperze to pierwsza zamiana stołu w łóżko, przygotowanie łóżeczka Moany na górze. Postanowiliśmy tego górnego nie rozkładać, Moana ma metr jest malutka, więc wygodnie śpi w poprzek samochodu, a nam poprawiło to standard bytu we wnętrzu, w którym stoję bez problemu. Ta pierwsza noc była też burzliwa, widok na rozszalały ocean Indyjski przesłaniały strugi deszczu spływające po szybach, a samochodem kolebał wiatr dając nam wrażenie powrotu na Bubu nasze ukochane. Nocną toaletę zastąpiło nam zamykane szczelnie wiaderko, które wypróżniamy rano w zawsze nad wyraz czystych łazienkach, czy to campingowych, czy to publicznych. 
DZIENNE I NOCNE WNĘTRZE – MOANA ŚPI U GÓRY
AUTOKUSZETA
Dziś, czym dalej w las, a zrobiliśmy już pierwszy z dziesięciu (jak gra telewizyjna) tysiąc kilometrów pierwszej części podróży, Australię postrzegamy jako ultra nowoczesny, bardzo zadbany i przyjazny człowiekowi kraj z najwyższej półki. Może nawet jako numer jeden naszej podróży. Parki Narodowe (zwiedziliśmy już trzy) są przygotowane w sposób mistrzowski, na poziomie USA, a może nawet i lepiej. Na przykład sklepiki w nich aż powalają estetyką produktów, a przecież zwykle są badziewne. Rangersi są mili, usłużni i uśmiechnięci. Jest to zresztą ogólna cecha kontaktów międzyludzkich tutaj.
Ogólnie rzecz biorąc po pierwszym niezbyt pochlebnym wrażeniu, które opisałem, piejemy z zachwytu, co w naszym wypadku jest nie lada pochwałą, podróżujemy już od pięciu lat przecież.
PRZYSTANKI W DRODZE - MOANA POŻERA NASZE KALMARY
Parków Narodowych w Australii są setki. Postanowiliśmy zwiedzić te najbardziej pokazujące charakterystykę i inność tego kontynentu. Odległości między nimi są olbrzymie, przyjęliśmy więc zasadę skoków kangura, aby nie znużyć się drogą będącą często stukilometrową prostą zanikającą gdzieś na horyzoncie. Ruch samochodów poza Perth, dużą aglomeracją, jest niewielki, głównie są to campery turystów i ciężarówkowe zestawy samochodowe składające się często z dwóch, trzech przyczep, które mijając nas trzepią nami na prawo i lewo.
ROAD TRAIN, NIE ŁATWO TOTO WYPRZEDZIĆ
Drogi są świetne, wprawdzie tylko dwa pasy, często z twardym poboczem, ale przy tym ruchu w tej części kraju zupełnie wystarczające, no i bez jednej dziurki. Pobocza są szeroko wycięte, jak w RPA i Namibii, aby móc wcześniej zobaczyć kangura szykującego się do swojego ostatniego skoku przez drogę. Ich truchła mimo tego widuje się często.
Jedziemy na północ, tam gdzie stoi w południe słońce – wszystko jest przecież do góry nogami. Uciekamy przed zimą, która się zbliża, czerwiec i lipiec to najzimniejsze miesiące. W Perth mieliśmy 20 stopni i deszcz, teraz po paru dniach podróży jest już 30.
Jadąc pierwsze dni, często w ulewie, zatrzymaliśmy się w przydrożnej oberżo-stacji zwanej roadhouse. Takie stacje usytuowane są co 150 -250 kilometrów, aby zapewnić jadącym ciągłość paliwa, picia i jedzenia. Kiedy zamawialiśmy ryby zapytałem czy zawsze tak pada, pani spojrzała na mnie zdziwiona, dwa razy w roku, odpowiedziała. Nawet na taką specyfikę trafiliśmy.
Pierwszym Parkiem Narodowym był Yanchep, niezbyt odległy od Perth. W niezwykle zadbanych i urodziwych budyneczkach usytuowanych jak na golfowym trawniku rangersi wprowadzili nas po raz pierwszy w inny, obcy nam świat fauny i flory.
YANCHEP NP.
Zobaczyliśmy w parku po raz pierwszy misie koala, które to misiami nie są. Żyją jak wiemy na drzewach eukaliptusowych, których liście zajadają ze smakiem po czym śpią, ciągle na drzewach, cztery dni w upojeniu. Widzieliśmy i jedzące i śpiące.
NIE MISIE KOALA
Ku wielkiej radości Moany zbliżyliśmy się po raz pierwszy do kangurów w czasie naszej wycieczki wokół bagnistego jeziora obserwując też wrzeszczące wielkie endemiczne i na wymarciu ptaki Cockatoo. 
PIERWSZE ŻYWE KANGURY (MARTWE SĄ NA DROGACH I U RZEŹNIKA )                   
Po raz pierwszy też skorzystaliśmy z grilla, pod którym przekręca się minutnik aby płyta nabrała odpowiedniej temperatury. Uśmiech nie schodził nam przy tym z twarzy, tak nagle i niespodzianie szybko znaleźliśmy się tutaj, a jeszcze tydzień wcześniej płynęliśmy na Bubu z Portoryko na Dominikanę.
Drugim parkiem (kupiliśmy za 40 dolarów czterotygodniowy pass do parków Zachodniej Australii) był Nambung. Wieczorny spacer wśród dziwacznych form był fascynujący, cieszył bardzo Moanę, która wyobrażała sobie, że skamienieliny to w skałę zamienione przez czarownicę postacie. Czasami krzyczała: o jak babcia, tuliła się i mówiła kocham cię.
CZEGO TO NATURA NIE WYMYŚLI?
Obserwowaliśmy ślady i bobki kangurów z nadzieją, że może jakiś się trafi.
PO KANGURZEMU
No i przekicały dwa tuż obok nas. Na pewno nie przekicały obok hałasujących samochodów,
jako że większość turystów robiła inną niż my pętlę, ale samochodami, ot tak aby się nie ruszać i nie mieć kontaktu z naturą. Wysiadają czasami wrzeszcząc aby zrobić sobie zdjęcia i móc pokazać gdzie to się nie było. Dziwny jest ten ludzki świat.
PIĘKNIE
Gnaliśmy dalej na północ, aby znów zjechać nad ocean. Moana mając trzy lata widziała więc wszystkie trzy, przepłynęła Atlantyk, w Stanach mieszkała nad Pacyfikiem, a tu śpi nad Indyjskim. No proszę!
TRZECI OCEAN NA TRZECI ROK
Panoramiczną i pagórkowatą drogą dotarliśmy do Kalbarri mijając po drodze różowe jezioro (Pink Lake), takie jakby solankowe rozlewisko o różowej poświacie, i robiąc trzykilometrowy szlak skalistym wybrzeżem oceanu. W mieście wybraliśmy jeden z trzech campingów, taki nad rzeką i z Internetem (jak się później okazało ostatni taki z darmowym Internetem). Rzeka ta była celem naszej podróży. Długa na 700 kilometrów wyżłobiła w płaskowyżu kanion niezwykłej urody gdzie usytuowano szlak o niebywałej różnorodności terenu znany dzięki temu światowo.
KANIONY TO NASZA SPECJALNOŚĆ
Na ten szlak poszliśmy następnego dnia po południu, zaliczając najpierw w innym miejscu ekwilibrystyczne zejście nad rzekę przez skalną rozpadlinę. Moana dzielnie szła, dużo bardziej lubi szlaki trudne i ciekawe niż nużący marsz. Siedzieliśmy szczęśliwi na kamieniach mocząc nogi i obserwując rybki próbujące dobrać się do resztek naszej gruszki.
SCHODY ZA DUŻE NA MOANY NOGI
Po grillowym rybnym lunchu na główny szlak wyszliśmy za późno. Szlak to pętla o długości 8 kilometrów rozpoczynający się od wielce turystycznego okienka skalnego, na którym kończą 500 metrową wycieczkę prawie wszyscy.
FOLDEROWE MIEJSCE – NATURAL WINDOW
Osiem kilometrów to nie jest jakaś wielka odległość, ale ze względu na różnorodność trasy zabiera 4 godziny. Była 15, zmrok zapada o 18, rachunek był prosty, ponieważ jednak zawsze wcześniej podawano czas przemarszu bardzo na wyrost ruszyliśmy jako jedyni w drogę. Najpierw idzie się szczytem wysokich klifów obserwując w dole rzekę i jej dno, jako że woda jest w niej krystaliczna. Potem powoli schodzi się w dół aby dotrzeć do zadrzewionej plaży z jasnym piaskiem. Trzeci kilometr.
WODA CORAZ BLIŻEJ
Z plaży wychodziło się na półki skalne aby nimi kontynuować wzdłuż wody, a i często nad nią. Zdarzyło się i przejście na siedząco.
NA PÓŁCE CZEKAM NA MAMĘ I SIĘ NIE BOJĘ
Widoki były cudne podkreślone kolorami ZACHODZĄCEGO! słońca. Czwarty kilometr i prawie dwie godziny. Zaczęło robić się nerwowo, no nie zdążymy wrócić do samochodu przed nocą, a mamy tylko maleńką latareczkę ledową.

Z SERII MOANA ZROZUMIAŁA
Moana pojęła na czym polega rymowanie:
B: koło ucha chodzi…
M: mucha
B: koło oka chodzi…
M: sroka
B: koło nosa chodzi…
M: pszczoła!

Wziąłem Moanę na plecy w jej nosidełku i do galopu. Beata ledwie nadążała. Piąty kilometr 17 minut, szósty 12 i siódmy 10. Adrenalina jak Redbull doda ci skrzydeł. Uff, słońce właśnie zachodziło, ale bezchmurne niebo dawało nam pewność, że zdążymy przed zmrokiem. Wraz z zapadającą nocą żegnały nas wychodzące zewsząd kangury.
GURU
Beata przejęła Moanę na ostatnie podejście do Window, gdzie poznani przy lunchu Francuzi droczyli się o wycieczkę dnia następnego, dziewczyna chciała iść, chłopak nie, był zapewne kanapowo-piwny jak mój były szwagier.                  
Jazda samochodem po nocy w Australii nie jest dobrym pomysłem. Kangury zaczynają żerować, zderzenie ze stworem wielkości człowieka źle wpływa na kształt karoserii. Wróciliśmy więc do Kalbarri, jadąc najpierw 40 kilometrów piaskową tarką (taką dużą starodawną blaszaną pralką) drżąc jak paralitycy, potem 10 kilometrów asfaltem, aby na noc zająć na campingu to samo co poprzedniej nocy miejsce.
FLAGA NIEMIEC CZY BELGII, A MOŻE DROGI AUSTRALII?
Rano, nie spiesząc się, ruszyliśmy dokończyć oglądanie parku, ale dwa miejsca okazały się popierdółkami z dojściem po 100 – 200 metrów do punktów widokowych. Nawet lunch zjedliśmy wewnątrz campera, włażące do oczu muchy nie dawały nam spokoju.
Ruszyliśmy więc w drogę, dalej na północ. Nie uciekamy już przed zimą, lato już dogoniliśmy, w dzień jest 30 stopni, za to nocą śpi się świetnie, temperatura spada do 15.
Przy zachodzie słońca dotarliśmy na miejsce campingowe.
Rozróżnić należy Caravan Parks, które są prywatnymi campingami ze wszystkimi wygodami za 30 – 40 dolarów, od Camping Area, które są państwowe, posiadające lub nie wygody za 5 – 7 dolarów od dorosłej osoby.
Dotarliśmy nad zatokę, zapłaciliśmy rangersowi 11 dolarów i usytuowaliśmy się na wydmach zaraz przy plaży. Rozkoszny był ten wieczór, słońce zaszło za wodą, zmrok bardzo szybko zapadł jak to na tej szerokości geograficznej (26 południowy stopień). Pojawił się krzyż południa, a my popijając winko patrzyliśmy w niebo przecinane smugami spadających gwiazd. Marzenie. Jedynie ćmy różnej wielkości i prędkości przelotu zakłócały nam spokój i możliwość jedzenia na zewnątrz.
NA PLAŻY OCEAN NAM UCIEKA
piątek, 11 maj 2012
Przebudzenie na plaży było zaskakujące. Morze zniknęło, a raczej oddaliło się o 300 metrów. Odpływ zrobił swoje, pojawiła się wyspa i strombolity, bakteryjne twory skalne sprzed epoki człowieczej.    
Poleżeliśmy w łóżku do przebudzenia Moany patrząc zachwyceni na wschodzące z jednej strony słońce i ocean z drugiej, ot takie momenty zachwytu własnym życiem.
Ruszyliśmy w drogę aby dotrzeć po 150 kilometrach niczego do Carnarvon, miejscowości co to prosperowała ponieważ w 1898 roku szajbus o nazwisku Matthew Price wybudował w ocean molo o długości jednej mili, dzięki czemu nagle to bezportowe miejsce mogło przyjmować wielkie statki handlowe i pasażerskie.
Miasteczko było spore z centrum handlowym, w którym zrobiliśmy zakupy, potem zjedliśmy wyśmienity lunch w hotelu Gascoyne.
W HOTELU GASCOYNE I PASSE-TEMPS W CZASIE JAZDY
Poszliśmy oczywiście na to molo i szliśmy nim bez końca. Poczytaliśmy też o działaniach stowarzyszeń walczących o jego przetrwanie, kiedy to po ostatnim statku w 1984 postanowiono je rozebrać. Nie rozebrano, co więcej molo służy dziś turystom, a zwłaszcza wędkarzom, ponieważ jest najbardziej znanym miejscem głębokiego łowienia bez wchodzenia na łódkę. Stowarzyszenia zebrały się do kupy, stworzyły jedno silne po czym uruchomiono nawet kolejkę jeżdżącą jak kiedyś na jego koniec.
MOLO…CH
Nie mogliśmy odejść z końca molo obserwując walkę wędkarki z wielką rybą. Cóż tym razem ryba wygrała wyciągając w walce całą żyłkę i zrywając się. Przez rybę opóźniliśmy nasz wyjazd z Carnarvon. Nowym celem był Park Narodowy Kennedy Range, ale wyjeżdżając wiedzieliśmy już, że nie damy rady tam dojechać przed zmrokiem. Przez nami było 170 kilometrów asfaltem i 60 drogą tralkowo-piaskową. Po 55 kilometrach zjechaliśmy więc do Rocky Pool czyli czegoś związanego z wodą, gdzie na jednej z map widniało pole namiotowe.
Pola nie było, po prostu kto przyjechał stawał gdzie mu się podobało, a wodą było rzeczne rozlewisko, które natychmiast zostało przez nas wykorzystane, jako że tego dnia rano umyliśmy się tylko z lekka w zlewie (morze nam uciekło, a na campingu nie było wody). Można sobie wyobrazić przyjemność wejścia do zimnej wody przy zachodzącym słońcu i 30 stopniach. Krokodyli nie było, za to była awantura z Moaną, która z wody wyjść już nie chciała.
ROCKY POOL – KROKODYLI BRAK
Znów był wieczór z winkiem w ręce, tym razem gorący, siedzieliśmy w fotelikach słuchając cykad i patrząc na zachodzące nad sawanną słońce i szybko pojawiające się na niebie gwiazdy. Zachwyceni atmosferą oczekiwaliśmy pierwszej spadającej gwiazdy aby zamknąć się w naszym wozie Drzymały chronieni przed wszelkimi owadami i ćmami. Moana zje kolację i pójdzie spać, wtedy my zjemy naszą jako codzienny rytuał. To oddech od niej, tak bardzo absorbującej nas za dnia.
Na kolację była świeża bagietka z wędzoną polędwicą, coppą i prosciutto z tzatzykami, wyjątkowo bez sałatki, ta była w południe. Zupełnie przyzwoity camembert z Tasmanii zakończył posiłek, a po walce z ćmami, które weszły przez dziurę w moskitierze padliśmy wcześnie do łóżka wiedząc, że o świcie obudzi na śpiew ptaków, słońce i znów bezchmurne niebo.
Sobota, 11 maj 2012     
Pobudka, kawa, jogurty, szybka kąpiel w rzece i już jedziemy do Kennedy Range NP, aby pójść jeszcze tego dnia na jakąś wycieczkę. Wczoraj sprawdziłem olej i płyny w samochodzie – wszystko ok.
Ostatnie 60 kilometrów to jedna wielka kurzawa na drodze szutrowej, jedzie się 100 km/h zostawiając za sobą tuman kurzu, który potem bardzo powoli opada. Po takiej jeździe okazuje się też, że auto jest w miarę wodoodporne, ale na pewno nie kurzo odporne. Wjechaliśmy na darmowy camping zaopatrzony jedynie w suchą, ale i tu czystą toaletę z papierem oczywiście.
Rozłożyliśmy się w miejscu z widokiem na ten dziwny twór natury, taki płaskowyż położony 100 metrów wyżej od pozostałego też płaskiego jak stół terenu, otoczony skalistymi klifami i wżynającymi się w niego rozpadlinami wyrwanymi przez tysiąclecia przez czasowo istniejące rzeki. Właśnie takim wąwozem udaliśmy się na pierwszą wycieczkę.
CAMPING W KENNEDY RANGE NP
Trasa zaprowadziła nas do rozwidlenia, na którego jednym końcu było jakby okrągłe pomieszczenie z drzewem, między gałęziami którego swoją sieć uwił wielki pająk. Drugie rozgałęzienie kończyło się oczkiem wodnym będącym pozostałością wodospadu pory deszczowej.
LUBIĘ TAKIE WYCIECZKI
V
Dzień zakończył znów cudny wieczór, suchość miejsca zmniejszyła znacznie ilość latających stworów, nie na tyle jednak aby jeść na zewnątrz. Jedynie Beatka miała jakieś niespotykane u niej problemy żołądkowe po spożyciu krewetek na lunch.
W GÓRZE CEL WYPRAWY I MOANA Z BEATĄ
Następnego ranka z przygotowanym w plecaku piknikiem poszliśmy na wycieczkę inną doliną pozwalającą wejść na płaskowyż, a potem iść nim w przeciwnym kierunku i dojść na jego krawędź z widokiem na całą okolicę i na camping usytuowany w dole. Tam też, zachwyceni widokiem, rozłożyliśmy się z piknikiem. Na wycieczkach nie spotkaliśmy nikogo.
CAMPING Z GÓRY, PŁASKOWYŻ I  PIKNIK NA SZCZYCIE
PANORAMA
Późnym popołudniem jechaliśmy już z powrotem do głównej nadbrzeżnej drogi. To był taki drobny skok w bok na jedną noc i dwie wycieczki - jedyne 500 kilometrów. Rzut beretem.
Po drodze było siedlisko ludzkie z zaznaczoną na mapie stacją paliw. Okazało się, że jest niedziela i wszystko jest nieczynne, jednak miły mer otworzył nam stację i z pełnym bakiem ruszyliśmy dalej spotykając po raz pierwszy strusie Emu przechodzące przez drogę.
Na noc zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu z toaletą uzupełniając wcześniej wodę na stacji paliw. Miejsce na campingu obok kosztowało 35 dolarów, więc podobnie jak inni uznaliśmy, że płacenie aby tylko stanąć na noc jest rozrzutnością, zwłaszcza, że Beata z małą wykąpały się pod prysznicem w łazience roadhousu, a ja wprost z węża nalewając wodę.
PO DRODZE TERMITIERY I PO RAZ PIERWSZY ZWROTNIK KOZIOROŻCA ORAZ
LOTY I NIELOTY
środa, 16 maj 2012
Dobrze, że Windows ma kalendarz, można znaleźć datę i dzień - zatraciliśmy zainteresowanie dniem tygodnia i datą oraz rachubę tych zwykle ważnych na co dzień elementów. 
Dojechaliśmy do ostatniego cypelka drogi na północ, teraz po cofnięciu się o siedemdziesiąt kilometrów będziemy już jechać na północny wschód. Wyoblamy. Wiecie kto to jest wyoblacz lub inaczej drykier? Word podkreśla jedno i drugie. Głupi jakiś. Niedokształt. To słowo też podkreśla matoł. Tego ostatniego nie pokreślił bo wie czym jest!
Exmouth, niewielka mieścina, a jest wielce znanym miejscem, główne i jedyne miasto na cyplu. Ten górzysty cypel z klifowym wybrzeżem będącym sam w sobie Parkiem Narodowym (Cape Range NP) nie jest jednak celem wakacyjnym i nie zorganizowano w nim wielu szlaków górskich - wszystko koncentruje się nad oceanem i jego Morskim Parku Narodowym, Ningaloo Marine Park. Tak więc wszystkie usytuowane na parkowym wybrzeżu tanie państwowe campingi są zawsze pełne, mimo iż nie jest to sezon wakacyjny.
Za to jest to sezon na rekiny wielorybie. Te największe ryby świata migrują przepływając tędy między kwietniem a czerwcem przyciągając turystów z całego świata. Największą atrakcją więc jest nawet nie rafa, a pływanie z tymi spokojnymi i niegroźnymi rekinami, które płynąc wolno z otwartą paszczą zagarniają zawartą w wodzie wszelaką drobnicę, której tu jest w tym okresie pod dostatkiem.
Kilka firm działających za zgodą Ministerstwa Środowiska, płacących urzędowi haracz na badania i ochronę tych rekinów wozi turystów w czasie całodziennych wypraw aby sobie ludziki popływały przy tych wielkorybach (trudno nazwać je wielkoludami). Zawsze naśmiewaliśmy się z tych turystycznych atrakcji dla naiwnych mając do dyspozycji własny jacht, teraz jednak znaleźliśmy się w podobnej, dość głupiej, sytuacji. Dać się wykorzystać czy nie dać?
I tu zgaduj zgadula: ile kosztuje taka zabawa? Beatka obstawiała 100 dolarów, ja 250. A ile jest naprawdę?
390. A dziecko? 270. Razem 1050 dolarów za parogodzinną wyprawę z lunchem i trzy pływania przy rekinie na naszą trzyosobową rodzinę.
Ok., dużo kosztuje samolot co to lata i wypatruje rekina, ale jest jeden lub dwa na wszystkie firmy, które dzielą się kosztami. Generalnie jest to załamka finansowa i zdzierstwo.
Po przyjeździe do Exmouth zainstalowaliśmy się w Caravan Parku za jedyne 40 dolarów za noc i obeszliśmy wszystkie firmy wycieczkowe próbując coś wynegocjować, mając przy sobie kupony dyskontowe na 10 do 15% z książeczek reklamowych - 100 dolarów też pieniądz.
W EXMOUTH ZADBANIE
No i udało się Beacie. Trafiła na miłą dziewczynę posiadającą odrobinę władzy, która mogła podjąć decyzję i w ten sposób zaoszczędziliśmy, a raczej nie wydaliśmy dodatkowych 300 dolarów. Moana swoim urokiem może zarobiła swoje pierwsze pieniądze - popłynie za darmo, a my ze zniżką zapłaciliśmy „tylko” 660 dolarów. Australijska taniocha.
Zerwaliśmy się wczoraj o 7 rano aby już o 8 siedzieć w autobusiku i jechać na drugą stronę cypla w towarzystwie innych gości i młodzieżowego, taniego zapewne, staffu obsługującego - Niemka, Anglik i jeden Australijczyk.
Po drodze minęliśmy amerykańską bazę radiową na Ocean Indyjski i Atlantyk używaną teraz przez 2000 żołnierzy w niej przebywających. Służyła już w czasach drugiej światowej wojny. Przeszliśmy też szkolenie jak zachowywać się przy rekinie i takie rożne oraz podpisaliśmy papierki, że jesteśmy zdrowi, sprawni, i że cała odpowiedzialność leży po naszej stronie.
Na 18 metrową motorową łajbę dopłynęliśmy dużym aneksem, po czym zaserwowano kawę, tabletki na chorobę morską i w dużej ilości krem przeciwsłoneczny dla różowych Europejczyków.
Na początek i przyzwyczajenie do płetw, masek i wody stanęliśmy na rafie. Moana natychmiast podbiła serce wszystkich, pierwsza stała gotowa z maską na głowie i pierwsza wskoczyła do wody.
Rafa i ryby były inne do nam znanych, jednak dość mętna woda i szarość rafy nie czyniły ją zbyt atrakcyjną. Po pływaniu w ciepłej morskiej wodzie ruszyliśmy na ocean, poza koralową barierę. Pojawiła się trzymetrowa okrągła długa fala i u niektórych pierwsze oznaki choroby morskiej. Dać 390 dolarów za możliwość wyrzygania się do woli jest już ekonomicznym wyczynem, który można było jednak ominąć biorąc tabletki i za te same pieniądze przespać wszystko, jako, że nieodparta chęć spania jest głównym efektem ubocznym tabletek antyrzygowych
ZABAWY NA WODZIE
Ci co byli odporni mogli rzeczywiście zauczestniczyć w tym zadziwiającym życiowym spektaklu. Płynąć trzy metry obok sześciometrowej kropkowanej ryby zagarniającej otwartą paszą wszystko co się nawinie jest niezwykłe. Niezwykła też była walka z Moaną, która wyrywała się spod kontroli chcąc za wszelką cenę dotknąć rekina i na całe szczęście nie udało się go wyprzedzić, mogłaby wtedy zagrać rolę Gepetto wchłonięta do brzucha. Szkoda wielka, że nie widzieliśmy naprawdę wielkiej sztuki choć 12-sto metrowej, ale i tak widzieliśmy trzy różne osobniki.
MY ZA 660 DOLARÓW
I ZA DARMO
Pryzmat niebotycznej wydanej kwoty przysłania trochę przyjemność i zasadność tego wydarzenia, jednak świadomość, że jest to jedyny sposób znalezienia się w tak niecodziennej sytuacji prowokuje standardowe hasło – żyje się tylko raz!
Wracając po lunchu i drugim na rafie pływaniu na ląd znów płynęliśmy dużym dinghy. Tak się złożyło, że ja z Moaną popłynęliśmy pierwszym kursem, bez Beaty. Moana usadowiła się zadowolona pomiędzy znanymi już osobami i zdębiała mówiąc tekst przeze mnie przetłumaczony i doprowadzający wszystkich do łez ze śmiechu:

Z SERII MOANA POWIEDZIAŁA:
M: A gdzie jest mama?
D: Nie płynie z nami, już tam zostanie.
M: No to jak my będziemy żyć bez niej?
D: Jakoś sobie poradzimy.
M: (po chwili myślenia) … a tak ją kochałam.
                                          
Wróciliśmy do caravan parku zadowoleni, dzień był zacny, wydarzenia niecodzienne, ja usadowiłem się przy komputerze aby pisać ten tekst, a Moana szalała na placu zabaw - ku naszej radości w towarzystwie innych dzieci, tak mało ma z nimi kontaktu.

Jest już wieczór w zupełnie nowym miejscu. Przejechaliśmy 200 kilometrów od Exmouth robiąc po drodze wycieczkę w Cape Range NP trasą po płaskowyżu, jedyną tam prawdziwą o długości 8 km, będącą na dodatek pętlą co bardzo lubimy. Lunch zjedliśmy w cieniu drzewa z widokiem na malowniczy kanion w towarzystwie mrówek, ale dlaczego nie miałyby i one korzystać z turystów, skoro całe sztucznie powstałe miasto to robi?
KTOŚ OSZUKUJE I DAJE SIĘ PODWIEŹĆ
Teraz jesteśmy już po kolacji, była smażona ryba z ryżem i szparagami, Moana śpi nad nami, my popijamy wino, zaraz przerobimy salon w sypialnię i zaśniemy, co jakiś czas słysząc przejeżdżający drogowy pociąg (road train), czyli ciężarówkę z trzema przyczepami, jako że śpimy na darmowym parkingu przy drodze. Jutro dojedziemy do Parku Narodowego Karinji. Podobno jest zjawiskowy.
Wtorek, 22 maj 2012
Od cypla z rekinami upłynęło kilka dni i 2 tys. kilometrów. Minęliśmy właśnie Fitzroy Crossing.
Opuszczając cypel zatrzymaliśmy się na noc na restarea już przy głównej North West Coastal Hwy aby rano z niej zjechać i pognać do wnętrza kontynentu w kierunku Kirinji NP mijając po drodze jeden samochód na 100 kilometrów.
NASZE NOCE W REST AREA I PORANNA KĄPIEL MOANY
Jadąc do Tom Price (to już drugi Price) miasteczka wydobywczego nazwanego na część tego pana, który w 1962 roku uparł się, że odkryje tam złoża rudy żelaza (i odkryto), mijaliśmy różnorodne krajobrazy, od płaskiej czerwonej pustyni bez listka, do zielonej sawanny, pofałdowanych i pokrytych żółtymi trawami pagórków aby w końcu dojechać do prawdziwych gór.
W Tom Price zrobiliśmy zakupy, skorzystaliśmy w bibliotece z Internetu (4 dolary - 30 minut) i pojechaliśmy do parku gdzie na camping dotarliśmy o zmroku.
Po analizie map wiedzieliśmy, że park to dla nas tylko jeden dzień i dwie noce, tylko jego wschodnia część była dla nas dostępna, pozostała wymagała samochodu 4x4. O dziwo w Parku Kirinji położonym w górach nie zrobiono w ogóle ścieżek do góry, jedynie w dół. To za sprawą kanionu, w którym strumienie z wodospadami tworzą naturalne baseny umożliwiające kąpiel, a nawet pobór wody pitnej, czego nie można było powiedzieć o campingu posiadającym tylko suche toalety i grille gazowe.
GÓRY W DÓŁ
Kanionik ten był jedyną atrakcją tej części parku. Zeszliśmy na jego dno, wykąpaliśmy się w pierwszym, najwyżej położonym i najcieplejszym oczku Ferns Pool po czy zaczęliśmy iść jego dnem zatrzymując się na popas przy środkowym, chłodniejszym Fortesque Falls aby momentami w ekwilibrystyczny sposób dotrzeć na koniec do Circular Pool zimnego oczka nie widzącego prawie nigdy ciepłych promieni słońca. Zajęło nam to 4 godziny.
KĄPIEL I PIKNIK
DNO
Wiedząc, że nie mamy wody na campingu postanowiliśmy w tym ostatnim zrobić jeszcze wieczorną kąpiel, ale tylko Beata weszła do lodowatej wody, my z Moaną sprytnie wykąpaliśmy się pod wpływającymi do niego ciepłymi wodospadami.
KOLORY TULEI
Ta okrągła skalna tuleja świetnie pokazywała strukturę geologiczną miejsca, dość porowate skały natury wulkanicznej leżały warstwą na zwartych łupkach, które to wody przepuszczać nie chciały. Po porze deszczowej zawarta w górnej warstwie wilgoć powoli przemieszcza się w dół, a trafiając na łupek szuka ujścia i znajduje go w postaci strumyków i małych wodospadów.
DZIWY CIRCULAR POOL
Wyszliśmy na górę zrobionymi w pionowych skalach schodkami, a idąc do campingu zajrzeliśmy jeszcze do tulei aby zobaczyć oczko z góry. Urodziwe małe miejsce w olbrzymim parku.
DO GÓRY
Wieczorem skorzystaliśmy z grilla aby nasycić nasze krwiożercze zapędy pieczystym kangurem. Najwyższa pora już była abym spróbował i tego, jadłem już różne cuda, iguanę, bizona, niedźwiedzia, małpę, krokodyla, strusia, wszelakie antylopy, nawet czasem zerkam na Beatę z Moaną pod innym kątem.
PARKOWE WSPOMNIENIA
Przy kangurze robiliśmy podsumowanie pierwszego skoku i trzech tysięcy kilometrów. Trzeba przyznać, że jesteśmy zblazowani. Nie chcemy tego powiedzieć głośno, ale na razie jesteśmy Australią trochę rozczarowani. Jest pięknie, momentami cudnie i zadziwiająco, jednak nic jeszcze nie powaliło nas z nóg, tak jak prawie każdy park zachodniego USA. Tłukąc więc za 25 dolarów każde 100 kilometrów będziemy czekać na cud. Na liczniku jest już 4.324 km.
Z Karinji po porannej kąpieli w środkowym oczku ruszyliśmy na północ do Port Hedland, znów drobne 400 kilometrów. Jak w nazwie miasteczko jest portem i miejscem przeładunkowym żyjącym z zaplecza, z którego wielokilometrowe pociągi przywożą rudę żelazną. Wszystko w nim jest koloru rudy, drogi, domy, ludzie. Jedynie białe hałdy soli z morskich solanek odcinają się od otoczenia.
Pojechaliśmy na bardzo drogi (54 dolary) camping nad morze, z serii BIG 4 – kusił Internetem WiFi. Na kuszeniu się skończyło, nie po raz pierwszy zresztą więc podziękowaliśmy jadąc na drugi. Drugi położony na pylastej pustyni przy drodze był w przebudowie i gościł jedynie stałych mieszkańców, pracowników okolicznych firm związanych z rudą i jej przeładunkiem, mieszkających na nim w czym się da. Krążąc trochę zadziwieni trafiliśmy na młodego Hiszpana, pracownika campingu szukającego zapewne szczęścia w Australii.
No nie mogę, powiedział, wolnych miejsc nie ma, poza tym teraz w czasie przebudowy nie przyjmujemy nikogo z zewnątrz. A po chwili: ale obiecacie wyjechać przed 10 rano? Oczywiście! Dobra za 30 dolarów ustawcie się tutaj i pokazał nam chwilowo wolne miejsce.
Albo wiecie co, nie płaćcie nic, tu macie elektrykę, tu wodę, tam są pralnie i prysznice, a pieniądze wydajcie w sklepie, wiem jak droga jest Australia. Miło! Dzięki nieznajomy.
Pieniądze te wydaliśmy jeszcze tego wieczora kupując za 15 dolarów Internet Hot Spot, który je połknął w czasie rozmowy wideo z moją mamą, a potem po rozmowie z mamą Beaty i Bartkiem następne 15, jako że Windows działając z ukrycia ściągnął aktualizację i wyczerpał limit przerywając nawet rozmowę.
Zakupy zrobiliśmy dnia następnego opuszczając miejsce przed 10, potem był lunch w parku miejskim z widokiem na wielgaśne statki pakujące do swych brzuchów nieskończone ilości rudy.
W PORT HEDLAND LUNCH I SJESTA MOANY
Pieniędzy wydaliśmy więcej niż zwykle, otóż w wieku lat 52 stałem się znów właścicielem komputera. Mój netbook Nokia (dodupny) został już dawno temu zaanektowany przez Moanę, która w wieku lat trzech i pół puszcza sama sobie na nim filmy, podłącza przenośny twardy dysk, włącza słuchawki, nie mówiąc już o skrótach klawiatury, których używa ściszając głos lub otwierając foldery. I nazywa Nokię mój komputer.
Nie można było pisać bloga, bo w czasie jazdy Moana ogląda bajki lub gra, a po przyjeździe gdzieś robimy kolację, po której dość szybko zasypiamy i nikomu nie jest w głowie nocne Polaków pisanie.
Tak więc Moana, lat 3,5 stała się właścicielem komputera Toshiba, a że ma on służyć oglądaniu filmów jest z systemem głośników Harman/Kardon (kto wie to wie, Irek na pewno) co gwarantuje świetny dźwięk. Wymuszone na mnie i niechętnie to uczyniłem!
ODZYSKUJĘ MOJĄ DODUPNĄ NOKIĘ
Zrozumieć Australię, to mapka na początku tekstu, ale mam lepiej.
Wyruszyliśmy z Port Hedland, a pierwszą wioską na drodze na północ był Fitzroy Crossing. Po drodze były trzy stacje (roadhouse) i żadnego domu. Jaka jest odległość między jednym, a drugim?      
A 900 kilometrów. To tak jakby jechać z Przemyśla do Świnoujścia i po drodze mieć 3 stacje paliw i żadnego życia. Jasne?
Z Fitzroy do następnej wiochy jest 300 km, a potem do jeszcze następnej 350. Jakoś bliżej.
W Fitzroy zjechaliśmy z drogi głównej i po 18 kilometrach zajechaliśmy na parking Parku Nardowego Geikie Gorge, dziennego parku. Nie było nawet grilli więc lunch zjedliśmy w samochodzie aby po nim udać się na wycieczkę. No nie była ona warta grzechu ani zjazdu z drogi głównej, jedynie może rejs dla emerytów coś wnosił ponieważ jedyna trasa piesza, nie dość, że była krótka to nie wychodziła na górę klifów więc widoki były marne. Be!
GEIKIE GORGE NP - SŁABO    
Pytam się Beaty jaki jest dzień tygodnia, a ona mi codziennie odpowiada, że chyba wtorek. Sprawdzam na Windows,
Jest środa, 23 maj 2012
Po wieczorze na parkingu bez owadów zapewne z powodu dymu ognisk palonych przez podobnych nam wagabundów oraz spokojnej nocy ruszyliśmy jak zwykle jako ostatni. Śpimy długo prawie 10 godzin i nie śpieszymy się rano, kąpiemy się ze zbiorników aby czuć się świeżo choć przez moment w tym upale i pyle.
Szybko dojechaliśmy do miejscowości sklepowo-benzynowej Halls Creek.
Ewidentnie wjechaliśmy na terytoria aborygeńskie. To taka inna nazwa czarnych jak smoła miejscowych, chyba najbardziej wyglądem zbliżonych do naszych prawie dwunożnych przodków. I od razu wymyśliliśmy dowcip:
Wiecie czym aborygen różni się od małpy?
Siedzi pod drzewem…
(dopisek dla mało inteligentnych - …a nie na)
Taki to właśnie widok głównie nam oni serwują. Rzezani przez anglików do upadu, gdzieniegdzie, jak na Tasmanii, z doskonałym skutkiem, prawa ludzkie uzyskali w 1962 roku i jako jedyni prócz białych mają prawo do obywatelstwa państwa stworzonego na ich wielkiej wyspie. Wypisz wymaluj Indianie w USA, po holokauście jako wyrzut sumienia białych rzezaczy dostali terytoria, z których czerpią zyski i zapomogi, dzięki którym nie garną się zbytnio do pracy. Za to bardzo garną się do alkoholu. Wprowadzono więc prawo o nie sprzedawaniu wody ognistej na ich terytoriach. W Halls Creek było tylko piwo niskoalkoholowe, za to niebotycznie drogie. Z powodu zamiłowania do stanu nieważkości Alice Springs jest najbardziej kryminogennym miejscem w Australii, a wejście w okolice znanej wszystkim świętej góry podpitych pierwoludnych kosztuje 25 dolarów od łebka. Czyste jak wódka bzdury.
Jedziemy dalej na północ, a tu granica. Nie taka państwowa, granica dla muszek owocówek. Ot mamy wywalić wszystkie nasze owoce do podstawionego kosza. Muszki granice swoje znają (i prawo) więc dalej nie polecą. Muszę pomyśleć o założeniu takiej granicy zdrowego rozsądku w Polsce, a że Polak zawsze lepszy, to i granica będzie na wszystko. Podstawię różne pudła i skrzynki na dobre wino też.
Mijamy teraz wjazd do parku Purnululu NP czyli Bungle-Bungle (nie mylić z Baden-Baden) – w prawo 56 km. Miał być zjawiskowy i nadprzyrodzony, może wreszcie zwaliłby nas na kolana, ale nie zwali. Droga dojazdowa jest tylko dla aut 4x4 i to z bardzo wysokim zawieszeniem. Nie do pomyślenia w USA.
piątek, 25 maj 2012
Po nocy na parkingu dość wcześnie dojechaliśmy do Kununurra, 4,5 tys. mieszkańców więc ze sklepami. My jednak szukaliśmy campingu aby podładować drugi akumulator, popływać w basenie, a przede wszystkim skorzystać z internetu. Internet był w trzech z pięciu campingów, oczywiście płatny wszędzie, w dwóch z limitem transmisji danych. Wybraliśmy więc ten trzeci, na dodatek najtańszy za to bez internetowego limitu. W konkluzji zapłaciliśmy 30 dolarów za camping i 32 za Internet. Skandal, prawda?
Internet był nam potrzebny aby wrzucić tekst, a przede wszystkim by skontaktować mamy w związku z ich matczynym świętem, tu telefon prawie nigdzie nie działa więc nawet by nie wiedziały, że pamiętamy, choć my i tak myślimy o nich świątecznie codziennie bez święta. Ważny był też aby załatwić wynajem campera na drugą część podróży, po powrocie z Nowej Kaledonii. Najlepszą ofertę jaką mieliśmy to 82 dolary za dzień co przekraczało znacznie nasze założenia. Znaleźliśmy wprawdzie za 62 dolary samochód mniejszy, ale jakoś słabo się w nim widzieliśmy.
Negocjacje trochę potrwały i w końcu kupiliśmy identyczny do naszego w innej firmie za 60 dolarów dziennie i to bez względu na okres i z kaucją $2,5 tysiąca. Dodali jeszcze GPS i darmowego drugiego kierowcę. Przy 85 dniach dało to $3,9 tys. Zbliżamy się do sezonu i inne firmy podwyższają taryfę za dzień najmu w zależności od miesiąca.
Wynajem ten był ważny, ponieważ zdecydowaliśmy się na  wyskok promem do Tasmanii, a ten trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, ponieważ nie ma na nim wielu miejsc dla aut ponad 2,10 metra wysokości (nasze ma 3,30). Opcja lotu samolotem i wynajmu campera na miejscu dawała podwójną kwotę to raz (za prom z trzyosobową kabiną i samochodem zapłaciliśmy $922 w obie strony), ale przede wszystkim płynięcie w obie strony całą noc komfortowo śpiąc w kabinie jest już samo w sobie przygodą, a i daje nam dodatkowy czas.
Załatwiliśmy więc wszystko z wyjątkiem kompletu zdjęć na blogu, znów coś zaczęło świrować. Dodamy je przy następnym postoju technicznym.
Nie dość, że camping miał i basen i pralnię to jeszcze z niego wychodziły szlaki do Narodowego Parku Mirimi. No, powiedzmy parczku. Dzięki temu połączeniu nasza trasa piesza znacznie się wydłużyła i zwiedzając wszystko przeszliśmy „aż” 4 kilometry robiąc piknik na punkcie widokowym.
PARCZEK MIRIMI NP.
W PARKU BOAB, BAOB LUB DRZEWO BUTELKOWE I SUCHA DZIUPLA LUB TROU DE CUL
Przed wyjazdem zrobiliśmy zakupy, był świetnie zaopatrzony Coles, co było ważne, przed nami zmiana Stanu oraz kilka setek kilometrów niczego z wyjątkiem dwóch Parków Narodowych. Był też monopolowy, jako, że alkoholu nie sprzedaje się nigdzie indziej. Kupiłem karton piwa i trzy wina, a raczej próbowałem.
Nie może pan kupić trzech win, można kupić tylko dwa na głowę. Nas jest trójka w samochodzie, tłumaczę. Ok, sprzedam jeśli zobaczę drugą osobę. Wyciągam więc wściekłą, pakującą po zakupach lodówkę, Beatę i pokazuje panu. Płacę, a on mówi, że nie mogę wyjść z trzema winami, jedna osoba może wynieść tylko dwa (logiczne – dwie ręce aborygena, dwa wina). Ok., Beata wraca, płacę za trzecie wino i wychodzimy. Nie dodaję, że alkohol można kupić po godzinie 14, jak za peerelowskiej komuny.
Jeszcze śmieszniej jest w Północnym Terytorium (Stan do którego właśnie wjechaliśmy). Tu przy zakupie alkoholu trzeba pokazać (jak w niektórych stanach USA) dowód osobisty. Nic w tym śmiesznego? A jednak, dowód nie pokazuje się w celu udowodnienia wieku jak w USA tylko aby umożliwić sprzedawcy sprawdzenie czy kupujący nie jest przypadkiem na liście alkoholików i to zupełnie nie anonimowych. Tu natychmiast wymyślam dowcip:
Dlaczego aborygen będący na liście nie może zorganizować sobie alkoholu przez kolegę?
Nie zna nikogo kto nie jest na liście!
I dalej, z innej beczki i stare:
Dlaczego aborygen nie może sobie wyrobić dowodu osobistego?
Urzędnik odrzuca jego podanie ze względu na zdjęcie zrobione w okularach słonecznych!
(wyjaśnienie dla mało bystrych: to nie były okulary, to nozdrza!)
Ot taka zemsta za polish jokes, zawsze jest ktoś gorszy. CDN.
Tak nawiasem rozumiem dlaczego powstały w USA dowcipy o Polakach. Wystarczy spojrzeć kto emigrował z zacofanej Polski do uprzemysłowionego USA na początku XX wieku. Polcham i wszystko jasne! 
Zaskoczeniem był limit prędkości w Terytorium Północnym, w Stanie Zachodnia Australia na drogach takich jak na zdjęciu obowiązuje ograniczenie do 110 km/h (u nas 90). Wjeżdżamy do nowego stanu, a tu 130 km/h i to przy częstych podobnych obrazkach:
I JEDŹ TU 130km/h
W nowym Stanie zatrzymaliśmy się na noc na nocnym parkingu gdzie można spędzić zgodnie z prawem 24h czyli nie wolno campingować tylko nocować. Ten był zaopatrzony w toalety, jak wszystkie, ale i wodę, co do tej pory było rzadkością. Noc była super spokojna, mimo, że Moana z początku opierała się nowej godzinie po zmianie strefy czasu. Przesunęliśmy nasze zegarki półtorej godziny do przodu co nas bardzo ucieszyło, przejechaliśmy tyle na wschód i słońce zachodziło już o 17, a teraz zachodzi o 18h30 co ułatwia nam szukanie noclegu i wydłuża dzień.
Rano solidarność turystyczna zapełniła nam składy owoców i warzyw. Otóż podchodzili do nas zatrzymujący się na sikanie po porannej kawie turyści pytając czy jedziemy na wschód czy na zachód? Na wschód, mówimy – no to macie, mówili podając worki z warzywami i owocami, my na zachód i nie chcemy przecież oddawać tego celnikom. Miło.
GREGORY NP. – PIERWSZA WYCIECZKA 1h
Po drodze był Park Narodowy Gregory NP. Jego pierwsza część dostępna jest tylko dla samochodów 4x4, za to druga, mniejsza posiada campingi i aż dwie trasy piesze. Pierwsza wiodła pod skalistą krawędzią wywyższeń momentami wystającą z 7 metrów poza nas tworząc zadaszenie. Było pięknie cicho i samotnie.
DRUGA WYCIECZKA 1,5h
Druga wycieczka była inna, bardziej widokowa ponieważ wychodziło się na krawędź stołowego płaskowyżu. W dole wiła się spora rzeka Victoria.
BIAŁA KROPKA TO NASZ CAMPER, W ODDALI RZEKA VICTORIA
Kiedy już dochodziliśmy do samochodu zaczęło drapać mnie w gardle. Potem grillując jagnięcinę na campingu (darmowym) było mi już zimno i tak przyszła koszmarna noc z trzęsawką i bólem gardła. Po nafaszerowaniu się tabletkami anty gorączkowymi próbowałem spać w polarze i pod grubą kołdrą, ogólny ból ciała jednak nie pozwalał na znalezienie wygodnej pozycji.
Niedziela, 27 maj 2012
Dziś rano było jeszcze gorzej, gorączka wzrosła do 39 więc jazda 200 kilometrów do Katherine była koszmarem. Dojechaliśmy do Caravan Parku w południe gdzie zdecydowałem się na wzięcie antybiotyku, Danusia SMSem doradziła odstępy między tabletkami.
No i przeleżałem całe popołudnie przysypiając kiedy to dziewczyny taplały się w gorących źródłach nieopodal. Moana utopiła maskę, niewielka to jednak strata, pływać tu nigdzie nie będzie, jest to świat sześciometrowych słonowodnych, największych na świecie krokodyli, pożerających wszystko co się nawinie więc zbliżanie się do wody kalectwem nie grozi.
Jest już wieczór, dziewczyny kąpią się pod prysznicem, a ja dogorywam pisząc te słowa aby nie koncentrować się nad bolącym ciałem.
No i pierwszy dzień bez alkoholu od niepamiętnych czasów – jedyny „pozytywny plus”.     
          


Komentarze

Prześlij komentarz