MAJ 2012 AUSTRALIA
czwartek, 10
maj 2012
Nic nie działa na blogu. Mimo zapewnień
operatora Wirtualnej Polski ciągle wszystko jest wirtualne. Może kiedyś tekst
ten ujrzy światło dzienne.
AUSTRALIA
– PIERWSZE KOTY ZA PŁOTY
Kiedy wylądowaliśmy na lotnisku w Perth po 52
godzinnej podróży, w wypożyczalni samochodów już było śmiesznie. Do
wypożyczonego przez Internet samochodu zażądano kaucji i to do zapłacenia, a
nie tylko odbitki karty. Oczywiście karta nie chciała przyjąć kwoty 400 dolarów
- limity były już wyczerpane całomiesięcznymi płatnościami. Na szczęście
chciwość jest większa niż logika, więc przyjęto w Budget kartę debetową Beaty,
która gotówkę wydała. Ot taka australijska specyfika, pomyśleliśmy.
Jeszcze większą specyfiką był hotel, a raczej
hostel. Już przez Internet wiedzieliśmy, że z hotelami jest jakaś szajba, ceny
ponad normę światową, na czwartkowy wieczór od 350 dolarów (australijski dolar
= amerykańskiemu) za noc. Znaleźliśmy wprawdzie koło lotniska Formule 1,
francuską sieć za grosze w Europie, ale wszystkie pokoje były zajęte, choć tu
kosztował 119 dolarów!
Wylądowaliśmy więc w hostelu, gdzie czekał na
nasz późny przylot portier i pokoju trzy na trzy metry bez okna z piętrowym
łóżkiem oraz wspólnymi łazienkami. Za jedyne 125 dolarów. Australijska
taniocha.
Hotel był specyficzny w konstrukcji, miał
korytarze szerokie na 6
metrów , Internet WiFi,
a że był bardzo czysty zdecydowaliśmy się na pozostanie w nim na jeszcze
jedną noc przenosząc się do pokoju z oknem. My musieliśmy odpocząć, Moana,
która spała w samolotach normalnie obudziła nas pierwszego australijskiego
ranka o trzeciej rano gotowa do walki.
Nowy pokój miał trzy łóżka i to nie piętrowe, w
tym jedno podwójne, kanapę, duży stół, wielki telewizor i 25 metrów kwadratowych
powierzchni za identyczną kwotę 125 dolarów. Gdzie logika?
Na początek pojechaliśmy do centrum handlowego
nieopodal, takiego jak wszystkie w nowoczesnym świecie, ze świetnym wyborem,
nawet słoikiem o nazwie „Polski Ogórki”- made in India! (to nie mój błąd
literowy). Ceny zbliżone są do amerykańskich, lekko może jest drożej. Podobnie
jak w USA wołowina na grilla jest tania jak barszcz, podobnie jak jagnięcina.
Ku naszej radości!
Na lunch, prowadzeni przewodnikiem, pojechaliśmy
do japońskiej knajpy typu all you can eat czyli zjedz ile możesz. Było jednak
zbyt późno i zamykali, a i cena 40 dolarów od głowy była mało atrakcyjna. Knajpa
usytuowana była w wielkim centrum konferencyjnym, w którym konferencje odbywały
się głównie tete a tete z jednorękim bandytą lub wieloosobowo przy pokerze lub
ruletce. Knajp za to było tam sporo, wybór padł więc na orientalny bar
samoobsługowy gdzie ja zjadłem wielką zupę z piekła rodem, Beatka sałatkę z
owoców morza, a Moana nemy. Korzystając z kasyna poszedłem sprawdzić kurs
wymiany pieniądza. Wyczytaliśmy, że warto przy większej kwocie zwrócić na to
uwagę, kantory biorą opłaty, podobnie jak banki, a w kasynie można wymienić
gotówkę atrakcyjnie. Rzeczywiście kurs był lepszy niż w banku, ale
postanowiliśmy sprawdzić jeszcze w polecanym w internecie kantorze przy pieszym
pasażu London Court w centrum miasta.
Warto było tam się udać dla samego pasażu, był
on przygodą powrotu do Londynu końcówki XIX wieku. Finansowo też warto było, na
wymianie 2 tys. euro „zarobiliśmy” 60 dolarów w stosunku do kasyna i 70 do
banku! Polecamy.
Centrum Perth bardzo nam się podobało,
nowoczesne handlowe piesze ulice, ale intymne i spokojne, no i wszystko nad
wyraz zadbane.
Wieczorem pojechałem jeszcze na lotnisko oddać
samochód, wymogłem też natychmiastowy zwrot kaucji-gotówki, co się udało.
Wróciłem do hotelu taksówką, lało jak z cebra.
Sobota stała pod znakiem wynajmu naszego
campera. Sama przygoda:
AUSTRALIA
– JAK ZOSTAŁEM KOMUNISTĄ
Nie pierwsi komuniści odkryli, że władza
wielkich korporacji nie jest zdrowa dla społeczeństwa – nie podobała im się
zapewne liczba mnoga w słowie korporacji, więc stworzyli jedną największą i
jedynie słuszną. Australia jest krajem wielkim jak komunizm za dobrych jego
czasów, za to z liczbą mieszkańców równą Rumunii. Tak mały rynek nie sprzyja
konkurencji i szybko powstają tu monopolistyczne twory. Dwie sieci
hipermarketów rządzą na przykład rynkiem żarcia.
Podobnie jest w przypadku wynajmu camperów.
Jeździ człowiek jak głupi po Internecie, szuka, porównuje ceny, wybiera
atrakcyjną, kupuje, a na miejscu okazuje się, że dał się robić na szaro. Centrum
wynajmu do którego dotarliśmy fizycznie funkcjonowało pod trzema nazwami, Maui,
Britz i Back Packer. My wynajęliśmy tego ostatniego i szybko zrozumieliśmy, że auto
kiedy jest nowe funkcjonuje w Maui, potem przechodzi do Britza, a zużyte ląduje
w Back Packerze. Ceny w tym ostatnim, najtańszym, są i tak jak z kosmosu, a
próbując wynająć zwykłego europejskiego campera z łazienką i toaletą robią się
podwójne do standardowych australijskich. Standardem tu są trzysiedzeniowe
Toyoty ze zmiennym tyłem raz na stół, raz na łóżko, z podwyższonym dachem, kuchenką,
zlewem i mikrofalą. Potrzeby fizjologiczne załatwia się na campingach lub gdzie
się da.
Dla nas przepisy nie pozwalały na montowanie
siodełka dziecka z przodu więc musieliśmy wziąć model inny, z dodatkowymi
siedzeniami z tyłu, za dodatkowe 2000 dolarów. Brawo. Nie śmiać się! To dopiero
początek.
Odbieramy więc naszego campera z firmy Back
Packer za jedyne 6 tys. dolarów zobowiązani do kaucji 3,5 tys..Oczywiście na
miejscu okazuje się, że kaucja ta nie jest tylko gwarancją jak wszędzie na
świecie, tylko naprawdę masz ją wpłacić, czyli podczas wynajmu, na okres trzech
miesięcy w naszym przypadku, 12 tys pln pracuje dla firmy wynajmującej. Można oczywiście wziąć dodatkowe ubezpieczenie
w cenie 1,5 tys dolarów wtedy kaucja wynosi 1,5 tys. dolarow, aczkolwiek jest to
ekonomicznie nieuzasadnione bo kwota ubezpieczenia jest stracona, a
ubezpieczenie realnie niczego nie pokrywa.
Samo ubezpieczenie auta to następny cyrk.
Auto jest ubezpieczone od OC. W razie wypadku z
winy kierowcy wiadomo, ponosi on wszelakie koszty, które zabierane są z kaucji.
Zabawa jest w przypadku winy osoby trzeciej.
Firma wynajmująca ci samochód zatrzymuje kaucję dopóki dopóty ty sam nie
załatwisz wszystkiego z ubezpieczalniami, nie naprawisz uszkodzeń itd., dopiero
wtedy po zakończeniu procedur firma wynajmująca w ciągu 3 tygodni odda ci twoje
3,5 tys. dolarów kaucji. Nie chcę nawet myśleć co by było gdyby wjechał w nas
ktoś nieubezpieczony!
No i podpisz tu panie taki papier – czujesz się
jakby ktoś ci przyłożył pistolet do głowy w dniu właśnie rozpoczynających się
dla ciebie wakacji po ponad 50 godzinach podróży samolotami. Masz wybór?
Ale to jeszcze nie koniec. Trzeba było widzieć
gęby Niemców obok nas, oni zamożniejsi wzięli sobie Maui, takiego samego jak
nasz, ale nowego. Za niego kaucja wynosiła 7,5 tys. dolarów i ich karta też nie
chciała przyjąć takiej kwoty. Nasza z przekroczonymi limitami nie chciała wydać
3,5 tys. dolarów, dopiero karta debetowa wyraziła zgodę na opróżnienie nam
konta. Katastrofa.
To wszystko trzeba wiedzieć i czytać małe
literki. Lub naszego bloga.
Procedury trwają dość długo, a kiedy już finanse
są załatwione ogląda sie wideo o tym jak wszystko w camperze funkcjonuje, następnie
są jego oględziny i zapisywanie uszkodzeń karoserii, ostatnie podpisy i można jechać
lewą stroną. Kiedy montowaliśmy z tyłu
krzesełko Moany (mamy swoje - linie lotnicze wożą je za darmo) zaczepili nas mili
Niemcy. Właśnie wrócili po dwóch dniach, sprawdźcie wszystko, mówią, u nas jest
dziurawy zbiornik na wodę i mieścił tylko 5 litrów , słaby też jest drugi
akumulator więc lodówka nie działała w nocy itd. Sprawdzamy wszystko – działa,
do dzisiaj działa, cud znaczy. Tak właśnie zostałem komunistą i będę walczył z
monopolem! Jak wrócimy. Teraz w drogę, pomyślałem wyjeżdżając samochodem Back
Packer, ale z tyłu czułem, że to raczej jest Back Fucker
AUSTRALIA
– NAJWYŻSZA PÓŁKA
Kiedy w hipermarkecie na dziale campingowym nie
znaleźliśmy grilla, takiego małego, gazowego jaki kupiliśmy w USA za 25 dolarów
pomyśleliśmy, że ta Australia to dzicz jakaś. Pojechaliśmy więc bez niego,
gdzieś może dostaniemy.
Nie przejechaliśmy zbyt dużo, ot ze 100 kilometrów do
pierwszego campingu usytuowanego na plaży w małym nadmorskim miasteczku. Camping
od plaży oddzielał deptak wzbogacony miejscami do jedzenia, ławkami i placami
zabaw dla dzieci. Wszystko było wymuskane, czyste, nad wyraz estetyczne. Stoję
ci ja na tym deptaku i patrzę na rodzaj stołu z nierdzewki do czyszczenia ryb.
Taka platforma w kopertę aby woda spływała do dziurki w środku. I dzicz ze mnie
i wieśniak, nie rozpoznałem gazowego grilla, ponieważ moja europejska zawężona
świadomość nie przyjęła do wiadomości, że może sobie stać przy deptaku i stołach
z ławkami do jedzenia darmowy gazowy grill ogólnie dostępny. Okazało się
później, że grille te są wszędzie, w parkach, na parkingach, w miejscach
piknikowych. Cóż, łatwiej i taniej jest poustawiać bezpieczne grille niż
pozwolić ludziom bawić się w ogień i palić okoliczne suche lasy. Rzadko kiedy
Państwo, jako twór z założenia dość chory, robi taki rachunek ekonomiczny.
Nowość!
Pierwsza noc w naszym camperze to pierwsza
zamiana stołu w łóżko, przygotowanie łóżeczka Moany na górze. Postanowiliśmy
tego górnego nie rozkładać, Moana ma metr jest malutka, więc wygodnie śpi w poprzek
samochodu, a nam poprawiło to standard bytu we wnętrzu, w którym stoję bez
problemu. Ta pierwsza noc była też burzliwa, widok na rozszalały ocean Indyjski
przesłaniały strugi deszczu spływające po szybach, a samochodem kolebał wiatr
dając nam wrażenie powrotu na Bubu nasze ukochane. Nocną toaletę zastąpiło nam
zamykane szczelnie wiaderko, które wypróżniamy rano w zawsze nad wyraz czystych
łazienkach, czy to campingowych, czy to publicznych.
Dziś, czym dalej w las, a zrobiliśmy już
pierwszy z dziesięciu (jak gra telewizyjna) tysiąc kilometrów pierwszej części
podróży, Australię postrzegamy jako ultra nowoczesny, bardzo zadbany i
przyjazny człowiekowi kraj z najwyższej półki. Może nawet jako numer jeden
naszej podróży. Parki Narodowe (zwiedziliśmy już trzy) są przygotowane w sposób
mistrzowski, na poziomie USA, a może nawet i lepiej. Na przykład sklepiki w
nich aż powalają estetyką produktów, a przecież zwykle są badziewne. Rangersi
są mili, usłużni i uśmiechnięci. Jest to zresztą ogólna cecha kontaktów
międzyludzkich tutaj.
Ogólnie rzecz biorąc po pierwszym niezbyt
pochlebnym wrażeniu, które opisałem, piejemy z zachwytu, co w naszym wypadku
jest nie lada pochwałą, podróżujemy już od pięciu lat przecież.
Parków Narodowych w Australii są setki.
Postanowiliśmy zwiedzić te najbardziej pokazujące charakterystykę i inność tego
kontynentu. Odległości między nimi są olbrzymie, przyjęliśmy więc zasadę skoków
kangura, aby nie znużyć się drogą będącą często stukilometrową prostą
zanikającą gdzieś na horyzoncie. Ruch samochodów poza Perth, dużą aglomeracją,
jest niewielki, głównie są to campery turystów i ciężarówkowe zestawy
samochodowe składające się często z dwóch, trzech przyczep, które mijając nas
trzepią nami na prawo i lewo.
Drogi są świetne, wprawdzie tylko dwa pasy, często
z twardym poboczem, ale przy tym ruchu w tej części kraju zupełnie
wystarczające, no i bez jednej dziurki. Pobocza są szeroko wycięte, jak w RPA i
Namibii, aby móc wcześniej zobaczyć kangura szykującego się do swojego ostatniego
skoku przez drogę. Ich truchła mimo tego widuje się często.
Jedziemy na północ, tam gdzie stoi w południe
słońce – wszystko jest przecież do góry nogami. Uciekamy przed zimą, która się
zbliża, czerwiec i lipiec to najzimniejsze miesiące. W Perth mieliśmy 20 stopni
i deszcz, teraz po paru dniach podróży jest już 30.
Jadąc pierwsze dni, często w ulewie,
zatrzymaliśmy się w przydrożnej oberżo-stacji zwanej roadhouse. Takie stacje
usytuowane są co 150 -250
kilometrów , aby zapewnić jadącym ciągłość paliwa, picia
i jedzenia. Kiedy zamawialiśmy ryby zapytałem czy zawsze tak pada, pani
spojrzała na mnie zdziwiona, dwa razy w roku, odpowiedziała. Nawet na taką
specyfikę trafiliśmy.
Pierwszym Parkiem Narodowym był Yanchep, niezbyt
odległy od Perth. W niezwykle zadbanych i urodziwych budyneczkach usytuowanych
jak na golfowym trawniku rangersi wprowadzili nas po raz pierwszy w inny, obcy
nam świat fauny i flory.
Zobaczyliśmy w parku po raz pierwszy misie koala,
które to misiami nie są. Żyją jak wiemy na drzewach eukaliptusowych, których
liście zajadają ze smakiem po czym śpią, ciągle na drzewach, cztery dni w
upojeniu. Widzieliśmy i jedzące i śpiące.
Ku wielkiej radości Moany zbliżyliśmy się po raz
pierwszy do kangurów w czasie naszej wycieczki wokół bagnistego jeziora
obserwując też wrzeszczące wielkie endemiczne i na wymarciu ptaki
Cockatoo.
Po raz pierwszy też skorzystaliśmy z grilla, pod
którym przekręca się minutnik aby płyta nabrała odpowiedniej temperatury.
Uśmiech nie schodził nam przy tym z twarzy, tak nagle i niespodzianie szybko
znaleźliśmy się tutaj, a jeszcze tydzień wcześniej płynęliśmy na Bubu z
Portoryko na Dominikanę.
Drugim parkiem (kupiliśmy za 40 dolarów
czterotygodniowy pass do parków Zachodniej Australii) był Nambung. Wieczorny
spacer wśród dziwacznych form był fascynujący, cieszył bardzo Moanę, która
wyobrażała sobie, że skamienieliny to w skałę zamienione przez czarownicę
postacie. Czasami krzyczała: o jak babcia, tuliła się i mówiła kocham cię.
Obserwowaliśmy ślady i bobki kangurów z
nadzieją, że może jakiś się trafi.
No i przekicały dwa tuż obok nas. Na pewno nie
przekicały obok hałasujących samochodów,
jako że większość turystów robiła inną niż my pętlę,
ale samochodami, ot tak aby się nie ruszać i nie mieć kontaktu z naturą.
Wysiadają czasami wrzeszcząc aby zrobić sobie zdjęcia i móc pokazać gdzie to
się nie było. Dziwny jest ten ludzki świat.
Gnaliśmy dalej na północ, aby znów zjechać nad
ocean. Moana mając trzy lata widziała więc wszystkie trzy, przepłynęła
Atlantyk, w Stanach mieszkała nad Pacyfikiem, a tu śpi nad Indyjskim. No
proszę!
Panoramiczną i pagórkowatą drogą dotarliśmy do
Kalbarri mijając po drodze różowe jezioro (Pink Lake), takie jakby solankowe
rozlewisko o różowej poświacie, i robiąc trzykilometrowy szlak skalistym
wybrzeżem oceanu. W mieście wybraliśmy jeden z trzech campingów, taki nad rzeką
i z Internetem (jak się później okazało ostatni taki z darmowym Internetem).
Rzeka ta była celem naszej podróży. Długa na 700 kilometrów
wyżłobiła w płaskowyżu kanion niezwykłej urody gdzie usytuowano szlak o
niebywałej różnorodności terenu znany dzięki temu światowo.
Na ten szlak poszliśmy następnego dnia po
południu, zaliczając najpierw w innym miejscu ekwilibrystyczne zejście nad
rzekę przez skalną rozpadlinę. Moana dzielnie szła, dużo bardziej lubi szlaki
trudne i ciekawe niż nużący marsz. Siedzieliśmy szczęśliwi na kamieniach mocząc
nogi i obserwując rybki próbujące dobrać się do resztek naszej gruszki.
Po grillowym rybnym lunchu na główny szlak
wyszliśmy za późno. Szlak to pętla o długości 8 kilometrów
rozpoczynający się od wielce turystycznego okienka skalnego, na którym kończą
500 metrową wycieczkę prawie wszyscy.
Osiem kilometrów to nie jest jakaś wielka
odległość, ale ze względu na różnorodność trasy zabiera 4 godziny. Była 15,
zmrok zapada o 18, rachunek był prosty, ponieważ jednak zawsze wcześniej
podawano czas przemarszu bardzo na wyrost ruszyliśmy jako jedyni w drogę.
Najpierw idzie się szczytem wysokich klifów obserwując w dole rzekę i jej dno,
jako że woda jest w niej krystaliczna. Potem powoli schodzi się w dół aby
dotrzeć do zadrzewionej plaży z jasnym piaskiem. Trzeci kilometr.
Z plaży wychodziło się na półki skalne aby nimi
kontynuować wzdłuż wody, a i często nad nią. Zdarzyło się i przejście na siedząco.
Widoki były cudne podkreślone kolorami
ZACHODZĄCEGO! słońca. Czwarty kilometr i prawie dwie godziny. Zaczęło robić się
nerwowo, no nie zdążymy wrócić do samochodu przed nocą, a mamy tylko maleńką
latareczkę ledową.
Z SERII
MOANA ZROZUMIAŁA
Moana
pojęła na czym polega rymowanie:
B: koło
ucha chodzi…
M: mucha
B: koło
oka chodzi…
M: sroka
B: koło
nosa chodzi…
M:
pszczoła!
Wziąłem Moanę na plecy w jej nosidełku i do galopu.
Beata ledwie nadążała. Piąty kilometr 17 minut, szósty 12 i siódmy 10.
Adrenalina jak Redbull doda ci skrzydeł. Uff, słońce właśnie zachodziło, ale bezchmurne
niebo dawało nam pewność, że zdążymy przed zmrokiem. Wraz z zapadającą nocą żegnały
nas wychodzące zewsząd kangury.
Beata przejęła Moanę na ostatnie podejście do
Window, gdzie poznani przy lunchu Francuzi droczyli się o wycieczkę dnia
następnego, dziewczyna chciała iść, chłopak nie, był zapewne kanapowo-piwny jak
mój były szwagier.
Jazda samochodem po nocy w Australii nie jest
dobrym pomysłem. Kangury zaczynają żerować, zderzenie ze stworem wielkości
człowieka źle wpływa na kształt karoserii. Wróciliśmy więc do Kalbarri, jadąc
najpierw 40 kilometrów
piaskową tarką (taką dużą starodawną blaszaną pralką) drżąc jak paralitycy,
potem 10 kilometrów
asfaltem, aby na noc zająć na campingu to samo co poprzedniej nocy miejsce.
Rano, nie spiesząc się, ruszyliśmy dokończyć
oglądanie parku, ale dwa miejsca okazały się popierdółkami z dojściem po 100 – 200 metrów do punktów
widokowych. Nawet lunch zjedliśmy wewnątrz campera, włażące do oczu muchy nie
dawały nam spokoju.
Ruszyliśmy więc w drogę, dalej na północ. Nie
uciekamy już przed zimą, lato już dogoniliśmy, w dzień jest 30 stopni, za to
nocą śpi się świetnie, temperatura spada do 15.
Przy zachodzie słońca dotarliśmy na miejsce
campingowe.
Rozróżnić należy Caravan Parks, które są
prywatnymi campingami ze wszystkimi wygodami za 30 – 40 dolarów, od Camping
Area, które są państwowe, posiadające lub nie wygody za 5 – 7 dolarów od
dorosłej osoby.
Dotarliśmy nad zatokę, zapłaciliśmy rangersowi
11 dolarów i usytuowaliśmy się na wydmach zaraz przy plaży. Rozkoszny był ten
wieczór, słońce zaszło za wodą, zmrok bardzo szybko zapadł jak to na tej
szerokości geograficznej (26 południowy stopień). Pojawił się krzyż południa, a
my popijając winko patrzyliśmy w niebo przecinane smugami spadających gwiazd.
Marzenie. Jedynie ćmy różnej wielkości i prędkości przelotu zakłócały nam
spokój i możliwość jedzenia na zewnątrz.
piątek, 11
maj 2012
Przebudzenie na plaży było zaskakujące. Morze
zniknęło, a raczej oddaliło się o 300 metrów . Odpływ zrobił swoje, pojawiła się
wyspa i strombolity, bakteryjne twory skalne sprzed epoki człowieczej.
Poleżeliśmy w łóżku do przebudzenia Moany
patrząc zachwyceni na wschodzące z jednej strony słońce i ocean z drugiej, ot
takie momenty zachwytu własnym życiem.
Ruszyliśmy w drogę aby dotrzeć po 150 kilometrach
niczego do Carnarvon, miejscowości co to prosperowała ponieważ w 1898 roku
szajbus o nazwisku Matthew Price wybudował w ocean molo o długości jednej mili,
dzięki czemu nagle to bezportowe miejsce mogło przyjmować wielkie statki
handlowe i pasażerskie.
Miasteczko było spore z centrum handlowym, w
którym zrobiliśmy zakupy, potem zjedliśmy wyśmienity lunch w hotelu Gascoyne.
Poszliśmy oczywiście na to molo i szliśmy nim
bez końca. Poczytaliśmy też o działaniach stowarzyszeń walczących o jego przetrwanie,
kiedy to po ostatnim statku w 1984 postanowiono je rozebrać. Nie rozebrano, co
więcej molo służy dziś turystom, a zwłaszcza wędkarzom, ponieważ jest
najbardziej znanym miejscem głębokiego łowienia bez wchodzenia na łódkę.
Stowarzyszenia zebrały się do kupy, stworzyły jedno silne po czym uruchomiono
nawet kolejkę jeżdżącą jak kiedyś na jego koniec.
Nie mogliśmy odejść z końca molo obserwując
walkę wędkarki z wielką rybą. Cóż tym razem ryba wygrała wyciągając w walce
całą żyłkę i zrywając się. Przez rybę opóźniliśmy nasz wyjazd z Carnarvon.
Nowym celem był Park Narodowy Kennedy Range, ale wyjeżdżając wiedzieliśmy już,
że nie damy rady tam dojechać przed zmrokiem. Przez nami było 170 kilometrów
asfaltem i 60 drogą tralkowo-piaskową. Po 55 kilometrach
zjechaliśmy więc do Rocky Pool czyli czegoś związanego z wodą, gdzie na jednej
z map widniało pole namiotowe.
Pola nie było, po prostu kto przyjechał stawał
gdzie mu się podobało, a wodą było rzeczne rozlewisko, które natychmiast
zostało przez nas wykorzystane, jako że tego dnia rano umyliśmy się tylko z lekka
w zlewie (morze nam uciekło, a na campingu nie było wody). Można sobie
wyobrazić przyjemność wejścia do zimnej wody przy zachodzącym słońcu i 30
stopniach. Krokodyli nie było, za to była awantura z Moaną, która z wody wyjść
już nie chciała.
Znów był wieczór z winkiem w ręce, tym razem
gorący, siedzieliśmy w fotelikach słuchając cykad i patrząc na zachodzące nad
sawanną słońce i szybko pojawiające się na niebie gwiazdy. Zachwyceni atmosferą
oczekiwaliśmy pierwszej spadającej gwiazdy aby zamknąć się w naszym wozie
Drzymały chronieni przed wszelkimi owadami i ćmami. Moana zje kolację i pójdzie
spać, wtedy my zjemy naszą jako codzienny rytuał. To oddech od niej, tak bardzo
absorbującej nas za dnia.
Na kolację była świeża bagietka z wędzoną polędwicą,
coppą i prosciutto z tzatzykami, wyjątkowo bez sałatki, ta była w południe. Zupełnie
przyzwoity camembert z Tasmanii zakończył posiłek, a po walce z ćmami, które
weszły przez dziurę w moskitierze padliśmy wcześnie do łóżka wiedząc, że o
świcie obudzi na śpiew ptaków, słońce i znów bezchmurne niebo.
Sobota, 11
maj 2012
Pobudka, kawa, jogurty, szybka kąpiel w rzece i
już jedziemy do Kennedy Range NP, aby pójść jeszcze tego dnia na jakąś
wycieczkę. Wczoraj sprawdziłem olej i płyny w samochodzie – wszystko ok.
Ostatnie 60 kilometrów to
jedna wielka kurzawa na drodze szutrowej, jedzie się 100 km/h zostawiając za
sobą tuman kurzu, który potem bardzo powoli opada. Po takiej jeździe okazuje
się też, że auto jest w miarę wodoodporne, ale na pewno nie kurzo odporne. Wjechaliśmy
na darmowy camping zaopatrzony jedynie w suchą, ale i tu czystą toaletę z
papierem oczywiście.
Rozłożyliśmy się w miejscu z widokiem na ten
dziwny twór natury, taki płaskowyż położony 100 metrów wyżej od
pozostałego też płaskiego jak stół terenu, otoczony skalistymi klifami i
wżynającymi się w niego rozpadlinami wyrwanymi przez tysiąclecia przez czasowo
istniejące rzeki. Właśnie takim wąwozem udaliśmy się na pierwszą wycieczkę.
Trasa zaprowadziła nas do rozwidlenia, na
którego jednym końcu było jakby okrągłe pomieszczenie z drzewem, między
gałęziami którego swoją sieć uwił wielki pająk. Drugie rozgałęzienie kończyło
się oczkiem wodnym będącym pozostałością wodospadu pory deszczowej.
Dzień zakończył znów cudny wieczór, suchość
miejsca zmniejszyła znacznie ilość latających stworów, nie na tyle jednak aby
jeść na zewnątrz. Jedynie Beatka miała jakieś niespotykane u niej problemy
żołądkowe po spożyciu krewetek na lunch.
Następnego ranka z przygotowanym w plecaku
piknikiem poszliśmy na wycieczkę inną doliną pozwalającą wejść na płaskowyż, a
potem iść nim w przeciwnym kierunku i dojść na jego krawędź z widokiem na całą
okolicę i na camping usytuowany w dole. Tam też, zachwyceni widokiem,
rozłożyliśmy się z piknikiem. Na wycieczkach nie spotkaliśmy nikogo.
Późnym popołudniem jechaliśmy już z powrotem do
głównej nadbrzeżnej drogi. To był taki drobny skok w bok na jedną noc i dwie
wycieczki - jedyne 500
kilometrów . Rzut beretem.
Po drodze było siedlisko ludzkie z zaznaczoną na
mapie stacją paliw. Okazało się, że jest niedziela i wszystko jest nieczynne,
jednak miły mer otworzył nam stację i z pełnym bakiem ruszyliśmy dalej
spotykając po raz pierwszy strusie Emu przechodzące przez drogę.
Na noc zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu
z toaletą uzupełniając wcześniej wodę na stacji paliw. Miejsce na campingu obok
kosztowało 35 dolarów, więc podobnie jak inni uznaliśmy, że płacenie aby tylko
stanąć na noc jest rozrzutnością, zwłaszcza, że Beata z małą wykąpały się pod
prysznicem w łazience roadhousu, a ja wprost z węża nalewając wodę.
środa, 16
maj 2012
Dobrze, że Windows ma kalendarz, można znaleźć datę
i dzień - zatraciliśmy zainteresowanie dniem tygodnia i datą oraz rachubę tych
zwykle ważnych na co dzień elementów.
Dojechaliśmy do ostatniego cypelka drogi na
północ, teraz po cofnięciu się o siedemdziesiąt kilometrów będziemy już jechać
na północny wschód. Wyoblamy. Wiecie kto to jest wyoblacz lub inaczej drykier?
Word podkreśla jedno i drugie. Głupi jakiś. Niedokształt. To słowo też
podkreśla matoł. Tego ostatniego nie pokreślił bo wie czym jest!
Exmouth, niewielka mieścina, a jest wielce
znanym miejscem, główne i jedyne miasto na cyplu. Ten górzysty cypel z klifowym
wybrzeżem będącym sam w sobie Parkiem Narodowym (Cape Range NP) nie jest jednak
celem wakacyjnym i nie zorganizowano w nim wielu szlaków górskich - wszystko
koncentruje się nad oceanem i jego Morskim Parku Narodowym, Ningaloo Marine
Park. Tak więc wszystkie usytuowane na parkowym wybrzeżu tanie państwowe
campingi są zawsze pełne, mimo iż nie jest to sezon wakacyjny.
Za to jest to sezon na rekiny wielorybie. Te
największe ryby świata migrują przepływając tędy między kwietniem a czerwcem
przyciągając turystów z całego świata. Największą atrakcją więc jest nawet nie
rafa, a pływanie z tymi spokojnymi i niegroźnymi rekinami, które płynąc wolno z
otwartą paszczą zagarniają zawartą w wodzie wszelaką drobnicę, której tu jest w
tym okresie pod dostatkiem.
Kilka firm działających za zgodą Ministerstwa
Środowiska, płacących urzędowi haracz na badania i ochronę tych rekinów wozi
turystów w czasie całodziennych wypraw aby sobie ludziki popływały przy tych
wielkorybach (trudno nazwać je wielkoludami). Zawsze naśmiewaliśmy się z tych
turystycznych atrakcji dla naiwnych mając do dyspozycji własny jacht, teraz jednak
znaleźliśmy się w podobnej, dość głupiej, sytuacji. Dać się wykorzystać czy nie
dać?
I tu zgaduj zgadula: ile kosztuje taka zabawa?
Beatka obstawiała 100 dolarów, ja 250. A ile jest naprawdę?
Ok., dużo kosztuje samolot co to lata i
wypatruje rekina, ale jest jeden lub dwa na wszystkie firmy, które dzielą się kosztami.
Generalnie jest to załamka finansowa i zdzierstwo.
Po przyjeździe do Exmouth zainstalowaliśmy się w
Caravan Parku za jedyne 40 dolarów za noc i obeszliśmy wszystkie firmy
wycieczkowe próbując coś wynegocjować, mając przy sobie kupony dyskontowe na 10
do 15% z książeczek reklamowych - 100 dolarów też pieniądz.
No i udało się Beacie. Trafiła na miłą
dziewczynę posiadającą odrobinę władzy, która mogła podjąć decyzję i w ten
sposób zaoszczędziliśmy, a raczej nie wydaliśmy dodatkowych 300 dolarów. Moana
swoim urokiem może zarobiła swoje pierwsze pieniądze - popłynie za darmo, a my
ze zniżką zapłaciliśmy „tylko” 660 dolarów. Australijska taniocha.
Zerwaliśmy się wczoraj o 7 rano aby już o 8
siedzieć w autobusiku i jechać na drugą stronę cypla w towarzystwie innych
gości i młodzieżowego, taniego zapewne, staffu obsługującego - Niemka, Anglik i
jeden Australijczyk.
Po drodze minęliśmy amerykańską bazę radiową na
Ocean Indyjski i Atlantyk używaną teraz przez 2000 żołnierzy w niej
przebywających. Służyła już w czasach drugiej światowej wojny. Przeszliśmy też
szkolenie jak zachowywać się przy rekinie i takie rożne oraz podpisaliśmy
papierki, że jesteśmy zdrowi, sprawni, i że cała odpowiedzialność leży po
naszej stronie.
Na 18 metrową motorową łajbę dopłynęliśmy dużym
aneksem, po czym zaserwowano kawę, tabletki na chorobę morską i w dużej ilości
krem przeciwsłoneczny dla różowych Europejczyków.
Na początek i przyzwyczajenie do płetw, masek i
wody stanęliśmy na rafie. Moana natychmiast podbiła serce wszystkich, pierwsza
stała gotowa z maską na głowie i pierwsza wskoczyła do wody.
Rafa i ryby były inne do nam znanych, jednak
dość mętna woda i szarość rafy nie czyniły ją zbyt atrakcyjną. Po pływaniu w
ciepłej morskiej wodzie ruszyliśmy na ocean, poza koralową barierę. Pojawiła
się trzymetrowa okrągła długa fala i u niektórych pierwsze oznaki choroby
morskiej. Dać 390 dolarów za możliwość wyrzygania się do woli jest już
ekonomicznym wyczynem, który można było jednak ominąć biorąc tabletki i za te
same pieniądze przespać wszystko, jako, że nieodparta chęć spania jest głównym
efektem ubocznym tabletek antyrzygowych
Ci co byli odporni mogli rzeczywiście
zauczestniczyć w tym zadziwiającym życiowym spektaklu. Płynąć trzy metry obok
sześciometrowej kropkowanej ryby zagarniającej otwartą paszą wszystko co się
nawinie jest niezwykłe. Niezwykła też była walka z Moaną, która wyrywała się
spod kontroli chcąc za wszelką cenę dotknąć rekina i na całe szczęście nie
udało się go wyprzedzić, mogłaby wtedy zagrać rolę Gepetto wchłonięta do
brzucha. Szkoda wielka, że nie widzieliśmy naprawdę wielkiej sztuki choć 12-sto
metrowej, ale i tak widzieliśmy trzy różne osobniki.
Pryzmat niebotycznej wydanej kwoty przysłania
trochę przyjemność i zasadność tego wydarzenia, jednak świadomość, że jest to
jedyny sposób znalezienia się w tak niecodziennej sytuacji prowokuje
standardowe hasło – żyje się tylko raz!
Wracając po lunchu i drugim na rafie pływaniu na
ląd znów płynęliśmy dużym dinghy. Tak się złożyło, że ja z Moaną popłynęliśmy
pierwszym kursem, bez Beaty. Moana usadowiła się zadowolona pomiędzy znanymi
już osobami i zdębiała mówiąc tekst przeze mnie przetłumaczony i doprowadzający
wszystkich do łez ze śmiechu:
Z SERII
MOANA POWIEDZIAŁA:
M: A gdzie
jest mama?
D: Nie
płynie z nami, już tam zostanie.
M: No to
jak my będziemy żyć bez niej?
D: Jakoś
sobie poradzimy.
M: (po
chwili myślenia) … a tak ją kochałam.
Wróciliśmy do caravan parku zadowoleni, dzień
był zacny, wydarzenia niecodzienne, ja usadowiłem się przy komputerze aby pisać
ten tekst, a Moana szalała na placu zabaw - ku naszej radości w towarzystwie
innych dzieci, tak mało ma z nimi kontaktu.
Jest już wieczór w zupełnie nowym miejscu.
Przejechaliśmy 200
kilometrów od Exmouth robiąc po drodze wycieczkę w Cape
Range NP trasą po płaskowyżu, jedyną tam prawdziwą o długości 8 km , będącą na dodatek pętlą
co bardzo lubimy. Lunch zjedliśmy w cieniu drzewa z widokiem na malowniczy
kanion w towarzystwie mrówek, ale dlaczego nie miałyby i one korzystać z
turystów, skoro całe sztucznie powstałe miasto to robi?
Teraz jesteśmy już po kolacji, była smażona ryba
z ryżem i szparagami, Moana śpi nad nami, my popijamy wino, zaraz przerobimy
salon w sypialnię i zaśniemy, co jakiś czas słysząc przejeżdżający drogowy
pociąg (road train), czyli ciężarówkę z trzema przyczepami, jako że śpimy na
darmowym parkingu przy drodze. Jutro dojedziemy do Parku Narodowego Karinji.
Podobno jest zjawiskowy.
Wtorek, 22
maj 2012
Od cypla z rekinami upłynęło kilka dni i 2 tys.
kilometrów. Minęliśmy właśnie Fitzroy Crossing.
Opuszczając cypel zatrzymaliśmy się na noc na
restarea już przy głównej North West Coastal Hwy aby rano z niej zjechać i
pognać do wnętrza kontynentu w kierunku Kirinji NP mijając po drodze jeden
samochód na 100
kilometrów .
Jadąc do Tom Price (to już drugi Price)
miasteczka wydobywczego nazwanego na część tego pana, który w 1962 roku uparł
się, że odkryje tam złoża rudy żelaza (i odkryto), mijaliśmy różnorodne
krajobrazy, od płaskiej czerwonej pustyni bez listka, do zielonej sawanny,
pofałdowanych i pokrytych żółtymi trawami pagórków aby w końcu dojechać do
prawdziwych gór.
W Tom Price zrobiliśmy zakupy, skorzystaliśmy w
bibliotece z Internetu (4 dolary - 30 minut) i pojechaliśmy do parku gdzie na
camping dotarliśmy o zmroku.
Po analizie map wiedzieliśmy, że park to dla nas
tylko jeden dzień i dwie noce, tylko jego wschodnia część była dla nas
dostępna, pozostała wymagała samochodu 4x4. O dziwo w Parku Kirinji położonym w
górach nie zrobiono w ogóle ścieżek do góry, jedynie w dół. To za sprawą
kanionu, w którym strumienie z wodospadami tworzą naturalne baseny
umożliwiające kąpiel, a nawet pobór wody pitnej, czego nie można było
powiedzieć o campingu posiadającym tylko suche toalety i grille gazowe.
Kanionik ten był jedyną atrakcją tej części
parku. Zeszliśmy na jego dno, wykąpaliśmy się w pierwszym, najwyżej położonym i
najcieplejszym oczku Ferns Pool po czy zaczęliśmy iść jego dnem zatrzymując się
na popas przy środkowym, chłodniejszym Fortesque Falls aby momentami w ekwilibrystyczny
sposób dotrzeć na koniec do Circular Pool zimnego oczka nie widzącego prawie
nigdy ciepłych promieni słońca. Zajęło nam to 4 godziny.
Wiedząc, że nie mamy wody na campingu
postanowiliśmy w tym ostatnim zrobić jeszcze wieczorną kąpiel, ale tylko Beata
weszła do lodowatej wody, my z Moaną sprytnie wykąpaliśmy się pod wpływającymi
do niego ciepłymi wodospadami.
Ta okrągła skalna tuleja świetnie pokazywała
strukturę geologiczną miejsca, dość porowate skały natury wulkanicznej leżały
warstwą na zwartych łupkach, które to wody przepuszczać nie chciały. Po porze
deszczowej zawarta w górnej warstwie wilgoć powoli przemieszcza się w dół, a
trafiając na łupek szuka ujścia i znajduje go w postaci strumyków i małych wodospadów.
Wyszliśmy na górę zrobionymi w pionowych skalach
schodkami, a idąc do campingu zajrzeliśmy jeszcze do tulei aby zobaczyć oczko z
góry. Urodziwe małe miejsce w olbrzymim parku.
Wieczorem skorzystaliśmy z grilla aby nasycić
nasze krwiożercze zapędy pieczystym kangurem. Najwyższa pora już była abym
spróbował i tego, jadłem już różne cuda, iguanę, bizona, niedźwiedzia, małpę,
krokodyla, strusia, wszelakie antylopy, nawet czasem zerkam na Beatę z Moaną
pod innym kątem.
Przy kangurze robiliśmy podsumowanie pierwszego
skoku i trzech tysięcy kilometrów. Trzeba przyznać, że jesteśmy zblazowani. Nie
chcemy tego powiedzieć głośno, ale na razie jesteśmy Australią trochę
rozczarowani. Jest pięknie, momentami cudnie i zadziwiająco, jednak nic jeszcze
nie powaliło nas z nóg, tak jak prawie każdy park zachodniego USA. Tłukąc więc
za 25 dolarów każde 100
kilometrów będziemy czekać na cud. Na liczniku jest już 4.324 km .
Z Karinji po porannej kąpieli w środkowym oczku
ruszyliśmy na północ do Port Hedland, znów drobne 400 kilometrów . Jak
w nazwie miasteczko jest portem i miejscem przeładunkowym żyjącym z zaplecza, z
którego wielokilometrowe pociągi przywożą rudę żelazną. Wszystko w nim jest
koloru rudy, drogi, domy, ludzie. Jedynie białe hałdy soli z morskich solanek
odcinają się od otoczenia.
Pojechaliśmy na bardzo drogi (54 dolary) camping
nad morze, z serii BIG 4 – kusił Internetem WiFi. Na kuszeniu się skończyło, nie
po raz pierwszy zresztą więc podziękowaliśmy jadąc na drugi. Drugi położony na
pylastej pustyni przy drodze był w przebudowie i gościł jedynie stałych
mieszkańców, pracowników okolicznych firm związanych z rudą i jej przeładunkiem,
mieszkających na nim w czym się da. Krążąc trochę zadziwieni trafiliśmy na młodego
Hiszpana, pracownika campingu szukającego zapewne szczęścia w Australii.
No nie mogę, powiedział, wolnych miejsc nie ma,
poza tym teraz w czasie przebudowy nie przyjmujemy nikogo z zewnątrz. A po
chwili: ale obiecacie wyjechać przed 10 rano? Oczywiście! Dobra za 30 dolarów
ustawcie się tutaj i pokazał nam chwilowo wolne miejsce.
Albo wiecie co, nie płaćcie nic, tu macie
elektrykę, tu wodę, tam są pralnie i prysznice, a pieniądze wydajcie w sklepie,
wiem jak droga jest Australia. Miło! Dzięki nieznajomy.
Pieniądze te wydaliśmy jeszcze tego wieczora
kupując za 15 dolarów Internet Hot Spot, który je połknął w czasie rozmowy
wideo z moją mamą, a potem po rozmowie z mamą Beaty i Bartkiem następne 15,
jako że Windows działając z ukrycia ściągnął aktualizację i wyczerpał limit
przerywając nawet rozmowę.
Zakupy zrobiliśmy dnia następnego opuszczając
miejsce przed 10, potem był lunch w parku miejskim z widokiem na wielgaśne
statki pakujące do swych brzuchów nieskończone ilości rudy.
Pieniędzy wydaliśmy więcej niż zwykle, otóż w
wieku lat 52 stałem się znów właścicielem komputera. Mój netbook Nokia
(dodupny) został już dawno temu zaanektowany przez Moanę, która w wieku lat
trzech i pół puszcza sama sobie na nim filmy, podłącza przenośny twardy dysk,
włącza słuchawki, nie mówiąc już o skrótach klawiatury, których używa ściszając
głos lub otwierając foldery. I nazywa Nokię mój komputer.
Nie można było pisać bloga, bo w czasie jazdy
Moana ogląda bajki lub gra, a po przyjeździe gdzieś robimy kolację, po której
dość szybko zasypiamy i nikomu nie jest w głowie nocne Polaków pisanie.
Tak więc Moana, lat 3,5 stała się właścicielem
komputera Toshiba, a że ma on służyć oglądaniu filmów jest z systemem głośników
Harman/Kardon (kto wie to wie, Irek na pewno) co gwarantuje świetny dźwięk.
Wymuszone na mnie i niechętnie to uczyniłem!
Zrozumieć Australię, to mapka na początku
tekstu, ale mam lepiej.
Wyruszyliśmy z Port Hedland, a pierwszą wioską
na drodze na północ był Fitzroy Crossing. Po drodze były trzy stacje (roadhouse)
i żadnego domu. Jaka jest odległość między jednym, a drugim?
A 900 kilometrów . To tak jakby jechać z Przemyśla
do Świnoujścia i po drodze mieć 3 stacje paliw i żadnego życia. Jasne?
Z Fitzroy do następnej wiochy jest 300 km , a potem do jeszcze
następnej 350. Jakoś bliżej.
W Fitzroy zjechaliśmy z drogi głównej i po 18 kilometrach
zajechaliśmy na parking Parku Nardowego Geikie Gorge, dziennego parku. Nie było
nawet grilli więc lunch zjedliśmy w samochodzie aby po nim udać się na
wycieczkę. No nie była ona warta grzechu ani zjazdu z drogi głównej, jedynie
może rejs dla emerytów coś wnosił ponieważ jedyna trasa piesza, nie dość, że
była krótka to nie wychodziła na górę klifów więc widoki były marne. Be!
Pytam się Beaty jaki jest dzień tygodnia, a ona
mi codziennie odpowiada, że chyba wtorek. Sprawdzam na Windows,
Jest
środa, 23 maj 2012
Po wieczorze na parkingu bez owadów zapewne z
powodu dymu ognisk palonych przez podobnych nam wagabundów oraz spokojnej nocy
ruszyliśmy jak zwykle jako ostatni. Śpimy długo prawie 10 godzin i nie śpieszymy
się rano, kąpiemy się ze zbiorników aby czuć się świeżo choć przez moment w tym
upale i pyle.
Szybko dojechaliśmy do miejscowości sklepowo-benzynowej
Halls Creek.
Ewidentnie wjechaliśmy na terytoria
aborygeńskie. To taka inna nazwa czarnych jak smoła miejscowych, chyba
najbardziej wyglądem zbliżonych do naszych prawie dwunożnych przodków. I od
razu wymyśliliśmy dowcip:
Wiecie
czym aborygen różni się od małpy?
Siedzi pod
drzewem…
(dopisek
dla mało inteligentnych - …a nie na)
Taki to właśnie widok głównie nam oni serwują.
Rzezani przez anglików do upadu, gdzieniegdzie, jak na Tasmanii, z doskonałym
skutkiem, prawa ludzkie uzyskali w 1962 roku i jako jedyni prócz białych mają
prawo do obywatelstwa państwa stworzonego na ich wielkiej wyspie. Wypisz
wymaluj Indianie w USA, po holokauście jako wyrzut sumienia białych rzezaczy
dostali terytoria, z których czerpią zyski i zapomogi, dzięki którym nie garną
się zbytnio do pracy. Za to bardzo garną się do alkoholu. Wprowadzono więc
prawo o nie sprzedawaniu wody ognistej na ich terytoriach. W Halls Creek było
tylko piwo niskoalkoholowe, za to niebotycznie drogie. Z powodu zamiłowania do
stanu nieważkości Alice Springs jest najbardziej kryminogennym miejscem w
Australii, a wejście w okolice znanej wszystkim świętej góry podpitych pierwoludnych
kosztuje 25 dolarów od łebka. Czyste jak wódka bzdury.
Jedziemy dalej na północ, a tu granica. Nie taka
państwowa, granica dla muszek owocówek. Ot mamy wywalić wszystkie nasze owoce
do podstawionego kosza. Muszki granice swoje znają (i prawo) więc dalej nie
polecą. Muszę pomyśleć o założeniu takiej granicy zdrowego rozsądku w Polsce, a
że Polak zawsze lepszy, to i granica będzie na wszystko. Podstawię różne pudła
i skrzynki na dobre wino też.
Mijamy teraz wjazd do parku Purnululu NP czyli
Bungle-Bungle (nie mylić z Baden-Baden) – w prawo 56 km . Miał być zjawiskowy i
nadprzyrodzony, może wreszcie zwaliłby nas na kolana, ale nie zwali. Droga
dojazdowa jest tylko dla aut 4x4 i to z bardzo wysokim zawieszeniem. Nie do
pomyślenia w USA.
piątek, 25
maj 2012
Po nocy na parkingu dość wcześnie dojechaliśmy
do Kununurra, 4,5 tys. mieszkańców więc ze sklepami. My jednak szukaliśmy campingu
aby podładować drugi akumulator, popływać w basenie, a przede wszystkim
skorzystać z internetu. Internet był w trzech z pięciu campingów, oczywiście
płatny wszędzie, w dwóch z limitem transmisji danych. Wybraliśmy więc ten
trzeci, na dodatek najtańszy za to bez internetowego limitu. W konkluzji
zapłaciliśmy 30 dolarów za camping i 32 za Internet. Skandal, prawda?
Internet był nam potrzebny aby wrzucić tekst, a
przede wszystkim by skontaktować mamy w związku z ich matczynym świętem, tu
telefon prawie nigdzie nie działa więc nawet by nie wiedziały, że pamiętamy,
choć my i tak myślimy o nich świątecznie codziennie bez święta. Ważny był też
aby załatwić wynajem campera na drugą część podróży, po powrocie z Nowej
Kaledonii. Najlepszą ofertę jaką mieliśmy to 82 dolary za dzień co przekraczało
znacznie nasze założenia. Znaleźliśmy wprawdzie za 62 dolary samochód mniejszy,
ale jakoś słabo się w nim widzieliśmy.
Negocjacje trochę potrwały i w końcu kupiliśmy
identyczny do naszego w innej firmie za 60 dolarów dziennie i to bez względu na
okres i z kaucją $2,5 tysiąca. Dodali jeszcze GPS i darmowego drugiego
kierowcę. Przy 85 dniach dało to $3,9 tys. Zbliżamy się do sezonu i inne firmy
podwyższają taryfę za dzień najmu w zależności od miesiąca.
Wynajem ten był ważny, ponieważ zdecydowaliśmy
się na wyskok promem do Tasmanii, a ten
trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, ponieważ nie ma na nim wielu miejsc
dla aut ponad 2,10 metra
wysokości (nasze ma 3,30). Opcja lotu samolotem i wynajmu campera na miejscu
dawała podwójną kwotę to raz (za prom z trzyosobową kabiną i samochodem
zapłaciliśmy $922 w obie strony), ale przede wszystkim płynięcie w obie strony
całą noc komfortowo śpiąc w kabinie jest już samo w sobie przygodą, a i daje
nam dodatkowy czas.
Załatwiliśmy więc wszystko z wyjątkiem kompletu
zdjęć na blogu, znów coś zaczęło świrować. Dodamy je przy następnym postoju
technicznym.
Nie dość, że camping miał i basen i pralnię to
jeszcze z niego wychodziły szlaki do Narodowego Parku Mirimi. No, powiedzmy parczku.
Dzięki temu połączeniu nasza trasa piesza znacznie się wydłużyła i zwiedzając
wszystko przeszliśmy „aż” 4
kilometry robiąc piknik na punkcie widokowym.
Przed wyjazdem zrobiliśmy zakupy, był świetnie
zaopatrzony Coles, co było ważne, przed nami zmiana Stanu oraz kilka setek
kilometrów niczego z wyjątkiem dwóch Parków Narodowych. Był też monopolowy,
jako, że alkoholu nie sprzedaje się nigdzie indziej. Kupiłem karton piwa i trzy
wina, a raczej próbowałem.
Nie może pan kupić trzech win, można kupić tylko
dwa na głowę. Nas jest trójka w samochodzie, tłumaczę. Ok, sprzedam jeśli
zobaczę drugą osobę. Wyciągam więc wściekłą, pakującą po zakupach lodówkę,
Beatę i pokazuje panu. Płacę, a on mówi, że nie mogę wyjść z trzema winami, jedna
osoba może wynieść tylko dwa (logiczne – dwie ręce aborygena, dwa wina). Ok.,
Beata wraca, płacę za trzecie wino i wychodzimy. Nie dodaję, że alkohol można
kupić po godzinie 14, jak za peerelowskiej komuny.
Jeszcze śmieszniej jest w Północnym Terytorium
(Stan do którego właśnie wjechaliśmy). Tu przy zakupie alkoholu trzeba pokazać
(jak w niektórych stanach USA) dowód osobisty. Nic w tym śmiesznego? A jednak,
dowód nie pokazuje się w celu udowodnienia wieku jak w USA tylko aby umożliwić
sprzedawcy sprawdzenie czy kupujący nie jest przypadkiem na liście alkoholików
i to zupełnie nie anonimowych. Tu natychmiast wymyślam dowcip:
Dlaczego
aborygen będący na liście nie może zorganizować sobie alkoholu przez kolegę?
Nie zna
nikogo kto nie jest na liście!
I dalej, z innej beczki i stare:
Dlaczego
aborygen nie może sobie wyrobić dowodu osobistego?
Urzędnik
odrzuca jego podanie ze względu na zdjęcie zrobione w okularach słonecznych!
(wyjaśnienie
dla mało bystrych: to nie były okulary, to nozdrza!)
Ot taka zemsta za polish jokes, zawsze jest ktoś
gorszy. CDN.
Tak nawiasem rozumiem dlaczego powstały w USA
dowcipy o Polakach. Wystarczy spojrzeć kto emigrował z zacofanej Polski do
uprzemysłowionego USA na początku XX wieku. Polcham i wszystko jasne!
Zaskoczeniem był limit prędkości w Terytorium
Północnym, w Stanie Zachodnia Australia na drogach takich jak na zdjęciu
obowiązuje ograniczenie do 110
km/h (u nas 90). Wjeżdżamy do nowego stanu, a tu 130 km/h i to przy
częstych podobnych obrazkach:
W nowym Stanie zatrzymaliśmy się na noc na
nocnym parkingu gdzie można spędzić zgodnie z prawem 24h czyli nie wolno
campingować tylko nocować. Ten był zaopatrzony w toalety, jak wszystkie, ale i
wodę, co do tej pory było rzadkością. Noc była super spokojna, mimo, że Moana z
początku opierała się nowej godzinie po zmianie strefy czasu. Przesunęliśmy
nasze zegarki półtorej godziny do przodu co nas bardzo ucieszyło,
przejechaliśmy tyle na wschód i słońce zachodziło już o 17, a teraz zachodzi o 18h30
co ułatwia nam szukanie noclegu i wydłuża dzień.
Rano solidarność turystyczna zapełniła nam
składy owoców i warzyw. Otóż podchodzili do nas zatrzymujący się na sikanie po
porannej kawie turyści pytając czy jedziemy na wschód czy na zachód? Na wschód,
mówimy – no to macie, mówili podając worki z warzywami i owocami, my na zachód
i nie chcemy przecież oddawać tego celnikom. Miło.
Po drodze był Park Narodowy Gregory NP. Jego pierwsza
część dostępna jest tylko dla samochodów 4x4, za to druga, mniejsza posiada
campingi i aż dwie trasy piesze. Pierwsza wiodła pod skalistą krawędzią
wywyższeń momentami wystającą z 7 metrów poza nas tworząc zadaszenie. Było
pięknie cicho i samotnie.
Druga wycieczka była inna, bardziej widokowa
ponieważ wychodziło się na krawędź stołowego płaskowyżu. W dole wiła się spora
rzeka Victoria.
Kiedy już dochodziliśmy do samochodu zaczęło
drapać mnie w gardle. Potem grillując jagnięcinę na campingu (darmowym) było mi
już zimno i tak przyszła koszmarna noc z trzęsawką i bólem gardła. Po
nafaszerowaniu się tabletkami anty gorączkowymi próbowałem spać w polarze i pod
grubą kołdrą, ogólny ból ciała jednak nie pozwalał na znalezienie wygodnej
pozycji.
Niedziela,
27 maj 2012
Dziś rano było jeszcze gorzej, gorączka wzrosła
do 39 więc jazda 200
kilometrów do Katherine była koszmarem. Dojechaliśmy do
Caravan Parku w południe gdzie zdecydowałem się na wzięcie antybiotyku, Danusia
SMSem doradziła odstępy między tabletkami.
No i przeleżałem całe popołudnie przysypiając
kiedy to dziewczyny taplały się w gorących źródłach nieopodal. Moana utopiła
maskę, niewielka to jednak strata, pływać tu nigdzie nie będzie, jest to świat
sześciometrowych słonowodnych, największych na świecie krokodyli, pożerających
wszystko co się nawinie więc zbliżanie się do wody kalectwem nie grozi.
Jest już wieczór, dziewczyny kąpią się pod
prysznicem, a ja dogorywam pisząc te słowa aby nie koncentrować się nad bolącym
ciałem.
No i pierwszy dzień bez alkoholu od
niepamiętnych czasów – jedyny „pozytywny plus”.
Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń