KWIECIEŃ 2012 PORTORYKO, DOMINIKANA
Niedziela, 1 kwiecień 2012
Kontynuuję marcową opowieść - wyruszyliśmy z gór
śpiesząc się do San Juan na nasz statek - pozwoliliśmy sobie na ekstrawagancję
podróży wielkim wycieczkowcem po wyspach Bahama oby spojrzeć na nie innymi
oczami – z góry.
NASZ NOWY DOM NA TYDZIEŃ
Oczywiście taki pomysł w naszym przypadku mógł
być tylko żartem primaaprilisowym. Jednakowoż pozwoliliśmy sobie naprawdę na
specjalną ekstrawagancję – na trzy noce na starówce w San Juan
zarezerwowaliśmy, jeśli nie najlepszy, to najbardziej stylowy hotel na
Portoryko – El Convento. To taki z serii SLH czyli Small Luxury Hotels of the
World, kto chce zobaczyć: www.slh.com
Jadąc w kierunku stolicy lunch w postaci
grillowanego łososia zjedliśmy w rekreacyjnym punkcie w lesie stanowym.
Trzeba przyznać, że my Polacy nie wytworzyliśmy
jeszcze w narodzie poczucia wspólnej własności. Komuna zniszczyła to
doszczętnie i nic nie wskazuje aby szybko zaszła jakaś zmiana. Co moje to nie
rusz, co wspólne to niczyje, a nie też trochę moje, więc szanuję i dbam.
Tu w Portoryko, podobnie jak w Stanach, takie
miejsca to stoły pod daszkami, grille, śmietniki. Wszystko zadbane i szanowane
przez użytkowników – przecież tu kiedyś wrócą. Patrząc na to przypomina mi się
opowieść Zosi i Włodzia o stole, który zrobili leśnicy na skrzyżowaniu szlaków
w Beskidzie Wyspowym nieopodal ich górskiego domu. Nie przetrwał tygodnia –
wylądował w ognisku!
NIE POLSKA
Zanim jednak dotarliśmy do San Juan wygnało nas
znów nad morze w poszukiwaniu hotelu na jedną noc. Na nasze nieszczęście była
niedziela i wpakowaliśmy się we wszystkie korki świata w miejscowości Dorado,
taki Sopot tyle, że obok stolicy. Masakra była tym bardziej, że hotel, do
którego tam jechaliśmy był już od dawna nieczynny. Mijając częste punkty kontroli
policyjnej, celem których była może kontrola alkoholowa, dotarliśmy do
sieciówki Comfort Inn & Suites. Znów noc za 127 USD tyle, że w pokoju
nowoczesnym gdzie każdy niepotrzebny cal został usunięty przez sieciowego
architekta. Był jednak widok na morze i basen z którego skorzystaliśmy
wieczorem i rano.
SIECIÓWKA
COŚ DLA DZIECKA PO DRODZE
Poniedziałek,
2 kwiecień 2012
El Convento. Kto czytał, czy oglądał zdjęcia z
naszej wrześniowej (2011) hiszpańskiej podróży po Paradorach wie co znaczy
dyskretny urok burżuazji – czujemy się tu tak jak w starym Paradorze. Fakt,
hotel usytuowany jest w klasztorze karmelitów wybudowanym w 1651, w którym po
dodaniu małego basenu z jacuzzi na dachu, sali fitness, baru i restauracji,
zachowując przy tym styl i umeblowanie z epoki stworzono atmosferę luksusu w
innej niż nowoczesne hotele oprawie.
Sam przejazd przez starówkę utwierdził nas w
słuszności naszego wyboru – zapowiada się
bardzo interesujący pobyt.
EL
CONVENTO – SLH PEŁNĄ GĘBĄ
Bardzo miło znaleźć się nagle we wnętrzu patio
oderwanego od zgiełku ulicy, samochodów, turystów. Samochód pozostawiliśmy na
parkingu u ścian katedry usytuowanej po drugiej stronie ulicy, wynajętym przez
hotel od kleru. Jak przystało parking był z taryfą ulgową dla gości (20 USD/doba)
i boyem zabierającym kluczyki i zajmującym się autem.
Katedrę oczywiście szybko zwiedziliśmy, leżą w
niej prochy Ponce de Leon (najciekawszy hiszpański Parador był w Leon), który
zaczął kolonizację wyspy.
MICHAEL JACKSON WIEBICIEL DZIECI I PROCHY (ZA
PŁYTĄ) PONCE DE LEON
Przy instalowaniu się w pokoju okazało się, że
dwa łóżka wprawdzie są, ale ze względu na klasztorny wymiar byłych celi nie są
to nawet full size. Zadzwoniliśmy do recepcji prosząc o dostawkę dla Moany i
poszliśmy zwiedzać… hotel.
ZWIEDZAMY HOTEL
Zobaczyliśmy basen z widokiem na dachy miasta, w
przyziemiu, ku uciesze Beaty, salę tortur (fitness), przeszliśmy arkadami
wokół, aby wyjść na innym poziomie niż wejście przez hotelowy tapas bar.
PIERWSZE KROKI PO STARÓWCE
Stare San Juan położone jest na wzgórzach, więc
chodzi się zawsze z górki lub pod nią. Na początek obeszliśmy tylko najbliższą
okolicę, Moana pogoniła gołębie na Plaza de Armas, zbliżał się już wieczór, a
chcieliśmy jeszcze pójść na obiecany Moanie basen.
ŁADNIE
Z dachu widok był wspaniały: na starówkę, z nad
której wystawały dwa wielkie pasażery, na zatokę i w oddali nowoczesne San
Juan. Miasto ma pół miliona, ale aglomeracja 2,5 i jest większa od Warszawy z
gęstością zaludnienia 3,5 tys. na kilometr kwadratowy. Dużo. Down Town z daleka
jest imponujące, większe niż w wielu amerykańskich dużych miastach, stolica to
w końcu.
Basenik za to był malutki w sam raz dla Moany, a
mnie wystarczyło jacuzzi aby odsapnąć po trudach znoszenia cały dzień mojej
córki.
NA DACHU
Następnego dnia rano poszliśmy zobaczyć San
Filipe del Morro, pierwszy po tej stronie globu potężny fort wybudowany w celu
ochrony naturalnego portu, a przy okazji drogi do nowego świata. Był bardzo
ważną budowlą, nigdy zresztą nie zdobytą, ani przez Anglików, ani przez
Holendrów, którzy usilnie chcieli zawładnąć tym strategicznym punktem. Całe
miasto było ufortyfikowane, murami wokół i drugim fortem chroniącym go od
ataków lądowych.
Starówka przypominała te na półwyspie
Iberyjskim, z wąskimi uliczkami i drewnianymi, często zadaszonymi balkonami
pełnymi kwiatów.
SKĄDŚ TO ZNAMY
Kiedy wyszliśmy na północny cypel otworzył się
przed nami wielki nisko przystrzyżony trawnik, w celu ułatwienia obrony nigdy
nie zabudowano przestrzeni przed fortem.
Na nim piknikowały klasy szkolne, korzystające z lekkiej
północno-wschodniej bryzy pasatów i puszczające latawce.
Ku wielkiej uciesze Moany, latawiec można było
kupić za kilka dolarów w przydrożnej budce i po chwili i ona paradowała dumna z
latawcem wysoko na niebie, przywiązanym do jej hulajnogi. Tak doszliśmy do
fortu.
TRAWNIKI I LATAWCE
SAN FILIPE DEL MORRO – PO LEWEJ U GÓRY
NADBUDÓWKI Z 1940
Takie budowle są zawsze imponujące, zwłaszcza
kiedy widzi się je na końcu świata i ma świadomość, że budowano je nie mając
dzisiejszych technicznych możliwości. Co więcej fort zachował ciągłość
istnienia, opierał się wojskowo i służył ze swoimi nowymi dobudówkami jeszcze podczas
drugiej wojny światowej. Dopiero w 1962 został przekazany zarządowi parków
narodowych i dziś, podobnie jak drugi fort, jest ich częścią.
STARE SAN JUAN JEST WYSPĄ
WODA WOKÓŁ
W dwa dni przeszliśmy całą starówkę,
zobaczyliśmy drugi, większy fort, San Cristobal. Moana zaliczyła muzeum dziecka, nacieszyliśmy
się hotelowymi wygodami i ruszyliśmy w nieznane, trochę z duszą na ramieniu w
kierunku gór El Yunque.
MOANA BAWI SIĘ W MUZEUM DZIECKA OBOK EL CONVENTO
W
SAN CRISTOBAL SAME PUSTE KULE
Ze strachem ponieważ nie udało nam się znaleźć
nigdzie miejsca na noc, w każdym do którego zadzwoniliśmy był komplet. Zbliżał
się długi świąteczny weekend.
Dotarliśmy prawie pod bramę parku bez szans na
nocleg. Beata poszła do sklepu z pamiątkami na którym widniał też napis
„Informacja Turystyczna” i przepadła. Kiedy poszedłem zobaczyć co się stało
miła pomocna pani była już przy dziesiątym telefonie – wszędzie komplet.
Wykonała jeszcze pięć aby w końcu znaleźć apartament w Guesthousie.
Dotarliśmy na miejsce po półgodzinnej jeździe.
Trudno to nazwać było apartamentem, podobnie zresztą jak dom Gasthausem. Ot zwykła, średnio zadbana willa z małym dość
obskurnym mieszkaniem w parterze za 60 USD na noc. Było czysto choć szlaki
małych mrówek wiodły w wielu kierunkach. Odetchnęliśmy z ulgą, mieliśmy nocleg
na dwie świąteczne noce i choć standard był daleki od El Convento, to raczej
park nas interesował bardziej niż miejsce do spania.
EL KWATERY
Do parku wyruszyliśmy rano, wtedy zawsze jest
słońce, potem pogoda się kiepści. Nie będę się rozwodził nad lasem tropikalnym,
to już robiłem, ale widoki ze szczytów były cudne, zwłaszcza że będąc na wyspie
widzi się wokół wodę i rozbijające się na rafie fale. Podobnie jak Mazury,El
Yunque też był finalistą biorącym udział w szopce z wyborem siedmiu nowych
cudów świata,
EL MAZURY I EL YUNQUE – FINALIŚCI GŁUPOTY
Po wycieczce grillowaliśmy w recreation area
przy śpiewie ptaków i szumie wodospadów, przy których sprytnie umieszczono to
miejsce. W ten sposób nie słyszało się drogi ani parkingu będących nieopodal.
PO WYCIECZCE BUDKI GRILOWE
I TWARZE MOANOZAURUSA
Po południu zobaczyliśmy jeszcze naturalne baseny,
w których tłumnie taplali się miejscowi, a do których wiódł ładny i ciekawy, bo
z opisami, szlak.
Z SERII
M: Mamo!
Widzisz tą panią?
B: Tak i
co?
M: Widzisz
jej buty? Jakbyś ty takie nosiła to byś wyglądała jak człowiek, a nie jak małpa
w tych klapkach.
PORTORYKAŃSKIE STANDARDY
Dowidzieliśmy się też ku smutkowi Beaty, że
szlak na najwyższy szczyt El Toro jest zamknięty ze względu na obsunięcia
terenu i deszcze, tak więc musieliśmy zmienić trochę plany.
EL YUNQUE ZACHWYCA
Przez Internet zarezerwowaliśmy miejsce nad
oceanem w następnym Guesthousie, o którym opinie składały się z achów i ochów.
Niedziela,
8 kwietnia 2012 – Wielkanoc
Poranna rozmowa z rodziną Beaty utwierdziła mnie
w przekonaniu o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia.
Wiadomo, rodzi się każdy, z martwych wstają nieliczni.
Tak naprawdę rozmawialiśmy przez wideo Skype, po
jednej stronie oni, jak co roku w mieszkaniu, na dworze (polu – to żeby
Krakowiacy zrozumieli) padał śnieg z deszczem, a jeden stopień na plusie zabezpieczał
rury przed pękaniem. My siedzieliśmy przy basenie o temperaturze wody tyle co
powietrza - 29, niebieskim niebie i cykadach w tle.
Sposób patrzenia zależy od miejsca siedzenia.
Wesołych więc świąt życzymy wszystkim, mojej mamie też, do której dodzwonić się
nie możemy, ale wiemy że jest w ośnieżonym Zakopanym zapewne odciętym od
świata. Wiadomo, zima zaskoczyła drogowców.
A propos świąt. Jako życiowy gracz mam swojego
życiowego faworyta, którego z radością obserwuję. Jest nim brat Beaty. Padło na
niego ponieważ jest moim całkowitym przeciwieństwem i jak można się domyśleć
ultra zabawne jest patrzeć na samego siebie odbitego (jak nerki) jak verso płaskorzeźby.
Otóż mój faworyt, którego zresztą lubię, więc
bez urazy, a którego Beata jako dużo starszego brata zapewne kocha i wysyła mu
kartki, pamięta o jego urodzinach, a nawet dacie ślubu (sic!), przywozi jakieś
drobiażdżki z podroży, tarabaniąc się z nimi przez pół świata (ja to noszę)
wysłał swojej ukochanej siostrze życzenia świąteczne smsem. Otwieram telefon i
cytuję co do joty: „Zdrowych i spokojnych Świąt Wielkanocnych życzą Ewa i
Cezary z synami”. Super!
Moja mama pewnie zazdrości mamie Beaty tak
zrównoważonego i ułożonego, jak to ona mówi, syna. Ja zrównoważony nie jestem
pod żadnym względem, ale ułożony może tak, finansowo, i to jedynie mojej mamie
pasuje.
Na śniadanie, a raczej lunch wielkanocny
pojechaliśmy do południowej części El Yunque. Tym razem nie natknęliśmy się na
żaden ślad nowoczesnego i z gustem zrobionego, jak na północy, centrum turystycznego,
za to poważnych rozmiarów szlaban zagrodził nam drogę. Prócz napisu
zawiadamiającego nas gdzie jesteśmy oraz tłumu miejscowych siedzących w
naturalnych basenach w strumieniu oraz grillujących wokół nie było żadnej
informacji. Zaczerpnęliśmy języka u miejscowych i okazało się, że kilometr
wyżej jest rekreacyjne miejsce. Zrestrukturyzowaliśmy (ładne słowo) nasze
jedzeniowe bagaże i poszliśmy w górę.
Zdziwienie nasze było niemałe kiedy dotarliśmy
do super pięknego, czystego i … pustego miejsca. Rozsiedliśmy się w najwyższym
domku, szumiał strumień, śpiewały ptaki i tak spałaszowaliśmy świątecznego
zajączka w postaci pieczonego kurczaka.
Zachwyceni patrzyliśmy na okolicę i ulewę, która
przyszła na szczęście przed naszym wyjściem w góry. Kiedy po niej zobaczyliśmy błotnisty i śliski
szlak, minęliśmy go i poszliśmy asfaltową drogą w górę do miejsca gdzie asfalt
rozpłynął się w dżungli. Dzień skończyliśmy najpierw w przydomowym basenie,
później malując z Moaną jajka i je potem jedząc. Alleluja.
WESOŁYCH ŚWIĄT
Wiadomość z ostatniej chwili: brak miejsc dla
Bubu w Portoryko, płyniemy więc do Republiki Dominikany.
Nasza kwatera jest tuż obok mariny, jedynej na
Portoryko zapewniającej wyjęcie i składowanie Bubu na sucho na lądzie. Nie
mogliśmy wcześniej zająć się rezerwacjami, nie wiedzieliśmy czy uda nam się do
niej w ogóle dopłynąć. Na miejscu okazało się, że mimo iż jest to największa
marina na Karaibach, komplet zajętych miejsc był już w styczniu. Nic innego nam
nie pozostało jak popłynąć do Luperon gdzie mieliśmy już „klepnięte”
miejsce.
wtorek, 24
kwietnia 2012
Gdzie święta, a gdzie my. Jest 16h30, od 26
godzin płyniemy z Portoryko, Puerto Real do Luperon w Republice Dominikany. Po
nocy marzenie czyli wiatr w plecy i woda jak stół, rano dopadło nas to co było
przewidziane na drugą dobę przeskoku. Niebo nabrało pół palety szarości, od
ciemno szarego do prawie czarnego z przewagą tego ostatniego i to zawsze na
naszym kursie. Ulewa za ulewą, podmuchy wiatru z różnorakich kierunków. W ciągu
ostatniej godziny mieliśmy silny wiatr w dziób, a teraz płyniemy na motyla.
Jedynie ocean jest dla nas łaskawy, fale są niewielkie, do 1,5 metra i niezbyt nami
trzęsie.
Wracam do naszej podróży po Portoryko.
Po świętach ruszyliśmy wzdłuż
południowo-wschodniego wybrzeża w poszukiwaniu hotelu, z którego chcieliśmy
zacząć „Ruta Panoramica”, o której piszą wszystkie przewodniki jako o głównej,
prócz San Juan, atrakcji wyspy. Pierwszy Parador był obok rafinerii, drugi
wynajęty w całości na parę miesięcy jakiemuś przedsiębiorstwu, wylądowaliśmy więc
w trzecim zachwyceni przelewowym basenem z widokiem na ocean. Wynegocjowaliśmy pokój
w domku z widokiem na morze w cenie bez niego (różnica 15 dolarów) na dwa dni.
Nie śpiesząc się korzystaliśmy z urokliwego miejsca i basenu pluskając się w
nim generalnie sami.
NIE PRZELEWA SIĘ?
Z wycieczek pieszych nic nie wyszło, brak było
szlaków, znaleźliśmy jedynie jeden malutki - z miejsca rekreacyjnego gdzie
piknikowaliśmy do wodospadu z banos czyli naturalnym zbiornikiem wodnym. Jak ktoś nam powiedział, Portorykańczycy
jeśli by się dało to by samochodami jeździli do własnej łazienki, a po górach
nie chodzą tłumacząc się brakiem odpowiedniego obuwia. Stoją więc całymi dniami
w wodzie morskiej lub w banos, piją piwo, jedzą chipsy lub ryż z fasolą i
burgerem – wyglądają wiec jak wyglądają.
Początek Ruty przypominał roller coster i po raz
pierwszy Moana powiedziała, że się źle czuje więc zwolniłem znacznie przystając
czasami na popas. Widoki jednak warte były grzechu.
Następny dzień był tragiczny, pojechaliśmy w
góry zobaczyć kanion cud, czyli okrzyknięty przez przewodniki Canon de San
Cristobal. Zobaczyliśmy jedynie cud bramę zamykającą drogę w stronę kanionu. W górskim
miasteczku Barranquitas planowaliśmy zatrzymać się na noc, ale hacjenda
Margarita nie prowadziła już działalności hotelowej, a jedyny hotelowy
przybytek był tak obskurny, że postanowiliśmy zrezygnować z tej części gór
zadowalając się jedynie znanym miradorem „ La Piedra Degetaux”, czyli punktem
widokowym bez widoku (drzewa urosły) wchodząc na jego pięknie zagospodarowany i
zamknięty teren przez szparę w płocie. Zjechaliśmy więc w stronę morza do Coamo
gdzie miał być Parador „Banos de Coamo” oceniony jako obskurny (według opinii w
Trip Advisor), ale za to z gorącymi termalnymi źródłami.
BARRANQUITAS – KOLOROWO I BIEDNIE
Już po drodze podejrzanie nie było znaków
Paradora, kiedy wiec dojechaliśmy do gorącego
kąpieliska jakoś umknął nam po drodze wjazd z
niezbyt ekspansywnie zaznaczonym hotelem, wracając dopiero wjechaliśmy na jego parking.
Okazało się, że faktycznie Paradora już nie ma, hotel przejął właściciel
pobliskiego pola golfowego, a że trwa remont więc ceny są obniżone i
zapraszają. Miejsce było bajkowe,
budynki z pokojami i ich wielkimi loggiami wybudowano wokół patio, w którego
sercu rosło olbrzymie drzewo, tak wielkie i pokręcone, że wewnątrz patia i w
pokojach panował mrok. Jak można się domyśleć, nie tylko budowniczy upodobali
sobie ten dziwoląg natury, również i ptaki go zasiedliły dając nam notoryczny
koncert.
HOTEL WOKÓŁ DRZEWA
Choć pokoje były bardzo duże, podobnie jak i
łóżka, całość wraz z częścią basenową przypominała jednak swoją jakością dobry
komunistyczny ośrodek FWP dla 3 osób - znów było pusto.
GORĄCE BASENY
Nie omieszkaliśmy skorzystać od razu z wózków
golfowych będących do naszej dyspozycji wożąc nasze zapasy. Znaczy organizujemy
się w podróży z dzieckiem następująco: kupiliśmy dwie styropianowe lodówki,
jedną na jedzenie, drugą na napoje. Lód jest generalnie dostępny do woli w hotelowych
maszynach, a jeśli ich nie ma chętnie napełniano nam nasze szczelne woreczki w
hotelowej restauracji. Można go też kupić w 3 kg foliowych workach, na
stacjach benzynowych, w sklepach, po prostu wszędzie za 1,25 USD. I tak, w
południe jemy w restauracji albo robimy piknik na naszym przenośnym grillu gazowym
gdzieś w terenie, a wieczorem robimy sobie kolację na pokojowym tarasie z
kupionych i wożonych w lodówkach specjałów. Lód zmieniamy raz dziennie.
Wodne zabawy z Moaną wieczorem przy lampach, jak
i rano, na przemian w gorącej i zimnej wodzie spowodowały, że postanowiliśmy
spędzić dwie noce w tym urokliwym miejscu, jadąc w południe na piknik nad
morze.
Niesamowita jest tak szybka zmiana krajobrazu, a
przede wszystkim klimatu. Jedzie się tropikalną, zieloną i wilgotną górzystą
dżunglą i nagle „za rogiem” robi się płasko i sucho, a wolne tereny przypominają
pustynię Kalahari, którą tak dobrze znam. Terenów wolnych jest jednak niewiele,
to tu uprawia się wszelakiej maści warzywa, widzieliśmy nawet białe pole
bawełny oraz pola ryżowe.
PO DŻUNGLI NAGLE SUCHO I UPRAWNIE
Nie znaleźliśmy za to pola piknikowego, mimo że
było na mapie. Drugiego też nie. Wkurzeni pojechaliśmy do centrum turystycznego
położonego w starej, mało atrakcyjnej strefie przemysłowej, koło niby
zabytkowej zardzewiałej blaszanej destylarni. Budynek centrum był ładny i zadbany,
stoły przy nim zadaszono, co chroniło od palącego słońca w czasie lunchu. Po
posiłku zwiedziliśmy, zadziwieni wysoką jakością miejsca, wystawę o pobliskiej
zatoce będącej rezerwatem i pojechaliśmy dalej, nie zachęcała nas edukacyjna ścieżka
prowadząca do blaszaka.
COŚ NAGLE ZADBANE - SZOK
Kiedy następnego dnia rano Beata pobiegła na
swój jogging, zabrałem Moanę do golfowego wózka i pojechałem do klubu
golfowego. Ponad godzinę trwała nasza podróż po terenie przepięknie położonego
golfa. Aż świerzbiło, aby rozpocząć przygodę z nowym sportem w takich
warunkach. Moana też świetnie się bawiła na wózku jadącym raz po asfaltowych
ścieżkach, raz w poprzek po trawie, a to do warana, a to do wielkiego ptaka.
Miłe to było, zwłaszcza, że dostaliśmy przewodnika, który łamaną angielszczyzną
wszystko chciał jej pokazać.
Z MOANĄ GOLFUJEMY
Ponieważ pogoda miała się zepsuć pojechaliśmy na
dwa dni do Ponce zwiedzić miasto i jego przybytki. Znane jest z wyśmienitego
muzeum sztuki i rynku, na którym stoi kościół i remiza strażacka wybudowana niegdyś
na wystawę rolną, a będąca dziś zabytkiem. Wybraliśmy Hotel Melia, bo był przy rynku,
a za 10 USD więcej dostaliśmy pokój z widokiem na niego i własnym balkonem.
Hotel dysponował też basenem i parkingiem, co w mieście jest ważne.
W drodze do Ponce znów mieliśmy kłopot ze
znalezieniem miejsca piknikowego, znów były na mapie, a nie w terenie.
Skończyło się na molo jakiegoś miasteczka przy stole nieczynnej knajpy.
Śmiesznie to wyglądało, my z grillem na molo, nikt się jednak nie śmiał –
byliśmy sami, jak w wymarłym miasteczku.
NA PUSTYM MOLO GRILLUJEMY
Stary kolonialny budynek hotelu podobał nam się
bardzo, tym bardziej, że serwowano na jego dachu śniadania wliczone w cenę, co
nie jest przypadkiem wszystkich innych hoteli w Portoryko. A jaki był z dachu
widok na góry i miasto! Mniam dla żołądka i ducha.
HOTEL MELIA - KOLONIALNIE
Korzystając z deszczu poszliśmy najpierw do
muzeum. I rzeczywiście, imponujący nowoczesny budynek, zbiory niczego sobie, a
na dodatek mogliśmy sobie powtórzyć El Greco i Goyę, bo akurat była gościnna
wystawa obrazów z ich epoki, która przyjechała z Prado.
NAWET RUBENSA MAJĄ
Mając muzealne opaski wyszliśmy na lunch, aby
wrócić i dokończyć zwiedzania. Moana świetnie się bawiła w części
audiowizualnej przygotowanej dla dzieci, ale tylko tam.
MUZEUM Z NAJWYŻSZEJ PÓŁKI
Zwiedziliśmy remizę, w której zanim przeczytałem
napis przy starym wozie strażackim aby kategorycznie do niego nie wsiadać,
usłyszałem od siedzącej za kierownicą Moany: tata zdjęcie! Nie tylko jednak
takie zdjęcie chciała, na placu trwała jakaś ekspozycja typu Ponce – miastem
sztuki, musiałem więc robić Moanie zdjęcie przy każdym kolorowym lwie z
naciskiem na każdym.
W REMIZIE - BOMBAS
LWIA NATURA MOANY
Ponce pozazdrościło pewnie Sao Paulo Chrystusa i
wybudowało na wzgórzu widokowym wielki krzyż… widokowy. Ot takie jasełka. I na
tym, niezbyt wiele jest tam do zobaczenia.
WIDOKOWY KRZYŻ, PRZEŚCIGNĘLI RYDZYKA
No może z wyjątkiem nowego nabrzeża gdzie w
weekend wylegają mieszkańcy, trochę plaży, kilka knajpek – nieźle.
TO ŁADNE – NA DOLE PO LEWEJ WIDAĆ W WODZIE
KARMIONE RYBY
Beata uparła się aby wejść na najwyższy szczyt
Portoryko. Góry wprawdzie nie są tu takie wielkie jak na Jamajce, ale zawsze 1300 metrów nad
poziomem morza. Kiedy się jest obok nich, a na poziomie morza to wyglądają jak
Giewont z Zakopanego. Pojechaliśmy więc w okolice Cerro de Punta do
historycznego Paradoru zrobionego w starej hacjendzie (Hacjenda Gripina).
Budynek był ładny, mieliśmy olbrzymi taras tylko dla nas, ale pokój
kategorycznie wymagał remontu, a basen podgrzania wody. Wieczorem pierwszy raz
w naszej podróży ubraliśmy polary i długie spodnie, a nawet skarpetki, w górach
noce są bardzo chłodne.
HACIENDA PACHNĄCA STAROŚCIĄ I AMERYKAŃSKIE
WSPOMNIENIE POLSKI
A POKÓJ KOMUNĄ (i wilgocią)
DIALOGI NA
CZTERY NOGI
Po drodze w
góry Moana przez godzinę jazdy męczyła o lody – tragedia!
M: Loda,
proszę loda. Mamo loda. Loda! Chcę loda! Tatuśku loda!
D: Moana
dość! Nie widzisz, że tu w górach nie ma żadnych lodów?
M: Na
benzynie będą, zawsze są na benzynie
D: Nie
chodzi o to czy będą na stacji czy nie, my ci po prostu nie chcemy ich kupić.
Jadłaś wczoraj wieczorem olbrzymią porcję przy hotelu. Nie możesz jeść
codziennie lodów. Rozumiesz?
M: Tak
(po
chwili)
M: Tato!
D: Co
kochanie?
M: Loda!
Wyczytaliśmy na Internecie, że z tego Paradoru
prowadzi ścieżka na szczyt, ale ją trudno znaleźć, nie jest oczywiście
oznaczona. Na nasze pytanie o nią pracownicy hotelu byli wielce zadziwieni, po
co iść na szczyt kiedy można na niego wjechać samochodem. Coś tam pomogli, ale
dużo więcej wiedzieli miejscowi wieśniacy. Niestety po półgodzinie marszu
ścieżka rozmyła się w tropikalnej dżungli. Och, no nie jest to jednak USA, tylko
forma przejściowa pomiędzy Stanami, a Jamajką, sklepy i samochody mają
amerykańskie, a turystykę rozwiniętą jak na Jamajce. Tak jak Szwajcar jest
formą przejściową pomiędzy Niemcem, a Włochem.
NIKNIEMY W DŻUNGLI
Zawróciliśmy aby po drodze wejść na mały szczyt
górujący nad okolicą. Daleko w oddali na północy widać było z niego obserwatorium
w Arecibo. Prócz widoków zajadaliśmy rodzaj malin, ale o innym niż nasze smaku.
Coś pomiędzy poziomką, a maliną..
NIBY MALINY I NIEDOŚCIGNIONY SZCZYT
Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy pod
szczyt. Okazało się, że nawet autem trudno go znaleźć, nic nie jest oznaczone.
Dopiero spotkani na parkingu widokowym miejscowi ludzie, których już
widzieliśmy w Ponce wyjaśnili nam, który to jest. Pod szczytem pełnym
nadajników był parking (bez oznaczeń), pozostawiliśmy więc auto i ruszyliśmy w
górę wąską i bardzo stromą asfaltową drogą. Już po stu metrach dyszeliśmy, z
parkingu na szczyt było 300
metrów różnicy wzniesień. Po drodze znów były maliny.
Warto było dla widoku zrobić wysiłek, zwłaszcza,
że wcześniej i wszystkie dni później widzieliśmy czubek w chmurach. Na szczycie
był betonowy tarasik widokowy z urwaną barierką. Dzięki wizji malin po drodze
Moana dzielnie zeszła na sam dół.
NA NAJWYŻSZYM SZCZYCIE PORTORYKO
Następnego dnia rano pojechaliśmy do Toro Negro,
rezerwatu leśnego, który miał i centrum informacyjne i zagospodarowane szlaki.
Po El Yunque i Wind Cave to trzecie takie zagospodarowane miejsce na wyspie.
Ładnym szlakiem wdrapaliśmy się na jeden ze szczytów z kamienną wieżą widokową.
Warto było.
ŚMIESZNIE SPOTKAĆ NA SZCZYCIE TAKĄ BAJKOWĄ WIEŻĘ
Po drodze próbowaliśmy zatrzymać się w Paradorze
w La Parguera, ale jeden przerobiono na dom starców, o czym przewodniki nie
wspominały, drugi nie wzbudził naszej sympatii i w końcu spaliśmy w czyściutkim
nowiutkim hotelu i tanim, a jak ostatnio nam się zdarzało, byliśmy jego
jedynymi gośćmi. Moana szalała więc wieczorem i rano w basenie, a ja siedziałem
na Internecie przygotowując naszą przyszłą podróż.
W DRODZE
W czwartek, wyskoczyliśmy na autostradę, aby
zamknąć pętlę wokół wyspy. Na koniec została nam okolica Rincon, na północ od
Mayaguez i naszej mariny. Rincon słynie z plaż, a przede wszystkim jest
znamienitym miejscem dla surferów, którzy przyjeżdżają tam z całego świata. Tam
właśnie wielkie oceaniczne fale zakręcając w Kanał Mona tworzą tunele, w
których jeżdżą deskarze.
Tuneli nie widzieliśmy, ale i tak surferzy
próbowali jeździć na niewielkich falach. Miejsce pachniało kurortem, dużo pokoi
do wynajęcia, latarnia morska z mini parkiem, plaże z utrudnionym dostępem bo
zabudowane domami i generalnie nijakie, marina z zasypanym i zarośniętym
wejściem oraz jednym wrakiem w niej. Dużo krzyku o nic, ale na pobliskich
wzgórzach sporo było ładnych rezydencji.
RINCON – DUŻO KRZYKU O NIC
Jedną z nich przerobiono na hotel o nazwie
Lazy Parrot (Leniwa Papuga), w którym zatrzymaliśmy się na ostatnią noc naszej
podróży. Był to trafny wybór ze względu na basen, a przede wszystkim duże
pokoje, które były najładniejszymi naszej podróży, ze względu na wyrafinowanie
w doborze mebli i komfort łóżek.
FOLLY PAROTT – DOBRY WYBÓR
Internet działał świetnie więc mogłem dalej
męczyć próbując kupić bilety lotnicze. Zdecydowaliśmy przyśpieszyć wyjazd do
Australii i Nowej Zelandii. Zrobiłem też wstępny budżet naszej
siedmiomiesięcznej podróży w tamtą stronę – finansowa zapaść.
FINANSOWA ZAPAŚĆ W USD
Z wielu powodów postanowiliśmy nie płynąć poza
Karaiby łódką. Po pierwsze Pacyfik to ponad 30 dni płynięcia do Markizów, a
potem jeszcze tydzień i jeszcze i jeszcze. Ze względu na szkołę Moany
postanowiliśmy nie tracić czasu na przemieszczanie się, wystarczy nam 30 godzin
lotu. Poza wszystkim wyspy Polinezji jako takie nas nie interesują, wszystkie
są podobne do siebie, a dystanse między nimi duże. Po naszej sześciomiesięcznej
podróży po Stanach i Kanadzie rozumiemy, że łódka jest raczej obciążeniem,
kontynentów się nią nie zwiedza, tylko wyspy, a naszym celem jest Australia.
Próbując kupić bilety eksplodowały limity
wszystkich naszych kart kredytowych. Wisieliśmy via Skype z naszymi bankami
próbując je zwiększyć, z różnym skutkiem, ale w tym czasie uciekały nam
atrakcyjne ceny. Nie mogliśmy przecież kupić biletów wcześniej nie wiedząc
gdzie pozostawimy Bubu.
Znalazłem świetną okazję na powrotne loty z Los
Angeles do Auckland via Fidżi za 2890 USD oraz z Santiago na Dominikanie do Los
Angeles za 1800. Ceny za naszą trójkę. Taniocha, ale nie mogliśmy ich kupić ze
względu na miesięczny limit kart. Z przerażeniem patrzyliśmy jak cena z
Santiago rośnie do 2200 następnego dnia, potem 2500, aby w końcu stanąć na
3000. Przerażenie jednak niczego nie zmieniało i tak nie mogliśmy ich kupić przez
Internet przed 1 maja czyli dniem odnowienia limitów.
Aby się ratować wróciłem mentalnie do czasów
moich częstych lotów i zaprzyjaźnionego biura podróży VIPTRAVEL w Warszawie.
Właścicielki Magda i Ola zawsze załatwiały wszystko, nawet niemożliwe. Raz
lecieliśmy do Cape Town na święta i na całym świecie wszystko było overbooking,
jak to na święta, one jednak znalazły rozwiązanie i to dla trzech osób. Są
mistrzyniami. Jedna rozmowa wystarczyła i mail z detalami, zapłacimy przelewem.
Po dotarciu kilku dat po jednym dniu mieliśmy kupione bilety w atrakcyjnej
cenie i z pasującymi nam przesiadkami i godzinami. Wylot 1 maja z Santiago (półtorej godziny
jazdy od naszej mariny) do Los Angeles via Nowy Jork, dalej przesiadka na lot
do Auckland, dalej przesiadka do Sydney, aby w końcu po 33 godzinach wylądować
w Perth skąd zaczynamy naszą podróż po Australii. Po 5 miesiącach będzie
przelot z Melbourne do Auckland i na sam koniec po ponad miesiącu w Nowej
Zelandii wracamy z Auckland do Santiago taką samą drogą. Najzabawniejszy będzie
powrót 27 listopada. Będą to moje trzecie urodziny w samolocie. Pierwszy raz
leciałem z Frankfurtu do Warszawy i z powrotem ponieważ samolot nie wylądował
ze względu na złe warunki. Po awanturze nad Warszawą, którą zrobił mój
irlandzki kolega, że trzeba lądować, że to moje 40 urodziny i tam czekają
ludzie, że może jakiś spadochron się znajdzie, Lufthansa dała mi na uspokojenie
dwie butelki szampana, czapkę z życzeniami i podpisem całej załogi oraz
zaproszenie do kabiny pilotów na lądowanie we Frankfurcie. No i świętowaliśmy
lecąc do Frankfurtu po zobaczeniu świateł Warszawy. Drugi raz to było ostatnio,
w 2010 lecieliśmy z USA do Polski czyli nad Atlantykiem. Teraz będzie nad
Pacyfikiem, ale specyfika polega na tym, że moje urodziny będą trwały 2 dni, ze
względu na przekroczenie linii zmiany daty.
Tak więc polecam moje drogie dziewczyny, wniosek
jest jeden, znajdą zawsze taniej, a przede wszystkim w razie czego jest z kim
rozmawiać co nie jest przypadkiem Internetu.
VIPTRAVEL, Magda Borchert i Aleksandra Wojtecka, tel:
022 697 69 24. Hasło: Bubu.
Po wizycie w Ricon wracaliśmy na Bubu już z biletami
wiedząc, że przyśpieszamy nasz wyjazd z Portoryko. Bubu zastaliśmy w
nienaruszonym stanie, wiaderka higroskopijne rozstawione wewnątrz szczelnie
zamkniętej łódki zrobiły swoje, śladu pleśni czy zapachu. Za to na zewnątrz,
poniżej linii wodnej łódka była wielką plantacją mini małży i wszelakich
skorupiaków. Pomyśleć, że przed przypłynięciem wyglądała jak nowa i śmigała po
wodzie, a teraz będzie się ciągnęła bo o drapaniu jej w bagiennej wodzie mariny
nie ma mowy.
Niespodzianką była zainstalowana pralnia z czego
skorzystała natychmiast Beata doprowadzając wszystko do czystości po naszej
ponad trzytygodniowej eskapadzie wokół Portoryko. Okazało się też, że jest
czwartek nie piątek, pozostał nam więc jeden dzień samochodu więcej. Wykorzystaliśmy
to jadąc na cypel Cabo Rojo z piękną plażą, klifami i latarnią morską oraz do
zoo w Mayaguez.
CABO ROJO NA POŁUDNIE OD MARINY
Ustaliliśmy dzień wyjazdu na poniedziałek, pojadę
oddać samochód, a po drodze zrobię Clearence out, czyli odprawę.
Kiedy wróciłem było jasne, że wypływając w
poniedziałek pchamy się w gówno na własną prośbę. Sprawdzaliśmy wprawdzie
pogodę od paru dni, ale wyłącznie to co interesuje żeglarza, czyli wiatr, jego
siłę i kierunek oraz fale. Beata czekając na mnie sprawdziła też zachmurzenie i
deszcz. Wyszło na to, że pierwsza noc będzie miła, a reszta podróży to burze,
burze i jeszcze raz burze.
OSTATNI BUZIAK Z PORTORYKO
środa, 25
kwietnia 2012
Płyniemy. Zaczęło się wczoraj wczesnym popołudniem.
O ulewach pisałem, ale kiedy nie ma fali, autopilot prowadzi, AIS powiadamia o
dużych statkach, wierzy się, że w taką pogodę nikt nie pływa i nie pojawi się kilka
metrów przed nami, siedzi się wtedy zamkniętym w środku i tyle. Kiedy jednak
przychodzi czarna noc, leje bez ustanku, wiatr świruje i walą pioruny człowiek
staje się niepewny i mózg zaczyna pracować. Co by było gdyby. Gdyby na przykład
uderzył w nas piorun, diabli by wzięli całą elektronikę, silniki i tak dalej,
że trzeba by sterować w ulewie ręcznie według kompasu, którego światełko nie
działa. Późniejsze kłopoty z ubezpieczalnią i ekspertyzy, a bilety już kupione…
Oj głupoty to, nie wspomnę, że wszystkie te myśli są podszyte lękiem o nasze
życie. Kto tego nie przeżył nie może sobie nawet wyobrazić.
Jest już jednak chyba po wszystkim, na strachach
się obeszło. Jest 10h00, płyniemy dość blisko brzegu aby ominąć szlaki statków,
przez co mamy przeciw prąd hamujący nas znacznie nie mówiąc o wietrze w mordę,
którego miało nie być i skorupiaki na kadłubie. Jak zwykle wszystko źle.
Znacie dowcip o piłce? Z Ameryki? Ten o piłce do
metalu? Jeśli tak opowiem krótką historię. Przyjechał do nas na wieś kolega
Polak z mniejszości, w tym przypadku białoruskiej. Opowiedziałem dowcip o piłce
i o mało nie umarł ze śmiechu, jak każdy słysząc go po raz pierwszy. Następnego
dnia rano spotykamy się na śniadaniu, a kolegi nie ma, widzimy go na łódce
wiosłującego tam i nazad na naszym jeziorze. Jego żona (była) zeznała, że tak
mu ten dowcip zapadł, że myśli.
Wrócił po godzinie rozpromieniony. Mam! I mówi:
Przychodzi
Polak do sklepu w Chicago i mówi:
- Koszulę
poproszę (powinno być koszule poprosze)
- What? (pyta
zdziwiony sprzedawca)
- KOSZULĘ,
nie rozumiesz?
- Don’t
understand. What you want? (nie, czego chcesz?)
- No
wiesz, koszulę (i Polak pokazuje gestem koszulę z kołnierzykiem i tak dalej)
- Ach,
shirt (ach, koszulę, zrozumiał sprzedawca)
- No! Ale
teraz uważaj i skup się (mówi Polak), koszulę G R A N A T O W Ą (i tu Polak
robi gest wyrywania zawleczki i rzutu granatem)
Brawo Walenty! Naprawdę dobrze to wymyślił.
A piszę to dlatego, że ni stąd ni zowąd dziś też
wymyśliłem dowcip. I bez aluzji żadnych – zastrzegam!
Wiecie
jaka jest ulubiona gra z teściową?
W
chowanego!
Krótki, ale treściwy. Symboliczny taki.
Poniedziałek
, 30 kwietnia 2012
Raz, dwa, trzy. Ładne piosenki robią. USA to
pierwszy świat, Portoryko to drugi, Dominikana to trzeci. Podobnie jak w Polsce
w latach 90 zeszłego już wieku, marina miała dobrą stronę internetową, a
okazała się firmą „Krzak”. Mimo wymiany maili i rozmów przez telefon, na
miejscu okazało się, że nie mają adekwatnego sprzętu do naszej Bubu.
Katastrofa! A bilety do Australii kupione!
Dzień myślenia zarządcy prawie mariny i moja
trudna noc dokonały cudu. Bubu stoi wyjęta, a my przygotowujemy ją do sezonu
cyklonicznego i pakujemy manatki. Wylatujemy jutro rano na 7 miesięcy – przed nami
33 godziny w samolotach i 52 godziny w podróży. Pozdrawiamy czytelników i będzie dalej.
WALKA O BUBU
Czwartek 3
maja 2012
Jesteśmy w Auckland, New Zealand.
Zabawnie straciliśmy dzień życia, ale odzyskamy
to w moje dwudniowe urodziny za 7 miesięcy. Wylecieliśmy wczoraj rano, teraz
jest rano, ale dwa dni później.
Jesteśmy już 34 godziny w podróży z tego w 3
samolotach spędziliśmy 23, reszta to oczekiwanie na lotniskach i dwugodzinny
dojazd z Luperon do Santiago. Przed nami 4 godziny oczekiwania na samolot do
Sydney i tyle samo w samolocie, potem dwie godziny w czekania w Sydney i pięciogodzinny
lot do Perth. Uff.
Czas nam się dłuży i mnoży, a i bagaże też. Mamy
ich dwa razy więcej niż przy pierwszym wsiadaniu. Cud?
Musieliśmy odebrać bagaże w Nowym Jorku i
przejść celników, aby nadać je powtórnie. Wszystko było ok. W Los Angeles
postąpiliśmy podobnie, jako że opuszczaliśmy USA i zmienialiśmy linie lotnicze.
Zdejmujemy je z kręciołka, a tu walizka pęknięta przy kółku i nie da się
prowadzić, a przy torbie rozerwana rączka. Miła pani w biurze JetBlue Airlines
pooglądała, coś tam popisała, kartki bagażowe wzięła i zniknęła aby pojawić się
z wózkiem pełnym walizek i mówiąc, przepraszam dużych nie mamy. Na to ja, że
nie szkodzi, ale czy australijskie linie Qantas będą zachwycone taka ilością
bagażu?
Pani zadzwoniła do Qantas i po chwili rozmowy z
uśmiechem oznajmiła, że załatwione i czekają na nas. Tak więc mamy cztery
walizki miast dwóch. Ładne nawet. No nie Europa to, prawda? Klient to już
zapomniane w językach europejskich słowo.
Trzeba powiedzieć, że kiedy posadzono nas w pierwszym
locie JetBlue z Santiago z przodu, a nie z tyłu, inaczej niż mieliśmy
wyznaczone, ucieszyliśmy się bardzo. Zawsze to cztery godziny w klasie bussines
i można było wywalić nogi. Jakież było nasze zdziwienie w drugim locie, kiedy
to siedzieliśmy na ogonie i mieliśmy tyle samo miejsca na giczoły (zwłaszcza ja
je potrzebuję), dużo więcej niż w europejskiej klasie bussines. Otóż wszystkie
samoloty są po prostu tak wygodne, w Europie zawsze się napiera kolanami na
pasażera przed sobą. Na koniec, w celu załamania czytelnika dodam, że JetBlue
to tanie linie, jak Wizz czy Ryan.
W Qantas było gorzej z miejscem na kolana, za to
obsługa była więcej niż miła - troskliwa i opiekuńcza, a wyżerka i napitki
najwyższej jakości i do woli. Lot trwał i trwał, znośny był do drugiej w nocy
czasu Auckland kiedy to Moana po wypoczynkowym i wygodnym śnie (mieliśmy cztery
miejsca) odzyskała siły witalne (dla nas była 9 rano), a my resztki ich właśnie
straciliśmy - zostało nam jeszcze sześć godzin męczarni. Jedynie gry i filmy na
monitorach usytuowanych przed każdym z pilotami typu Nintendo trochę ułatwiały nam
przeżycie.
Z wyżerką było śmiesznie, otóż na naszym wydruku
mieliśmy na ten lot zaznaczone tylko napoje. Choć zazwyczaj w czasie długich
lotów jest wiele rozrywek kulinarnych, taka sytuacja nas nie zdziwiła, linie
oszczędzają, wylot był o północy i ludzie generalnie są po kolacji, a przylot o
8 rano. Poszliśmy więc w Los Angeles na kolację, taką po amerykańsku, po której
wychodzi się z paczką na następny posiłek i nadwagą. Mimo, że na lotnisku, ceny
były bardzo przystępne jak przystało na amerykańskie podejście do klienta, jedynie
za 2 piwa zapłaciliśmy 18 dolarów. Tak więc zasiedliśmy w samolocie ze śpiącą
już Moaną, która zajęła dwa miejsca, i kiedy już zacząłem przysypiać podano nam
menu. Na kolację do wyboru był łosoś z rusztu z ryżem, fasolką i sałatką
colesław plus deser, lub kurczak z …czymś tam – zasnąłem przy czytaniu.
Obudziłem się jedynie słysząc stuk plastikowych butelek z winem. Tego bym nie
przeoczył. Popijałem pyszne australijskie wino przecierając oczy, nie żeby
wyrwany ze snu – Beata wtrząchała łososia aż jej się uszy trzęsły.
Pierwszy kontakt z Nową Zelandią jest
zachwycający. Cywilizacja z najwyższej półki, lotnisko mimo, że większe niż
warszawskie Okęcie jest bardzo przytulne, a ludzie są przemili nawet w czasie
szczegółowej kontroli celnej.
Podszedł do mnie, siedzącego za biurkiem przy
komputerze, pracownik lotniska i wskazując bałagan na dwóch ławkach, zapytał
czy mam coś z tym wspólnego. Tak, odpowiedziałem, to mojej córki, a co mam
posprzątać? Nie, chciałem się jedynie upewnić czy tego jakieś dziecko nie
zapomniało. Wszystko to z uśmiechem i sympatią do drugiego - człowiek odpowiada
uśmiechem na uśmiech, a jest agresywny widząc nadęcie.
Komentarze
Prześlij komentarz