LUTY 2012 BAHAMAS




Środa, 1 luty 2012
Taak, Exumas jak dla mnie są istnym rajem na ziemi. Od czasu wenezuelskich Los Roques takich krajobrazów dzikiej i pięknej natury chyba nie doznaliśmy. Co zatoczka to plaża, a każda z nich jest cudowna, woda tak przezroczysta jakby jej nie było, na tłumy też nie możemy narzekać. Jedynym problemem są otaczające nas wszędzie płycizny, nawet jeśli w linii prostej od kotwicowiska do kotwicowiska jest 2-3 mile, to musimy ich przepłynąć dwa razy tyle omijając zbyt płytkie połacie. To jest niesamowite, gdyby poziom wód w oceanach obniżył się chociażby o 1-2 metry przybyło by tutaj sporo dodatkowego terytorium. Z tego też względu bardzo ważne jest, żeby śledzić godziny przypływów i odpływów. Różnica poziomów waha się od 40 cm do metra i w godzinach najniższej wody niektóre miejsca stają się absolutnie nie przepływalne, a wręcz po piasku można tu i ówdzie chodzić suchą nogą. Te wielkie płytkie połacie, na które wpływa, lub z których wypływa oceaniczna woda wypełniają się wąskimi przesmykami pomiędzy wyspami, w niektórych godzinach pływów są w nich tak szybkie prądy, że próba przejścia przez nie jest prawie niemożliwa. Prądy te żłobią koryta w dnie które dobrze widać na zdjęciach satelitarnych. Jest to utrudnieniem, nie da się ukryć, ale jednocześnie dodaje to Bahamom uroku i niepowtarzalności tak specyficznego miejsca.
DARU STUDIUJE TABLICE PŁYWÓW I MAPY ABY PRZYGOTOWAĆ NASTĘPNY KROK
I NIE DZIWOTA, Z SATELITY DNO MORZA TO CZY LODOWCE HIMALAJÓW?
Już 25 dni przemierzamy archipelag Exumas robiąc skoki żabie, nawet nie zajęcze. Wymienię może poszczególne wysepki, które odwiedziliśmy w ramach podsumowania dla tych, którzy są geograficznie zaciekawieni i chcieliby posprawdzać na google maps.
Po kolei: Highbourne Cay (marina), Norman’s Cay (wrak samolotu), Shroud Cay (rejs przez mangrowia), Warderick Cay (dyrekcja Parku Narodowego Exumas), Compass Cay (miliony conchów), Samspon Cay (marina i słaby Internet), Staniel Cay (grota James’a Bond’a, zatoka świń i aż dwa sklepy!!!), Bitter Guana Cay (całkiem sami z orłopodobnymi i pierwsze spotkanie z iguanami), Gaulin Cay South (sanktuarium iguan, caracole i znów całkiem sami), Black Point Settlement na Great Guana Cay (zatoka pełna innych jachtów, ale w miarę dobry Internet i jako tako zaopatrzony sklep; Moana rozwala sobie buzię na hulajnodze), Little Bay na Great Guana Cay (średniowieczny zamek, fala nie daje żyć ani spać), White Point na Great Guana Cay (langusty!), Little Farmers Cay (Moana jeździła po pasie startowym, zero zaopatrzenia), Big Galliot Cay (cudne miejsce dla jednej łódki, a było ich 5, konczowisko), no i obecnie Ruddercut Cay (prywatna).
Piętnaście kotwicowisk i prawie każde warte odwiedzenia. Niby podobne, a takie różne, przynajmniej dla nas, którzy jesteśmy małymi ciekawskimi i zawsze (tam gdzie się da) eksplorujemy wnętrze wysp. Teraz już zbliżamy się do Great Exuma Island i zaczęło się pasmo wysp prywatnych, gdzie na plaży widnieje napis NO TRESPASSING! VIOLATORS WILL BE PROSECUTED! – jak na Florydzie! Nasze wycieczki zostaną w związku z tym ograniczone, nie podoba nam się to, więc chyba przyśpieszymy kroku ku George Town wypływając na zewnętrzną, wschodnią stronę archipelagu. Nasi doszywani przyjaciele już nam dawno zniknęli z pola widzenia, Vent Fou z chorą na „Dingue” po ugryzieniu specyficznego komara Catherine już zapewne jest na Jamajce, a Maloya i tak nie mogłaby z nami płynąć, za płytko tu dla ich łódki z ponad dwumetrowym zanurzeniem.
Ale wróćmy do wątku relacji zdarzeń, na których zakończył Daru, czyli na Great Guana Cay. W Black Point zatrzymaliśmy się dłużej o dzień, Daru złapał tam niespodziewanie darmowy internet dużo lepszej jakości niż ten płatny przy Sampson Cay. Mogliśmy więc nawet z obrazem korzystać ze skypa i włożyć bloga. Na szczęście, bo biorąc pod uwagę komunikacyjną pustkę na dalszej drodze długo musielibyśmy czekać na rozmowy z ukochanymi.
BLACK POINT – JEDNO CZY DWUZNACZNA NAZWA RUMU?
Po spełnieniu wszystkich ważnych zadań postanowiliśmy jednak przenieść się za cypel, gdzie zatoczka z piękną i obszerną plażą kusiła nas bardziej niż zatłoczona zatoka przy miasteczku. Owszem, była piękna, prawie pusta, ale boczna fala, która z niezrozumiałych dla nas przyczyn do niej wchodziła zbyt intensywnie uprzykrzyła nam wieczór i noc. Rankiem przybliżyliśmy się do skał w nadziei na spokojniejsze warunki. Nie było lepiej, ale kotwica wbiła się cała pod piach gwarantując dobre trzymanie (zawsze płynę sprawdzić, żeby mieć psychiczny spokój), więc opuściliśmy Bubu planując długą wycieczkę pieszą ponownie do miasteczka Black Point Settlement.
Mając dzień wcześniej Internet dorwaliśmy się do google maps i zobaczyliśmy z góry wszystkie planowane przez nas postoje. A to oznacza nie tylko różnice głębokości wody (od prawie białego do granatowego, przechodząc przez upojny turkus), ale i drogi na wyspach, które na naszych żeglarskich mapach nie są w ogóle wzięte pod uwagę. Dowiedzieliśmy się więc, że z miejsca naszego nowego postoju do miasteczka jest droga, od połowy asfaltowa, dająca nam szansę na miły, dłuższy niż zazwyczaj spacer. A i cel był zacny, dzień wcześniej przypłynął po południu do wyspy statek z zaopatrzeniem, mieliśmy więc przed oczami świeżą dostawę. Przeszliśmy pierwszy krótki kawałek drogi, kiedy to napatoczył się (o dziwo na pustkowiu) samochód z uprzejmymi czarnymi rybakami, którzy zaproponowali nam podwiezienie. Jak na spacer, super… Pojechaliśmy, ale tylko do asfaltu, tłumacząc, że dziecko potrzebuje ruchu i wskazując na hulajnogę. Wysadzili więc nas tam, gdzie szosa się zaczynała. Była górka. Moana nie z jednej już zjechała na swojej hulajnodze. Tym razem również pognała jak szalona, tylko że niepotrzebnie chciała sprawdzić w połowie zjazdu gdzie jesteśmy i odwróciła się przez ramię w naszą stronę. I stało się, straciła równowagę, widziałam jak kierownica zaczyna jej falować i że nie może jej już opanować. Zamknęłam oczy i czekałam na najgorsze. I stało się, fiknęła koziołka prosto na swoją uroczą buźkę. Rozległ się ryk. W takich momentach robi mi się słabo, ręce zaczynają się trząść, tak bardzo boję się, że kiedyś naprawdę zrobi sobie coś poważnego. Daru podbiegł do niej pierwszy, podniósł i mogliśmy obejrzeć obrażenia: rozkrwawiona warga, starte czoło i część nosa oraz lewę przedramię. Oczywiście ryk był straszny. Nie wiedzieliśmy co robić, czy wracać na Bubu, czy gnać dalej do miasteczka po pomoc. Oczywiście nie mieliśmy żadnych opatrunkowych elementów, jedynie wodę i chusteczki. Postanowiliśmy iść dalej, Daru niósł Moanę nie czując ciężaru, za to współczucie było wielkie i lęk, jako że Moana skarżyła się na ból głowy. W miarę zbliżania się do wioski płacz ustawał, spokój w naszych umysłach również powracał powoli. Doszliśmy do sklepu. Po wczorajszej dostawie oprócz bananów nie pozostało wiele, ale były lody. Zimny rożek oprócz przyjemności przysporzył Moanie ulgi dla opuchniętej rozciętej wargi. Już było dobrze. Planowaliśmy wcześniej zjeść lunch w lokalnej knajpce, ale z uwagi na wypadek mieliśmy zamiar jednak wrócić jak najszybciej do domu. Już byliśmy na zakręcie kiedy Moana zdumiona zapytała: a obiadek w restauracji? Okej, skoro dobrze się czuła zasiedliśmy przy stole w jednej z okrzykniętych najlepszą jadłodajnią wyspy (pisali o tym w żeglarskiej gazecie). Po ponad godzinnym oczekiwaniu na dania (smażona ryba i koncze z warzywami i frytkami) nasyciliśmy w trójkę żołądki i powróciliśmy spokojnym krokiem, tym razem całkiem na piechotę, na Bubu. Moana już nie chciała jechać na hulajnodze, a najmniejsza różnica poziomów była powodem paniki. Typowy uraz, przejdzie.
Dzisiaj niewiele już pozostało po stłuczeniu. Goi się na Moanie jak na psie (jeszcze jedno podobieństwo z Ubu). A na dowód Daru robił jej zdjęcia każdego dnia:
GOI SIĘ JAK NA PSIE
Na kotwicowisku dalej bujało nie do wytrzymania. Po głębszym zastanowieniu podnieśliśmy kotwicę, aby o kilka mil dalej znaleźć miejsce równie malownicze, ale spokojniejsze. Zdążyliśmy nawet pojechać na plażę. Niestety po powrocie bujanie się wzmogło i szykowała się równie niespokojna noc jak poprzednia, co nie było wskazane z powodu niewyspania ostatniej nocy. Już o zmierzchu Daru postanowił po kapitańsku, że wbrew ryzyku zbliżymy się do lądu. Kotwica w górę, wolnym ruchem zbliżyliśmy się do skał ochraniających przed falą, prawie do granicy naszych możliwości zanurzenia. Ale warto było, przestało nami ruszać na prawo i lewo i choć wieczór był rozkoszny dzień można uznać za pechowy. Na plaży Moanę poparzyła na dodatek w nogę mała meduza i tata musiał sikać na palące miejsce, a Darowi spadł na podłogę twardy dysk i w ten sposób straciliśmy bajki Moany, nasze filmy i część zdjęć. Są takie dni i tyle.  A najgorsze jest to, że Moana nie będzie mogła przez kilka dni pływać w masce z powodu ran i to ją martwi.
Spędziliśmy tam i następną noc. W ciągu dnia poszukiwaliśmy łowczych miejsc, a to nie takie trudne kiedy woda jest aż tak przezroczysta. Każdy czarny punkt może tylko oznaczać podwodną skałkę, albo koral i każdy jest wart odwiedzenia. Tutaj wyjątkowo mogliśmy się o tym przekonać. Czarnych punktów było ze trzy, albo cztery. Każdy z nich gościł inne przysmaki. Przy jednym znaleźliśmy langusty, przy drugim znów morskie pająki (jeden z nich był samicą z jakami, zrobiło mi się nader przykro, ale było post factum), za to każdy skrywał między skałkami malutkie rekinki śpiochy, które w ogóle nie reagowały na nasze polowania.
Zadowoleni zdobyczami z uśmiechem spałaszowaliśmy wieczorem spreparowane pyszności.
SPACERY I TERENY ŁOWIECKIE PRZY WHITE POINT
Little Farmer’s Cay wydawało się być kolejnym etapem, gdzie napełnimy szafki zapasami. Na mapach wyglądało na miasteczko tętniące życiem, wyczytaliśmy, że jest i grocery store i liquore store (hurra, bo kończył nam się rum). Okazało się to jednak złudnym marzeniem. Prawie wymarła, cicha i spokojna osada obdarzyła nas jedynie chlebem, który i tak sami sobie potrafimy upiec. Ach nie, był też niby Yacht Club zupełnie pusty, w którym na szczęście można było kupić Rum Bacardi za 18 dolców, zbawienie. Za to część drogi głównej przechodziła przez pas startowy lokalnego, ewidentnie rzadko uczęszczanego lotniska, tak że Moana mogła znów powrócić do bezpiecznej jazdy na hulajnodze po szosie prostej jak stół i szerokiej jak autostrada. Tydzień później zapowiadany był w tym miejscu lokalny festiwal, tańce, hulanki i regaty, ale dla nas tydzień i tłum to za dużo, od razu postanowiliśmy, że czekać nie będziemy i następnego dnia już witaliśmy nowe miejsce.
MOANA ZNÓW ODLATUJE, PŁASZCZKA NA PLAŻY I ???
Wybraliśmy maleńką zatoczkę z maleńką plażą, wydawało się, że jeśli zajmiemy środkowe miejsce nikt inny nie będzie mógł już dobić, i że znów będziemy sami tak jak lubimy. Jeszcze lunch zjedliśmy w przeświadczeniu o samotności i pięknie wybranego miejsca, kiedy tuż po nim jakiś amerykański jachcik ważył się zbliżyć i również rzucić tu kotwicę daleko na nami. Ależ byliśmy wściekli… po chwili inny dwumasztowiec zakotwiczył tuż obok, za parę chwil dwa inne statki również wybrały to miejsce. Orzesz….! Tyleż było z samotności. Na plaży pojawiły się psy wywiezione na kupkę i siusiu, no nie było to to co tygrysy lubią najbardziej. Na szczęście podwodna eksploracja dała nam upojenie. Ja płynęłam wpław, Daru z Moaną za mną na aneksie. Koncze! Krzyczę, podnoszę jednego, a tu w środku krab (Dla żartu takie kraby, które zajmują cudzą pustą muszlę nazywamy Thierry Lhermite, kto trochę zna francuski oraz francuską kinematografię – zrozumie). Zniesmaczona wyrzuciłam muszlę. Widzę drugą – dziurawa, trzecia, o jest prawdziwy koncz, ale malutki. Płynę dalej, a przed moimi zamaskowanymi oczami rozpościera się konczowe pole. Tylko wybierać. Na dwie kolacje pod rząd jedliśmy koncze, a i w południe nie pogardziliśmy sałatką z surowych konczów, pomidorów i cebuli w sosie cytrynowym. Załagodziło to niesmak dzielenia kotwicowiska z tak licznymi towarzyszami.
Moana bardzo zapamiętała giętkość fizyczną koleżków z Vent Fou, od tej pory kolebie się na linach, robi fikołki, coraz trudniej powstrzymać ją od nowych fizycznych wygibasów. Nie martwię się tym, lubię patrzeć jak coraz lepiej radzi sobie z równowagą i coraz mniej martwię się, że się potknie, czy spadnie. Śmiesznie się z nią żyje. Z nowych haseł szczególnie rozbawił mnie komentarz na widok ukochanego brata Bartka na zdjęciu z jego pobytu na Kubie:
- tato, ale mój brat Bartek ma pryszcze, pewnie pije za dużo coca-coli (hasło zasłyszane parę miesięcy wcześniej od Artura, kuzyna Dara, taty bliźniaczek Emilki i Julki).
Na plaży bawi się długo taplając się trochę w wodzie, trochę grzebiąc w piachu na brzegu, ale jak już ostatnio zbliżał się wieczór, opłukała się z piasku, przyszła na koc i mówi:
- brr, robi się zimno, spadamy na Bubu?
Nie wiadomo co kiedy takiemu dziecku zahaczy się w pamięci, ale śmieszne jest, że umie użyć pewnych „dorosłych” haseł w odpowiednim momencie.
Czasami jest to śmieszne, ale na granicy…
Daru, w jakimś małym spięciu mówi groźnie: Beata, chyba cię…, tu się powstrzymał przy dziecku
- trzepnę to zobacysz, dokończyła mała… No cóż i tak dobrze, że jest wiele innych słów, których jak na razie nie tyka.
Tu, gdzie jesteśmy, przy Ruddercut Cay jest bardzo ładnie, długa plaża, grota, która ma dziurę w suficie, z której prawie wypada duży kaktus, podwodne skałki.
W ramach rozrywki Daru skombinował na prośbę Moany części do latawca i majstrowali cały wieczór razem, żeby rano spróbować puścić go na wietrze plażowym. Było sporo radości, choć latawiec latał słabo, mimo (oczywiście) doskonałego pieczołowitego wykonania.
WSPÓLNA PRACA SIĘ OPŁACA
Popłynęliśmy też aneksem szukać podwodnych przygód i obiadów. Jak zawsze na przeszpiegi zeszłam pierwsza do wody przy czarnej plamie, która zazwyczaj oznacza jakiś ciekawą koralową głowę do odwiedzenia. Trochę się przestraszyłam gdy moje oczy napotkały…syrenę siedzącą przy fortepianie. Tego jeszcze nie widzieliśmy, a jednak.
Daru nie omieszkał zawrzeć z Ariel bliższej znajomości.
SYRENA W WODZIE I SYRENA W GROCIE
Przypuszczalnie właściciele wyspy mieli tak nietuzinkowy pomysł, żeby zrobić odwiedzającym niespodziankę. Udało się.
Z polowania wyszły dwa Nassau Groupery jeden duży, drugi mały. Teoretycznie łowienie ich jest jeszcze zabronione, ale dwa nikomu krzywdy nie zrobią, szczególnie, że nic innego nie było, a coś przecież jeść trzeba.
Po południu mieliśmy w planach wypłynąć na otwarty ocean, żeby wschodnią stroną archipelagu przebrnąć 7 mil w kierunku Barreterre, gdzie podobno jest jakiś sklep.

BLOG: kiedy lata temu (śmiesznie to brzmi) wypływaliśmy pomyślałem, że warto będzie pisać pamiętnik z tej podróży, aby nie zapomnieć szczegółów, wrócić kiedyś do tych chwil, do obrazów, przeżyć i myśli, które przychodzą w chwilach różnorakich uniesień. Chciałem pisać też o sprawach intymnych i osobistych. Nie przypuszczałem wtedy, że przybędzie kiedyś nowa czytelniczka w postaci Moany, która będzie czytała o sobie nie pamiętając niczego z tego okresu. Dodatkowo idea upublicznienia naszych słów wprowadziła automatyczną autocenzurę, nieporuszenie wielu tematów dotyczących zarówno nas jak i innych. I miast wspomnień stał się nasz pamiętnik zwykłym sprawozdaniem z podróży. Początkowa próba prowadzenia podwójnych zapisków okazała się zbyt skomplikowana, a część niepoprawnych tekstów od początku Beata uznała za niepublikowalne i skreśliła.  Dobre jednak i to co jest, informacja dla rodziny i zainteresowanych, a dla nas jednak pamiątka.

PODRÓŻ: nie jesteśmy podróżnikami, żyjemy po prostu w inny sposób niż większość. Nie mamy też odwagi innych nam podobnych, którzy sprzedali domy, kupili jachty i popłynęli żyć inaczej uciekając od codziennego cywilizacyjnego bytu. My nie musieliśmy niczego sprzedawać i mamy zaplecze finansowe aby żyć komfortowo. Nie umniejsza to jednak faktu, że ta próba życia, przeżywania go intensywniej i pełniej, poprzez poznanie nowych miejsc i ludzi, a jednocześnie swoich możliwości i ich granic udaje się. To bogactwo całkowicie innych wrażeń rozwija nas tworząc zupełnie nowy wymiar. Choć przepłyniecie Atlantyku nie jest jakimś szczególnym wyczynem, to ciągła świadomość oddalenia od wszystkiego i bycia zdanym tylko na siebie - tak. Dziś tu na Bahama żyjemy bez telefonu, Internetu, radia i telewizji, nie wiemy co się dzieje na świecie i jakoś nam tego nie brakuje. To też daje nowy wymiar i oddalenie od życia, w którym to nieustająco zerka się nerwowo na ekran telefonu komórkowego – jesteśmy przecież zawsze do dyspozycji i osiągalni czy to prywatnie czy zawodowo. Nałóg ten nie pozwala na odłączenie się od świata nawet na chwilę, zawsze jest coś ważniejszego niż wspólna kolacja, obiad, wspólne chwile. Zawsze ktoś przeprasza, odchodzi za drzewo lub załom aby tam porozmawiać z kochanką, pracownikiem, szefem, ale na pewno zawsze z kimś bardzo ważnym. Żałosne to trochę.
My zawodowo już dawno popełniliśmy samobójstwo, a pozostałe sprawy, od których oddaliliśmy się bledną z czasem, nasze zainteresowanie nimi podobnie jak ich nami zanika. Tak też dzieje się z ludźmi.

LUDZIE: jest rzeczą całkowicie naturalną, że zainteresowanie naszym blogiem maleje. Pozostało wprawdzie kilku wiernych czytelników, a to tych z najbliższej rodziny, która chce wiedzieć czy żyjemy, a to takich traktujących go jak telewizyjny serial urozmaicający ich codzienną nudę, zapewne też kilka bliskich nam osób. Nawet większość naszych nielicznych przyjaciół nie wie co się z nami dzieje, nie mają na to czasu ani potrzeby w ich codziennym życiu. I jest to zupełnie zrozumiałe, każdy żyje swoje na modłę jaką wybrał i jest głównie zainteresowany sobą i bieżącymi sprawami własnego ja. Inni pozostają daleko w tyle, a brak częstych osobistych kontaktów dodatkowo rozluźnia z nimi związki. Nie jest to wcale egoizm tylko naturalny odruch obronny.
Kiedy odwiedziliśmy brata Beaty w jego współcześnie bogatym domu, nie padły pytania o kilkanaście krajów, które odwiedziliśmy, ani o 30.000 kilometrów zrobionych w USA i Kanadzie i o 30 parków narodowych tych krajów, zaproponowano nam pokazanie zdjęć z ostatnich wakacji w Maroku… . I nie to, że w Maroku byłem kilka razy i to w rewirach zbliżonych do królewskiej władzy i że mógłbym opowiedzieć kilka historyjek na pograniczu filmu o Bondzie, a tym bardziej, że chciałbym umniejszyć czyjeś wrażenia i ważność wakacji, ale mnie czyjeś wakacje obchodzą tyle co innych moje. Bliższa koszula ciału…
Dlatego nie męczę nikogo pokazywaniem zdjęć z podróży, a zaglądanie do naszego bloga to tylko czyjaś chęć i dobra wola. Nawet moja mama nie zadaje pytań w czasie naszych skypowych rozmów, opowiada o swoich planach, problemach – nimi przecież żyje nie nami. Jedynie Moana jest jej oczkiem.
Człowiek lubi żyć „po staremu” otoczony miejscami, przedmiotami i ludźmi po których wie czego się spodziewać, a częste zmiany wywołują w nim stany lękowe. Szymon Laks, mój nieżyjący od dawna znajomy, któremu życie uratowały gry, muzyka i brydż, kiedy to po emigracji z Polski w 1928 wrócił do niej niechcący prosto do obozu zagłady, opisuje w swojej książce „Gry Oświęcimskie” jak to po szczęśliwym (jakie miłe słowo w tym kontekście) przeniesieniu przed zbliżającą się armią sowiecką z Auschwitz do Dachau i jeszcze szczęśliwym wyzwoleniu obozu przez Amerykanów padł blady strach na wyzwolonych i wszyscy zadawali sobie to samo pytanie: i co teraz z nami będzie?  Nawet tak nieludzkie obozowe upodlenie zapewniało jakąś stabilizację, której człowiek tak potrzebuje.
Są na szczęście ludzie, dla których życie jest ciągłym wyzwaniem i którzy ciągle chcą poznawać i nie ustają w tym, przez co i my czujemy, że nie jesteśmy jacyś nienormalni. (dzięki Elu).
Pływając spotykamy różnych ludzi, też mocno zaawansowanych wiekiem, którzy dopiero rozpoczynają swoją nową przygodę z życiem, mają wreszcie na to czas. Spotkana kiedyś para,  pan już trochę sfatygowany, jakieś 75 lat, ona młódka, jakieś 70. I to ona wchodziła na maszt w celach naprawczych. Pewnie już o nich pisałem, ale tak mi zapadli w pamięć (Andrzejku!). Oczywiście jest to przykład chcenia ze świata żeglarskiego, ale pasje mogą być różne i dziwne.
Podobnie jest z pracą, poznałem ludzi wielce bogatych, którzy stworzyli imperia i mogliby przestać pracować aby oddać się innym pasjom, będą jednak pracować do śmierci. Kochają pracę, a może bardziej swój własny twór i nie potrafią zrezygnować ani z niego ani z władzy, którą on im dał. Ciekawe, że dużo łatwiej rezygnują z własnej rodziny, często też nie mają innych zainteresowań, całe życie tylko pracowali. 
Oczywiście nie próbuję narzucić innym mojego stylu życia czy patrzenia na świat, każdy żyje jak potrafi, jednak żal mi (i denerwuje) patrzeć na marnującego się Włodziusia (którego kocham), a u którego wszystko jest już tylko teorią, a mogło by być praktyką.   
Od pewnego czasu obserwuję ubawiony ludzkie podejście do życia, jakby ono miało trwać wiecznie. A przecież nie dość, że się starzejemy co jest nieuniknione, to jeszcze samo to życie wisi na włosku przypadku i można je stracić w każdej chwili. Kiedyś miałem jakiś lęk o przyszłość, może wzięło się to stąd, że znalazłem się sam za granicą, bez rodziny, historii, zabezpieczeń. Odkładałem więc wszystko na później, swego rodzaju oszczędność zabezpieczająca przyszłość. Przyszłość ma jednak tendencję do skracania się, jakoś coraz szybciej z wiekiem. Tak więc postanowiłem świadomie uznać sprawę za zakończoną i zacząłem  realizować tą niejasną w swojej długości przyszłość, nawet kosztem pozbycia się wszystkiego co posiadam. Nie przewidziałem wprawdzie Moany, ale jej wystarczy dać wychowanie i wykształcenie, tyle dostałem sam i jakoś mi idzie. Nieźle nawet.
Nasze nie schematyczne życie było więc atrakcją dla innych tylko z początku, kiedy zaczęliśmy żyć inaczej, a znajomi pozostali, po staremu, w ich kokonach. Ot byliśmy takim dziwolągiem ze znajomych kręgów.

PRZYJAŹNIE : to tak jak z miłością. Są uczucia w człowieku i ich nie jest w stanie okiełznać. Albo się kogoś lubi, albo nie, albo się z kimś koleguje, a potem przestaje, albo przyjaźni i chce aby te osoby pozostały na życie. Powroty do przyjaciół są takie jakby nigdy nie było rozstań, a czas spędzony z nimi darowizną. Dziś mogę powiedzieć, że stać mnie na komfort posiadania jedynie przyjaciół. Kolegów nie mam, brak mi już na to czasu.  

Piątek, 3 luty 2012
Daru, jak widać, poczuł brak opisów innych niż bieżące wydarzenia. Fakt, z założenia nasze zapiski miały być troszkę inaczej prowadzone. Osobiście również czasami mam ochotę podzielić się różnymi przemyśleniami, ale w moim wypadku występuje brak rygoru, czyli pisania na bieżąco. Zdjęcia z łatwością przypominają nam po kolei wszystkie wydarzenia, myśli jednak są ulotne i jeśli nie złapie się ich natychmiast później jest trudno do nich wrócić. I faktycznie nie wszystkie nadają się do upublicznienia. Moje odczucia, a propos tego, co napisał Daru nie wszędzie się pokrywają z jego, ale są to niewielkie różnice, wynikające może z różnicy wieku, a może podejścia do życia i do osób.
Ja więc grzecznie wrócę do wydarzeń bieżących.
Tak jak planowaliśmy dwa dni temu wyszliśmy przez Rudder Cut na zewnętrzną stronę Exumas, jako że pływanie po wewnętrznej stronie stało się już tak skomplikowane przez płycizny, że w zasadzie czekając na wysokie wody musielibyśmy przesuwać się późnym wieczorem przy zachodzie słońca, co nie byłoby rozważnym postępowaniem.
Okazało się jednak, że fala jest tak duża (miala 2-3 metry, ale my płynęliśmy prosto pod nią), że nasza prędkość, nie mówiąc o komforcie płynięcia, okazała się za mała, żeby bezpiecznie dotrzeć do celu przed zmierzchem. Dodatkowo myśl o wpływaniu w wąski nieznany przesmyk przy odpływie (co formuje wielkie fale – spotkanie wpływającej fali oceanu z wypływającą wodą odpływu z wypłaceń Bahama Bank), przy słońcu zachodzącym świecącym prosto w oczy jest raczej nierozsądnym posunięciem. Po 1,5 mili katowania się postanowiliśmy zawrócić. Nasze nerwy były nader napięte, Moana zapadła w niezdrowy sen, jako że nie cierpi przedniej fali, rzucało nami na prawo i lewo, a fala zalewała cały pokład. Dość.
Bezpiecznie weszliśmy z powrotem tam, gdzie dwie godziny wcześniej zaczęliśmy walczyć z oceanem. Zakotwiczyliśmy przy południowej części przesmyku, czyli przy Darby Island. Zmęczeni żeglowaniem! Chyba Bahamy za bardzo nas przyzwyczaiły do wody płaskiej jak stół. Skatowani nie ruszyliśmy się już z Bubu, a Moana spała aż do piątej, co na szczęście nie zaważyło na jej nocnym zwykle długim śnie.
Noc była ultra spokojna, wyspaliśmy się, a ranek przywitał nas widokiem morza wypłaszczonego i przymilnego (z miejsca kotwiczenia mieliśmy bezpośredni wgląd na przesmyk). Krótkie spojrzenia, szybka kawa i decyzja podjęta: próbujemy ponownie.
Do południa byliśmy na miejscu, przesunęliśmy się o 8 mil na południe i zakotwiczyliśmy przy małej wysepce Leaf Cay. Niesamowite, że aż taka różnica w żeglowaniu może być między jednym a następnym dniem. Płynęło się miło, Moana spokojnie znosiła lekkie bujanie, a wejście przez Adderly Cut czyli przesmyk przy wysepce Adderly okazało się w tych warunkach bułką z masłem.
Popołudniowe szukanie jedzonka doprowadziło nas do fantastycznych koralowych połaci pełnych smakowitych rybek. Langust nie było, ale kolacja i tak była wytworna, daru ustrzelił 5 ryb. Mała plaża również była zachwycająca, przywitały nas znów iguany, tym razem bardziej natarczywe – ale Moana świetnie sobie z nimi poradziła, bały się bardziej jej niż fukającego i rzucającego w nich piachem Dara. Goniła się więc z nimi, przynosiła im do picia wodę morską, łapała je za ogony. Zachowywała się jak piesek, który znalazł zabawki do igraszek.
POGROMCZNI IGUAN
Krótki spacer na cypelek zakończył się ponownym zbiorem kilku dziesiątek ślimaków karakoli. I tak życie się toczy.
Poniedziałek, 6 lutego 2012
Ponowna próba polowania w tym samym miejscu zakończyła się fiaskiem. Jak zwykle pierwsza weszłam do wody zachwycona ilością potencjalnych posiłków, ale podobne do moich odczuć miał zapewne szwędający się dookoła rekin „nurse”. Daru odmówił polowania w jego towarzystwie, bo choć ten gatunek rekinów okrzyknięty jest przyjaznym nie wiadomo jaka byłaby jego reakcja przy rozpraszającej się w wodzie rybiej krwi. Odpuściliśmy zatem z ciężkim sercem.
ODWAŻNE ZDJĘCIE BEATKI (i nie ostatnie)
Ślimaki natomiast wyszły nam ponownie świetnie, jak i przypuszczalnie naszym sąsiadom, Holendrom, którzy zakotwiczyli nieopodal. Spotkaliśmy się na plaży i przekazaliśmy im nasze ślimacze doświadczenia. Oni do tej pory nie znali i nie wiedzieli, że to się je ani jak to się preparuje. I tak ze statku na statek przechodzą kulinarne nowinki, może i oni kiedyś podzielą się tym z następnymi.
My od nich dowiedzieliśmy się natomiast, że szykuje się mocniejszy wiatr, mieli dostęp do bardziej precyzyjnej prognozy, przenieśliśmy się więc dwa kilometry dalej na boje przy Lee Stocking Island, gdzie znajduje się Morski Instytut Badawczy (na boi zawsze pewniej). Wiatr nie przekraczał 25 węzłów, a noc była bardziej komfortowa tylko ze względu na świadomość, że trzyma nas boja, a nie kotwica, bo poza tym boczna wchodząca fala bujała nami dość znacznie.
Otaczający krajobraz też nie był jakiś wyjątkowy, nieciekawe wybrzeże, zabudowania i wiele innych jachtów dookoła. Co to dokładnie za instytut, nie wiadomo, nie było żywej duszy, a wszystko wyglądało na trochę opuszczone. Przy pustym biurze znaleźliśmy natomiast wydrukowane informacje na temat tej wyspy i dzięki temu dowiedzieliśmy się gdzie jest ciekawa rafa i że są piesze trasy. Jedna z nich zawiodła nas na najwyższy szczyt Exumas (a podobno i całych Bahama) – Perry’s Peak. Z wielkim wysiłkiem wdrapaliśmy się spoceni na szczyt mający … 40 metrów. Wycieczka była bardzo piękna, widoki malownicze i o dziwo nie spotkaliśmy nikogo, choć tyle jachtów kłębiło się w zatoce.
PERRY’S PEAK – wys. 123 … stóp (czyli niecałe 40 metrów)
Podobnie było z plażą, cudną długą z palmami kokosowymi (co jednak nie często się zdarza), z której startowała wycieczka, ona też była całkiem pusta.
NIEDZIELA PALMOWA
Tak sobie czasami obserwujemy innych i często mamy wrażenie, że ludzie po prostu gdzieś przypływają, kotwiczą i siedzą u siebie na statku nie zwiedzając niczego. Ubawiła nas jedna pani z sąsiedniej amerykańskiej żaglówki, która w połowie dnia, które przesiedziała w kokpicie wyszła na zewnątrz w słomianym kapeluszu, zanurzyła się po pas w wodzie stojąc na drabince, postała tak kilka minut, po czym wróciła, wysuszyła się na osłonecznionym (choć wietrznym, aż dziw, że jej nie zabrało kapelusza) deku i zasiadła znów w kokpicie. Aneks ich nie odpłynął ani razu w ciągu dnia, jedynie wieczorem udali się na drinka do innych Amerykanów. Dziwi nas to, bo nawet jeśli nie uważamy, że trzeba być super aktywnym, spędzanie całych dni na statku wydaje nam się niezrozumiałe. No chyba, że cały dzień leje.
Z żywnością robiło się u nas naprawdę krótko, a najgorsze, że znów zaczynało brakować rumu i czekolady. Wiedzieliśmy, że w oddalonym o 6 mil od nas miasteczku jest sklep. Płycizny dookoła oraz niekorzystny kierunek mocnego nadmiar wiatru uniemożliwiał popłynięcia tam Bubu. Uświadomiliśmy sobie, że to sobota, więc następny dzień niedzielny pozamyka przed nami wszelkie możliwości. Jedyne więc rozwiązanie – popłynąć tam aneksem.
Nie sposób opisać jak wymęczeni dotarliśmy na miejsce. Podróż trwała 40 minut, a jazda pod fale zmusiła nas do znoszenia notorycznego podskakiwania. Bolały wszystkie mięśnie, a i kręgosłup trochę dał się we znaki, szczególnie mnie, która siedziałam na twardej ławeczce. Pośladki bolą mnie do dziś.
Sklep był średnio zaopatrzony, ale to czego nam najbardziej brakowało znalazło się, dzięki czemu właścicielka miała tego dnia niezłe obroty. Miasteczko poza tym było całkiem wymarłe, wszyscy popłynęli motorówkami na regaty, które odbywały się tego dnia przy Little Farmer’s Cay, gdzie byliśmy tydzień wcześniej. Nie było w związku z tym otwartej restauracji, a liczyliśmy na lunch na miejscu, żeby dać ciału odpocząć po przeprawie. Trzeba było więc wracać od razu i od nowa przeżyć szokujące skoki na falach. Tym razem jednak szliśmy w tym samym kierunku co one, więc było łagodniej, a i czas podróży skurczył się do 25 minut. Uff! Udało się, lodówka trochę zapełniona, przedpołudnie maksymalnie wykorzystane, można odpocząć.
Będąc na Perry’s Peak wypatrzyliśmy przepięknie położone kotwicowisko następne 2 kilometry na południe. Stały tam co prawda inne dwa katamarany, ale może lepsze to niż tłum przy bojach. Postanowiliśmy się tam nazajutrz przenieść.
Stoimy w tymże miejscu już drugi wieczór. Przypływając wczoraj mieliśmy tylko dwóch sąsiadów, w tym „naszego” holendra. Dziś jest nas tu już 9. Ojej!
Dzień za to był bardzo miły, mała plaża, pływanie w okolicy kotwicowiska przysporzyło nam trzech sztuk konczów, więc mamy kolację (wczoraj wybraliśmy się do bardziej oddalonych skał, gdzie Daru nad wyraz sprawnie trafił 3 dorodne rybie sztuki). Pogoda jest w kratkę, widzimy jak formułują się chmury i jak leje na horyzoncie. Nas na szczęście te deszcze omijają, ale chmury zakrywają grzejące słoneczko, więc czasami mamy gęsią skórkę.
Wiatr ucichł, od wczoraj nie przekracza 10 węzłów, więc jutro zapewne pognamy dalej zewnętrzną stroną po płaskim morzu i znajdziemy się już w George Town na Great Exuma Island.
Podobno znajdziemy tam wypasiony supermarket, do którego jest przypisany pomost dla żeglarzy, i który daje darmowe Wi-Fi. No nareszcie, bo dni co prawda mijają niepostrzeżenie, ale kumulują się tworząc tygodnie bez znaku życia od nas. Usłyszę może Bartka po powrocie z ferii zimowych w Livinio, Elę jeszcze przed wyjazdem na prawie pół roku do hiszpańskiego Valladolid w celach studiowania, no i mamunię i innych, za którymi tęsknimy, my i Moanka, która nader często wspomina rodzinę pozostawioną w Polsce.
Jedno jest pewne, coraz lepiej znamy się rybach. Oglądamy je precyzyjnie pływając, po czym studiujemy informacje w zakupionym wcześniej podręczniku objawiającym nam ich wartości smakowe. Poprzedni podręcznik jest przyrodniczy i omawia tylko ich walory zoologiczne. Już prawie się nie mylimy w wyborach.
Moanka coraz częściej pływa z nami i choć dość szybko chce wrócić do aneksu z powodu zmarznięcia, radzi sobie świetnie mimo fal. Na plaży zapuszcza się w morze już sama ze swoją maską i obserwuje informując nas niezwłocznie o tym co zobaczyła pod wodą. Widać, że to lubi, co nas cieszy niezmiernie. Coraz lepiej też chodzi, mimo że wycieczki nie są za długie, terytorium jest niedogodne – ostre skały, gdzie trzeba mierzyć każdy krok, lub piaszczyste podejścia, gdzie jeden krok do przodu to pół do tyłu. Coraz rzadziej marudzi, a jak już dobrnie, mówi: ale jestem dzielna, widzicie!
ET VOILA
Wtorek 7 luty 2012
Pobudką były ruchy wojsk czyli hałas wind kotwicznych i ogólny ruch w kierunku południowym do George Town poprzez płycizny do wyjścia na pełne morze malutkim przesmykiem. Pogoda była idealna, bezwietrzna i nadzieja na spokojne morze na ten 15-sto milowy przeskok. Nasze mapy są fotokopiami, a Fugawi czyli program i mapy elektroniczne nie pokazują w tym miejscu żadnych detali więc postanowiłem podłączyć się do gęsiego szeregu łódek.
Płynęliśmy jako przedostatni, ale łódka za nami chyba nie chciała być na końcu i narwany jej kapitan walił miejscami na skróty. Płyniecie śladem innych nie zmienia jednak mojego nastawienia i choć z fotokopii, to dokładnie śledziłem namiary przecinających się namiarów na mijane zatoczki, wysepki i cypelki. W ten sposób w pewnym momencie nie poszedłem dokładnie po śladzie łódki idącej przed nami i mogłem obserwować jak w ostatniej chwili omijają mieliznę robiąc nagły zwrot o 90 stopni. Za to wyprzedzający mnie w tym momencie narwaniec już nie zdążył i staną jak wryty kilem w piach. Dobrze, że generalnie są tu łachy piaskowe a nie rafa czy skałki, inaczej by się to skończyło.
Po wyjściu na wielką wodę wędki poszły w ruch i zaczęliśmy spokojnie płynąć 4 węzły przygotowując się do prania dzięki pracującej odsalarce i gorącej wodzie z wymiennika silnika.  Pogoda był piękna, wiaterek niewielki, takie morze kochamy.
Kochamy też świeże ryby. Walka był długa i wyczerpująca, wdawały się w nią wątpliwości, uniesienia i upadki, nawet na samym końcu Beatka powątpiewała czy ryba zmieści się w naszym wielkim podbieraku. Udało się jednak. Koryfrena, 10 kilo i 120 centymetrów wylądowała w naszej dziurze przy drzwiach gotowa do obróbki. Jedzenie na dwa dni, zupa plus marynaty, a do śniadania sushi z wasabi i ginger. Wszystko palce lizać.
PIĘKNY KOLOROWY SAMIEC
Po wejściu na wody wewnętrzne laguny przy George Town ukazał nam się nam się w oddali las. Masztów. George Town to baza wielu Amerykanów i Kanadyjczyków, którzy tu spędzają zimę. Miejsce jest wystarczająco na południe aby z silnych zimowych frontów dających się we znaki na północnych Bahamach tu już tylko dochodziły ich peryferyjne strzępy.  
Szybko weszliśmy do pierwszej pustej zatoki aby spędzić samotny wieczór i noc z dala od tłumów, wśród których i tak się jutro znajdziemy w celach obowiązkowej intendentury. Nikt więcej tu nie zawitał, cóż na mapie to kotwicowisko nie jest zaznaczone, co więcej, z 2 metrów głębokości jest tylko półtora, głębokość nieosiągalna dla większości łódek zmuszonych po próbach do zawrócenia. Tak więc jesteśmy sami, a oprócz tego niespodziewanie mamy Internet.    
Wyczytaliśmy właśnie, że w Polsce jest atak zimy. Idzie luty – podkuj buty.
U nas podobnie, temperatura po raz pierwszy od dawna osiągnęła … 30 stopni a wody 26,5. Pech jakiś.        
Wtorek, 14 luty 2012
Nie miałeś o czym pisać! – zaśmiała się Beata.
No nie miałem, cóż plaże, pływanie, ryby i tak w kółko jest może atrakcyjne dla nas, ale dla czytelników nudne. Teraz mam co pisać, oj mam, ale zacznę od tyłu.
Dziś sztucznie wymyślone święto – Walentynki. Takie kapitalistyczne, komunistycznym był dzień kobiet, 8 marca. Jednak każde święto jest dobre aby się napić i zaraz przychodzi mi do głowy Beaujolais Nouveau, sikacz pierwszej wody i wymyślony świetny biznes wokół tego względnego rarytasu. No to lu, zdrowie zakochanych. Czyli moje.
Patrzę sobie na tą moją Beatkę nieustająco z zachwytem. Z kaczątka (niebrzydkiego) z wiekiem zrobił się z niej łabędź, z rasową urodą i piękną figurą. Tak sobie ją podglądam czasami i czuję jak emanuje tą swoją kobiecością, bez względu na sytuację czy ubranie. Kiedy sprząta Bubu, o które dba jak nikt spotkany nie dbał o swój dom, kiedy bawi się z Moaną czy ją karmi (oczywiście nie znaczy to, że ja się tylko gapię!) rozczula mnie zawsze i daje mi tym wielką przyjemność. To, że nie potrzebuje markowych ciuchów, czy innych atrybutów bogactwa, jedynie miłości i spokoju jest wielką zaletą do której dodać trzeba, największą - to znaczy znoszenie mnie na co dzień. Oj moje ty miłości - to mój walentynkowy prezent dla Ciebie.
Jesteśmy w George Town  i jeżdżąc tam i z powrotem aneksem przywozimy towarów za  2 tys, dolarów. Odbudowujemy zapasy kompletnie opróżnionej Bubu. Zgrzewki piwa, wina i soków Moany na dwa miesiące lądują w przedniej bakiście dodatkowo puszki różnorakie, oleje i inne potrzebne produkty aby żyć dłużej bez sklepów.
PRZY GEORGE TOWN - DARU WOZIWODA I POD MOSTEK
Napełniamy też nasze zbiorniki z wodą, przy supermarkecie zaopatrzonym nad wyraz przyzwoicie, jest pomost z wodą dostępną dla żeglarzy. Na co dzień człowiek nie zdaje sobie sprawy jaka jest waga zużywanej codziennie wody. Gdyby ją miał nosić oszczędzały by ją niezwykle. Nasze dzienne zapotrzebowanie wynosi około 50 litrów i jest to tylko woda potrzebna do płukania naczyń i nas. Kąpiemy się w morskiej, którą też myjemy naczynia i toalety. Woda z odsalarki służy nam jako pitna. Napełniamy więc nasze dwa 20 litrowe bidony kiedy się da i przelewamy z nich wodę do dwóch 300 litrowych zbiorników Bubu. Zabawne, okazało się że żyjemy nad wyraz komfortowo i we trójkę zużywamy dwa razy więcej wody niż pięcioosobowa załoga Vent Fou.  
Pełni jedzenia zostawiamy naszą butlę gazową do napełnienia i uciekamy z George Town na weekend w dobre miejsce – idzie front, będzie znów mocno wiało.       

Pisałem poprzednio o przepłynięciu Atlantyku, o oddaleniu i zdaniu tylko na siebie. Nie przypuszczałem, że tak szybko to zdanie wróci do mnie czkawką.
Obudziłem się w nocy z bólem w kolanie. Gorące i napuchnięte. Co jest? Coś mnie znów ugryzło pod wodą, a może dotknąłem nim jadowitego korala, starość dopada? Pytania nasuwają się różne, ale jedno jest pewne, mam zapalenie stawu. No tak to wygląda.
Później, już w dzień jest jeszcze gorzej, opuchlizna powiększa się, schodzi w dół powiększając nogę pod kolanem z boku strzałki. Biorę tabletkę na zapalenie stawów. Ból znika opuchlizna jeszcze nie. Już się chciało powiedzieć, że jakoś to będzie, kiedy podcierając się wyciągam papier toaletowy cały we krwi. Co się dzieje?
Cholera wie co mi jest, na dodatek nic mnie nie boli, biorę przecież tabletki na stawy ze środkiem przeciwbólowym ze względu na kolano. A może to cholera?
Drugiego dnia rano znów krew w kale. Zaczynamy studiować francuską książkę – Medycyna w podróży. Cholera to to nie jest, ale coś piszą o możliwości raka i takie inne, ale nic dokładnie. Trochę robi mi się smutno. Bezsilność. Co by jednak się nie działo, poczucie, że żyję pełną gęba z moimi dwiema ukochanymi dodaje mi otuchy.
Dzień mija, wieje jak w kieleckim, nie wychodzimy z łódki. Próbujemy jedynie pływać wokół niej, ale fala przeszkadza znacznie. Moana ogląda cały dzień Bajki Braci Grimm ściągnięte przez mnie z Internetu, jest nimi zachwycona. My też, są świetnie i dowcipnie zrobione. Odzyskaliśmy prawie całą muzykę, była nagrana na paru DVD - strata dysku boli mniej.
Jest weekend i mocno wieje, kiedy się jedno i drugie skończy pójdę do kliniki i dowiem się co ze mną.
Poniedziałek 13 zaczął się dobrze. Brak krwi w moim kale wyraźnie poprawił nam humory. Wiatr zelżał, ale czuje się lodowaty podmuch z północy i choć jest 21 stopni to zimno jest przenikliwe. Idziemy pływać na pobliską rafę zakudłani w pianki. Temperatura wody spadła o 2 stopnie w jedną noc, Moanka więc nie wytrzymuje długo i mówi, że jest jej zimno, mnie pęka uchwyt przy gumie w kuszy, wiec tylko płyniemy oglądając podwodne cuda, które są miejscami wybitne. Wracamy przemarznięci, ubieramy wiec się ciepło i powoli przygotowujemy się do lunchu.
Kiedy talerze są już na stole pojawia się koło nas wielka i szybka szara motorówka. Dwóch panów w koszulkach z napisem Policja i koltami u pasów pyta czy papiery mamy w porządku i czy mogą wejść na łódkę. Ależ zapraszamy.
Trzymając papiery w rekach mówią: prosimy zabrać wszystkie pieniądze, nie chcemy aby zostały na łódce – jesteście państwo aresztowani… cdn.   
  
Na początek satyra w krótkich majteczkach:
Beata: Moana wstawaj! Ta podłoga jest brudna, wszyscy tu chodzą.
Moana: Nie! Mam ochotę tu siedzieć i będę siedzieć!

Nie ma w tym zdaniu nic zabawnego, prawda? Tyle, że Moana powiedziała to zdanie siedząc oparta o drzwi z napisem: Areszt (Jail)
Od pewnego czasu Moana zaczynała swoje wypowiedzi od: jak byłam mała to… . Od kilku dni zaczyna od słów: kiedy byłam w więzieniu to … .
Na szczęście w jej świadomości wszystko co się zdarzyło było tylko zabawą, jak w „Życie jest piękne” Belliniego.

Trzeba zaznaczyć, że Beatka zachowała się bardzo pięknie. Na hasło o zabieraniu gotówki (której nie wziąłem) zapaliło się w jej głowie światełko i choć faceci mieli napisane Policja na koszulkach i kolty u pasa to ich łódka była nieoznaczona (jak się okazało napis w postaci skrótu MPD - Marine Police Departament, miała tylko na dachu jako informacja dla helikoptera) i nie wiadomo czy policjanci byli to czy przebierańcy. Na ich początkowe próby zabrania tylko mnie powiedziała, że w żadnym wypadku, że płyniemy wszyscy albo nikt.  
Po szybkim dopłynięciu do George Town wsadzono nas do samochodu z „kratką” i po chwili znaleźliśmy się w komisariacie po stronie zamkniętej dla publiczności. Policjant (ten filmowo miły) poprosił mnie do toalety (z braku wolnych biur) i poinformował, że jesteśmy podejrzani o fałszowanie i rozpowszechnianie fałszywych dolarów amerykańskich. Brawo!
Zabrano nam całą gotówkę z portfela, kazano siedzieć i czekać. Nie wiedzieliśmy wtedy, że po moim zdenerwowaniu, jeszcze na łódce, i haśle, że wynocha z łódki bo nie mają prawa po niej chodzić, że jest to terytorium Francji i muszą mieć nakaz - taki właśnie przygotowywano. Po półtorej godzinie katowania Moany, która wszystkim działała na nerwy swoją nadpobudliwością, którą my skrzętnie podjudzaliśmy, przedstawiono nam dokument z pięknymi pieczęciami i hasłami typu: jej kurewska mość zezwala na rewizję i temu podobne.
Beacie kazano czekać, a ja z trójcą policmajstrów znów samochodem (100 metrów) i szarą motorówką udaliśmy się na Bubu. Tam przystąpiono do rewizji.
Rewizje widzieliśmy już różne, często w krajach dziwnych jak Kuba czy USA gdzie łódkę badał piesek w celach narkotycznych, czy nasz jeżdżący domek RV w celach zdrowotnych w poszukiwaniu złego kanadyjskiego żarcia wjeżdżając do stanu Washington. Ci tutaj szukali fałszerzy. Ubawili mnie do łez przygotowując do zabrania nasze komputery i drukarkę za przysłowiową złotówkę. Na moje hasło, że nawet dziecko by rozpoznało banknot odbity na takiej jakości sprzęcie powiedzieli, że może przywożę lepszej jakości z Europy. Szukano też papieru. Najbardziej spodobał im się blok do malowania Moany, prowadzący śledztwo (ten filmowy zły) powiedział ze znawstwem do kolegów: patrzcie, identyczna struktura, tak, to ten sam papier.
Zainteresowano się też naszymi zakupami, piętnastoma zgrzewkami piwa, paroma zgrzewkami soków dziecięcych i dziesięcioma kartonami wina. Postanowili zabrać i to, ale na ich prośbę abym to wyjął z dzioba wyśmiałem ich i z uśmiechem patrzyłem jak się sami trudzą. Ja już wcześniej zrobiłem swoje i pewnie od tego bolało mnie kolano.
Oczywiście niczego innego nie znaleźli więc sam dałem im resztę gotówki, ale tylko dolary amerykańskie i pognaliśmy z powrotem na komisariat. Przy okazji pobytu na łódce zabrałem lunch dla Moany, gotowy obiadek z serii makaron z serem, który dzień wcześniej niepostrzeżenie Moana wrzuciła do wózka w sklepie i który niepotrzebnie znalazł się na Bubu. Dziecko widzi przyszłość!
No i tak sterczeliśmy do późnego popołudnia w niepewności i nerwach próbując zrozumieć co się dzieje, ale kiedy wieczorem zaproponowano nam wreszcie coś do jedzenia, wyglądało że sprawy mają się lepiej. Beatka cały czas utrzymywała, że się wszystko wyklaruje przed 17, chłopaki chcą iść do domu i z normalnego ślimaczego tempa przyśpieszą sprawę. Nie myliła się. Parę minut przed piątą, przyszedł dobry policjant i zabrał nas do innego budynku, tym razem eleganckiego. Zaprowadzono nas do szefa policji, grubawego w mundurze mocno kolorowym i ważnego, który długim i niezbyt zrozumiałym bełkotem wyłuszczył pomyłkę, przepraszając wielokrotnie, dał też Ferrero Rocher Moanie.
Już przed budynkiem pojawił się też numer 1 świata politycznego Archipelagu Exumas, reprezentant rządu i gubernatora, również przepraszał za incydent, pomyłkę i oby źle nie wpłynęła na nasze postrzeganie Bahamów i temu podobne pierdoły.
Po chwili wraz z całym towarem i sprzętem wylądowaliśmy w motorówce, aby przed zmrokiem zakończyć policyjną przygodę w George Town.
Druga strona medalu wyglądała tak:
W piątkowe popołudnie zrobiliśmy zakupy w monopolowym, kupując piwo i kilka butelek rumu podając przy tym nazwę naszej łódki jak proszono. Z braku wystarczającej ilości piwa dokupiliśmy resztę w drugim sklepie tego samego właściciela – całość na sumę około 700 dolarów zapłacone gotówką. Wieczorem sklepikarze wrzucili utarg do skrzynki bankowej, gdzie przeleżał przez weekend, do poniedziałku. W poniedziałek komuś przeliczającemu pieniądze nie spodobała się seria lekko wilgotnych studolarówek, sprawdził mazakiem do sprawdzania, który zapewne made in China, a ten nie wykazał prawdziwości studolarowych banknotów. Wezwano natychmiast właściciela sklepów i policję. Szybko sobie przypomniano nas z małą dziewczynką i śmieszną hulajnogą, znaleziono paragon z nazwą łódki i dla nas się zaczęło. List gończy poszedł na całe Bahama.
Po aresztowaniu zabrano oczywiście wszystkie nasze pieniądze do sprawdzenia. Na szczęście dla nas po wielu godzinach szef policji lub ktoś równie inteligentny wpadł na pomysł aby sprawdzić wszystkie (sklepowe i nasze) banknoty w innym banku, w tym przypadku w Royal Bank of Canada. Tam profesjonalna maszyna wykazała, że wszystkie banknoty były w porządku.       
Dziś jest po wszystkim, ot przygoda. Momentami nie było jednak przyjemnie, uprzejmość policjantów na komisariacie pozostawiała wiele do życzenia. No i nerwy. Możemy oczywiście skarżyć bank o odszkodowanie i zapewne można by wygrać jakąś kwotę. Tak zrobił by amerykański turysta wracający do domu. My na łódce, bez Internetu i telefonu nie mamy fizycznych możliwości. Szkoda nam też czasu i życia na takie podchody, na początek trzeba by lecieć do Nassau, tam brać adwokata, spotykać się z bankiem i temu podobne. Napisaliśmy więc tylko notkę do prasy:      

SCOTIABANK PUTS TOURISTS TO THE PRISON
On Monday, February 13, a cruising family with a 3 years old child was accused of giving counterfeit U.S. dollars to merchants in George Town, Exuma, Bahamas. The Scotiabank had determined the money to be counterfeit.
At about 12 noon that day the police came to their boat anchored at Elizabeth Island. They inspected their boat took all cash, the change received from the merchants in George Town, computers, printer and all of the items purchased in George Town. The family was taken back to George Town to the police station while the money checked by the Royal Bank of Canada for authenticity.
After being detained for five hours the family were returned, along with the possessions to their boat, after the Royal Bank of Canada determined the money to be authentic.
The error of the Scotiabank cost the tourists the day in prison, the search, the persecutions and others disagreements.
After apology of the chief of the police and the representative of the government the tourists still wait for contact from the Scotiabank.

Oczekując na dostawę propanu zmieniliśmy kotwicowisko na bliższe miastu. Po pierwsze chcieliśmy wejść na szczyt z obeliskiem, no i przymuszeni pobytem kupić dodatkowe paski klinowe do pomp wodnych silników w oddalonym od miasta sklepie.
Wyprawa na szczyt była cudna, najpierw ścieżką wśród gęstwiny, potem stromo piaskowym zboczem do szczytu aby z niego zobaczyć całą okolicę i widok setek jachtów zaparkowanych wszędzie. Powietrze było niezwykłej klarowności z horyzontem ostrym jak brzytwa. Zeszliśmy na drugą stronę, na plażę od strony oceanu, który choć to Atlantyk, był niebywale spokojny.
W DRODZE NA SZCZYT
Moanę trzeba było pod koniec nieść, skarżyła się na ból nogi w pachwinie, był to zapewne mimetyzm z moją nogą, ciągle bolącą i napuchniętą w kolanie. Po powrocie okazało się, że dodatkowo napuchła mi kostka. Postanowiliśmy po południu jednaki odwiedzić klinikę.
JAKOŚ TAK NIEBIESKO
Piątek 17 luty 2012
W klinice wielkości budki z piwem zapisano mi i od razu wydano z apteki antybiotyk na stan zapalny (34 dolary całość) i pognaliśmy aneksem na północ w kierunku sklepu samochodowego NAPA. Przypłynęliśmy do plaży w pobliżu zgodnie ze wskazaniami mapy. Rzeczywiście, kiedy wyszedłem na drogę obok i spytałem o sklep, siedząca koło stojącoego tam domu rodzinka potwierdziła, że to za rogiem, jakieś sto yardów. Dom był ruinką, ludzie bardzo straszliwi fizjonomicznie, ale mili. W dużym sklepie za skałą kupiłem paski, nie mieli jednak profili aluminiowych, które potrzebowałem (policyjna motorówka złamała nam jeden podtrzymywacz paneli słonecznych, co zauważyliśmy post factum). W sklepie poinformowano mnie, że profile takowe są dostępne w sklepie dalej, odległego o jakieś dwie mile. Nie mogłem zostawić Beaty z Moaną na plaży na tak długo bez informacji, zawróciłem więc do aneksu pytając po drodze jeszcze raz zaznajomioną dziwną rodzinkę. Jest taki sklep, ale to daleko odpowiedzieli, chodź, podwieziemy cię. Trochę się przestraszyłem wsiadając do mocno zdezelowanego samochodu z panią jako kierowcą i strasznym bratem z tyłu. Scena jak z horroru. Naprawdę się przestraszyłem.
Po pięciu minutach byliśmy przed sklepem, profile mieli, kupiłem co trzeba, a płacąc przygotowałem kilka dolarów dla moich taksówkarzy. Kiedy wsiadłem do samochodu, pani poczęstowała mnie chipsami, no bo jak tak gonię to muszę jeść, a pan dał mi do ręki piwo - skorzystałem z tej drogi i kupiłem kilka zimnych, tobie też, powiedział. Kiedy zostawiali mnie przy ścieżce do plaży, nie chcieli słyszeć o pieniądzach, życzyli tylko miłego pobytu. Tacy są tu mili ludzie. Niesamowite i światowa rzadkość.
NA PLAŻY MOANA BAWI SIĘ SAMA
Beata łyknęła piwa i popłynęliśmy na Bubu wiedząc, że przed nami ostatnia noc na Exumas i że jutro płyniemy na Long Island. Kierunek południowy wschód.     
Niedziela, 19 luty 2012
Wczoraj po kawie i porannym pływaniu podnieśliśmy kotwicę i klucząc pomiędzy jachtami wypłynęliśmy na ocean płaski jak stół.
LAS MASZTÓW
Na silnikach i żaglach wypełnionych ledwo odczuwalną bryzą przepłynęliśmy te dwadzieścia mil w pięć godzin jedząc lunch, bawiąc się z Moaną w chowanego, odrabiając zaległości na które nie ma czasu w czasie codziennych zajęć na kotwicy. Pełnia szczęścia - znów nowe było przed nami.
Jedynie wyciek oleju w prawym silniku nas trochę niepokoił, ale muszę dokładnie posprzątać komorę silnikową aby zobaczyć co jest grane i czy to poważne, bolące kolano na to jednak jeszcze nie pozwala.  
Kotwicę rzuciliśmy przy rozległej pięknej plaży na północy wyspy w zatoce o nazwie Calabash. Dopływając do niej, będąc jeszcze daleko widać było, że woda jest tu niezwykłej przejrzystości ze szczegółami na dnie odległym o 15 metrów. Szybko okazało się, że między Bubu a niedalekim brzegiem znajduje się mała rafa. Beata znalazła miejsce bogate w nasze ulubione schoolmastery i nakazała polować. Nie jest to proste w takich miejscach, ryby są strachliwe, nie pozwalają na zbliżenie się na odległość strzału. Po pół godzinie podchodów tylko dwie sztuki spoczęły we wiadrze, zbyt małe na dużą kolację. Cóż dołożymy coś jutro, a dziś zjemy coś innego.
Wieczór i noc z soboty na niedzielę minęły bez szmerku, aż trudno uwierzyć, że staliśmy na wodzie mając ocean na wprost. Taka cisza zapowiada jednak znów zbliżanie się frontu. Zapowiedziano go na noc z poniedziałku na wtorek i trzeba będzie stąd uciekać, jako, że to urokliwe miejsce nie jest chronione od wiatrów północnych, a zwłaszcza wchodzącej oceanicznej fali, która jest tu podobno nie do zniesienia.
Plażowanie było cudowne, Moana do woli bawiła się raz to w wodzie, raz na lądzie, Beata wybiegała swoje kilometry, a i ja przeszedłem kilometry z komputerem w ręce w poszukiwaniu Internetu. Znalazłem go dopiero w hotelu, do którego dotarłem aneksem. Po wejściu do baru zapytałem barmana czy może mają Internet, po usłyszeniu pozytywnej odpowiedzi i że jest bez hasła, barman zapytał czy może bym się czegoś napił. Chętnie, ale przypłynąłem dinghy i nie wziąłem pieniędzy. To może szklankę wody z lodem? Miło.
Poniedziałek, 20 luty 2012
Przy porannej kawie obracaliśmy mapą jak dziecięcym bączkiem. Płynąć na południe od strony oceanu czy od strony zachodniej po niezbyt atrakcyjnych płyciznach? Zadecydowaliśmy o oceanie i ucieczce przed frontem tą stroną. Będąc już na morzu i zadziwieni obserwując różnice pomiędzy mapami elektronicznymi i papierowymi (zdecydowaliśmy kupić papierowe wydanie dalekich Bahama za jedyne 65 dolarów widząc, że nasze elektroniczne choć aktualne mapy nie pokazują za wiele) nagle wspólnie zmieniliśmy jeszcze raz kierunek. Najbliższa „dziura” w której możemy się schować jest zbyt daleko przy tak słabym wietrze. Płyniemy więc do Rum Cay, odległej o 25 mil wysepki. I nazwa miła i ochrona od północnego ataku dzisiejszej nocy wystarczająca.
Rum Cay to drugie miejsce odwiedzone przez Kolumba po odkryciu lądu w czasie jego pierwszej podróży w drodze do Indii. Nazwał wtedy wyspę Santa Maria de la Conception. Później po rozbiciu przy niej statku pełnego rumu zaczęto nazywać ją Rum Cay i tak pozostało do dzisiaj.
Jesteśmy już po lunchu, morze jest płaskie z lekkim wiatrem z tyłu, od początku ciągniemy wędki, ale bez rezultatu. Kochane jest takie morze, pomyśleć, że za 6 godzin będzie tu duża fala i silny wiatr.
Beatka siedzi z Moanką na siatce, idę tam i ja, rozłożę hamak i trochę odpocznę, choć przy Moanie jest to zazwyczaj absolutnie niemożliwe, rozpiera ją energia i nie daje człowiekowi nawet minutki spokoju.
PŁYNIEMY DO RUM CAY – ZABAWY NA NOWEJ BEZWĘZEŁKOWEJ TRAMPOLINIE
Wtorek, 21 luty 2012
Wczorajsze wejście do zatoki Port Nelson było na granicy rozsądku. Słońce już zachodziło, znaczy zbyt późno tutaj dotarliśmy, za mały był wiatr po drodze lub wyszliśmy za późno. Tak czy owak dopłynęliśmy do boi naprowadzającej do mariny i szliśmy kanałem widząc jeszcze głowy koralowców na prawo i lewo. Opuszczenie kanału było już trudniejsze, klucząc między koralami jakoś znaleźliśmy piaskowe miejsce i rzuciliśmy kotwicę mając metr wody pod kilami. Trochę mało jak na szczyt przypływu, ale dokładnie przeglądając pływy wyglądało, że nie będziemy walić w nocy o dno. Końcowa faza nie obyła się bez nerwów, Moana cały dzień kochana, oczywiście zaczęła marudzić i coś chcieć od nas właśnie w czasie delikatnych manewrów. Jak zwykle kiedy potrzebujemy spokoju i koncentracji.
Po rzuceniu kotwicy i szybkim do niej popłynięciu w celach sprawdzenia trzymania  (Beatka w wodzie, ja silniki cała wstecz) na horyzoncie pojawiły się czarne chmury, które szybko pokryły niebo. Szedł następny zimny front i to zgodnie z planem.
I szybko przeszedł, wiatr z północno-zachodniego w ciągu nocy zrobił się północno-wschodni i był raczej słaby, do 20 węzłów, dzięki czemu wieczór i noc minęły spokojnie, a dziś rano jedyną jego pozostałością jest spadek temperatury do 22 stopni mimo bezchmurnego już nieba. Nawet nie padało! Co to jest deszcz? Nie pamiętamy.
Wczorajsza kolacja: polędwiczka wieprzowa z grilla na różowo ze świeżymi szparagami z wody, potem sery blue i brie. Oczywiście wino czerwone, a później herbatka z rumem, w końcu to Rum Cay. Nieźle jak na zadupie świata.  
Po śniadaniu będziemy eksplorować pobliskie koralowce w celach łowczych, a po lunchu  popłyniemy na ląd, od mariny do wioski wiedzie droga więc Moana pojeździ na hulajnodze, a my rozejrzymy się w terenie. Po Kolumbie śladu pewnie nie ma, nawet nazwę zatoki zmieniono za czasów angielskiej administracji na Nelson. Cóż, każdy swą historię tworzy.
Najgorsze, że dwie kusze padły. W jednej pękł uchwyt gumy i nic nie da się zrobić, w drugiej drut przy gumie, który zakłada się na strzałę. Ten można wymienić, ale trzeba go mieć, na razie zastąpiłem drut sznurkiem, ale to wytrzyma chwilę. W oczekiwaniu na profesjonalny sklep nurkowy na Puerto Rico do łask wróciła stara kusza pneumatyczna. Ma już na koncie jedną rybę.
Może we wiosce uda się złapać Internet, włożymy tekst i zadzwonimy. Jeśli nie uda się dodzwonić to informuję, że noga ma się lepiej, nie boli już, rano wygląda prawie dobrze, wieczorem lekko puchnie. Będę brał jeszcze przez dwa dni antybiotyki. O reszcie nie pamiętam. Mamy się wszyscy świetnie.
Jutro musimy uciekać na południe do odległego o 30 mil Clarence Town na Long Island, wiatr w ciągu dnia ma zmieniać kierunek na zbyt dla nas południowy, więc musimy korzystać kiedy będzie jeszcze dla nas sprzyjający, znaczy wschodni.  
Środa, 22 luty 2012
Mijamy zwrotnik raka. Który to już raz w naszej podróży? Fala oceaniczna, wysoka i choć okrągła, długa i lekko z tyłu to jednak daje się we znaki. Właśnie zjedliśmy lunch, przed nami jeszcze trzy godziny oceanu, na horyzoncie widać pierwsze zarysy lądu. Ciągnięte wędki nie zaterkotały ani razu i to jest nasze jedyne zmartwienie. Oby tylko takie nas nawiedzały.
Po wczorajszym spacerze po wyspie nie wiadomo co myśleć. Na Rum Cay mieszka 80 osób, wszystko żyje swoim spowolnionym rytmem, wiele się nie dzieje, wszyscy się też znają. Statek z towarem zawija raz w tygodniu. Jest wprawdzie lotnisko, ale prywatne i żadne linie lotnicze tu nie lądują. Ot, koniec świata.
RUM CAY – RZEŹBA I POZOSTAŁOŚCI PO PLANTACJACH BAWEŁNY
Jest też marina, w której snuje się panienka, Norweżka, która przypłynęła tutaj jachtem ze znajomymi i została. Niby pomaga, niby pracuje, niby jest gospodynią, niby żoną Bobbiego, właściciela mariny. W marinie nie ma nikogo, wyspa jest poza typową trasą żeglarzy, za to na trasie cyklonów, które za każdym razem zasypują piachem wejście do niej. Jest wprawdzie przy niej kilka domków na plaży, ale też pustych. Turystów ma przywozić Bobby swoim ośmioosobowym samolotem z Nassau, Georges Town, ale jakoś i te ładne chatki były puste. W salonie będącym i barem i restauracją snują się też cztery psy i kot dodając życia i smrodu. Wszędzie widać rzeźby w skałach koralowych Bobbiego i Rasta, który tam pracuje jako magik od wszystkiego. Miejsce skądinąd miłe, ale dość zaniedbane. Ale rzeźby ładne.
Wypiliśmy piwo, skorzystaliśmy z Internetu i zrobiliśmy prawie najdroższe w historii pranie  (12 USD z suszeniem). Skąd na to ludzie maja pieniądze? Nie nasza sprawa, może to wszystko tak dla zabawy.  
Inny to świat i to jak inny. Właściciel poinformował nas, że idą na urodziny, ale niczego nigdy nie zamykają i możemy sobie siedzieć ile chcemy, aż się skończy pranie, korzystać też z Internetu. Pożegnał się i pojechali z Norweżką. Bar pełen alkoholu, piwa i nikt nic nie bierze, oj inny to świat.
Dopłyniecie do zatoki przy Clarence Town było sportowe, wjazd i zjazd z czterometrowych fal był fascynujący, ale nie niebezpieczny, choć widok tej masy wodnej załamującej się opodal godny był surferów z Hawajów. Aby szybko przejść to miejsce gnaliśmy na żaglach i silnikach w poszukiwaniu boi wejściowych. Nigdy ich nie znaleźliśmy. Zeszłoroczny cyklon Irena pewnie je zabrał i już nikomu się nie chciało… Jak zwykle w takich krajach.
Zaparkowaliśmy koło plaży przy rafie, o którą rozbijały się z hukiem fale oceanu. Trochę nami bujało, ale znośnie. Za to pejzaż wokół był imponujący, a wieczorem wręcz dech zapierał. Na tle pomarańczowego od zachodzącego nieba widniała plaża z palmami, nad którymi świecił rożek księżyca. Inny niż u nas w Polsce, tu księżyc nie jest pionowym rożkiem tylko poziomym uśmiechem. Obok mieniły się huczącą pianą niewielkie skały. Rozkosz.
WIECZORNY UŚMIECH NIEBA
Wtorek, 28 lutego 2012
I znów odnaleźliśmy raj utracony.
Od dwóch dni jesteśmy przy Crooked Island, bliźniaczej siostry Acklins, ciągle na Bahama. Jest tu wszystko co lubimy i co sprawia, że mamy ochotę tu zostać jak najdłużej, czyli dokąd wiatr pozwoli. Znaczy to, że nie ma prawie nikogo (inne jachty stoją w odległości 1-2 km od nas), plaża jest przecudowna, bez kamyczka na piasku i ma ze 4 km długości – trochę jak na Barbudzie, tylko tu woda jest spokojniejsza i całkowicie przeźroczysta, tu i ówdzie mrugają spod wody bryły korala niezwykle bogatego w ryby (a i langusty nam się dziś trafiły), nieopodal przesmyk do wewnętrznej zatoki, gdzie posuwistym krokiem przechadzają się koncze zaskakującej wielkości. Rozkoszuję się tym miejscem, bo być może jest to ostatnie z serii, przed nami już bardziej cywilizowane miejsca i takiego życia jak na Bahamach już pewnie nie zaznamy, a szkoda.
Rum Cay pozostanie nam w pamięci, być może nawet pobyt tam będzie miał pomocną konsekwencję w naszej więziennej sprawie. Okazało się, że Bobby, z którym Daru porozmawiał przy okazji powrotu do mariny po zmroku w celu wyjęcia wysuszonego prania, jest klientem Scotia Bank i słyszał pokątnie o naszej sprawie (to znaczy uprzedzono go w banku, żeby uważał na turystów, którzy posługują się fałszywymi pieniędzmi, ha ha). Ma też kumpla prawnika w Nassau i obiecał, że szepnie mu o tym słówko. Jego zdaniem absolutnie powinniśmy się ubiegać o odszkodowanie. Co z tego będzie, nie wiadomo, nie nastawiamy się na nic i nie będziemy się tym zajmować, ale śmiesznie by było jakby przypadkowy postój na Rum Cay był cudownym zbiegiem okoliczności.
Powrót do Long Island był bardzo spokojny, płynęło się rozkosznie. Nasz morski przewodnik opisywał zatokę jako „spectacular”, więc oczekiwaliśmy cudów.
Zakotwiczyliśmy za prywatną wysepką od strony wewnętrznej skałek, które miały chronić nas skutecznie od fali oceanicznej. Faktycznie, widok i huk były fascynujące, przelewająca się wielka oceaniczna fala rozbryzgiwała się o barierę jakieś 200 metrów przed nami, a my spokojnie staliśmy na kotwicy nie odczuwając za bardzo nawet bujania. Piękne.
Tuż obok nas była plaża kokosowa, zebraliśmy na niej kilka orzechów (już wiemy, że niewiele z nich było dobrych – Daru codziennie otwiera po jednym i wykrzywia usta wąchając stęchliznę lub skwaszony, bardzo mocny, zapach sfermentowanego miąższu).
Poszukiwania wodne odkryły przed nami niezłe pasmo rafy. Problem był w tym, że była ona w miejscu zbyt otwartym na ocean, więc notoryczny prąd pływowy spychał nas i niełatwo było na niej polować. Daru, żeby zaczaić się na rybę, musi zanurkować i stać chwilę nieruchomo wyczekując odpowiedniego momentu na strzał. Ja z kolei trzymam aneks, którego inercja nie pozwała mi czasem na ustanie w miejscu (szczególnie, że w nim poleguje Moanka).
Spływając z prądem dojrzeliśmy grupę skałek szczególnie „ożywioną”, Daru zanurkował i bez namysłu strzelił. Jak się okazało spostrzegł ogromnego Nassau Groupera, takiego, jakiego w otwartej przestrzeni nigdy nie ośmieliłby się nawet namierzyć, bo trafiony porwał by go razem z kuszą bez zatrzymania. I choć, jak potem mówił, wiedział, że to głupota jednak strzelił – od paru dni nie mieliśmy ryby. Nassau był między skałami, a że trafiony był celnie, a strzała tkwiła w jego ciele już nie uciekał tylko zaszył się głęboko w koralowym korytarzu. Szpara była mniejsza od niego, a w otwarciu szczerzyły piórka dwie skrzydlice, więc nadmierne zbliżenie było ryzykowne, jednym słowem – nie dało się go wyciągnąć. Patrzyłam z podziwem na Dara z góry jak raz po raz nurkuje 3 metry pod wodę walcząc z prądem i siłuje się ze strzałą ciągnąc za sznurek łączący ją z kuszą. Ocierał się o koral, brakowało mu tchu, ale nie poddawał się. Jak zwykle czekałam na cud, bo ja wiem, że Daru radzi sobie zawsze i to z każdą sytuacją, ale po dwudziestym zanurkowaniu zrobiło mi się go żal. Był już wykończony. Przełożył nawet kuszę pod skałką aby zmienić kąt ciągnięcia odpędzając jadowite skrzydlice. Dał w końcu za wygraną i zerwał linkę, Nassau był zbyt głęboko i zablokowany dodatkowo strzałą.
Z kuszą i pustym sznurkiem w ręce opłynął całą głowę rafy i zanurkował raz jeszcze. 
Widzę go z tej strony i mam pomysł, powiedział wypływając i wypluwając wodę z rurki, jedziemy na Bubu po drugą kuszę, już ostatnią - powiedział.
Zaczepiliśmy żółtą bojkę na koralu, żeby móc go znów odnaleźć i pognaliśmy po drugą broń łowczą. Prąd jakby zmalał, co ułatwiało poniekąd trudne zadanie.
Po powrocie szybka akcja, strzał z drugiej strony skałki, no i druga strzała utkwiła w cielsku opornym na wyciągnięcie. No nie, dwie strzały poświęcone, to już koniec. Czekałam na zbawienie jak zwykle ufna w niezwykłe umiejętności mojego lubego. Po kolejnym nurkowaniu wypłynął i mówi: jest szansa. Już myślałam, że Grouper za chwilę będzie nasz. Ale jemu chodziło o to, że jest możliwość wyciągnięcia pierwszej strzały i w ten sposób uratowania choć jednej kuszy. Oczywiście udało się to. Po chwili grzebania w koralowej dziurze wypłynął z pierwszą strzałą i resztką linki, którą wyjął z zablokowanej drugą strzałą ryby. Uff, kusza pneumatyczna znów była w całości, choć zamienił stryjek siekierkę… .
Szarpał się potem jeszcze chwilę z rybą aby stwierdzić, że tak się zaklinowała, że aby ją wyjąć trzeba ją najpierw odwrócić, co nie jest możliwe przy jej żywotności. Wyjął nóż nurkowy i znów zniknął pod wodą, która po chwili zaczerwieniła się dookoła. W oka mgnieniu, przypadkiem lub nie, pojawiły się trzy olbrzymie płaszczki. Był to znak, że trzeba stąd uciekać zanim pojawią się inne ryby tego samego gatunku co one – rekiny.
Już w aneksie uznaliśmy, że wrócimy po południu, kiedy krwi już nie będzie, ryba może martwa, a i woda będzie w odpływie więc będzie mniej głęboko.
Po  lunchu stwierdziliśmy, że ryba ciągle jest na swoim miejscu zablokowana strzałą. Tym razem nie trwało to długo, po paru nurkowaniach i dłubaniu w koralu Daru wyłuskał olbrzymiego Nassau Groupera i wypłynął z nim ku uciesze wszystkich. Tylko paszcza ryby zmieściła się w wiadrze taki był wielki - tak skończyła się ta podwodna przygoda. Uff. Pozostała jeszcze następna, kulinarna. Bestię na Bubu zważono – 10 funtów czyli 4,5 kilo. Mięso z niej było pyszne w każdej postaci, marynowanej, smażonej i jako zupa.
OTO WYNIK CAŁODZIENNEJ WALKI – NASSAU GROUPER (4,5 kg)
Wiedząc, że Clarence Town jest stolicą administracyjną Long Island, bądź co bądź dużej wyspy, spodziewaliśmy się miasteczka tętniącego życiem i dobrze zaopatrzonego. Miasteczko było ciche jak makiem zasiał, sklep jeden z podstawowymi produktami (znów brak warzyw i owoców). Drogi na szczęście były asfaltowe, więc Moana mogła znów poczynić kolejny krok w pokonywaniu traumy hulajnogowej po ostatnim upadku, a i ruch był żaden.
Było jednak coś, co wyróżniało to miasteczko od pozostałych. Na wzgórzu, pięknie położony dumnie stoi tu kościół katolicki o dwóch wieżach, wybudowany w 1946 roku! Przetrwał wszelkie burze i cyklony (drugi, mieszczący się nieopodal kościół anglikański stracił dach podczas ostatniej Ireny). Kolorystyka fasady istnie grecka, czyli biała z niebieskimi elementami. Otwarty dla każdego, a wąziutkie schodki, potem drabiny dają możliwość wejścia na jedną z wież w celu kontemplacji okolicy.
KOŚCIÓŁ W CLARENCE TOWN NA LONG ISLAND
Gdy byliśmy na górze i podziwialiśmy widoki rozmawiając z napotkanym tam Anglikiem o innych atrakcjach okolicy, mianowicie o najbardziej znanej, bo najgłębszej, liczącej ponad 200 metrów głębokości niebieskiej dziury (blue hole). Takie nadzwyczajne dziury są w tej okolicy często spotykane, pewnie wystąpił tu kiedyś deszcz meteorytów. Są głębsze lub płytsze, występują w morzu lub na lądzie, zdarza się nawet, że powierzchniowa woda w nich jest słodka. Dziury te są zjawiskowe, szczególnie widziane z lotu ptaka lub z perspektywy nurka, który z płycizny wślizguje się w głębinową kolumnę. Zachęcam do poszukania na GoogleMaps: Turtle Cove Blue Hole Long Island Bahama.
Chcieliśmy zatem i my zobaczyć to cudeńko, problem był w tym, że oddalone było od nas o 5 mil, a aneksem nie było możliwości dopłynięcia. Spytaliśmy się z góry pana, który pojawił się u podnóży kościoła, czy wie gdzie to jest. Potwierdził, że 5 mil drogą na północ. Podziękowaliśmy za informację.
Za chwilę tenże pan krzyknął do nas, że jeśli jesteśmy zainteresowani, to on nas może tam zawieść i przywieść z powrotem, bo i tak musi na chwilę się udać w te strony. Chętnie skorzystaliśmy i przeciskając się przez otwory na drabiny zeszliśmy pośpiesznie na dół.
Pan okazał się księdzem, jednym z 19 księży katolickich na całych Bahamach (coś ten odłam religijny jest tu mało popularny). Rodem z Florydy, wiek około 70 lat, ten bardzo miły duchowny umożliwił nam w ten sposób dotarcie do cuda natury.
BLUE HOLE – 200 metrów głębokości. Czy po meteorycie?
Warto było, krótka wycieczka kilka metrów w górę ukazała nam granatowe koło otoczone brzegiem z jednej strony i jasnobłękitną płycizną z drugiej. Głębokość dziury to 200 metrów, a postawiona na jej środku platforma służy nurkom głębinowym. W podzięce daliśmy księdzu 10 dolarów na remont budynku przykościelnego.
Coraz bardziej podobała nam się ta zatoka: piękne krajobrazy, jedzenie na kuszy, plaża, wszystko było jak należy, a nawet udało nam się na lokalnym targu dokupić pomidorów i dynię. Ostatnim cudem, jaki dopełnił doskonałości miejsca był Internet, który złapaliśmy z miasteczka położonego o ponad milę. Dobra jakość połączenia pozwoliła nawet na rozmowy z wideo. Tak żałuję, że moja mama nie ma komputera z Internetem, mogłaby wtedy widywać swoją wnusię częściej, bo Moana chętniej i dłużej rozmawia przez skype jeśli widzi swojego rozmówcę. Na szczęście druga babcia ma tę możliwość. Mieliśmy się umówić na weekendową rozmowę, kiedy mama byłaby u szwagra, ale okienko pogodowe wygnało nas z polubionej zatoki wcześniej niż przewidywaliśmy.
Kolejnym naszym etapem miała być Crooked Island, prognoza pogody przewidywała korzystny wiatr na niedzielę żeby tam popłynąć. W sobotę rano przenieśliśmy się więc kilkanaście mil na południe, żeby zmniejszyć dystans na następny dzień. No i na szczęście, okazało się bowiem, że prognoza zawiodła i wiatr zamiast północno-wschodni był południowo-wschodni, czyli prosto w nos.
Little Harbour, gdzie spędziliśmy noc i które miało być wedle mapy cudem świata, było mało ponętnym miejscem, woda mętna, brzydkie plaże, tu i ówdzie zardzewiałe wraki motorówek. Myśl, że musielibyśmy zostać tam przynajmniej na tydzień lub dłużej nie urzekała nas, a właśnie to nas czekało jeśli nie zdecydowalibyśmy się jednak, wbrew niekorzystnemu wiatrowi, popłynąć tego dnia dalej. Prognoza na dalsze dni zapowiadała wzmocnienie wiatrów i stabilizację ich wschodniego kierunku, wtedy samo  wyjście wąskim gardłem z zatoki byłoby niemożliwe, a dużo większe fale oceaniczne już z pewnością by na to nie pozwoliły .
Postanowiliśmy więc płynąć. Katorga, 8 godzin walki, po raz pierwszy halsowanie, gdyż niemożliwością było płynięcie prosto do celu. Bubu skakała na fali, która gdyby płynąć w przeciwną stronę zapewne nie byłaby w ogóle odczuwalna. To takie momenty kiedy jedynym marzeniem jest oby się to już skończyło.
Dotarliśmy o 16 na miejsce i zakotwiczyliśmy przy północno-zachodnim wybrzeżu Crooked Island. Natychmiast wspólnie uznaliśmy, że okolica warta była tej męki. To ten raj, o którym mowa na wstępie.
DARU W RAJU
Środa, 29 luty 2012
Nietypowy dziś dzień, oj nietypowy. Świadomość, że ostatnim razem przy tej dacie Moana liczyła dwa miesiące jako płód w brzuchu, a przy następnej będzie już miała 7 i pół roku i będzie szkolną uczennicą jest zabawna. Biedni ci, którzy urodzili się 29 lutego, smutno mieć urodziny co cztery lata.
Zapewne raj na stałe jest nudny, nawet jabłek jeść w nim nie można. My możemy i je jemy, ale świadomość, że utkniemy tutaj na dobre trochę mnie przeraża.
Miejsce jest wybitne, puste. Rafa położona nieopodal jest przepiękna, pływanie nad nią przypomina lot nad jakąś nieznaną kosmiczną planetą. Na dodatek jest ona pełna ryb i langust, które zapewniają nam komfortowy kulinarny byt. Zamrażarka zasobna w mięso pozwala na odmianę aby nasze ciała nie pokryły się całkowicie łuskami.
Brak cywilizacji nam nie przeszkadza, telefon satelitarny Irydium (dzięki Tadeusz!) zapewnia nam dostęp do prognozy pogody. I to ona mnie przeraża. Jesteśmy już bardzo na południu oddaleni od Ameryki Północnej skąd zimowe fronty przechodzące co tydzień dawały nam się jeszcze do niedawna mpcno we znaki. Tu fronty często już nie docierają, pasat przejął inicjatywę i dominanta zimowych silnych pasatów z kierunku wschodniego i południowo-wschodniego nie zapowiada dla nas łatwego życia. Możemy czekać na jakiś cud, okieneczko, nawet nie okienko pogodowe aby popłynąć w obranym przez nas kierunku to jest przez Turcs i Caicos do Republiki Dominikany i Puerto Rico. Przejrzeliśmy też posiadaną bibliografię dotyczącą naszej trasy i wyczytaliśmy że zwana jest „cierniową”. Po ostatnim przejściu już pierwszy kolec nam się wbił i jakoś czarno widzę wbijanie pozostałych, zwłaszcza że do przeciwnego wiatru dojdzie na południu przeciwny prąd.
Ostatnia prognoza na 5 dni wyglądała tak jakby strony mapy z nią w ogóle się nie zmieniały, wiatr 15-20 wezłów z kierunku południowy wschód +/- 20 stopni. Makabra.
Tak więc dni nasze mijają podobnie jeden po drugim bez planu i jest to przykład na to, że zapraszanie gości jest skomplikowane. Wszyscy przecież mają jakieś obowiązki i terminy, jedynie my nie, więcej, nawet nie możemy ich mieć. Pływamy więc z kuszą łowiąc langusty, Nassau Groupery i Snappery. Już wiemy, że angielska rodzina Grouperów to po polsku Granik Wielki, nazwa niezbyt ładna i jakoś nie brzmi odpowiednio. Na rodzinę Snapperów nie znaleźliśmy polskiego tłumaczenia, używa się chyba tylko łacińskiej Lutianidae. Ostanim wyczynem był Mutton Snapper, taki z czarną kropką, 3 kilo. 
Codziennie dwa razy płyniemy na plażę aby z radością obserwować odkrywającą świat Moanę. Chodzi sama dość daleko, zbiera muszelki, ogląda krzaczki i drzewka.  Beatka biega plażą za horyzont utrzymując formę. Ja już kolano mam prawie wyleczone, ale jeszcze nie nadużywam, czytam więc i robię krzyżówki. Pływamy też przy brzegu z małą, którą trudno z wody wyciągnąć podobnie jak odciągnąć Beatę od „Królów wyklętych” Maurycego Druon. Wzięliśmy na Bubu tylko dwa tomy w oryginale z chyba sześciu, nie wiedziałem, że Beatkę to tak zainteresuje jak kiedyś mnie. Andrzejku G., ciebie też historyczne tematy biorą, znajdź polskie tłumaczenie i przeczytaj. Paluszki lizać, wspaniała narracja gdzie baza historyczna postaci plącze się z fikcją.
NASZA SZARA CODZIENNOŚĆ – PLAŻA, MACZETA, ORZECHY I MUTTON SNAPER
Wykazujemy wszyscy wielkie zainteresowanie otaczającą nas przyrodą, często studiujemy nasze przewodniki o świecie podwodnym i to nie czytając tylko wzmianki pod tytułem Food Value. Fascynujące było obserwowanie konczy wychodzących z muszli na Bubu. Aż dziw bierze, że je potem pożeramy.
KONCZ WYŁAZI Z MUSZLI

Z serii „Satyra w krótkich majtochach”:

Moana i Beata robią dziecięcą krzyżówkę:
B: Kto to jest, chodzi w szatach i ma koronę na głowie?
M: Hm, … Shrek!

Moana puszcza głośnego bąka.
D: Moana, ej! Co się mówi?
M: … … … Dzień dobry !     
                
Rośnie nam dowcipnisia.           
CORAZ BARDZIEJ MAM DWIE KOBIETKI

Komentarze